SUZANNE ENOCH
KRADZIONE POCAŁUNKI
„STOLEN KISSES"
Dla Mereditha, który zapoznał mnie z romansami
czasów regencji. Wdzięczna ci jestem i za to, i za fakt,
że dzięki tobie nie byłam jedyną dziewczyną w szkole,
która potrafiła odróżnić Banthę od Jawy, a Andorianina
od Górna. Niech Moc będzie z tobą.
1
Jonathan Faraday, markiz Dansbury, podniósł wzrok na budynek, który miał przed
sobą, i zmarszczył brwi. Przygnębiająco szacowna i z zewnątrz, i od wewnątrz budowla
stała w tej części Londynu, którą rzadko odwiedzał. Również i tego wieczoru z wielkim
zadowoleniem trzymałby się od niej z daleka. Zerknął spod oka na swoją kochankę.
– Tak tępego pomysłu jeszcze chyba nigdy nie miałaś.
– Nonsens – łagodziła beztrosko lady Camilla Maguire, chociaż wyraz jej twarzy
przypominał minę pogromcy, który stawia czoło rozdrażnionemu lwu. – A tak czy owak,
to ja wygrałam tamto rozdanie. Obiecałeś, że spędzimy wieczór, gdzie tylko sobie
zażyczę.
– Kiedy pozwoliłem ci wygrać, zakładałem, że będziesz miała ochotę na Ogrody
Vauxhall albo może któreś z karcianych przyjęć u Antonii. – Przeprowadzając przyjaciół
przez otwarte, dwuskrzydłowe drzwi, pochylił się ku Camilli. – Albo jeszcze lepiej moją
sypialnię – ciągnął dalej; te słowa wyszeptał jej prosto do ucha, podejmując ostatnią
próbę, by zmieniła decyzję.
– Przestań, ty niegrzeczny chłopcze – zbeształa go Camilla z uśmiechem, który ani
trochę nie ukrywał jej irytacji.
– A czemuż to miałbym przestać? Nie miałem pojęcia, że poprowadzisz mnie prosto
do Hadesu.
– Jacku, Almack w niczym Hadesu nie przypomina. Proszę cię, bądź grzeczny. –
Camilla szarpnęła go za rękaw i wciągnęła do szatni; jej brązowe oczy ze
zniecierpliwieniem spoglądały na niego spod starannie rozburzonych, płomiennie rudych
włosów.
Jack uniósł w jej kierunku jedną brew. Niewiele trzeba było czasu, by zaczęły go
nudzić ograniczone ambicje Camilli i jej łatwe do przewidzenia pragnienia; ona również
najwyraźniej czuła się znużona jego sarkazmem i zjadliwym cynizmem – niewątpliwie
stąd ta wieczorna eskapada. Ale mimo to mniej było kłopotliwe zatrzymanie jej przy
sobie, niż podejmowanie jeszcze raz w tym sezonie wysiłków związanych ze zdobyciem
nowej kochanki. Spędziwszy zaledwie miesiąc w mieście, stracił już rachubę.
– Pozwolę sobie być innego zdania – z determinacją mówił przyjaznym tonem. –
Almacku od Hadesu niemal nie sposób odróżnić. I tu, i tam potępione, schwytane w
wieczystą pułapkę dusze zawodzą i wirują całymi stadami.
Ernest Landon, trzeci z ich czteroosobowego towarzystwa, zachichotał w typowy dla
siebie, pochlebny sposób, kiedy wchodzili do głównej sali.
– Dobrze powiedziane, Dansbury. Potępione, zawodzące dusze. Ha, ha.
Chociaż była połowa czerwca, Londyn wciąż jeszcze tkwił w szponach zimowego
chłodu, więc upalny podmuch z zatłoczonych, hałaśliwych sal powinien był sprawić im
przyjemność. Ale kiedy tuż za ciepłem napłynął zapach potu, Jack znalazł potwierdzenie
swojej analogii z piekłem. Obietnica obietnicą, a im szybciej się stąd wydostanie, tym
lepiej.
– Proszę cię, nie rób trudności, Jack – błagała go znowu Camilla. – To jest przyzwoite
towarzystwo.
– Wiem. Odrażające, nieprawdaż? – Jack skinął głową. Ociężałość szła zawsze w
parze z Almackiem, robili wrażenie bliskich przyjaciół, i kiedy Jack rozejrzał się po sali,
nic nie przemawiało za tym, by ten ich związek uległ rozluźnieniu. Na widok markiza
kilka osób obrzuciło ich zdumionym spojrzeniem; odpłacił im tą samą monetą i udawał, że
nie zwraca uwagi na mamrotane półgłosem komentarze. Gdyby nie to, że nosił tytuł
markiza, ta mała skandaliczna grupka nie zostałaby nigdy wpuszczona na otaczane
wielkim szacunkiem, śmierdzące obrzydliwie salony Almacka.
Ogden Price wyjął z kieszeni srebrne puzderko i otworzył je.
– Wiesz co, Dansbury, mógłbyś choć raz postarać się spędzić wieczór w sposób
możliwy do przyjęcia dla towarzystwa – powiedział bezceremonialnie, wziął szczyptę
tabaki i zażył. – Ostatecznie nie umrzesz przez coś takiego, a twojej reputacji to też raczej
nie poprawi.
Jack zaczął mu odpowiadać, potem przerwał, jego ciekawość została pobudzona; Price
niemal tak samo nie lubił Almacka jak markiz. Odniósł więc wrażenie, że Landon i Price
musieli mieć jakieś ukryte cele, by mu towarzyszyć. Przyjrzał się przyjacielowi, zwrócił
uwagę na jego niespokojne, szare oczy i na to, że nie wiedzieć czemu fascynuje go własna
tabakierka.
