Ruth Jean Dale
Cierpienie Uszlachetnia
(A Royal Pain)
Przełożyła Małgorzata HeskoKołodzińska
PROLOG
– Weź notatnik, Malcolmie.
Lucretia Addison przestała energicznym krokiem przemierzać gabinet,
aby wydać polecenie asystentowi. Czekając, aż Charles znajdzie oprawiony
w skórę notatnik, oparła się o szklaną szybę luksusowego biura na szczycie
Addison Building w samym sercu Los Angeles i obrzuciła swego asystenta
uważnym spojrzeniem.
Pod klasycznym garniturem i modnymi okularami bez oprawek krył się
bardzo atrakcyjny młody człowiek o bystrym umyśle. Gęste ciemnoblond
włosy rozdzielał przedziałek, zaś oczy miały interesujący odcień błękitu.
Jednak Lucretia Addison najbardziej ceniła sobie jego niekwestionowaną
lojalność oraz umiejętność prowadzenia negocjacji. Charles Lawrence,
dwudziestodziewięciolatek z Kansas City, pracował u niej od dwóch lat jako
kolejne wcielenie pierwszego Malcolma, niejakiego Malcolma Slushera.
Było to dość długo, zważywszy na jej wymagania i trudny charakter.
Pierwszy Malcolm zniknął już dawno, a mimo to Lucretia nazywała
wszystkich asystentów jego imieniem. Twierdziła, że nie zamierza zawracać
sobie głowy takimi szczegółami, jak zapamiętywanie nowych imion. Prawda
była taka, że bardziej zależało jej na utrzymaniu innych w przekonaniu, iż
jest ekscentryczną i oczywiście wyjątkowo błyskotliwą kobietą interesu. Jako
właścicielka międzynarodowej multikorporacji, przynoszącej trzysta
siedemdziesiąt milionów dolarów rocznego dochodu, mogła być tak
ekscentryczna, jak jej się żywnie podobało.
Ze wszystkich Malcolmów Lucretia najbardziej lubiła właśnie ostatniego
przedstawiciela tego gatunku. Co ważniejsze, szanowała tego młodego
człowieka, choć nie miała zamiaru go o tym informować.
– Jesteś gotowy, Malcolmie? – W jej głosie słychać było
zniecierpliwienie.
– Oczywiście. – Jego spokój był dokładnym przeciwieństwem jej
energicznego zachowania.
– Bardzo dobrze. – Znów zaczęła spacerować po gabinecie. – Lista zajęć
na dwudziestego pierwszego lipca. Po pierwsze, nasi ludzie w Hongkongu
mają dokonać zakupu, tak jak zaplanowaliśmy. Zwołaj ich i powiedz, że
Addison Enterprises jest gotowe do przeprowadzki. Trzeba to zrobić szybko i
zdecydowanie. Nie mamy czasu do stracenia.
– Zrozumiałem. – Zanotował kilka zdań i czekał na dalsze polecenia.
– Po drugie – ciągnęła tym samym oficjalnym tonem – zmieniłam zdanie
co do tego brylantowego diademu. Zdecydowałam, że mimo wszystko chcę
go mieć. Ale... życzę sobie, aby dostarczono mi go dzisiaj do południa,
inaczej nici z kupna.
– Jestem pewien, że da się to załatwić – zauważył.
– Tak trzymać, Malcolmie. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
Skinął głową i czekał na polecenie numer trzy. Gdy Lucretia nadal
milczała, popatrzył na nią pytająco.
– Czy to wszystko, Lucy? – zaryzykował.
– Prawie. – Był jedynym pracownikiem Addison Enterprises, który
nazywał ją „Lucy”. Zastanawiała się, dlaczego właściwie mu na to pozwala.
– I ostatnie... – w zamyśleniu wyjrzała przez okno. Dość kręcenia,
przypomniała sobie. Wybrańcy losu to śmiałkowie. Ten, kto się waha, jest
stracony. – I ostatnie... – powtórzyła. – Chcę, aby moja córka wyszła za mąż.
I ty, drogi Malcolmie, masz sprawić, by tak się stało.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Charles Lawrence, zwany Charleyem przez licznych przyjaciół, do
których nie zaliczał swojej szefowej, patrzył teraz na nią w osłupieniu.
– Co takiego? – zapytał, sądząc, że się przesłyszał.
– Powiedziałam, że chcę, aby moja córka wyszła za mąż. Czyżbyś miał
problemy ze słuchem, Malcolmie? Czy może uważasz, że to dziwne? –
Lucretia znów zaczęła spacerować. – Na litość boską, Sabrina ma
dwadzieścia pięć lat. Nie robi się coraz młodsza.
– To zrozumiałem – powiedział. – Chodzi mi o ostatnie zdanie.
– Ach, to. – Wzruszyła ramionami. – Chcę, abyś pomógł mi osiągnąć ten
cel. I zrobisz to.
Charley zacisnął zęby i popatrzył na Lucretię, starając się wymyślić
odpowiedź, która wyrażałaby jego niezadowolenie i nie spowodowała
wyrzucenia z pracy. Czy ona naprawdę sądziła, że...
Oczywiście, że tak. Lucretia Addison przywykła, że dostawała wszystko,
czego zapragnęła, czy był to wysadzany brylantami diadem, czy głowa
jakiegoś nieszczęśnika. Była piranią, chociaż wcale na to nie wyglądała.
Stała teraz przed nim z rękami opartymi na krągłych biodrach.
Przechyliła lekko głowę o bujnych blond włosach i rzuciła mu to dobrze
znane wyzywające spojrzenie. Gdyby nie wiedział, że jest jedną z
najpotężniejszych kobiet interesu i że ma dwudziestopięcioletnią córkę,
pomyślałby, że z pewnością nie skończyła jeszcze czterdziestu pięciu lat. Z
drugiej strony cechował ją większy upór niż stuletnich staruszków.
Niezależnie od tego była wyjątkowo atrakcyjną kobietą, ciężko zresztą na
to pracowała. Kilka razy w tygodniu w firmie zjawiał się jej trener, który
poddawał ją licznym próbom w osobistej minisiłowni. Dzięki temu miała
smukłe, młode ciało i godne pozazdroszczenia nogi. Ubierała się odważnie,
preferowała jaskrawe kolory. Dzisiaj włożyła na siebie czerwoną dżersejową
sukienkę i naszyjnik z pereł, który zapewne wart był więcej niż dług
narodowy. No, może to lekka przesada, pomyślał Charley, ale z pewnością
kosztował więcej niż to, o czym on marzył.
Jego marzenie. Musiał pamiętać o swoim marzeniu.
– Posłuchaj, naprawdę nie wiem, jak mógłbym ci pomóc – zaczął,
usiłując ukryć irytację. – Ledwo znam... – urwał, zanim zdążył powiedzieć
„księżniczkę”. Wszyscy pracownicy firmy nazywali tak Sabrinę, córkę
Lucretii. – ... pannę Addison. Nie mam na nią żadnego wpływu.
Lucretia wykrzywiła szkarłatne usta, a jej duże oczy zwęziły się w
szparki. Przysiadła na skraju olbrzymiego marmurowego biurka i zaczęła od
niechcenia gładzić swoje perły. Nawet jej buty idealnie pasowały do całości:
długie nogi wyglądały wyjątkowo korzystnie na wysokich obcasach.
– Wszystko, co będziesz musiał zrobić, to postępować zgodnie ze
wskazówkami – powiedziała, jak gdyby rzecz już została załatwiona. –
Wybrałam cię do tej misji, ponieważ Sabrina mało cię zna. Możesz zdobyć
jej zaufanie. Jesteś typem młodego, uczciwego człowieka, który...
Nagłe zadzwonił telefon.
– Poczekaj chwilę, Malcolmie. – Podniosła słuchawkę. ~ Tak, Marge, tak.
O co... Och. Porozmawiam z nim. – Spojrzała na Charleya i wzruszyła
ramionami, co w żaden sposób nie miało oznaczać przeprosin, po czym
odwróciła się i zajęła konwersacją.
Charley zacisnął palce na skórzanym notatniku. Nie pierwszy raz Lucy
usiłowała wmieszać go w osobiste sprawy, ale zawsze udawało mu się
osiągnąć pewien kompromis. Wydawało jej się, że cały świat kręci się wokół
jej osoby, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Co ona sobie
myśli, że kim niby, do cholery, jest?
Zdał sobie sprawę, że pytanie jest głupie. Lucy doskonale wiedziała, kim
jest. Wiedziała również, kim on jest.
Lucy kierowała się Złotą Zasadą. Miała złoto, którego potrzebował
Charley, więc to ona ustanawiała reguły gry. Mógł to zaakceptować lub
posłać ją do diabła.
Gdyby jednak udało mu się jeszcze trochę z nią popracować, mógłby
zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy na spełnienie marzenia swojego
życia. Powróciłby w glorii do Kansas City, gdzie następnie otworzyłby
największą w Stanach restaurację serwującą dania z grilla. Mało tego,
największą restaurację na świecie!
Dobrze, uspokój się, nakazał sobie w duchu. Zanim coś zrobisz,
wysłuchaj, co ona ma do powiedzenia. Skoncentruj się.
Lucretia zakończyła rozmowę i odwiesiła słuchawkę. Zauważył, że jej
entuzjazm nieco przygasł.
– Powiem ci, o co chodzi – zaczęła. – Jedenastego sierpnia Sabrina
skończy dwadzieścia pięć lat. Zamierzam wydać na jej cześć wspaniałe
przyjęcie. Wszyscy goście zostaną przewiezieni na jachcie na moją wyspę
niedaleko Santa Barbara, a Sabrina będzie tam rządzić niczym księżniczka.
Lucretia dramatycznym gestem rozrzuciła ramiona i czekała na jego
reakcję. Zapewne spodziewała się, że będzie pod wrażeniem. Charley odczuł
niespodziewaną ulgę.
– Brzmi to interesująco, Lucy, ale nie będę ci chyba w tym potrzebny. –
Szybko zamknął notatnik. – Jeśli to wszystko, od razu wykonam te telefony i
wrócę do...
– To wcale nie wszystko! – Wycelowała w niego palec zakończony
długim, czerwonym paznokciem. – To... to znacznie bardziej
skomplikowane. Pomyślał, że to nic nowego.
– Na uroczystości zamierzam zgromadzić najlepszych kawalerów, jakich
uda mi się wyszukać – ciągnęła Lucretia. – J przysięgam na wszystkie
świętości, albo Sabrina wybierze jednego z nich, albo nigdy nie opuści
wyspy!
– Lucy, nie możesz przecież...
– Mogę i zrobię to. – Popatrzyła na niego. – To ważne, Malcolmie! Jeśli
pozwolę jej robić wszystko po swojemu, dziewczyna spędzi pewnie resztę
życia na brudzeniu sobie rąk ziemią i jednoczeniu się z naturą na tej farmie w
Santa Barbara.
Charley wiedział, że „ta farma” była wyjątkowo kosztowną posiadłością,
którą Lucy podarowała Sabrinie na dwudzieste pierwsze urodziny. Znał
jednak charakter swojej pracodawczyni, więc nie skomentował tego ani
słowem.
– Okay, wiem, co o tym sądzisz, ale jesteś w błędzie. – Lucretia chyba
czytała w jego myślach. – Ważne jest to, co ja myślę.
– Nawet jeśli tak jest, nadal nie rozumiem, w czym mógłbym pomóc –
odparł sucho Charley.
– Czy tego nie wyjaśniłam? – Wyglądała na autentycznie zdumioną. –
Jest tylko jeden maleńki problem w całym moim planie – po prostu nie wiem,
jak sprowadzić ją na tę wyspę. Po tym, co wydarzyło się w zeszłym roku... –
westchnęła dramatycznie.
Charley nie był w zeszłym roku na przyjęciu urodzinowym, ale podobnie
jak wszyscy pracownicy Addison Enterprises słyszał plotki o tym, że
bohaterka wieczoru wyszła po tajemniczej kłótni z matką. Słyszał plotki, lecz
ich nie rozpowszechniał – wiedział, że najmniejsza wzmianka mogłaby
dotrzeć do uszu jego przewrażliwionej szefowej, która nie wybaczała
nielojalności.
Zresztą co mógł powiedzieć? Uważał Sabrinę Addison za rozpieszczoną
gówniarę. Przyjęcia urodzinowe z roku na rok były większe i wystawniejsze,
a to, co działo się ubiegłego lata, można by właściwie nazwać koronacją. :
Pamiętał, co pomyślał na wieść o tym, że Lucy wynajęła Disneyland:
„Jezu, więcej pieniędzy niż rozumu”. Mimo to współczuł Lucretii Addison,
gdyż tak bardzo się starała i nic jej z tego nie wychodziło.
– No cóż, mieliśmy... kłopot w zeszłym roku, ale już po wszystkim –
westchnęła Lucretia. – Teraz będzie inaczej. W tym roku wszystko pójdzie
doskonale.
Przerwała, jak gdyby oczekując od niego potwierdzenia, poczuł się więc
zobowiązany do zabrania głosu.
– Nie wątpię. – Szczerze mówiąc, uważał, że będzie dużo gorzej.
Odpowiedź najwyraźniej przypadła jej do gustu, gdyż pokiwała głową.
– Czyli wszystko, co musimy zrobić, to sprowadzić ją na jej urodzinowe
przyjęcie. Potem ja przejmę pałeczkę. Ale zanim to nastąpi, ty wkroczysz na
scenę, drogi Malcolmie. Wszystko będzie zależało od ciebie.
– Co, do licha, miałbym robić?
– To proste – odparła Lucretia z diabolicznym uśmiechem. – Skłamać.
Powiesz jej, że jej mama nie jest tak zdrowa, jakby to się mogło wydawać. –
Dramatycznym gestem przycisnęła dłoń do czoła. – I że jeśli nie okaże mi
trochę uczucia, mogę stracić przytomność i nigdy już jej nie odzyskać.
– Mowy nie ma! – Charley natychmiast zerwał się na równe nogi. Miał
na tyle zdrowego rozsądku, aby trzymać się z daleka od osobistych
porachunków swojej szefowej. – Nie możesz ode mnie oczekiwać...
– Chyba jednak mogę. – Spojrzała na niego chłodno.
– Nigdy się na to nie nabierze. Jesteś okazem zdrowia.
– Dziękuję ci, drogi chłopcze – uśmiechnęła się. – Nie zapominaj jednak,
że pozory mylą.
Nagle wydała mu się jakaś inna, drobna i bezbronna. Czyżby mówiła
prawdę? Może cierpiała na jakąś chorobę, o której nic nie wiedział? Po
chwili jednak Lucretia wyprostowała się i zobaczył, że chichocze.
To przesądziło sprawę. Bez względu na to, jak bardzo potrzebował tej
pracy, nie pozwoli się wykorzystać...
– Tak przekonujący młodzieniec jak ty nie powinien mieć z tym
problemu – przerwała ciszę Lucretia. – Nie chodzi o to, żebym chciała cię
przekupić, mój drogi, oczywiście, że nie. Ale pragnęłabym okazać ci
wdzięczność za ten trud. Powiedzmy, że wyrażę ją czekiem składającym się z
czterech cyfr? Co ty na to?
ROZDZIAŁ DRUGI
Sabrina Addison na klęczkach sprawdzała wilgotność ziemi.
– Chyba wszystko w porządku, Juan! – zawołała do stojącego w pewnym
oddaleniu mężczyzny. – Zdaje się, że nie będziemy musieli jej nawadniać aż
do wtorku.
– Znowu ma pani rację, seniorita. Posiada pani dar odgadywania potrzeb
ogrodu. – Nawet z tej odległości można było dostrzec jego olśniewający
uśmiech i siwe pasma w czarnych włosach. – Pójdę zobaczyć, jak tam gaj
cytrynowy.
Sabrina skinęła głową. Wstała i otrzepała ziemię ze spodni.
– Dobrze, a ja na wszelki wypadek zerknę na resztę ogrodu.
– Dobry pomysł. Podobno naprawili już system nawadniający, ale nie
zaszkodzi sprawdzić.
Kochany Juan, pomyślała Sabrina, kiedy mężczyzna zniknął za drzwiami.
On i jego żona mieli zupełnie odmienne charaktery – Juan był niepoprawnym
pesymistą, zaś Teresa równie niepoprawną optymistką. Sabrina dla odmiany
uważała się za wyjątkowo zrównoważoną osobę, tak więc na ranczu El
Dorado panowała przyjemna harmonia.
Obrzuciła swoją willę spojrzeniem pełnym satysfakcji. Różowa
sztukateria lśniła w popołudniowym słońcu, zaś czerwone dachówki pięknie
kontrastowały z zielenią ogrodu i błękitem pobliskiego oceanu. W pogodne
dni było widać nie tylko góry i ocean, ale także wyspy. Z pewnością nie
istniało piękniejsze miejsce niż ta posiadłość skryta w dolince na skalistym
wybrzeżu Santa Barbara.
Lucretia podejrzewała najgorsze, gdy córka poprosiła o tę willę na swoje
dwudzieste pierwsze urodziny, jednak Sabrina dobrze wiedziała, czego chce.
Od tamtego czasu zakupiła sporo ziemi, a uprawy obejmowały już nie tylko
awokado i owoce cytrusowe, lecz także kilka zupełnie egzotycznych odmian
owoców i warzyw. Juan i Teresa pomagali, jak mogli. Wiedziała, że nigdy
nie zdoła odwdzięczyć się ogrodnikowi za to, czego nauczył ją o tej ziemi.
Tu właśnie zdołała odnaleźć upragniony spokój. Sabrina sprowadziła się dwa
lata temu i sama zaprojektowała ogrody, zaś Juan pomógł jej osiągnąć
wymarzony efekt.
Zerknęła na bezchmurne niebo i westchnęła z zadowoleniem. Kolejny
wspaniały dzień w Raju.
Nagle na ścieżce ukazała się Teresa. Szła pośpiesznie, a w ręku niosła
wysoką oszronioną szklankę. Teresa zawsze była energiczna, uznawała
jedynie szybkie tempo.
– Masz, napij się! – rozkazała i wyciągnęła przed siebie szklankę. –
Lemoniada z twoich cytryn, bardzo dobra!
– Dziękuję. – Bree wzięła szklankę i wypiła jej zawartość. – Wspaniała.
Teresa wzruszyła ramionami, nagle jakby zawstydzona.
– Nie chcemy, żebyś się odwodniła! – powiedziała.
– Nie ma mowy.
– Ktoś powinien się tobą zaopiekować! – Teresa niemal zawsze
krzyczała. – Nie możesz wykonywać tak ciężkiej pracy całkiem sama!
– Mówisz zupełnie jak moja matka – uśmiechnęła się Bree.
– Boże broń! – Teresa szybko się przeżegnała.
– Masz rację. I dziękuję za lemoniadę.
– Co będziesz robiła? Pojedziesz do miasta?
– Dlaczego miałabym jechać do miasta? – spytała łagodnie Bree. –
Wszystko, czego potrzebuję, mam tutaj.
– To ty tak uważasz! A ja myślałam, że ten miły pan Wells zaprosił cię
do...
– Znów bawisz się w swatkę, Tereso?
– Przenigdy! – Gospodyni wydawała się bardzo urażona takim
pomówieniem. – Po prostu... no cóż, to nienaturalne, żeby dziewczyna w
twoim wieku żyła tu sama dzień po dniu, miesiąc po miesiącu...
– Kobieta. Jestem kobietą. Dawno przestałam już być małą dziewczynką.
– To ty tak uważasz... – Teresa urwała i odwróciła głowę. – Oho, ktoś do
nas jedzie.
– A niech to! – Sabrina zupełnie zapomniała, że matka miała przysłać
kogoś z papierami do podpisania. Ta zmiana jej rozkładu dnia sprawiła, że
przez moment pożałowała, że od lat korzysta z dochodów firmy matki.
Zerknęła na swoje ubranie: spodnie khaki, biały podkoszulek. Wszystko
uwalane było ziemią. Musiała nieźle wyglądać. Niestety, nie miała czasu na
zmianę stroju.
– Spokojnie, Tereso – powiedziała. – To tylko posłaniec matki. Ja się tym
zajmę.
– A może chcesz, żeby został na kolacji? – W głosie Teresy zabrzmiała
nadzieja.
– Nie.
– Niedobrze. Żyjesz niczym pustelnica. Miło by było mieć od czasu do
czasu gościa. – Teresa potrząsnęła głową i ruszyła w stronę kuchni, podczas
gdy Sabrina otrzepała spodnie i poszła powitać posłańca.
Charley nie mógł uwierzyć, że pozwolił Lucy przekonać się do tego
planu. Przez całe dziewięćdziesiąt mil podróży nieustannie wymyślał sobie w
duchu od idiotów.
Nie dlatego, że odbębniał wycieczkę w zastępstwie swojej szefowej.
Robił to już wiele razy. Ale ten raz różnił się od poprzednich.
Mimo przygnębienia, jak zwykle ogarnęło go poczucie nierealności, gdy
jechał autostradą pomiędzy górami Santa Ynez a Pacyfikiem. Dzięki takiemu
położeniu Santa Barbara przez cały rok pławiła się w słońcu, a klimat był tu
niemalże tropikalny. Komuś pochodzącemu ze środkowego zachodu
wydawało się to wręcz nierzeczywiste.
Ziemia obiecana, pomyślał zgryźliwie, gdy skręcał z autostrady numer
101. Tu wybrzeże biegło ze wschodu na zachód zamiast z północy na
południe. Wszystko było inne. Do diabła, na zachodnim wybrzeżu słońce
powinno skrywać się za morzem, ale w Santa Barbara, amerykańskiej Krainie
Oz, nawet i to wyglądało inaczej.
Droga, na którą skręcił, wiodła przez plażę do wąskiej skalistej dróżki.
Minął drzewa awokado i cytryny, aż w końcu wjechał do przepięknej doliny
pełnej dębów. Wiedział, że dom znajduje się na najwyższym wzniesieniu w
dolinie i że jest stamtąd wspaniały widok na ocean. Podjechał tam, cały czas
pełen sprzecznych uczuć.
Zawsze wydawało mu się niesprawiedliwe, że jakaś niezbyt dojrzała,
niezbyt rozgarnięta i o wiele za ładna bogata dziewucha miała to wszystko na
własność.
Przejechał przez olbrzymią kamienną bramę, nad którą napis głosił, że
miejsce to jest ranczem El Dorado. Gdy skręcił za róg, ujrzał dom. Jak
zawsze, jego olbrzymie rozmiary i majestat sprawiły, że wstrzymał oddech.
Sabrina Addison miała wszystko: widok na ocean i góry, kamienne tarasy
i cudowne ogrody, basen, kort tenisowy i Bóg wie co jeszcze. Żyła tu niczym
księżniczka.
Ukazała się nagle na progu domu, a Charley zapomniał, o czym myślał.
Do diabła, zapomniał też swojego imienia, a nawet po co tu przyjechał.
Sabrina Addison była wspaniała. Prawdziwa księżniczka...
Długie, jasnobrązowe włosy sięgające ramion związała czymś w rodzaju
wstążki o kolorze nieba. Miała wielkie, brązowe oczy, nieco skośne,
ocienione długimi rzęsami. Smużka ziemi na policzku przydawała tej
nieziemskiej piękności nieco bardziej realnego wyglądu...
Te usta – Charley przełknął ślinę. Prześladowały go jeszcze przez wiele
dni po tym, gdy je ujrzał. Były tak pełne, miękkie i... bezbronne. Mimo
wszystkich pieniędzy i przywilejów, jakimi cieszyła się Sabrina Addison,
widział w tych ustach bezbronność, i widok ten poruszał go do głębi.
Albo raczej poruszałby, gdyby sobie na to pozwolił, on jednak wiedział,
że to tylko złudzenie. Był pewien, że ona, podobnie jak jej matka, nie
potrzebowała nikogo i niczego.
Nie tylko jej twarz prezentowała się dobrze: Sabrina miała także smukłe,
długie nogi, a podkoszulek uwypuklał jej pełne piersi. Ramiona dziewczyny
nabrały złocistobrązowego koloru, co wskazywało na to, że większość czasu
spędzała na basenie albo na grze w siatkówkę z bandą podobnych do siebie
nierobów.
Teraz jednak nie było czasu na takie myśli. Charley Lawrenee miał do
wykonania zadanie i zamierzał je wykonać – albo przynajmniej zorientować
się, jak mógłby to zrobić.
Sabrina podeszła do samochodu z pełnym rezerwy uśmiechem. Wysiadł,
aby się z nią przywitać. Zdziwiło go, że jest tak gorąco, w samochodzie miał
klimatyzację. Między łopatkami poczuł spływającą strużkę potu i pożałował,
że nie zmienił ubrania jeszcze w Los Angeles.
Sabrina uśmiechała się do niego. Naprawdę była wspaniała. Może źle ją
oceniał? Może...
– Witaj, Malcolmie – odezwała się. – Lucretia wspominała, że wpadniesz.
Malcolmie. Była taka sama, jak jej matka. Żadna z nich nie miała pojęcia,
kim naprawdę był.
Sabrina zaprowadziła Charleya na położony w cieniu kamienny taras z
widokiem na ocean. Już wcześniej zdążyła dojść do wniosku, że ten
mężczyzna jest nieprzenikniony. Zawsze ją zdumiewał, gdyż nie widziała na
jego twarzy zachwytu, który zazwyczaj okazywali jej przedstawiciele
odmiennej płci.
Właściwie to nie widziała na jego obliczu żadnych uczuć. Ukrywał je tak
starannie, że nie miała pojęcia, o czym myśli, czy też jaki jest naprawdę.
W każdym razie niewątpliwie był przystojny. Zerknęła na niego z
podziwem. W kącikach oczu miał drobne zmarszczki, które świadczyły o
tym, że śmiech nie jest mu całkowicie obcy. Podobało się jej również jego
uczesanie, nawet okulary, choć w nich wyglądał jeszcze poważniej i bardziej
profesjonalnie.