– Kim ona jest, Price? – Podszedł o krok bliżej, żeby było go słychać poprzez tony
hałaśliwego kontredansa i pytlowanie setki języków.
Price spojrzał na niego przelotnie, potem opuścił wzrok.
– Nikim – odparł zbyt szybko i zatrzasnął tabakierkę. – Po prostu taka ładna buzia. –
Srebrne puzderko zniknęło w jego kieszeni. – Człowiekowi wolno chyba podziwiać.
– Zaiste, wolno – zgodził się Jack znacznie podniesiony na duchu. Jeżeli Ogden
znalazł jakiś object d'interet, może przynajmniej spodziewać się odrobiny dobrej zabawy,
zanim umknie z powrotem w bliższe sobie, bardziej mroczne zakątki Londynu. – A czy ta
godna podziwu ładna buzia jakoś się nazywa?
– Jacku, zatańcz ze mną – przerwała im Camilla i wsunęła mu rękę pod ramię; jej
ciepła bliskość wydała mu się dusząca w zabójczo skwarnej sali.
– Nie. Rozmawiam z Pricem. – Życzył jej dobrze i miał nadzieję, że szybko znajdzie
sobie do towarzystwa kogoś mniej zgryźliwego, ale nie miał ochoty wychodzić na durnia,
kiedy tego kogoś będzie szukała.
– Ja chcę tańczyć – upierała się Camilla, ocierając się biustem o jego rękę.
Ten jej ruch bardziej go drażnił niż podniecał.
– Kontredansa? Nawet twój niemały urok nie skłoni mnie, moja droga, żebym
wkroczył w tę piekielną otchłań.
– Brutal.
Camilla wydęła wargi, ale nie rozluźniła chwytu. Gdyby nie to, że jej uścisk był
szokująco intymny jak na sale Almacka, byłby jej rękę strząsnął. Zamiast tego skierował
uwagę na Price'a, całkowicie pochłonięty dociekaniem prawdy.
– A więc, mój chłopcze...
– Jacku – zaprotestowała znowu Camilla.
– Lady Maguire, proszę, ja zatańczę z panią – zaproponował Ernest, okazując większą
niż zwykle wnikliwość.
Camilla prychnęła, a potem beztrosko ujęła dłoń Landona.
– Mamy tu dziś wieczór przynajmniej jednego przyzwoitego dżentelmena.
– Lepiej żeby był nim Landon niż ja – wycedził przez zęby Jack, przypatrując się, jak
Camilla odchodzi.
Lady Maguire miała być może ochotę spędzić wieczór w przyzwoitym towarzystwie,
ale z pewnością nie ubrała się odpowiednio. Wiśniowo-szara suknia odbijała jaskrawą
niczym krew plamą od przypominających mdłe kwiaty wyblakłych gości, a kiedy głęboko
dygnęła, ruch ten miał ujawnić przed partnerem jej uroki – i efektywnie zaanonsować
proponowane przez nią usługi.
Jack obejrzał się na Price'a. Ludzie patrzyli na niego z pewną obawą, ale przez ostatnie
kilka miesięcy bardziej groziła mu śmierć z nudów niż od ostrza przeciwnika w
pojedynku. Dręczenie Ogdena przynajmniej trochę go rozerwie.
– A więc pozwól, że powtórzę: kim jest twoja tajemnicza czarodziejka, Price?
– Daj spokój, Dansbury – odparł Price wyraźnie poirytowany. – Nie warte to tego
żartu, w który chcesz sprawę obrócić. A poza tym „patrzeć" niekoniecznie znaczy
„pożądać". Podziwianie kobiety przypomina podziwianie posągu: można poznać się na
miłych dla oka kształtach, nie pragnąc dokonać zakupu.
Jack uniósł obydwie brwi w górę.
– Teraz czuję się autentycznie zafascynowany. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żebyś
wypowiedział słowa: „ładna, godna podziwu i miła dla oka" w stosunku do jednej i tej
samej kobiety. Powiedzże mi, jak ona się nazywa.
Price zerknął na niego spode łba, potem pokazał na zgiełkliwe stadko młodych dam,
które zebrały się pod ścianami sali i czekały, aż je ktoś poprosi do tańca.
– Idź ponaprzykrzać się trochę tym niewiniątkom – warknął.
– Lis przedkłada kury nad kurczęta – odparł rozbawiony Jack. Te wdzięczące się,
bezrozumne stworzenia były tak naiwne, że jego reputacja wydawała im się romantyczna,
a do tego tak sztywne i niezdarne, żeby nie warto się było za nimi uganiać. – Obawiam się,
że musisz znaleźć coś lepszego, by odwrócić moją uwagę. Tegoroczne gąski nie są ani
trochę bardziej obiecujące niż zeszłoroczne.
– Na miłość boską, Dansbury. Miejże litość – westchnął Price.
– Nigdy. Czemu nie oszczędzisz nam obu fatygi, bo przecież i tak cię w końcu
zamęczę, i nie pokażesz mi jej?
– Jeszcze jej tu nawet nie ma. – Price z roztargnieniem skinął na lokaja obładowanego
kieliszkami ratafii. Wziął jeden, a drugi wepchnął Jackowi w dłoń. – Słuchaj, czy to nie
lord Hunt tam stoi? Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w Indiach.
Jack nawet nie zadał sobie trudu, by się obejrzeć.
– Wrócił ponad tydzień temu. Oskubałem go już na niemal czterysta funtów przy
kartach, a jemu wciąż się wydaje, że dobrze się bawi. Nie zmieniaj tematu. Nie mam
najmniejszych wątpliwości, że to przez tę dzierlatkę przyłączyłeś się do naszej eskapady
na tereny przyzwoitego towarzystwa i przez nią nie miałeś ochoty pierzchnąć do Haremu
Jezabel, kiedy mieliśmy taką okazję.
– Nie, to nie przez nią. Ty...