Zanim zdążyli usiąść przy stoliku ze szkła i metalu, Teresa przyniosła im
dzbanek lemoniady i świeżo upieczone ciasteczka. Podała je, uśmiechając się
przymilnie do gościa, po czym wycofała się dyskretnie.
Charley nie odezwał się ani słowem, popijał tylko lemoniadę i wpatrywał
się w ocean. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, równie dobrze mógłby
patrzeć na ścianę, jak i na jeden z najpiękniejszych zakątków na całym
wybrzeżu Pacyfiku.
Sabrina oparła łokcie na stoliku i pochyliła się do przodu.
– Lucretia przysyła mi do podpisania jakieś papiery? – zapytała.
– Zgadza się. – Charley położył na kolanach neseser, po czym wyjął z
niego dokumenty. – Musi pani przeczytać te...
– Wcale nie – przerwała mu – Masz długopis?
– Czyżby podpisywała pani bez czytania wszystko, co położy się pani
przed nosem?
Zrobiła zdziwioną minę. To zabrzmiało niemal... sarkastycznie.
– Nie – odparła. – Ale jeśli nie mogę ufać mojej matce, to komu mam
ufać? – Roześmiała się. Gdy jej nie zawtórował, powiedziała radośnie: –
Mam nadzieję, że to moje jedyne zajęcie na najbliższe sześć tygodni.
Teraz to on się zdziwił. A zaraz potem oburzył.
– Sześć tygodni... ? Jedyne zajęcie... ?
– To był żart, Malcolmie – przerwała mu łagodnie. – Nabrałam cię.
Proszę o długopis.
Z kieszeni marynarki wyjął złoty długopis i podał jej..
– Malcolmie?
– Tak, panno Addison?
– W tej marynarce musi być ci gorąco. Może ją zdejmiesz i... no wiesz,
zrelaksujesz się trochę?
Była. pewna, że odmówi, lecz ku jej zdumieniu ściągnął marynarkę bez
słowa. Sabrina pochyliła się nad papierami.
Kiedy uniosła głowę, nie poznała siedzącego obok niej mężczyzny. Miała
wrażenie, że nigdy wcześniej go nie widziała. Rozluźnił krawat i podwinął
rękawy koszuli, ukazując muskularne przedramiona. W rozcięciu rozpiętego
kołnierzyka widać było silną, opaloną szyję. Gdy położył na stoliku okulary,
miała ochotę wykrzyknąć: „Malcolmie, ty jesteś... jesteś po prostu piękny!” I
tak właśnie było. Nie miała pojęcia, że jest tak przystojny.
Dawno już nie widziała równie atrakcyjnego faceta. Oczywiście, był to
również tylko poczciwy, stary Malcolm, obecny Piętaszek jej matki. Mimo to
jego widok sprawił, że na chwilę zabrakło jej tchu.
– Proszę – powiedziała. – Podpisane, zapieczętowane i oddane.
Teraz powinien był wziąć papiery i iść sobie, jednak nie ruszył się z
miejsca. Popatrzył na nią chłodno.
– Dziękuję – wycedził. Nie wstał i nic nie wskazywało na to, że szykuje
się do odejścia.
Dotychczasowe spotkania przebiegały nieco inaczej.
– Jak tam dzisiejsza podróż? – zapytała.
W Kalifornii ludzie zawsze rozmawiali o korkach na autostradach,
częściej nawet niż o pogodzie.
– W porządku – odparł.
Pomyślała, że skoro nie zrozumiał tej aluzji, podsunie mu inną.
– Przynajmniej jest ładna pogoda – ciągnęła. – Pewnie będzie jeszcze
jasno, kiedy dojedziesz do Los Angeles.
Wzruszył nonszalancko ramionami, po czym się rozejrzał.
– Co pani tu robi? – zapytał.
– Ja... co... ja... ? – ze zdumienia zaczęła się jąkać. – Co masz na myśli,
pytając, co tu robię?
Ponownie obrzucił ją obojętnym spojrzeniem.
– Co pani uprawia i dlaczego? Na przykład te drzewa cytrynowe, które
mijałem po drodze. Co dzieje się z cytrynami?
– A, o to chodzi. – Odprężyła się. – Sprzedajemy je, oczywiście. Kiedy
zapłacę już pracownikom, zysk oddaję do pobliskiego schroniska dla kobiet z
dziećmi.
– Rozumiem – odparł.
Wcale nie wyglądał, jakby rozumiał. Zazwyczaj gdy o tym mówiła,
ludzie wydawali z siebie okrzyki aprobaty. On chyba jednak nie miał takiego
zamiaru.
– Uprawiamy również inne owoce, czasem bardzo egzotyczne – ciągnęła.
– Kiwi, papaję, banany.
– Jacy „my”?
– Ja i moi pracownicy, ale przede wszystkim Juan Lopez. Juan to geniusz
ogrodniczy. W sprawach dotyczących uprawy to on jest prawdziwym szefem.
Jego żona, Teresa, przyniosła nam lemoniadę. Oboje w zasadzie zarządzają
El Dorado.
– A pani bawi się w damę-farmerkę?
– Malcolmie, ja się nie bawię – powiedziała z naciskiem.
– Rozumiem. – Z powrotem nałożył okulary. – Podoba się pani bycie
farmerką?
Czy w jego głosie rzeczywiście pobrzmiewało niedowierzanie? Nie, z
pewnością nie.
– Oczywiście, że mi się podoba – zapewniła go. – Gdyby tak nie było, nie
robiłabym tego. A tak czuję, że coś robię... Coś ważnego.
– Na przykład co?
– Dbam o zdrowie mieszkańców tej planety. – Roześmiała się nerwowo.
Dotychczas nikt nie prosił jej o wyjaśnienia w tej kwestii, miała więc
trudności z opisaniem swoich uczuć. – To, w jaki sposób produkujemy
żywność, ma ogromny wpływ na nasze własne zdrowie i stan środowiska, w
którym żyjemy. Nasze zbiory obejmują dziesiątki rozmaitych owoców i
warzyw niemal przez cały rok. Część sprzedajemy, część oddajemy, ale to
wszystko idzie w ręce innych ludzi. – Wzięła głęboki oddech.
– To tak, jakbyśmy oddawali część tego, co wzięliśmy...
Obojętny wyraz jego twarzy ustąpił miejsca niedowierzaniu. Umilkła
nagle.
– Czy to banalne? – zapytała z nieśmiałym uśmiechem.
– Zgadza się – przytaknął. – Za to bardzo politycznie poprawne.
– Dzięki Bogu! – Śmiejąc się z zażenowaniem, wstała nagle, aby
zakończyć tę kłopotliwą rozmowę. W czasie jego poprzednich wizyt zawsze
proponowała mu coś do picia, a on zawsze odmawiał. Dzisiaj wypił
lemoniadę, nie tknął jednak ciasteczek.
– Czy mogę czymś jeszcze służyć przed twoim wyjazdem? – zapytała,
zdecydowana wrócić do swoich zajęć. – Może coś do picia... albo kolacja?
Rozumiem, że bardzo się spieszysz...
– Kolacja, jeśli można – przerwał jej. – Oczywiście, pod warunkiem, że
nie sprawi to zbyt wiele kłopotu.
– Nie, oczywiście, że nie – przytaknęła, oszołomiona. – Zaraz poszukam
Teresy i przekażę jej tę... hm, dobrą wiadomość.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Żartujesz! – Teresa zerknęła na mężczyznę przy stoliku. – Zostaje na
kolacji?
– Teresa! – Bree miała szczerą ochotę kopnąć gospodynię w kostkę. –
Mogę chyba przyjmować gości na kolacji, co?
– Jasne – pośpiesznie zgodziła się Teresa. – Tyle że nigdy ich nie
przyjmujesz. A już na pewno nie są to ludzie, którzy pracują dla la patrona.
Bree spojrzała ukradkiem na siedzącego przy stoliku Malcolma. Błękitna
koszula zdawała się okrywać niezwykle szerokie ramiona.
– Nic nie mogłam na to poradzić – szepnęła do zatroskanej gospodyni. –
Chciałam być po prostu uprzejma, a on to wykorzystał.
– Przecież nie obchodzi mnie, dlaczego on zostaje. – Teresa wzruszyła
ramionami. – Cieszę się tylko, że wreszcie mogę ugotować trochę więcej.
Jesz jak ptaszek, maleńka. Co mam przygotować?
– Bo ja wiem... może sałatkę? Coś szybkiego, żebym się go mogła
szybko pozbyć.
– A jakież to ważne sprawy masz do załatwienia?
– No cóż... Juan mówił, że przysłali nowe katalogi nasion. Teresa głośno
westchnęła.
– Więc zamierzasz jak najszybciej zjeść kolację z tym przystojniakiem po
to, żeby pooglądać sobie nasionka ze starszawym, żonatym facetem?! –
zapytała dramatycznie. – Bree, tobie zupełnie odbiło!
– Teresa, idź do kuchni! – Po chwili Sabrina dodała nieśmiało: – Proszę.
Gospodyni odeszła, mamrocząc coś pod nosem, Sabrina zań przywołała
na twarz uśmiech i wróciła do Charleya.
– Zaraz będzie kolacja – poinformowała go. – A może napiłbyś się
drinka? Wino albo koktajl – co zechcesz.
Była pewna, że odmówi. Żaden Malcolm nie pił alkoholu, a jego czekał
jeszcze powrót do miasta i...
– Dziękuję, chętnie się napiję – usłyszała jednak. Starannie ukryła swoje
zdumienie i rozczarowanie.
– No tak, oczywiście. Co chciałbyś... ?
– A co pani pije?
Wcale nie miała zamiaru pić, chciała być tylko uprzejma.
– Chyba napiję się szampana – powiedziała bez entuzjazmu. i – Wobec
tego ja również.
– Zaraz przyniosę.
Gdy wstała, on również podniósł się z miejsca. Przy nim czuła się
mniejsza i bardziej krucha, niż była w rzeczywistości.
– Pomogę pani – stwierdził. , – Nie ma potrzeby...
Nie zważając na protesty, ruszył za nią. Gdy weszli do salonu, Sabrina
stanęła przed zainstalowaną w barku lodówką i zaczęła się zastanawiać.
Chciała podać coś smacznego, niezbyt taniego, lecz również nie za drogiego.
Gdy wybrała butelkę i odwróciła się, omal sienie zderzyła z Charleyem.
Tylko centymetry dzieliły ją od jego ramion. Uśmiechnęła się do niego z
zakłopotaniem i odskoczyła, kurczowo ściskając butelkę w dłoniach.
– Bardzo przepraszam! – wykrzyknęła. – Nie chciałam...
– Nic się nie stało – powiedział szybko. – Czy mogę otworzyć?
Posłusznie podała mu butelkę i podczas gdy on czynił honory domu,
wyjęła z kredensu dwa kieliszki. Kiedy złocisty płyn zapienił się w cienkim
szkle, podniosła swój kieliszek.
– Za co wzniesiemy toast? – zapytała.
– Za udane zbiory? – Nie wyglądał, jakby się z niej wyśmiewał.
– To miłe, ale dotyczy tylko mnie – zaprotestowała. – Może za... Czy ja
wiem? Miłe lato?
– Co do tego nie mam wielkich nadziei – parsknął. – Może... za naszych
najdroższych?
Nie miała pojęcia, dlaczego to zaproponował, ale w dalszym ciągu
zamierzała być uprzejma.
– Za naszych najdroższych, gdziekolwiek są i kimkolwiek są – zgodziła
się.
Gdy sączyli szampana, uśmiechnęła się ciepło do Charleya.
– Skoro i tak czekamy na posiłek, może miałbyś ochotę obejrzeć ogrody?
Są bardzo ładne, zwłaszcza w wieczornym świetle.
– Bardzo chętnie – zgodził się. – Proszę przodem, moja droga.
Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedział, ale wydało jej się to czarujące.
Skinęła głową i poprowadziła go do swoich ukochanych ogrodów. Nie była
pewna, czy mu się spodobają, wiedziała natomiast, że spodobają się jej. Były
przecież jej oczkiem w głowie.
Niezależnie od tego, czy Sabrinie sprawiało przyjemność oprowadzanie
go po posiadłości, Charley dobrze się bawił. Patrzenie na nią sprawiało mu
przyjemność. Sabrina Addison była ślicznotką, chociaż bogatą,
rozpieszczoną, płytką i leniwą...
Weszła na ścieżkę i odwróciła się. Przechyliła głowę, a na jej ładnej
twarzy odmalował się wyraz zaciekawienia.
– Przepraszam? – powiedział niepewnie. – Czy pani coś mówiła?
– Powiedziałam, że tutaj, w Santa Barbara, nazywają taki typ ogrodu
„japońską misją”. Pomyślałam, że może cięto... czyja wiem, rozbawi?
– Tak. – Ciągle nie wiedział, o co chodzi. – To dość zabawne. Ale co to
właściwie znaczy?
– Któż to wie? – Odrzuciła włosy do tyłu. – To podobno mieszanka
elementów hiszpańskich misji i stylu japońskiego, plus trochę akcentów z
południa i tropików.