– Nie? Coś z nią nie w porządku? Może zezuje, a może ma pieprzyk w jakimś
fatalnym miejscu? – Uśmiechnął się szeroko, widząc niby to gniewne spojrzenie Price'a. –
Jakieś widoczne znamię, niedostatecznie rozwinięte łono albo może sepleni, garbi się,
łysieje...
– Rany Lucyfera, Dansbury! Daj że spokój! – Z niewysłowioną irytacją Price dźgnął
palcem w kierunku wejścia. – Proszę... właśnie się pokazała. A teraz zabaw się i miejmy
to już z głowy.
Jack odwrócił się, kątem oka zauważył białą sukienkę i rzucił przyjacielowi przelotne,
pełne udawanej grozy spojrzenie.
– Debiutantka? Wstydziłbyś się, Price, żeby zadurzyć się w młodej i niewin...
Na jakieś dziesięć uderzeń serca zamilkły krzykliwe dźwięki kontredansa, gdaczący
śmiech stojącej obok lady Pender, szuranie nóg tancerzy po wyfroterowanej podłodze, a
nawet zniknął sam Almack. Szmaragdy, pomyślał Jack... jej oczy mają kolor szmaragdów.
Stała w drzwiach i zerkała na zatłoczoną salę, jakby chciała znaleźć tam jakąś znajomą
twarz. A potem to zielone, połyskliwe spojrzenie padło na niego i Jack poczuł się tak
wstrząśnięty, że niemal zęby mu zaszczekały. Powoli wciągnął powietrze i też na nią
patrzył. Na wpół oszołomiony, nie mając ani chęci, ani sił odwrócić wzroku, ogarnął
spojrzeniem resztę jej postaci. Włosy ciemne jak najczarniejsza noc upięte miała na
czubku głowy w zawiłą, modną plątaninę, z której wymykało się kilka pasemek, tworząc
ramę dla wysokich policzków. Kontrast hebanu z gładką, śmietankową cerą był tak
uderzający, że przypominała rzeźbę, twór artysty przedstawiającego doskonałość. Ale
oczy miała błyszczące, pełne ciekawości i bardzo żywe. Wydało mu się, że patrzą one na
niego Z tym samym płochliwym skupieniem, jakie sam odczuwał. Delikatny, różowawy
rumieniec musnął jej policzki, wargi wygięły się w uśmiechu – a potem przesłonili ją
tańczący goście.
– „Aniołowie Pana Zastępów, miejcie mię w swojej opiece!"* – zamrugał powiekami
Jack.
– „Hamlet"? – zareagował Price. Jack aż podskoczył.
– Słucham?
– Cytowałeś „Hamleta". Musisz być pod wrażeniem.
– Ach. – Jack oparł się pokusie, żeby znowu popatrzyć w jej kierunku i zamiast tego
pociągnął łyk brzoskwiniowej ratafii. Na szczęście trunek był naprawdę okropny. – Dobry
Boże. – Popatrzył wilkiem i oddał kieliszek lokajowi. Zanim się znowu odwrócił do
Price'a, jego twarz przybrała typowy, cyniczny wyraz, chociaż czuł, jak tuż pod skórą
niczym gorączka krąży ostre podniecenie i oczekiwanie. – To tylko dlatego, że przez
ciebie już zacząłem sobie wyobrażać przeróżne okropieństwa. Nie spodziewałem się
niczego w najmniejszym stopniu... atrakcyjnego. Kim ona jest? – Nie był się w stanie
powstrzymać i odwrócił się, by jej znowu poszukać wzrokiem.
– Ja... hm...
– Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany zakupem. – Tak silne, palące
zainteresowanie było dla niego czymś całkowicie nietypowym, ale ignorować się go nie
dało. Kiedy dziewczyna spojrzała znowu w jego kierunku, a potem powiedziała coś do
swojej młodej towarzyszki, wiedział, że ona je również odczuła. Jeżeli miała serce w
piersi i choć szczyptę rozumu w głowie, musiała coś poczuć. – No więc, kto to jest?
– Lodowa Dama – rozległ się obok niego jakiś głos. Camilla wróciła i oplotła ręką jego
ramię. – Popatrz. Goni za nią połowa lordów londyńskich. Powiadają, że Nance już się jej
oświadczył.
• „Hamlet"; wszystkie cytowane utwory w przekładzie Józefa Paszkowskiego (przyp.
tłum.).
Najwyraźniej żaden zamożny dżentelmen nie zainteresował się obfitymi urokami lady
Maguire; Jack zmarszczył brwi, przekonał się, że w tej chwili jej nieprzerwana bliskość
działa mu na nerwy. Zwrócił znowu uwagę na dziewczynę. Tłum panów konkurujących o
miejsce na jej karnecie był dosyć duży – a do tego większość z nich nie była szczególnie
młoda.
Przemknął mu przez myśl jeszcze jeden wers z Szekspira – coś o „śnieżnym gołębiu
wśród kawek"* – ale stanowczo powstrzymał się od wygłoszenia go. Może i cierpi na
delirium będące skutkiem przegrzania sali, ale starczyło mu przytomności, by zauważyć,
że delikatny kwiatowy wzór zdobiący jej kremową suknię ma dokładnie ten sam
szmaragdowy odcień co jej oczy i że wstążka wpleciona w czarne włosy i pantofelki o
miękkiej podeszwie, które wyglądały spod spódnicy, są w tym samym soczystym kolorze.
I wystarczyło mu przytomności, by wiedzieć, że ma ochotę na coś więcej niż tylko samo
patrzenie. Patrzeć sobie mogły te inne wstrętne typy na sali.
– Nadęta gromada krążących sępów.
– A czego się spodziewałeś? – odparła Camilla, szepcząc mu te słowa prosto w ucho;
zwrócił uwagę na kogoś innego, więc jego towarzystwo wydawało się teraz nieskończenie
bardziej pociągające. – Dla Lilith Benton liczą się tylko ci najbardziej szacowni, nikt inny.
– A to ciebie wyklucza, co, Jacku? – zachichotał Ernest.
– Lilith Benton – powtórzył cicho Jack. Stała razem z przyjaciółką, dosyć wysoką
dziewczyną o kręconych blond włosach, którą niejasno przypominał sobie z poprzedniego
sezonu, obydwie rozmawiały ze swymi wielbicielami i szeptały coś do siebie. – Kim jest
ta dziewczyna obok niej?
– Wydaje mi się, że to panna Sanford – podsunął Ernest.
– Tak, to ona. – Jack z roztargnieniem skinął głową, wyplątując się z objęć Camilli. –
Przeproszę was na chwilę. Zdaje mi się, moja droga, że wobec ciebie spełniłem już swoje
obowiązki na ten wieczór.
Camilla zamknęła wachlarz z gniewnym trzaskiem, ale wiedziała, że nie powinna
protestować; Jack odwrócił się i ruszył przez zatłoczoną salę.
Nie miał wątpliwości, że towarzyszka panny Benton zdążyła jej już przekazać szeptem
mnóstwo przerażających szczegółów dotyczących jego charakteru. Chociaż trudno byłoby
mu z tym polemizować, akurat tego wieczoru nie czuł się szczególnym potworem. Zwykle
wystarczyło kilka uśmiechów i komplementów, by rozkrochmaliła się przy nim nawet
najbardziej doświadczona dama, a na dzierlatkę na pewno aż tak się wysilać nie będzie
trzeba. Zresztą dzierlatka czy nie dzierlatka, dziewczyna była znakomita.
Jack zignorował dwóch mężczyzn stojących bezpośrednio za nią, którzy musieli być
ojcem i bratem, i przystanął przed jej towarzyszką.
– Panno Sanford. – Uśmiechnął się czarująco i ujął palce młodej damy.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami.
– Jakże miło znowu panią widzieć. – Wypuścił jej dłoń, a ona szarpnęła ją w tył jak
oparzona. – Miałem nadzieję, że zechce mnie pani przedstawić swojej ślicznej
towarzyszce.
– Och... ja... pan... – wyjąkała panna Sanford. Chociaż Jack wyczuwał obecność
stojącej obok młodej damy, nie chciał na nią patrzeć, dopóki nie będzie mógł się do niej
odezwać i ująć jej dłoni. Ogromnie pragnął jej dotknąć, czuł niemal, jak przepływa między
nimi ciepło. Powoli zaczerpnął powietrza, z radością witając niezwykłą żądzę krążącą z
krwią po żyłach.
– Niech pani będzie tak łaskawa – przypochlebiał się.
– Tak... och, tak – udało się w końcu wykrztusić pannie Sanford, która gwałtownie się
zaczerwieniła. – Lil, pan... markiz Dansbury. Mi... milordzie, panna Benton.
Jack w końcu odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Była niższa niż mu się wydawało,
niemal o głowę niższa od niego. Czarująca, drobna i szczupła, a jej łono aż się prosiło,
żeby na jego cześć układać wiersze. Wzrok markiza przesuwał się po niej od dołu do góry,
zauważając każdy szczegół, jakby naprawdę była dziełem sztuki. Kiedy doszedł do warg,
zawahał się, nie tylko dlatego, że były pełne, czerwone i że miał ochotę poczuć ich smak,
ale ponieważ były zaciśnięte w wąską, prostą linię, kompletnie sprzeczną z kuszącym
spojrzeniem, którym go wcześniej obdarzyła.
– Panno Benton – powiedział, kiedy wreszcie spojrzał jej w oczy. – Miło mi panią
poznać. – Sięgnął po jej dłoń, ale ona lekko się wzdrygnęła, schowała obie ręce za siebie i
cofnęła się o krok, po czym spojrzała mu prosto w oczy szmaragdowym spojrzeniem.
– Doceniam to, że kiedy już pan dosyć... starannie obejrzał moją osobę, uznał pan mnie
za godnego pana rozmówcę, milordzie. Ja jednakowoż przyjrzałam się pana reputacji... i
przekonałam się, że jest pan kimś, z kim nie życzę sobie rozmawiać. Zegnam. – Odwróciła
się do niego plecami i odeszła, by przyłączyć się do swoich wielbicieli.
Jack stał przez moment jak wryty; czuł się oszołomiony. Ta dzierlatka ośmieliła się
zrobić mu afront. Panna Sanford wyjąkała coś niezrozumiałego, szybko przed nim dygnęła
i również się pospiesznie oddaliła. Na jej ruch Jack się ocknął, zerknął na swoją wciąż
jeszcze wyciągniętą dłoń i powoli ją opuścił.
Miał opinię człowieka wyuzdanego, w efekcie dla co bardziej śmiałych pań domu był
mile podniecającym gościem, przy tych nieczęstych okazjach, kiedy uczęszczał na ich
bale i wieczorki. Kobiety mogły podchodzić do niego ostrożnie, ale nigdy nie rzucały mu
zniewag prosto w twarz. Nie było wątpliwości, że afront zauważono; do jego uszu już
dochodziła fala cichych chichotów, która rozeszła się po sali. W głębi piersi markiza
zapłonęły mroczny gniew i frustracja i oba te uczucia przepłynęły z krwią do zaciśniętych
dłoni. Ona również wyczuła, jak są dla siebie pociągający; wiedział to. I właśnie zrobiła
afront człowiekowi, któremu afrontów robić nie należało.
Jack sztywnym krokiem wrócił do swoich przyjaciół.
Price rzucił jedno spojrzenie na jego twarz i zaczął potrząsać głową.
– To przecież jeszcze dzieciak, Jacku. Daj jej spokój.