Wciąż nie miał pojęcia, o czym Sabrina mówi. Zastanawiał się, czy ona
to wie, i doszedł do wniosku, że nie. Najprawdopodobniej powtarzała
bezmyślnie słowa jakiegoś znanego projektanta ogrodów. Z mądrą miną
pokiwał głową.
– Brzmi nieźle – zauważył. – Ale, przepraszam, że się powtarzam, co to
właściwie znaczy?
Dziewczyna roześmiała się – uroczo, dźwięcznie.
– To znaczy, że zaprojektowano wszystko z umiarem. Nic nie jest zbyt
kanciaste, płaskie czy krzykliwe – wyjaśniła.
– Krzykliwe rośliny?
– Zdziwiłbyś się, jak bardzo krzykliwe mogą być rośliny. Zwłaszcza te
sztucznie wyhodowane krzyżówki. – Wyciągnęła przed siebie rękę. – U nas
wszystko jest naturalne, prawdziwe, szczere – rośliny, ale także i ludzie.
Rośliny przycinamy tylko odrobinę. Łatwo pielęgnować taki ogród, nie
wymaga zbyt intensywnego nawadniania...
Brzmiało to tak, jak gdyby prawie zdawała sobie sprawę z tego, co mówi.
Charley co pewien czas wtrącał „uhm” i posłusznie szedł za nią po ścieżkach
wzdłuż fontann i ławeczek, które zapewne podbiły cenę tego miejsca o ładne
parę milionów.
Sabrina przystanęła na wzniesieniu obok błękitnego basenu, który w
zachodzącym słońcu mienił się niczym brylant. Nieopodal Teresa nakrywała
do stołu w patiu. Ustawiała srebra, kryształowe kieliszki, kompozycję
kwiatową.
– Uwielbiam moje ogrody – odezwała się Sabrina. – Myślę, że wszystkim
ludziom potrzebne jest takie poczucie... poczucie swobody i spokoju w tym
naszym zatłoczonym życiu, nie sądzisz?
Charley Lawrence, który dorastał w sierocińcach i domach zastępczych i
który przed osiągnięciem pełnoletności nie miał pojęcia, czym jest spokój,
skinął głową.
– Oczywiście – zgodził się.
– Wiedziałam, że zrozumiesz. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością. – A w
ogóle, to mów mi po imieniu. Czy pójdziemy i sprawdzimy, co z naszą
kolacją?
– Ty pierwszą.
Ukłonił się jej nieco przesadnie i natychmiast zrobiło mu się wstyd. Ona
jednak chyba nie miała mu tego za złe.
Kiedy zasiedli przy stoliku, Teresa przyniosła im guakamolę, salsę i
kukurydziane chrupki. Na stole znalazł się również duży dzbanek
schłodzonej margarity i dwa kieliszki. Sabrina spojrzała w bok, nie chciała,
aby dostrzegł jej zniecierpliwienie.
Posiłek wcale nie wyglądał jak preludium do zwykłej sałatki.
Teresa nalała im drinki i uśmiechnęła się do Charleya.
– Co u pana słychać? – zapytała. – La patrona wciąż pana denerwuje?
W odpowiedzi Charley uśmiechnął się szeroko, a Sabrina popatrzyła na
niego zdumiona. Jakoś wcześniej nie przyszło jej do głowy, że potrafi się
uśmiechać. Powinien robić to częściej.
Albo może lepiej nie.
– Si – odparł Teresie.
Sabrina dołączyła się do ogólnej wesołości.
– Biedny Malcolm – powiedziała ze współczuciem.
– Amen – skomentował.
Sięgnął po chrupka i zanurzył go w guakamoli, ale zamiast włożyć do ust,
przyjrzał mu się uważnie.
– Pani to zrobiła? – zapytał gospodyni. Z dumą pokiwała głową.
– Niech pan spróbuje – zachęciła. – To dobre.
– Rzeczywiście, dobre – przyznał, oblizując wargi. – Zgaduję, że w sosie
jest... – zaczął ze znawstwem mistrza sztuki kulinarnej.
– Przepis jest tajemnicą – poinformowała go Teresa, patrząc, jak Charley
zanurza w salsie kolejnego chrupka. – Chyba nie jest pan kucharzem? –
zapytała go z niepokojem.
Znieruchomiał z chrupkiem w dłoni, jak gdyby zastanawiając się nad
odpowiedzią.
– Niezupełnie. – Wrzucił przekąskę do ust, pokiwał z zadowoleniem
głową i przełknął ją. – Może trochę. Ale właściwie nie, – To jak? –
zniecierpliwiła się Teresa. – Albo pan jest, albo...
– Tereso, czy nie masz czegoś do zrobienia w kuchni? – przerwała
Sabrina. Nie mogła pozwolić na takie traktowanie gościa, nawet jeśli był on
wysłannikiem Lucretii. – Mamy tylko sałatkę, ale na pewno będzie ci
smakowała – zwróciła się do gościa.
– Zmieniłam menu – sprostowała Teresa, wyraźnie urażona odprawą.
– Ale...
– Czy cię kiedykolwiek otrułam, Sabrino Addison? Będziesz jadła to, co
ci podam!
Teresa oddaliła się z godnością, a Sabrina westchnęła.
– Przepraszam. – Popatrzyła na Charleya. – Nie wiem, co dostaniemy, ale
jestem pewna, że będzie to smaczne.
– To bez znaczenia – zapewnił ją.
Patrząc, jak szybko w jego ustach znikają chrupki, zaczęła zastanawiać
się, kiedy ostatnio jadł. Na swój sposób rozczuliło ją to. Przecież był tylko
dużym chłopcem.
Po chwili systematyczne ruchy jego ręki zwolniły się nieco, potem ustały.
Nagle zaczął wyglądać na nieco zakłopotanego. Sięgnął po swoją margaritę i
upił duży łyk.
– Hm... Sabrino, muszę ci coś.
– Fajitas! – wykrzyknęła nagle Teresa. Na wózku, który pchała, stała
ogromna misa z parującymi kawałkami mięsa oraz ogrzewacz do tortilli.
Radośnie przeniosła wszystko na stół, po czym oparła ręce na biodrach. – To
bardzo smaczne, panie Malcolmie – oznajmiła i wskazała na mieszaninę
mięsa z rożna, cebuli, pomidorów i papryki oraz kwaśną śmietanę. –
Zrobiłam też tortille. W restauracji nie zjadłby pan tak dobrze! Sabrina
poruszyła się niespokojnie na krześle.
– Malcolmie, mówiłeś...
– Pani Tereso, widzę, że pani talent nie zna granic. – Charley nawet nie
spojrzał na Sabrinę. – Czy robi pani też carnitasl – Czy ja robię carnitast A
czy niedźwiedź...
– Tereso! – wykrzyknęła Sabrina.
– ... mieszka w lesie? – Kobieta spojrzała na nią z wyrzutem. – Lubi pan
carnitas, panie Malcolmie?
– Jest z grilla. Lubię wszystkie potrawy z grilla.
– Naprawdę? – Teresa rozejrzała się dookoła, po czym usiadła na
wolnym krześle. – Musi mi pan dać znać, kiedy pan tu wpadnie, to
przygotuję...
– Tereso!
Oboje popatrzyli na Sabrinę tak, jak gdyby postradała zmysły.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Dziękuję ci – powiedziała. – Chyba sobie poradzimy.
– Ale...
– Tereso, jeśli chcesz poprosić Malcolma, aby złożył ci wizytę, nie krępuj
się. – W tej chwili marzyła tylko o tym, aby skończyć kolację i się pożegnać,
a Teresa przez cały czas opóźniała jego wyjazd.
– Dobry pomysł. – Gospodyni wstała i mrugnęła porozumiewawczo do
Charleya. – Tylko zerknę w kalendarz.
Kiedy odeszła, Sabrina odetchnęła z ulgą.
– Mówiłeś, Malcolmie, że... – zaczęła.
– Później, dobrze? – Podniósł pokrywkę ogrzewacza na tortille i wyjął
kawałek placka, po czym nafaszerował go mięsem, pomidorami i cebulą...
Sabrina ponownie westchnęła. Nie bardzo rozumiała jego dziwaczne
zachowanie. No cóż, poczeka, skoro musi... chociaż cierpliwość nie należała
do jej największych cnót.
Sama sięgnęła po tortillę i znieruchomiała. Teresa przygotowała tylko
jeden olbrzymi placek, za to taki, który mógłby pomieścić jedzenie dla pół
tuzina osób. Najwyraźniej mieli się podzielić. Z jakiegoś powodu wydało jej
się to zbyt poufałe. Mimo wszystko był to ich pierwszy wspólny posiłek.
Spojrzała na Malcolma ze zmarszczonymi brwiami, on jednak
skoncentrowany był wyłącznie na jedzeniu.
Uśmiechnęła się pod nosem. Zachowywała się niemądrze. Najwyraźniej
Malcolm w ogóle nie był nią zainteresowany. Zdziwiło ją to nieco, ale
przecież nie mogła zapominać, że to tylko pracownik jej matki. Nie wolno jej
wprawić go w zakłopotanie albo dać do zrozumienia, że jest kimś gorszym
od niej. Odcięła wąski kawałek kurczaka i położyła go na tortilli.
Roześmiał się. Naprawdę się roześmiał.
– W ten sposób zagłodzisz się na śmierć – powiedział. – Pozwól, że ci
pomogę.
Wyjął widelec z jej ręki i zaczął nadziewać nań kawałki kurczaka i
wołowiny, podczas gdy ona przyglądała się temu z niemym przerażeniem.
Nie miała zamiaru tego wszystkiego zjeść. Nie miała zamiaru pozwolić mu
na przejęcie kontroli nad sytuacją...
Nadział na widelec ostatni kawałek mięsa i spojrzał na placek.
Najwyraźniej zdał sobie sprawę, że odrobina czegoś jeszcze mogłaby tylko
zaszkodzić, gdyż wzruszył ramionami i skierował widelec ku jej ustom.
Niechętnie otworzyła wargi.
Charley zdał sobie sprawę, że sytuacja zaczyna się komplikować. Jeśli
teraz nie powie, po co tu przyjechał, w ogóle tego nie zrobi. Położył widelec
na talerzu i odchylił się do tyłu.
– Sabrino, chyba nadszedł czas, żebym wyjaśnił ci, dlaczego...
– Malcolmie, poczekaj z tym, aż skończymy jeść, dobrze? Sam mówiłeś,
że tak będzie najlepiej.
Jeszcze pięć minut wcześniej usiłowała zmusić go do rozmowy. Dlaczego
teraz zachciało jej się jeść? Patrzył, jak radzi sobie z tortillą, i czuł
wewnętrzny niepokój. Przysyłając go tutaj, Lucy wyświadczyła mu
niedźwiedzią przysługę. Jeśli wyjdzie z tego bez szwanku...
– Uwaga, deser!
Teresa przystanęła obok stolika. W jednej ręce trzymała kolorową miskę,
w drugiej talerz ciasteczek. Zmarszczyła brwi.
– Będziecie jeść czy zamierzacie gapić się na siebie do końca życia? –
parsknęła gniewnie.
Charley ze zdumieniem zaobserwował, jak policzki Sabriny pokrywają
się rumieńcem. Naprawdę się zaczerwieniła! Zaraz potem pośpiesznie złapała
za widelec i znów zaczęła jeść.
Teresa zamruczała coś do siebie, postawiła miskę i talerz na wózku, po
czym zniknęła. Charley niemal współczuł Sabrinie.
– W jaki sposób zainteresowałaś się uprawą ziemi? – zapytał.
Natychmiast się rozpogodziła.
– Nie wiem. To się po prostu stało samo. Po raz pierwszy przyjechałam
do El Dorado z przyjacielem, który chciał kupić to ranczo. Nie zrobiło na nim
najlepszego wrażenia. Było bardzo zaniedbane i wymagało wiele pracy, ale ja
od razu je pokochałam. – Uśmiechnęła się. – Wtedy też poznałam Juana i
Teresę. Kiedy Lucretia podarowała mi ranczo na dwudzieste pierwsze
urodziny, oni już tu byli.
Na słowo „urodziny” Charley poczuł wyrzuty sumienia.
– To miło ze strony twojej matki – zauważył, aby przygotować grunt pod
dalszą rozmowę.
– Tak sądzę – potwierdziła obojętnie. – W każdym razie przy pomocy
Juana i Teresy zaczęłam przywracać temu miejscu utraconą świetność.
Gdzieś po drodze odkryłam, że rzeczywiście mam talent do uprawiania
roślin.
Może po prostu miała talent do zatrudniania ludzi, którzy znali się na
swojej robocie. To pewnie genetyczne, pomyślał.
– Naprawdę? – powiedział głośno. Pokiwała energicznie głową.
– Od tamtego czasu dokupiłam więcej ziemi, zasadziliśmy inne rośliny.
Właściwie moglibyśmy uprawiać wszystko. Mamy tu specyficzny
mikroklimat, bez mrozów. Są za to wody artezyjskie i słońce przez cały rok.