– Dlaczego nazywają ją Lodową Damą? – sztywno zapytał markiz Camillę.
Camilla leniwie się uśmiechnęła.
– Przecież tak bardzo lubisz wiedzieć wszystko na bieżąco, nie mogę wprost uwierzyć,
że o niej nie słyszałeś. Jej matką była Elizabeth Benton, wicehrabina Hamble. – Uniosła
umalowaną brew w kierunku jego nadal zachmurzonej twarzy. – Nie wiesz? Wstydź się,
Jacku. Lady Hamble to ta, której uwagę zwrócił na siebie hrabia Greyton i która sześć albo
siedem lat temu uciekła z nim od swojej rodziny.
To wyjaśniało jego niewiedzę.
– Byłem we Francji – powiedział. Uśmiech Camilli przybladł. – Mów dalej.
– Jacku – zaczął znowu Price. Landon strzelił palcami.
– Przypominam sobie. Greyton potrzebował potężnego rulonu banknotów, żeby się
wymknąć wierzycielom; stał na krawędzi bankructwa. Myślał, że lady Hampton jest
dobrze nadziana i zdobył ją. A tymczasem okazało się, że wszystko jest zapisane na jej
męża, a ona grosza nie ma. Zostawił ją w Lincolnshire i w tydzień później ożenił się z lady
Daphne Haver, która ma zajęczą wargę. Jej papa był taki szczęśliwy, że się jej pozbył, iż
popłacił długi Greytona.
– Lord Hamble wywiózł rodzinę z Londynu – podjęła opowieść Camilla. – Kiedy jego
żona wróciła, błagając, żeby ją przyjął z powrotem, odprawił ją. W kilka miesięcy później
na coś tam zachorowała i umarła, ale on się od tamtej pory jeszcze w mieście nie pojawiał.
A teraz, kiedy Lodowa Dama dorosła, ma za zadanie przywrócić dobre imię rodzinie. –
Prychnęla. – I wierz mi, że to coś w sam raz dla niej: panna „chodząca przyzwoitość".
Markiz ponownie spojrzał na drugą stronę sali. Dziewczyna tańczyła walca z hrabią
Nance i Jack spode łba przyglądał się parze przez kilka chwil. Od tego afrontu nawet nie
zerknęła w jego kierunku; może myśli, że się go pozbyła. To drugi błąd popełniony przez
nią tego wieczoru.
– Czy ten człowiek, który z nią przyszedł, to jej ojciec? Lady Maguire kiwnęła głową.
– A ten drugi to jej brat, William.
– To właśnie jego oskubałem na dwieście funtów w Klubie Marynarki przed paru
dniami – poinformował Landon. – Chłopak bladego pojęcia nie ma o kartach. – Szeroko
się uśmiechnął. – Mam się z nim później spotkać u Boodle'a.
– Jacku – błagalnie odezwał się znowu Price – na litość boską, ni...
– Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany kupnem – uciął Dansbury. – Czy coś się
zmieniło?
– No, nie – wykręcał się Price – ale nie masz chyba zamiaru...
– No to daj spokój albo idź sobie – ciągnął dalej ponuro Jack. Zmusił się do
mrocznego, lekkiego uśmiechu. – Zwierzyna mnie zainteresowała.
– Wiedziałem – zachichotał Landon. – Wkrótce przestanie być szacowną panną. –
Odwrócił się do Price'a. – Zakład o sto funtów, że Lodowa Dama będzie grzała łóżko
naszego Pikowego Waleta, zanim się skończy sezon.
– To maleństwo o drobnych piersiach? – roześmiała się szorstko Camilla. – Jack nie
zawracałby sobie nią głowy. Poza tym ona nie ma ochoty, żeby ją ogrzać. Nienawidzi
figielków i już się martwi, że jej brat schodzi w Londynie na złą drogę. – Szarpnęła Jacka
za rękaw. – Chodźmy – nakłaniała go. – Przecież i tak ci się tu bardzo nie podoba.
Jack rzucił okiem na brata panny Benton. Wyglądało na to, że wysoki, jasny szatyn
przyjechał tu prosto po studiach, a sądząc z jego miny gryzł wędzidło, żeby wreszcie wdać
się w jakąś śmiałą i brawurową przygodę.
– Takie figle i schodzenie na złą drogę to moja specjalność, moja droga. – Uwolnił się
od lady Maguire. – Może będę mógł podać mu pomocną dłoń.
– Jacku – zawodziła Camilla.
– Nie martw się, Cam. Price odprowadzi cię do domu. – Zakonotował sobie w myśli,
że powinien rano przesłać jej jakiś diamentowy drobiazg; uśmierzy nim tę niewygodną dla
siebie zazdrość, no i dzięki prezentowi Camilla będzie siedziała cicho, dopóki nie trafi się
jej następna miłość do grobowej deski.
Jack potrafił być bardzo cierpliwy i miał nieodwołalny zamiar doprowadzić do tego, by
Lodowa Dama przed końcem sezonu bez reszty się stopiła. Przez myśl przemknął mu
następny wers z Szekspira i markiz uśmiechnął się ponuro.
– „... wołając: biada! A psy wojny głosowi temu odpowiadać będą" – wyrecytował, a
potem puścił oko do Ernesta.
– Coś mi się zdaje, że przyłączę się u Boodle'a do ciebie i młodego Williama Bentona.
2
– Patrz, tam siedzi Mary Fitzroy. – Penelopa Sanford pochyliła się, żeby szepnąć to
Lilith Benton wprost do ucha. – Jak myślisz, czy słyszała o tym, co stało się wczoraj
wieczorem?
– Cśś, Pen. – Lilith patrzyła prosto przed siebie w stronę fortepianu, na którym lady
Josephine Delpont grała właśnie „Dla Elizy". Utwór należał do szczególnie ulubionych,
chociaż wykonanie było przeciętne. – Słucham.
– Ale Lil, Mary chyba zemdleje, jak się dowie, co powiedziałaś markizowi
Dansbury'emu.
Lilith z udawanym westchnieniem zerknęła na przyjaciółkę.
– Byłabym naprawdę zadowolona, gdybyś nie wspominała już nigdy więcej ani o
zeszłym wieczorze, ani o markizie Dansburym – powiedziała zduszonym głosem. – To
tylko przelotne, niemiłe spotkanie, które już mamy za sobą.
– To było coś niebywałego – upierała się Penelopa. – Żałuję, że ja nie okazałam się
taka zuchwała.
– Wcale nie byłam zuchwała – zaprotestowała Lilith i ściągnęła brwi. Siedząca po jej
drugiej stronie ciotka Eugenia prychnęła i spiorunowała ją wzrokiem. Lilith szybko
przybrała całkowicie obojętny wyraz twarzy i wyprostowała się. Jak już tysiące razy
zwracała jej uwagę ciotka, podczas popisu nie wolno pozwalać sobie na ściąganie brwi, by
inni nie pomyśleli, iż zazdrości wykonawcy.
Kiedy utwór dobiegł końca, Lilith przyłączyła się do grzecznościowych oklasków, a
Eugenia Farlane wstała.
– Możecie, dziewczęta, przejść do stołu z przekąskami – pouczyła je, jak zwykle
twardo i sucho. – Oczywiście, proszę tylko delikatnie skubać małe kęski. Ja muszę pójść
pogratulować lady Delpont wspaniałego popisu lady Josephine. – Jej bladą, szczupłą twarz
zniekształcił przelotny grymas. – Można mieć tylko nadzieję, że ostatni utwór lepiej
będzie dobrany do jej zdolności.
Lilith dygnęła.
– Tak, ciotko.
Jak tylko ciotka zniknęła im z oczu, Penelopa pociągnęła Lilith za rękę.
– Chodź, pójdziemy poszukać Mary.
– Pen, nie – odpowiedziała rozdrażniona Lilith. – Im szybciej ten incydent zostanie
zapomniany, tym lepiej.
Pen z szerokim uśmiechem złożyła dłonie na piersi, niczym diva operowa:
– „Milordzie, przyjrzałam się pana reputacji... i nie życzę sobie z panem rozmawiać."
Och, Lil, już myślałam, że wyciągnie pistolet i położy cię trupem na samym środku
Almacka.
Lilith obejrzała się przez ramię, ale na szczęście ciotka Eugenia i lady Delpont
pogrążone były w rozmowie. Ciotka ostro potępiłaby wszelkie plotki na temat
Dansbury'ego i jemu podobnych. Od kiedy matka opuściła rodzinę, a ciotka sprowadziła
się do nich, Lilith usłyszała od niej wiele ostrych słów. Stephen Benton popełnił ten błąd,
że ożenił się z Elizabeth Harding, a Eugenia uznała przywrócenie dobrego imienia
Bentonom za swoje osobiste posłannictwo. Lilith niekiedy żałowała, że ciotka traktuje to z
religijną niemal żarliwością.
– Nie bardzo mogłam dopuścić do tego, by ze mną rozmawiał, Pen, ale żeby aż miał
mnie zastrzelić? – ciągnęła dalej powątpiewająco. – Na miłość boską, nie bądź taka
melodramatyczna. Przypuszczam, że przyzwoici ludzie często nie godzą się z nim
rozmawiać.
– Myślę, że wcale tak nie jest. – Panna Sanford ruszyła przodem w kierunku tłumu
otaczającego stół z przekąskami. – A właściwie to chyba raczej on rzadko odzywa się do
przyzwoitych ludzi. Przez cały ostatni sezon widziałam go raptem trzy razy. – Przysłoniła
usta haftowaną chusteczką i zdusiła chichot. – No, ale ja nieczęsto bywam w klubach i
kasynach.
– Teraz to ty jesteś niemądra – uśmiechnęła się w końcu Lilith. – Ja naprawdę nie mam
już dłużej ochoty o nim rozmawiać.
– Ale niewątpliwie zrobiłaś mu afront – upierała się Pen, biorąc ją znowu pod rękę – i
ja muszę o tym opowiedzieć Mary.
– Och, Pen, proszę, nie rób tego – protestowała znowu Lilith, ale daremnie.
Penelopa dopadła Mary i z ożywieniem opowiedziała jej całą historię; przyjaciółka
była pod wrażeniem. Lilith słyszała już wcześniej rewelacje na temat trybu życia markiza,
jeszcze zanim jej stopa postała w Londynie: szalone opowieści o pojedynkach i
popijawach, lampartowaniu się i grach hazardowych. Nie spodziewała się, żeby miała
Dansbury'ego kiedykolwiek poznać, ale wyobrażała go sobie w postaci na wpół pantery, a
na wpół diabła, muszącej wzbudzać czystą grozę w każdej przyzwoitej kobiecie, do której
się zbliżył.
A przecież jej nie przeraził w najmniejszym stopniu. Zafascynował – to
niewykluczone, przynajmniej chwilowo. Niewątpliwie przypominał diabła, bo ubrany był
bez reszty na czarno, nie nosił praktycznie żadnych ozdób, a zwrócił na siebie jej uwagę
po prostu mocą swojej mrocznej, władczej obecności i ciemnych, czarujących oczu.
Markiz Dansbury był mężczyzną wysokim, o ciemnych, falistych włosach, nieco
dłuższych niż nakazywała bieżąca moda, wysokich kościach policzkowych i sardonicznie
wygiętych brwiach. Kiedy przemawiał do niej tym swoim głębokim, melodyjnym głosem,
Lilith trzymała ręce zaciśnięte za plecami, żeby nie zobaczył, jak drżą. I dopóki Penelopa
nie powiedziała jej, kim jest, bardzo, ale to bardzo chciała go poznać. Ku jej nieustającej
irytacji nie była w stanie przestać myśleć o nim i zastanawiać się, jak by to było, gdyby
swą uwagę skupił na niej ktoś tak nieokiełznany jak on.