Stosujemy tylko nawożenie organiczne, rozszerzyliśmy uprawy o
brzoskwinie, mandarynki i śliwki... Uprawiamy ponad sto odmian owoców i
warzyw i w zasadzie przez cały rok zbieramy plony – mówiła z ogromną
pasją, której wcześniej u niej nie dostrzegł. – To jeszcze nie wszystko,
dajemy również schronienie rozmaitym zwierzętom. Mamy sokoły, króliki,
nawet jednego rysia. Tak ciężko pracowaliśmy na to, żeby przywrócić temu
miejscu dawny stan, żeby chronić jego mieszkańców, że... – przerwała nagle,
gdyż zdała sobie sprawę, że opiera się na stole i zagląda mu w oczy. – Znowu
to robię, prawda? – westchnęła.
– Co robisz?
– Posługuję się frazesami i jestem politycznie poprawna. Uśmiechnął się.
– Ty nazwałaś to miejsce El Dorado czy też zrobił to ktoś przed tobą? –
taktownie zmienił temat.
Ruth Jean Dale Cierpienie Uszlachetnia (A Royal Pain) Przełożyła Małgorzata HeskoKołodzińska
PROLOG – Weź notatnik, Malcolmie. Lucretia Addison przestała energicznym krokiem przemierzać gabinet, aby wydać polecenie asystentowi. Czekając, aż Charles znajdzie oprawiony w skórę notatnik, oparła się o szklaną szybę luksusowego biura na szczycie Addison Building w samym sercu Los Angeles i obrzuciła swego asystenta uważnym spojrzeniem. Pod klasycznym garniturem i modnymi okularami bez oprawek krył się bardzo atrakcyjny młody człowiek o bystrym umyśle. Gęste ciemnoblond włosy rozdzielał przedziałek, zaś oczy miały interesujący odcień błękitu. Jednak Lucretia Addison najbardziej ceniła sobie jego niekwestionowaną lojalność oraz umiejętność prowadzenia negocjacji. Charles Lawrence, dwudziestodziewięciolatek z Kansas City, pracował u niej od dwóch lat jako kolejne wcielenie pierwszego Malcolma, niejakiego Malcolma Slushera. Było to dość długo, zważywszy na jej wymagania i trudny charakter. Pierwszy Malcolm zniknął już dawno, a mimo to Lucretia nazywała wszystkich asystentów jego imieniem. Twierdziła, że nie zamierza zawracać sobie głowy takimi szczegółami, jak zapamiętywanie nowych imion. Prawda była taka, że bardziej zależało jej na utrzymaniu innych w przekonaniu, iż jest ekscentryczną i oczywiście wyjątkowo błyskotliwą kobietą interesu. Jako właścicielka międzynarodowej multikorporacji, przynoszącej trzysta siedemdziesiąt milionów dolarów rocznego dochodu, mogła być tak ekscentryczna, jak jej się żywnie podobało. Ze wszystkich Malcolmów Lucretia najbardziej lubiła właśnie ostatniego przedstawiciela tego gatunku. Co ważniejsze, szanowała tego młodego człowieka, choć nie miała zamiaru go o tym informować. – Jesteś gotowy, Malcolmie? – W jej głosie słychać było zniecierpliwienie. – Oczywiście. – Jego spokój był dokładnym przeciwieństwem jej
energicznego zachowania. – Bardzo dobrze. – Znów zaczęła spacerować po gabinecie. – Lista zajęć na dwudziestego pierwszego lipca. Po pierwsze, nasi ludzie w Hongkongu mają dokonać zakupu, tak jak zaplanowaliśmy. Zwołaj ich i powiedz, że Addison Enterprises jest gotowe do przeprowadzki. Trzeba to zrobić szybko i zdecydowanie. Nie mamy czasu do stracenia. – Zrozumiałem. – Zanotował kilka zdań i czekał na dalsze polecenia. – Po drugie – ciągnęła tym samym oficjalnym tonem – zmieniłam zdanie co do tego brylantowego diademu. Zdecydowałam, że mimo wszystko chcę go mieć. Ale... życzę sobie, aby dostarczono mi go dzisiaj do południa, inaczej nici z kupna. – Jestem pewien, że da się to załatwić – zauważył. – Tak trzymać, Malcolmie. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Skinął głową i czekał na polecenie numer trzy. Gdy Lucretia nadal milczała, popatrzył na nią pytająco. – Czy to wszystko, Lucy? – zaryzykował. – Prawie. – Był jedynym pracownikiem Addison Enterprises, który nazywał ją „Lucy”. Zastanawiała się, dlaczego właściwie mu na to pozwala. – I ostatnie... – w zamyśleniu wyjrzała przez okno. Dość kręcenia, przypomniała sobie. Wybrańcy losu to śmiałkowie. Ten, kto się waha, jest stracony. – I ostatnie... – powtórzyła. – Chcę, aby moja córka wyszła za mąż. I ty, drogi Malcolmie, masz sprawić, by tak się stało.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Charles Lawrence, zwany Charleyem przez licznych przyjaciół, do których nie zaliczał swojej szefowej, patrzył teraz na nią w osłupieniu. – Co takiego? – zapytał, sądząc, że się przesłyszał. – Powiedziałam, że chcę, aby moja córka wyszła za mąż. Czyżbyś miał problemy ze słuchem, Malcolmie? Czy może uważasz, że to dziwne? – Lucretia znów zaczęła spacerować. – Na litość boską, Sabrina ma dwadzieścia pięć lat. Nie robi się coraz młodsza. – To zrozumiałem – powiedział. – Chodzi mi o ostatnie zdanie. – Ach, to. – Wzruszyła ramionami. – Chcę, abyś pomógł mi osiągnąć ten cel. I zrobisz to. Charley zacisnął zęby i popatrzył na Lucretię, starając się wymyślić odpowiedź, która wyrażałaby jego niezadowolenie i nie spowodowała wyrzucenia z pracy. Czy ona naprawdę sądziła, że... Oczywiście, że tak. Lucretia Addison przywykła, że dostawała wszystko, czego zapragnęła, czy był to wysadzany brylantami diadem, czy głowa jakiegoś nieszczęśnika. Była piranią, chociaż wcale na to nie wyglądała. Stała teraz przed nim z rękami opartymi na krągłych biodrach. Przechyliła lekko głowę o bujnych blond włosach i rzuciła mu to dobrze znane wyzywające spojrzenie. Gdyby nie wiedział, że jest jedną z najpotężniejszych kobiet interesu i że ma dwudziestopięcioletnią córkę, pomyślałby, że z pewnością nie skończyła jeszcze czterdziestu pięciu lat. Z drugiej strony cechował ją większy upór niż stuletnich staruszków. Niezależnie od tego była wyjątkowo atrakcyjną kobietą, ciężko zresztą na to pracowała. Kilka razy w tygodniu w firmie zjawiał się jej trener, który poddawał ją licznym próbom w osobistej minisiłowni. Dzięki temu miała smukłe, młode ciało i godne pozazdroszczenia nogi. Ubierała się odważnie, preferowała jaskrawe kolory. Dzisiaj włożyła na siebie czerwoną dżersejową sukienkę i naszyjnik z pereł, który zapewne wart był więcej niż dług
narodowy. No, może to lekka przesada, pomyślał Charley, ale z pewnością kosztował więcej niż to, o czym on marzył. Jego marzenie. Musiał pamiętać o swoim marzeniu. – Posłuchaj, naprawdę nie wiem, jak mógłbym ci pomóc – zaczął, usiłując ukryć irytację. – Ledwo znam... – urwał, zanim zdążył powiedzieć „księżniczkę”. Wszyscy pracownicy firmy nazywali tak Sabrinę, córkę Lucretii. – ... pannę Addison. Nie mam na nią żadnego wpływu. Lucretia wykrzywiła szkarłatne usta, a jej duże oczy zwęziły się w szparki. Przysiadła na skraju olbrzymiego marmurowego biurka i zaczęła od niechcenia gładzić swoje perły. Nawet jej buty idealnie pasowały do całości: długie nogi wyglądały wyjątkowo korzystnie na wysokich obcasach. – Wszystko, co będziesz musiał zrobić, to postępować zgodnie ze wskazówkami – powiedziała, jak gdyby rzecz już została załatwiona. – Wybrałam cię do tej misji, ponieważ Sabrina mało cię zna. Możesz zdobyć jej zaufanie. Jesteś typem młodego, uczciwego człowieka, który... Nagłe zadzwonił telefon. – Poczekaj chwilę, Malcolmie. – Podniosła słuchawkę. ~ Tak, Marge, tak. O co... Och. Porozmawiam z nim. – Spojrzała na Charleya i wzruszyła ramionami, co w żaden sposób nie miało oznaczać przeprosin, po czym odwróciła się i zajęła konwersacją. Charley zacisnął palce na skórzanym notatniku. Nie pierwszy raz Lucy usiłowała wmieszać go w osobiste sprawy, ale zawsze udawało mu się osiągnąć pewien kompromis. Wydawało jej się, że cały świat kręci się wokół jej osoby, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Co ona sobie myśli, że kim niby, do cholery, jest? Zdał sobie sprawę, że pytanie jest głupie. Lucy doskonale wiedziała, kim jest. Wiedziała również, kim on jest. Lucy kierowała się Złotą Zasadą. Miała złoto, którego potrzebował Charley, więc to ona ustanawiała reguły gry. Mógł to zaakceptować lub posłać ją do diabła. Gdyby jednak udało mu się jeszcze trochę z nią popracować, mógłby zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy na spełnienie marzenia swojego życia. Powróciłby w glorii do Kansas City, gdzie następnie otworzyłby największą w Stanach restaurację serwującą dania z grilla. Mało tego, największą restaurację na świecie! Dobrze, uspokój się, nakazał sobie w duchu. Zanim coś zrobisz,
wysłuchaj, co ona ma do powiedzenia. Skoncentruj się. Lucretia zakończyła rozmowę i odwiesiła słuchawkę. Zauważył, że jej entuzjazm nieco przygasł. – Powiem ci, o co chodzi – zaczęła. – Jedenastego sierpnia Sabrina skończy dwadzieścia pięć lat. Zamierzam wydać na jej cześć wspaniałe przyjęcie. Wszyscy goście zostaną przewiezieni na jachcie na moją wyspę niedaleko Santa Barbara, a Sabrina będzie tam rządzić niczym księżniczka. Lucretia dramatycznym gestem rozrzuciła ramiona i czekała na jego reakcję. Zapewne spodziewała się, że będzie pod wrażeniem. Charley odczuł niespodziewaną ulgę. – Brzmi to interesująco, Lucy, ale nie będę ci chyba w tym potrzebny. – Szybko zamknął notatnik. – Jeśli to wszystko, od razu wykonam te telefony i wrócę do... – To wcale nie wszystko! – Wycelowała w niego palec zakończony długim, czerwonym paznokciem. – To... to znacznie bardziej skomplikowane. Pomyślał, że to nic nowego. – Na uroczystości zamierzam zgromadzić najlepszych kawalerów, jakich uda mi się wyszukać – ciągnęła Lucretia. – J przysięgam na wszystkie świętości, albo Sabrina wybierze jednego z nich, albo nigdy nie opuści wyspy! – Lucy, nie możesz przecież... – Mogę i zrobię to. – Popatrzyła na niego. – To ważne, Malcolmie! Jeśli pozwolę jej robić wszystko po swojemu, dziewczyna spędzi pewnie resztę życia na brudzeniu sobie rąk ziemią i jednoczeniu się z naturą na tej farmie w Santa Barbara. Charley wiedział, że „ta farma” była wyjątkowo kosztowną posiadłością, którą Lucy podarowała Sabrinie na dwudzieste pierwsze urodziny. Znał jednak charakter swojej pracodawczyni, więc nie skomentował tego ani słowem. – Okay, wiem, co o tym sądzisz, ale jesteś w błędzie. – Lucretia chyba czytała w jego myślach. – Ważne jest to, co ja myślę. – Nawet jeśli tak jest, nadal nie rozumiem, w czym mógłbym pomóc – odparł sucho Charley. – Czy tego nie wyjaśniłam? – Wyglądała na autentycznie zdumioną. – Jest tylko jeden maleńki problem w całym moim planie – po prostu nie wiem, jak sprowadzić ją na tę wyspę. Po tym, co wydarzyło się w zeszłym roku... –
westchnęła dramatycznie. Charley nie był w zeszłym roku na przyjęciu urodzinowym, ale podobnie jak wszyscy pracownicy Addison Enterprises słyszał plotki o tym, że bohaterka wieczoru wyszła po tajemniczej kłótni z matką. Słyszał plotki, lecz ich nie rozpowszechniał – wiedział, że najmniejsza wzmianka mogłaby dotrzeć do uszu jego przewrażliwionej szefowej, która nie wybaczała nielojalności. Zresztą co mógł powiedzieć? Uważał Sabrinę Addison za rozpieszczoną gówniarę. Przyjęcia urodzinowe z roku na rok były większe i wystawniejsze, a to, co działo się ubiegłego lata, można by właściwie nazwać koronacją. : Pamiętał, co pomyślał na wieść o tym, że Lucy wynajęła Disneyland: „Jezu, więcej pieniędzy niż rozumu”. Mimo to współczuł Lucretii Addison, gdyż tak bardzo się starała i nic jej z tego nie wychodziło. – No cóż, mieliśmy... kłopot w zeszłym roku, ale już po wszystkim – westchnęła Lucretia. – Teraz będzie inaczej. W tym roku wszystko pójdzie doskonale. Przerwała, jak gdyby oczekując od niego potwierdzenia, poczuł się więc zobowiązany do zabrania głosu. – Nie wątpię. – Szczerze mówiąc, uważał, że będzie dużo gorzej. Odpowiedź najwyraźniej przypadła jej do gustu, gdyż pokiwała głową. – Czyli wszystko, co musimy zrobić, to sprowadzić ją na jej urodzinowe przyjęcie. Potem ja przejmę pałeczkę. Ale zanim to nastąpi, ty wkroczysz na scenę, drogi Malcolmie. Wszystko będzie zależało od ciebie. – Co, do licha, miałbym robić? – To proste – odparła Lucretia z diabolicznym uśmiechem. – Skłamać. Powiesz jej, że jej mama nie jest tak zdrowa, jakby to się mogło wydawać. – Dramatycznym gestem przycisnęła dłoń do czoła. – I że jeśli nie okaże mi trochę uczucia, mogę stracić przytomność i nigdy już jej nie odzyskać. – Mowy nie ma! – Charley natychmiast zerwał się na równe nogi. Miał na tyle zdrowego rozsądku, aby trzymać się z daleka od osobistych porachunków swojej szefowej. – Nie możesz ode mnie oczekiwać... – Chyba jednak mogę. – Spojrzała na niego chłodno. – Nigdy się na to nie nabierze. Jesteś okazem zdrowia. – Dziękuję ci, drogi chłopcze – uśmiechnęła się. – Nie zapominaj jednak, że pozory mylą. Nagle wydała mu się jakaś inna, drobna i bezbronna. Czyżby mówiła
prawdę? Może cierpiała na jakąś chorobę, o której nic nie wiedział? Po chwili jednak Lucretia wyprostowała się i zobaczył, że chichocze. To przesądziło sprawę. Bez względu na to, jak bardzo potrzebował tej pracy, nie pozwoli się wykorzystać... – Tak przekonujący młodzieniec jak ty nie powinien mieć z tym problemu – przerwała ciszę Lucretia. – Nie chodzi o to, żebym chciała cię przekupić, mój drogi, oczywiście, że nie. Ale pragnęłabym okazać ci wdzięczność za ten trud. Powiedzmy, że wyrażę ją czekiem składającym się z czterech cyfr? Co ty na to?