– Lilith, jaka ty jesteś odważna – rozpływała się panna Fitzroy, wachlując sobie twarz.
– Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdyby zwrócił się do mnie.
– To nic takiego – upierała się Lilith, którą zaczynały już trochę denerwować te
nieustanne pochlebstwa. Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że pani Pindlewide właśnie
znalazła się w zasięgu słuchu. – I proszę, nie mówcie już nikomu o tym, co zaszło –
ciągnęła dalej przyciszonym głosem. – Jeżeli ktoś coś wczoraj wieczorem widział, to
przyjmie, że prosił mnie po prostu o taniec, a ja wyraziłam ubolewanie, iż karnet mam już
wypełniony.
– Ale, Lilith, czy nie byłaś przerażona?
– Dlaczego miałabym być przerażona? – Lilith ściągnęła brwi.
– Nie wiesz? On kiedyś zabił kobietę, która go potraktowała lekceważąco.
Lilith na moment zamarła, przypominając sobie ogniki gniewu w ciemnych oczach
markiza. Zmusiła się do niedowierzającego uśmiechu.
– Jestem pewna, że to nieprawda.
– Och, ale to jest prawda – wtrąciła Penelopa. – We Francji, sześć czy siedem lat temu.
Mój kuzyn Samueł opowiadał mi całą tę historię. Ona go znieważyła, on był bardzo pijany
i zastrzelił ją.
A więc jednak był tym mrocznym, niemoralnym demonem, jakim przedstawiały go
opowieści. Zaskoczyło ją to, jak bardzo się przez moment czuła rozczarowana.
– Przypuszczam więc, że powinnam czuć się szczęśliwa, iż wczoraj wieczorem nie był
pijany.
Zaczęła się po raz kolejny zastanawiać, co ją opętało, żeby się w ogóle do niego
odezwać. Równie dobrze mogła milczeć albo uprzejmie skinąć głową i pozdrowić go; a
nawet byłoby tak dużo lepiej. Chociaż sądząc po tym, co mówiono, markiza Dansbury nie
sposób odprawić uprzejmie.
Dlaczego zachęciła go, żeby do niej przystąpił? Absolutnie nie powinna była
wpatrywać się w nieznajomego, ale kiedy już ich oczy się spotkały, było to... niezwykłe.
Lilith wiedziała, że jest inteligentną, rozsądną kobietą, ale niczego logicznego nie można
było dopatrzyć się w dzikim łomotaniu serca na widok tego mężczyzny. Tym niemniej
wystarczy jedno niewłaściwe spojrzenie ze strony kogoś takiego jak on, żeby zrujnować
jej reputację. Dzięki Bogu wyszli z Almacka na krótko po tym, jak zrobiła mu afront.
Otrząsnęła się. Było aż w nadmiarze różnych spraw, którymi powinna się przejmować
nawet bez tego nieszczęsnego zamieszania z markizem Dansburym. Lionel Hendrick,
hrabia Nance, oświadczył się jej ponownie wczoraj wieczorem, podobnie jak pan Varrick,
syn wicehrabiego Sendleya.
– Czy słyszałaś coś o Peterze Varricku? – zapytała, biorąc z talerza ciasteczko i
pogryzając je.
– Jest dziobaty – odpowiedziała bez wahania Penelopa, marszcząc nosek.
– To wiem. Ale czy słyszałaś coś na temat jego charakteru?
– Chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, chociaż on wygląda tak, jakby go
podziobało stado kurczaków?
– Oczywiście, że wolałabym męża o ładnym obliczu – przyznała z oporami Lilith
żałując, że jej nie wolno jak Penelopie robić min, marszczyć się i chichotać. Wręcz
przeciwnie, od momentu ucieczki matki przypominano nieustannie, że nie ma prawa się
zapominać. Zbyt wiele od niej zależało; nie mogła pozwolić sobie na impulsywne
zachowanie, czy to w gestach, czy w mowie. Ani w myśli. – Ale nie jest to konieczne.
– Och, Lil, on jest okropny.
– Ale ma nieskazitelną opinię spokojnego człowieka – obstawała przy swoim Lilith.
– Podobnie jak grobowiec: też spokojny i nieskazitelny. Lil obejrzała się w kierunku
ciotki i zniżyła glos.
– Przecież wiesz, że właściwie nie mam wyboru.
Jej przyjaciółka posmutniała i lekko się uśmiechnęła.
– Wiem. Przepraszam cię. – Penelopa była wesoła, ale z łatwością potrafiła współczuć
ludziom i Lilith czuła się szczęśliwa, że może ją zaliczać w poczet swoich przyjaciółek. –
Gdzie przebywa dziś popołudniu twój brat? – zapytała Pen chętnie zmieniając temat. –
Jeżeli pozwolisz, że zapytam.
– Oczywiście, że pozwolę. William pewnie jest jeszcze w łóżku, odsypia nocne
rozrywki. Wrócił do domu dopiero około szóstej nad ranem. Powiedział Bevinsowi, że
poznał bajeczną grupę nowych znajomych i że pozwolili mu zobaczyć od środka coś, co
nazywali Haremem Jezabel, i że przegrał dziesięć funtów. Co prawdopodobnie znaczy, że
przegrał pięćdziesiąt.
William zdecydowanie rozhulał się od ich przyjazdu do Londynu. Dopiero co
ukończył cztery obrzydliwe lata studiów w Cambridge i po raz pierwszy w życiu
dysponował gotówką, był więc większym frajerem, niż mu się wydawało. A przywracanie
honoru rodzinie było gigantycznym obowiązkiem, jeszcze zanim ujawniła się Williamowa
skłonność do szaleństw.