ROZDZIAŁ DRUGI Sabrina Addison na klęczkach sprawdzała wilgotność ziemi. – Chyba wszystko w porządku, Juan! – zawołała do stojącego w pewnym oddaleniu mężczyzny. – Zdaje się, że nie będziemy musieli jej nawadniać aż do wtorku. – Znowu ma pani rację, seniorita. Posiada pani dar odgadywania potrzeb ogrodu. – Nawet z tej odległości można było dostrzec jego olśniewający uśmiech i siwe pasma w czarnych włosach. – Pójdę zobaczyć, jak tam gaj cytrynowy. Sabrina skinęła głową. Wstała i otrzepała ziemię ze spodni. – Dobrze, a ja na wszelki wypadek zerknę na resztę ogrodu. – Dobry pomysł. Podobno naprawili już system nawadniający, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Kochany Juan, pomyślała Sabrina, kiedy mężczyzna zniknął za drzwiami. On i jego żona mieli zupełnie odmienne charaktery – Juan był niepoprawnym pesymistą, zaś Teresa równie niepoprawną optymistką. Sabrina dla odmiany uważała się za wyjątkowo zrównoważoną osobę, tak więc na ranczu El Dorado panowała przyjemna harmonia. Obrzuciła swoją willę spojrzeniem pełnym satysfakcji. Różowa sztukateria lśniła w popołudniowym słońcu, zaś czerwone dachówki pięknie kontrastowały z zielenią ogrodu i błękitem pobliskiego oceanu. W pogodne dni było widać nie tylko góry i ocean, ale także wyspy. Z pewnością nie istniało piękniejsze miejsce niż ta posiadłość skryta w dolince na skalistym wybrzeżu Santa Barbara. Lucretia podejrzewała najgorsze, gdy córka poprosiła o tę willę na swoje dwudzieste pierwsze urodziny, jednak Sabrina dobrze wiedziała, czego chce. Od tamtego czasu zakupiła sporo ziemi, a uprawy obejmowały już nie tylko awokado i owoce cytrusowe, lecz także kilka zupełnie egzotycznych odmian owoców i warzyw. Juan i Teresa pomagali, jak mogli. Wiedziała, że nigdy
nie zdoła odwdzięczyć się ogrodnikowi za to, czego nauczył ją o tej ziemi. Tu właśnie zdołała odnaleźć upragniony spokój. Sabrina sprowadziła się dwa lata temu i sama zaprojektowała ogrody, zaś Juan pomógł jej osiągnąć wymarzony efekt. Zerknęła na bezchmurne niebo i westchnęła z zadowoleniem. Kolejny wspaniały dzień w Raju. Nagle na ścieżce ukazała się Teresa. Szła pośpiesznie, a w ręku niosła wysoką oszronioną szklankę. Teresa zawsze była energiczna, uznawała jedynie szybkie tempo. – Masz, napij się! – rozkazała i wyciągnęła przed siebie szklankę. – Lemoniada z twoich cytryn, bardzo dobra! – Dziękuję. – Bree wzięła szklankę i wypiła jej zawartość. – Wspaniała. Teresa wzruszyła ramionami, nagle jakby zawstydzona. – Nie chcemy, żebyś się odwodniła! – powiedziała. – Nie ma mowy. – Ktoś powinien się tobą zaopiekować! – Teresa niemal zawsze krzyczała. – Nie możesz wykonywać tak ciężkiej pracy całkiem sama! – Mówisz zupełnie jak moja matka – uśmiechnęła się Bree. – Boże broń! – Teresa szybko się przeżegnała. – Masz rację. I dziękuję za lemoniadę. – Co będziesz robiła? Pojedziesz do miasta? – Dlaczego miałabym jechać do miasta? – spytała łagodnie Bree. – Wszystko, czego potrzebuję, mam tutaj. – To ty tak uważasz! A ja myślałam, że ten miły pan Wells zaprosił cię do... – Znów bawisz się w swatkę, Tereso? – Przenigdy! – Gospodyni wydawała się bardzo urażona takim pomówieniem. – Po prostu... no cóż, to nienaturalne, żeby dziewczyna w twoim wieku żyła tu sama dzień po dniu, miesiąc po miesiącu... – Kobieta. Jestem kobietą. Dawno przestałam już być małą dziewczynką. – To ty tak uważasz... – Teresa urwała i odwróciła głowę. – Oho, ktoś do nas jedzie. – A niech to! – Sabrina zupełnie zapomniała, że matka miała przysłać kogoś z papierami do podpisania. Ta zmiana jej rozkładu dnia sprawiła, że przez moment pożałowała, że od lat korzysta z dochodów firmy matki. Zerknęła na swoje ubranie: spodnie khaki, biały podkoszulek. Wszystko
uwalane było ziemią. Musiała nieźle wyglądać. Niestety, nie miała czasu na zmianę stroju. – Spokojnie, Tereso – powiedziała. – To tylko posłaniec matki. Ja się tym zajmę. – A może chcesz, żeby został na kolacji? – W głosie Teresy zabrzmiała nadzieja. – Nie. – Niedobrze. Żyjesz niczym pustelnica. Miło by było mieć od czasu do czasu gościa. – Teresa potrząsnęła głową i ruszyła w stronę kuchni, podczas gdy Sabrina otrzepała spodnie i poszła powitać posłańca. Charley nie mógł uwierzyć, że pozwolił Lucy przekonać się do tego planu. Przez całe dziewięćdziesiąt mil podróży nieustannie wymyślał sobie w duchu od idiotów. Nie dlatego, że odbębniał wycieczkę w zastępstwie swojej szefowej. Robił to już wiele razy. Ale ten raz różnił się od poprzednich. Mimo przygnębienia, jak zwykle ogarnęło go poczucie nierealności, gdy jechał autostradą pomiędzy górami Santa Ynez a Pacyfikiem. Dzięki takiemu położeniu Santa Barbara przez cały rok pławiła się w słońcu, a klimat był tu niemalże tropikalny. Komuś pochodzącemu ze środkowego zachodu wydawało się to wręcz nierzeczywiste. Ziemia obiecana, pomyślał zgryźliwie, gdy skręcał z autostrady numer 101. Tu wybrzeże biegło ze wschodu na zachód zamiast z północy na południe. Wszystko było inne. Do diabła, na zachodnim wybrzeżu słońce powinno skrywać się za morzem, ale w Santa Barbara, amerykańskiej Krainie Oz, nawet i to wyglądało inaczej. Droga, na którą skręcił, wiodła przez plażę do wąskiej skalistej dróżki. Minął drzewa awokado i cytryny, aż w końcu wjechał do przepięknej doliny pełnej dębów. Wiedział, że dom znajduje się na najwyższym wzniesieniu w dolinie i że jest stamtąd wspaniały widok na ocean. Podjechał tam, cały czas pełen sprzecznych uczuć. Zawsze wydawało mu się niesprawiedliwe, że jakaś niezbyt dojrzała, niezbyt rozgarnięta i o wiele za ładna bogata dziewucha miała to wszystko na własność. Przejechał przez olbrzymią kamienną bramę, nad którą napis głosił, że miejsce to jest ranczem El Dorado. Gdy skręcił za róg, ujrzał dom. Jak
zawsze, jego olbrzymie rozmiary i majestat sprawiły, że wstrzymał oddech. Sabrina Addison miała wszystko: widok na ocean i góry, kamienne tarasy i cudowne ogrody, basen, kort tenisowy i Bóg wie co jeszcze. Żyła tu niczym księżniczka. Ukazała się nagle na progu domu, a Charley zapomniał, o czym myślał. Do diabła, zapomniał też swojego imienia, a nawet po co tu przyjechał. Sabrina Addison była wspaniała. Prawdziwa księżniczka... Długie, jasnobrązowe włosy sięgające ramion związała czymś w rodzaju wstążki o kolorze nieba. Miała wielkie, brązowe oczy, nieco skośne, ocienione długimi rzęsami. Smużka ziemi na policzku przydawała tej nieziemskiej piękności nieco bardziej realnego wyglądu... Te usta – Charley przełknął ślinę. Prześladowały go jeszcze przez wiele dni po tym, gdy je ujrzał. Były tak pełne, miękkie i... bezbronne. Mimo wszystkich pieniędzy i przywilejów, jakimi cieszyła się Sabrina Addison, widział w tych ustach bezbronność, i widok ten poruszał go do głębi. Albo raczej poruszałby, gdyby sobie na to pozwolił, on jednak wiedział, że to tylko złudzenie. Był pewien, że ona, podobnie jak jej matka, nie potrzebowała nikogo i niczego. Nie tylko jej twarz prezentowała się dobrze: Sabrina miała także smukłe, długie nogi, a podkoszulek uwypuklał jej pełne piersi. Ramiona dziewczyny nabrały złocistobrązowego koloru, co wskazywało na to, że większość czasu spędzała na basenie albo na grze w siatkówkę z bandą podobnych do siebie nierobów. Teraz jednak nie było czasu na takie myśli. Charley Lawrenee miał do wykonania zadanie i zamierzał je wykonać – albo przynajmniej zorientować się, jak mógłby to zrobić. Sabrina podeszła do samochodu z pełnym rezerwy uśmiechem. Wysiadł, aby się z nią przywitać. Zdziwiło go, że jest tak gorąco, w samochodzie miał klimatyzację. Między łopatkami poczuł spływającą strużkę potu i pożałował, że nie zmienił ubrania jeszcze w Los Angeles. Sabrina uśmiechała się do niego. Naprawdę była wspaniała. Może źle ją oceniał? Może... – Witaj, Malcolmie – odezwała się. – Lucretia wspominała, że wpadniesz. Malcolmie. Była taka sama, jak jej matka. Żadna z nich nie miała pojęcia, kim naprawdę był. Sabrina zaprowadziła Charleya na położony w cieniu kamienny taras z
widokiem na ocean. Już wcześniej zdążyła dojść do wniosku, że ten mężczyzna jest nieprzenikniony. Zawsze ją zdumiewał, gdyż nie widziała na jego twarzy zachwytu, który zazwyczaj okazywali jej przedstawiciele odmiennej płci. Właściwie to nie widziała na jego obliczu żadnych uczuć. Ukrywał je tak starannie, że nie miała pojęcia, o czym myśli, czy też jaki jest naprawdę. W każdym razie niewątpliwie był przystojny. Zerknęła na niego z podziwem. W kącikach oczu miał drobne zmarszczki, które świadczyły o tym, że śmiech nie jest mu całkowicie obcy. Podobało się jej również jego uczesanie, nawet okulary, choć w nich wyglądał jeszcze poważniej i bardziej profesjonalnie. Zanim zdążyli usiąść przy stoliku ze szkła i metalu, Teresa przyniosła im dzbanek lemoniady i świeżo upieczone ciasteczka. Podała je, uśmiechając się przymilnie do gościa, po czym wycofała się dyskretnie. Charley nie odezwał się ani słowem, popijał tylko lemoniadę i wpatrywał się w ocean. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, równie dobrze mógłby patrzeć na ścianę, jak i na jeden z najpiękniejszych zakątków na całym wybrzeżu Pacyfiku. Sabrina oparła łokcie na stoliku i pochyliła się do przodu. – Lucretia przysyła mi do podpisania jakieś papiery? – zapytała. – Zgadza się. – Charley położył na kolanach neseser, po czym wyjął z niego dokumenty. – Musi pani przeczytać te... – Wcale nie – przerwała mu – Masz długopis? – Czyżby podpisywała pani bez czytania wszystko, co położy się pani przed nosem? Zrobiła zdziwioną minę. To zabrzmiało niemal... sarkastycznie. – Nie – odparła. – Ale jeśli nie mogę ufać mojej matce, to komu mam ufać? – Roześmiała się. Gdy jej nie zawtórował, powiedziała radośnie: – Mam nadzieję, że to moje jedyne zajęcie na najbliższe sześć tygodni. Teraz to on się zdziwił. A zaraz potem oburzył. – Sześć tygodni... ? Jedyne zajęcie... ? – To był żart, Malcolmie – przerwała mu łagodnie. – Nabrałam cię. Proszę o długopis. Z kieszeni marynarki wyjął złoty długopis i podał jej.. – Malcolmie? – Tak, panno Addison?
– W tej marynarce musi być ci gorąco. Może ją zdejmiesz i... no wiesz, zrelaksujesz się trochę? Była. pewna, że odmówi, lecz ku jej zdumieniu ściągnął marynarkę bez słowa. Sabrina pochyliła się nad papierami. Kiedy uniosła głowę, nie poznała siedzącego obok niej mężczyzny. Miała wrażenie, że nigdy wcześniej go nie widziała. Rozluźnił krawat i podwinął rękawy koszuli, ukazując muskularne przedramiona. W rozcięciu rozpiętego kołnierzyka widać było silną, opaloną szyję. Gdy położył na stoliku okulary, miała ochotę wykrzyknąć: „Malcolmie, ty jesteś... jesteś po prostu piękny!” I tak właśnie było. Nie miała pojęcia, że jest tak przystojny. Dawno już nie widziała równie atrakcyjnego faceta. Oczywiście, był to również tylko poczciwy, stary Malcolm, obecny Piętaszek jej matki. Mimo to jego widok sprawił, że na chwilę zabrakło jej tchu. – Proszę – powiedziała. – Podpisane, zapieczętowane i oddane. Teraz powinien był wziąć papiery i iść sobie, jednak nie ruszył się z miejsca. Popatrzył na nią chłodno. – Dziękuję – wycedził. Nie wstał i nic nie wskazywało na to, że szykuje się do odejścia. Dotychczasowe spotkania przebiegały nieco inaczej. – Jak tam dzisiejsza podróż? – zapytała. W Kalifornii ludzie zawsze rozmawiali o korkach na autostradach, częściej nawet niż o pogodzie. – W porządku – odparł. Pomyślała, że skoro nie zrozumiał tej aluzji, podsunie mu inną. – Przynajmniej jest ładna pogoda – ciągnęła. – Pewnie będzie jeszcze jasno, kiedy dojedziesz do Los Angeles. Wzruszył nonszalancko ramionami, po czym się rozejrzał. – Co pani tu robi? – zapytał. – Ja... co... ja... ? – ze zdumienia zaczęła się jąkać. – Co masz na myśli, pytając, co tu robię? Ponownie obrzucił ją obojętnym spojrzeniem. – Co pani uprawia i dlaczego? Na przykład te drzewa cytrynowe, które mijałem po drodze. Co dzieje się z cytrynami? – A, o to chodzi. – Odprężyła się. – Sprzedajemy je, oczywiście. Kiedy zapłacę już pracownikom, zysk oddaję do pobliskiego schroniska dla kobiet z dziećmi.
– Rozumiem – odparł. Wcale nie wyglądał, jakby rozumiał. Zazwyczaj gdy o tym mówiła, ludzie wydawali z siebie okrzyki aprobaty. On chyba jednak nie miał takiego zamiaru. – Uprawiamy również inne owoce, czasem bardzo egzotyczne – ciągnęła. – Kiwi, papaję, banany. – Jacy „my”? – Ja i moi pracownicy, ale przede wszystkim Juan Lopez. Juan to geniusz ogrodniczy. W sprawach dotyczących uprawy to on jest prawdziwym szefem. Jego żona, Teresa, przyniosła nam lemoniadę. Oboje w zasadzie zarządzają El Dorado. – A pani bawi się w damę-farmerkę? – Malcolmie, ja się nie bawię – powiedziała z naciskiem. – Rozumiem. – Z powrotem nałożył okulary. – Podoba się pani bycie farmerką? Czy w jego głosie rzeczywiście pobrzmiewało niedowierzanie? Nie, z pewnością nie. – Oczywiście, że mi się podoba – zapewniła go. – Gdyby tak nie było, nie robiłabym tego. A tak czuję, że coś robię... Coś ważnego. – Na przykład co? – Dbam o zdrowie mieszkańców tej planety. – Roześmiała się nerwowo. Dotychczas nikt nie prosił jej o wyjaśnienia w tej kwestii, miała więc trudności z opisaniem swoich uczuć. – To, w jaki sposób produkujemy żywność, ma ogromny wpływ na nasze własne zdrowie i stan środowiska, w którym żyjemy. Nasze zbiory obejmują dziesiątki rozmaitych owoców i warzyw niemal przez cały rok. Część sprzedajemy, część oddajemy, ale to wszystko idzie w ręce innych ludzi. – Wzięła głęboki oddech. – To tak, jakbyśmy oddawali część tego, co wzięliśmy... Obojętny wyraz jego twarzy ustąpił miejsca niedowierzaniu. Umilkła nagle. – Czy to banalne? – zapytała z nieśmiałym uśmiechem. – Zgadza się – przytaknął. – Za to bardzo politycznie poprawne. – Dzięki Bogu! – Śmiejąc się z zażenowaniem, wstała nagle, aby zakończyć tę kłopotliwą rozmowę. W czasie jego poprzednich wizyt zawsze proponowała mu coś do picia, a on zawsze odmawiał. Dzisiaj wypił lemoniadę, nie tknął jednak ciasteczek.
– Czy mogę czymś jeszcze służyć przed twoim wyjazdem? – zapytała, zdecydowana wrócić do swoich zajęć. – Może coś do picia... albo kolacja? Rozumiem, że bardzo się spieszysz... – Kolacja, jeśli można – przerwał jej. – Oczywiście, pod warunkiem, że nie sprawi to zbyt wiele kłopotu. – Nie, oczywiście, że nie – przytaknęła, oszołomiona. – Zaraz poszukam Teresy i przekażę jej tę... hm, dobrą wiadomość.
ROZDZIAŁ TRZECI – Żartujesz! – Teresa zerknęła na mężczyznę przy stoliku. – Zostaje na kolacji? – Teresa! – Bree miała szczerą ochotę kopnąć gospodynię w kostkę. – Mogę chyba przyjmować gości na kolacji, co? – Jasne – pośpiesznie zgodziła się Teresa. – Tyle że nigdy ich nie przyjmujesz. A już na pewno nie są to ludzie, którzy pracują dla la patrona. Bree spojrzała ukradkiem na siedzącego przy stoliku Malcolma. Błękitna koszula zdawała się okrywać niezwykle szerokie ramiona. – Nic nie mogłam na to poradzić – szepnęła do zatroskanej gospodyni. – Chciałam być po prostu uprzejma, a on to wykorzystał. – Przecież nie obchodzi mnie, dlaczego on zostaje. – Teresa wzruszyła ramionami. – Cieszę się tylko, że wreszcie mogę ugotować trochę więcej. Jesz jak ptaszek, maleńka. Co mam przygotować? – Bo ja wiem... może sałatkę? Coś szybkiego, żebym się go mogła szybko pozbyć. – A jakież to ważne sprawy masz do załatwienia? – No cóż... Juan mówił, że przysłali nowe katalogi nasion. Teresa głośno westchnęła. – Więc zamierzasz jak najszybciej zjeść kolację z tym przystojniakiem po to, żeby pooglądać sobie nasionka ze starszawym, żonatym facetem?! – zapytała dramatycznie. – Bree, tobie zupełnie odbiło! – Teresa, idź do kuchni! – Po chwili Sabrina dodała nieśmiało: – Proszę. Gospodyni odeszła, mamrocząc coś pod nosem, Sabrina zań przywołała na twarz uśmiech i wróciła do Charleya. – Zaraz będzie kolacja – poinformowała go. – A może napiłbyś się drinka? Wino albo koktajl – co zechcesz. Była pewna, że odmówi. Żaden Malcolm nie pił alkoholu, a jego czekał jeszcze powrót do miasta i...
– Dziękuję, chętnie się napiję – usłyszała jednak. Starannie ukryła swoje zdumienie i rozczarowanie. – No tak, oczywiście. Co chciałbyś... ? – A co pani pije? Wcale nie miała zamiaru pić, chciała być tylko uprzejma. – Chyba napiję się szampana – powiedziała bez entuzjazmu. i – Wobec tego ja również. – Zaraz przyniosę. Gdy wstała, on również podniósł się z miejsca. Przy nim czuła się mniejsza i bardziej krucha, niż była w rzeczywistości. – Pomogę pani – stwierdził. , – Nie ma potrzeby... Nie zważając na protesty, ruszył za nią. Gdy weszli do salonu, Sabrina stanęła przed zainstalowaną w barku lodówką i zaczęła się zastanawiać. Chciała podać coś smacznego, niezbyt taniego, lecz również nie za drogiego. Gdy wybrała butelkę i odwróciła się, omal sienie zderzyła z Charleyem. Tylko centymetry dzieliły ją od jego ramion. Uśmiechnęła się do niego z zakłopotaniem i odskoczyła, kurczowo ściskając butelkę w dłoniach. – Bardzo przepraszam! – wykrzyknęła. – Nie chciałam... – Nic się nie stało – powiedział szybko. – Czy mogę otworzyć? Posłusznie podała mu butelkę i podczas gdy on czynił honory domu, wyjęła z kredensu dwa kieliszki. Kiedy złocisty płyn zapienił się w cienkim szkle, podniosła swój kieliszek. – Za co wzniesiemy toast? – zapytała. – Za udane zbiory? – Nie wyglądał, jakby się z niej wyśmiewał. – To miłe, ale dotyczy tylko mnie – zaprotestowała. – Może za... Czy ja wiem? Miłe lato? – Co do tego nie mam wielkich nadziei – parsknął. – Może... za naszych najdroższych? Nie miała pojęcia, dlaczego to zaproponował, ale w dalszym ciągu zamierzała być uprzejma. – Za naszych najdroższych, gdziekolwiek są i kimkolwiek są – zgodziła się. Gdy sączyli szampana, uśmiechnęła się ciepło do Charleya. – Skoro i tak czekamy na posiłek, może miałbyś ochotę obejrzeć ogrody? Są bardzo ładne, zwłaszcza w wieczornym świetle. – Bardzo chętnie – zgodził się. – Proszę przodem, moja droga.
Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedział, ale wydało jej się to czarujące. Skinęła głową i poprowadziła go do swoich ukochanych ogrodów. Nie była pewna, czy mu się spodobają, wiedziała natomiast, że spodobają się jej. Były przecież jej oczkiem w głowie. Niezależnie od tego, czy Sabrinie sprawiało przyjemność oprowadzanie go po posiadłości, Charley dobrze się bawił. Patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność. Sabrina Addison była ślicznotką, chociaż bogatą, rozpieszczoną, płytką i leniwą... Weszła na ścieżkę i odwróciła się. Przechyliła głowę, a na jej ładnej twarzy odmalował się wyraz zaciekawienia. – Przepraszam? – powiedział niepewnie. – Czy pani coś mówiła? – Powiedziałam, że tutaj, w Santa Barbara, nazywają taki typ ogrodu „japońską misją”. Pomyślałam, że może cięto... czyja wiem, rozbawi? – Tak. – Ciągle nie wiedział, o co chodzi. – To dość zabawne. Ale co to właściwie znaczy? – Któż to wie? – Odrzuciła włosy do tyłu. – To podobno mieszanka elementów hiszpańskich misji i stylu japońskiego, plus trochę akcentów z południa i tropików. Wciąż nie miał pojęcia, o czym Sabrina mówi. Zastanawiał się, czy ona to wie, i doszedł do wniosku, że nie. Najprawdopodobniej powtarzała bezmyślnie słowa jakiegoś znanego projektanta ogrodów. Z mądrą miną pokiwał głową. – Brzmi nieźle – zauważył. – Ale, przepraszam, że się powtarzam, co to właściwie znaczy? Dziewczyna roześmiała się – uroczo, dźwięcznie. – To znaczy, że zaprojektowano wszystko z umiarem. Nic nie jest zbyt kanciaste, płaskie czy krzykliwe – wyjaśniła. – Krzykliwe rośliny? – Zdziwiłbyś się, jak bardzo krzykliwe mogą być rośliny. Zwłaszcza te sztucznie wyhodowane krzyżówki. – Wyciągnęła przed siebie rękę. – U nas wszystko jest naturalne, prawdziwe, szczere – rośliny, ale także i ludzie. Rośliny przycinamy tylko odrobinę. Łatwo pielęgnować taki ogród, nie wymaga zbyt intensywnego nawadniania... Brzmiało to tak, jak gdyby prawie zdawała sobie sprawę z tego, co mówi. Charley co pewien czas wtrącał „uhm” i posłusznie szedł za nią po ścieżkach
wzdłuż fontann i ławeczek, które zapewne podbiły cenę tego miejsca o ładne parę milionów. Sabrina przystanęła na wzniesieniu obok błękitnego basenu, który w zachodzącym słońcu mienił się niczym brylant. Nieopodal Teresa nakrywała do stołu w patiu. Ustawiała srebra, kryształowe kieliszki, kompozycję kwiatową. – Uwielbiam moje ogrody – odezwała się Sabrina. – Myślę, że wszystkim ludziom potrzebne jest takie poczucie... poczucie swobody i spokoju w tym naszym zatłoczonym życiu, nie sądzisz? Charley Lawrence, który dorastał w sierocińcach i domach zastępczych i który przed osiągnięciem pełnoletności nie miał pojęcia, czym jest spokój, skinął głową. – Oczywiście – zgodził się. – Wiedziałam, że zrozumiesz. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością. – A w ogóle, to mów mi po imieniu. Czy pójdziemy i sprawdzimy, co z naszą kolacją? – Ty pierwszą. Ukłonił się jej nieco przesadnie i natychmiast zrobiło mu się wstyd. Ona jednak chyba nie miała mu tego za złe. Kiedy zasiedli przy stoliku, Teresa przyniosła im guakamolę, salsę i kukurydziane chrupki. Na stole znalazł się również duży dzbanek schłodzonej margarity i dwa kieliszki. Sabrina spojrzała w bok, nie chciała, aby dostrzegł jej zniecierpliwienie. Posiłek wcale nie wyglądał jak preludium do zwykłej sałatki. Teresa nalała im drinki i uśmiechnęła się do Charleya. – Co u pana słychać? – zapytała. – La patrona wciąż pana denerwuje? W odpowiedzi Charley uśmiechnął się szeroko, a Sabrina popatrzyła na niego zdumiona. Jakoś wcześniej nie przyszło jej do głowy, że potrafi się uśmiechać. Powinien robić to częściej. Albo może lepiej nie. – Si – odparł Teresie. Sabrina dołączyła się do ogólnej wesołości. – Biedny Malcolm – powiedziała ze współczuciem. – Amen – skomentował. Sięgnął po chrupka i zanurzył go w guakamoli, ale zamiast włożyć do ust,
przyjrzał mu się uważnie. – Pani to zrobiła? – zapytał gospodyni. Z dumą pokiwała głową. – Niech pan spróbuje – zachęciła. – To dobre. – Rzeczywiście, dobre – przyznał, oblizując wargi. – Zgaduję, że w sosie jest... – zaczął ze znawstwem mistrza sztuki kulinarnej. – Przepis jest tajemnicą – poinformowała go Teresa, patrząc, jak Charley zanurza w salsie kolejnego chrupka. – Chyba nie jest pan kucharzem? – zapytała go z niepokojem. Znieruchomiał z chrupkiem w dłoni, jak gdyby zastanawiając się nad odpowiedzią. – Niezupełnie. – Wrzucił przekąskę do ust, pokiwał z zadowoleniem głową i przełknął ją. – Może trochę. Ale właściwie nie, – To jak? – zniecierpliwiła się Teresa. – Albo pan jest, albo... – Tereso, czy nie masz czegoś do zrobienia w kuchni? – przerwała Sabrina. Nie mogła pozwolić na takie traktowanie gościa, nawet jeśli był on wysłannikiem Lucretii. – Mamy tylko sałatkę, ale na pewno będzie ci smakowała – zwróciła się do gościa. – Zmieniłam menu – sprostowała Teresa, wyraźnie urażona odprawą. – Ale... – Czy cię kiedykolwiek otrułam, Sabrino Addison? Będziesz jadła to, co ci podam! Teresa oddaliła się z godnością, a Sabrina westchnęła. – Przepraszam. – Popatrzyła na Charleya. – Nie wiem, co dostaniemy, ale jestem pewna, że będzie to smaczne. – To bez znaczenia – zapewnił ją. Patrząc, jak szybko w jego ustach znikają chrupki, zaczęła zastanawiać się, kiedy ostatnio jadł. Na swój sposób rozczuliło ją to. Przecież był tylko dużym chłopcem. Po chwili systematyczne ruchy jego ręki zwolniły się nieco, potem ustały. Nagle zaczął wyglądać na nieco zakłopotanego. Sięgnął po swoją margaritę i upił duży łyk. – Hm... Sabrino, muszę ci coś. – Fajitas! – wykrzyknęła nagle Teresa. Na wózku, który pchała, stała ogromna misa z parującymi kawałkami mięsa oraz ogrzewacz do tortilli. Radośnie przeniosła wszystko na stół, po czym oparła ręce na biodrach. – To bardzo smaczne, panie Malcolmie – oznajmiła i wskazała na mieszaninę
mięsa z rożna, cebuli, pomidorów i papryki oraz kwaśną śmietanę. – Zrobiłam też tortille. W restauracji nie zjadłby pan tak dobrze! Sabrina poruszyła się niespokojnie na krześle. – Malcolmie, mówiłeś... – Pani Tereso, widzę, że pani talent nie zna granic. – Charley nawet nie spojrzał na Sabrinę. – Czy robi pani też carnitasl – Czy ja robię carnitast A czy niedźwiedź... – Tereso! – wykrzyknęła Sabrina. – ... mieszka w lesie? – Kobieta spojrzała na nią z wyrzutem. – Lubi pan carnitas, panie Malcolmie? – Jest z grilla. Lubię wszystkie potrawy z grilla. – Naprawdę? – Teresa rozejrzała się dookoła, po czym usiadła na wolnym krześle. – Musi mi pan dać znać, kiedy pan tu wpadnie, to przygotuję... – Tereso! Oboje popatrzyli na Sabrinę tak, jak gdyby postradała zmysły. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Dziękuję ci – powiedziała. – Chyba sobie poradzimy. – Ale... – Tereso, jeśli chcesz poprosić Malcolma, aby złożył ci wizytę, nie krępuj się. – W tej chwili marzyła tylko o tym, aby skończyć kolację i się pożegnać, a Teresa przez cały czas opóźniała jego wyjazd. – Dobry pomysł. – Gospodyni wstała i mrugnęła porozumiewawczo do Charleya. – Tylko zerknę w kalendarz. Kiedy odeszła, Sabrina odetchnęła z ulgą. – Mówiłeś, Malcolmie, że... – zaczęła. – Później, dobrze? – Podniósł pokrywkę ogrzewacza na tortille i wyjął kawałek placka, po czym nafaszerował go mięsem, pomidorami i cebulą... Sabrina ponownie westchnęła. Nie bardzo rozumiała jego dziwaczne zachowanie. No cóż, poczeka, skoro musi... chociaż cierpliwość nie należała do jej największych cnót. Sama sięgnęła po tortillę i znieruchomiała. Teresa przygotowała tylko jeden olbrzymi placek, za to taki, który mógłby pomieścić jedzenie dla pół tuzina osób. Najwyraźniej mieli się podzielić. Z jakiegoś powodu wydało jej się to zbyt poufałe. Mimo wszystko był to ich pierwszy wspólny posiłek. Spojrzała na Malcolma ze zmarszczonymi brwiami, on jednak
skoncentrowany był wyłącznie na jedzeniu. Uśmiechnęła się pod nosem. Zachowywała się niemądrze. Najwyraźniej Malcolm w ogóle nie był nią zainteresowany. Zdziwiło ją to nieco, ale przecież nie mogła zapominać, że to tylko pracownik jej matki. Nie wolno jej wprawić go w zakłopotanie albo dać do zrozumienia, że jest kimś gorszym od niej. Odcięła wąski kawałek kurczaka i położyła go na tortilli. Roześmiał się. Naprawdę się roześmiał. – W ten sposób zagłodzisz się na śmierć – powiedział. – Pozwól, że ci pomogę. Wyjął widelec z jej ręki i zaczął nadziewać nań kawałki kurczaka i wołowiny, podczas gdy ona przyglądała się temu z niemym przerażeniem. Nie miała zamiaru tego wszystkiego zjeść. Nie miała zamiaru pozwolić mu na przejęcie kontroli nad sytuacją... Nadział na widelec ostatni kawałek mięsa i spojrzał na placek. Najwyraźniej zdał sobie sprawę, że odrobina czegoś jeszcze mogłaby tylko zaszkodzić, gdyż wzruszył ramionami i skierował widelec ku jej ustom. Niechętnie otworzyła wargi. Charley zdał sobie sprawę, że sytuacja zaczyna się komplikować. Jeśli teraz nie powie, po co tu przyjechał, w ogóle tego nie zrobi. Położył widelec na talerzu i odchylił się do tyłu. – Sabrino, chyba nadszedł czas, żebym wyjaśnił ci, dlaczego... – Malcolmie, poczekaj z tym, aż skończymy jeść, dobrze? Sam mówiłeś, że tak będzie najlepiej. Jeszcze pięć minut wcześniej usiłowała zmusić go do rozmowy. Dlaczego teraz zachciało jej się jeść? Patrzył, jak radzi sobie z tortillą, i czuł wewnętrzny niepokój. Przysyłając go tutaj, Lucy wyświadczyła mu niedźwiedzią przysługę. Jeśli wyjdzie z tego bez szwanku... – Uwaga, deser! Teresa przystanęła obok stolika. W jednej ręce trzymała kolorową miskę, w drugiej talerz ciasteczek. Zmarszczyła brwi. – Będziecie jeść czy zamierzacie gapić się na siebie do końca życia? – parsknęła gniewnie. Charley ze zdumieniem zaobserwował, jak policzki Sabriny pokrywają się rumieńcem. Naprawdę się zaczerwieniła! Zaraz potem pośpiesznie złapała za widelec i znów zaczęła jeść.
Teresa zamruczała coś do siebie, postawiła miskę i talerz na wózku, po czym zniknęła. Charley niemal współczuł Sabrinie. – W jaki sposób zainteresowałaś się uprawą ziemi? – zapytał. Natychmiast się rozpogodziła. – Nie wiem. To się po prostu stało samo. Po raz pierwszy przyjechałam do El Dorado z przyjacielem, który chciał kupić to ranczo. Nie zrobiło na nim najlepszego wrażenia. Było bardzo zaniedbane i wymagało wiele pracy, ale ja od razu je pokochałam. – Uśmiechnęła się. – Wtedy też poznałam Juana i Teresę. Kiedy Lucretia podarowała mi ranczo na dwudzieste pierwsze urodziny, oni już tu byli. Na słowo „urodziny” Charley poczuł wyrzuty sumienia. – To miło ze strony twojej matki – zauważył, aby przygotować grunt pod dalszą rozmowę. – Tak sądzę – potwierdziła obojętnie. – W każdym razie przy pomocy Juana i Teresy zaczęłam przywracać temu miejscu utraconą świetność. Gdzieś po drodze odkryłam, że rzeczywiście mam talent do uprawiania roślin. Może po prostu miała talent do zatrudniania ludzi, którzy znali się na swojej robocie. To pewnie genetyczne, pomyślał. – Naprawdę? – powiedział głośno. Pokiwała energicznie głową. – Od tamtego czasu dokupiłam więcej ziemi, zasadziliśmy inne rośliny. Właściwie moglibyśmy uprawiać wszystko. Mamy tu specyficzny mikroklimat, bez mrozów. Są za to wody artezyjskie i słońce przez cały rok. Stosujemy tylko nawożenie organiczne, rozszerzyliśmy uprawy o brzoskwinie, mandarynki i śliwki... Uprawiamy ponad sto odmian owoców i warzyw i w zasadzie przez cały rok zbieramy plony – mówiła z ogromną pasją, której wcześniej u niej nie dostrzegł. – To jeszcze nie wszystko, dajemy również schronienie rozmaitym zwierzętom. Mamy sokoły, króliki, nawet jednego rysia. Tak ciężko pracowaliśmy na to, żeby przywrócić temu miejscu dawny stan, żeby chronić jego mieszkańców, że... – przerwała nagle, gdyż zdała sobie sprawę, że opiera się na stole i zagląda mu w oczy. – Znowu to robię, prawda? – westchnęła. – Co robisz? – Posługuję się frazesami i jestem politycznie poprawna. Uśmiechnął się. – Ty nazwałaś to miejsce El Dorado czy też zrobił to ktoś przed tobą? – taktownie zmienił temat.