– Jestem pewna, że to całkowicie niewinne – pocieszała ją Pen.
– Och, wątpię, czy masz rację – westchnęła Lilith.
– No więc kto właściwie ci się dotychczas oświadczył? –
Mary wróciła do tematu, który najbardziej leżał jej na sercu. – Ja otrzymałam na razie
tylko jedną propozycję, od Freddiego Pambly, a mój ojciec mówi, że Freddie ma nie dość
brzuchatą sakiewkę, by wynagrodziła ona szczupłość jego umysłu. Lilith rozchichotała
się.
– Rzeczywiście otrzymałam kilka propozycji – przyznała – ale przekonana jestem, że
nieuprzejmie byłoby liczyć.
– Och, bzdura – odparowała Pen przewracając oczami. – Oświadczyło jej się czterech.
Hrabia Nance, pan Varrick, pan Francis Henning oraz pan Giggins.
– A co z jego książęcą mością? Uśmiech znikł z twarzy Penelopy.
– Cicho, Mary.
Rozbawienie Lilith również gwałtownie przygasło i przeszedł ją lekki dreszcz.
– Nie otrzymałam żadnej propozycji małżeńskiej od księcia Wenforda. Nie mówcie,
proszę, nikomu – zamruczała – ale mam nadzieję, że gdzie indziej dokona wyboru.
Geoffrey Remdale, książę Wenford, był w tym samym wieku co szalony król Anglii,
Jerzy, a plotka głosiła, że obydwaj panowie przyjaźnili się ze sobą za młodu. Lilith trudno
było uwierzyć, by jego książęca mość miał kiedykolwiek w życiu kogokolwiek nazwać
przyjacielem, by kiedykolwiek roześmiał się z jakiegoś żartu, czy uśmiechnął na dowcipną
ripostę. Ten siwowłosy mężczyzna o stalowoszarych oczach nad wielkim, orlim nosem
odkrył ją wśród panien na wieczornym przyjęciu u lady Neuland i zapytał o jej wiek, wagę
i wzrost, zupełnie jakby była klaczą. A potem podczas spotkań towarzyskich dwa razy
wyszukał jej ojca i obaj panowie spędzili po kilka minut na omawianiu czegoś. Ojciec
nigdy nie ujawnił tematu tych dyskusji, a kiedy zapytała, czy dowiedział się czegoś
ciekawego, tylko się uśmiechnął. Jego dobry humor niepokoił ją.
Wenford był już żonaty trzy razy i pochował wszystkie trzy żony, a żadna z nich nie
dała mu dziedzica. Krążyły plotki, że po sześciu miesiącach małżeństwa jego niedawno
zmarła ostatnia żona, o połowę od niego młodsza, a przecież wciąż starsza od Lilith o
dziesięć lat, wolała się któregoś wieczora położyć do łóżka ze szklanką wina z czarnego
bzu zaprawionego cykutą, niż obudzić się jeszcze raz w Wenford Park. I chociaż ta
opowieść robiła wrażenie udramatyzowanej i udziwnionej, Lilith nie mogła o niej
zapomnieć, od kiedy książę skierował na nią swoje ekscentryczne, na wpół szalone
spojrzenie.
– Lil?
Lilith wzdrygnęła się i popatrzyła znowu na Pen.
– Przepraszam cię?
– Sprawiasz wrażenie przygnębionej. Nie martw się. Jestem pewna, że jego książęca
mość znajdzie sobie jakąś wdowę o surowej twarzy, która będzie go uważała za
chodzącego romantyka.
Lilith blado się uśmiechnęła.
– Tak, prawdopodobnie masz rację. Pewnie pyta o wzrost i wagę wszystkie
debiutantki. – Jej uśmiech stał się bardziej szczery. – Wiesz, chodzi o zachowanie
standardów w królestwie.
– Panie i panowie – zaintonował główny lokaj, chociaż tego popołudnia obecnych było
rozpaczliwie niewielu panów. – Jeżeli zechcielibyście zająć miejsca, lady Josephine za
chwilę rozpocznie.
Lilith odwróciła się z westchnieniem, szukając ciotki. W pół drogi do pokoju
muzycznego usłyszały z Penelopą gdzieś za sobą cichy okrzyk. Na drugim końcu holu
podniosły się szepty i niczym fala popłynęły w ich stronę. Lilith odwróciła się... i zamarła.
U szczytu schodów, za plecami wzburzonego lokaja, stał w towarzystwie jeszcze
jednego dżentelmena markiz Dansbury. Jego znajomy wyglądał na onieśmielonego, wargi
zaciskał w pełnym złości, skruszonym uśmiechu. Po Dansburym nie widać było ani cienia
skrępowania, kiedy swobodnym krokiem szedł przez tłum wpatrujących się w niego
kobiet. Kompletnie czarny strój, który miał na sobie poprzedniego wieczoru, zmienił na
ciemnozielony surdut i beżowe spodnie, ale przez te delikatniejsze kolory nie wydawał się
ani trochę mniej niebezpieczny. Wrażenia tego nie łagodziła też jego lekko rozbawiona
mina, z którą stanął przed lady Delpont i ujął jej dłoń.
– Milady, błagam o wybaczenie za moje tak wielkie spóźnienie, ale dopiero się
obudziłem. – Pochylił się do przodu, jakby jej się z czegoś zwierzał, chociaż nie zadał
sobie trudu, by ściszyć glos. – Byłem wczoraj pod dobrą datą. Ululałem się w pesteczkę. –
Na ten jego uśmiech nawet zakonnica mogłaby zapomnieć o swoich ślubach.
Stojąca obok Lilith Pen zdusiła pełen zaskoczenia chichot. Lady Delpont znana była
wszem i wobec jako wojująca abstynentka i powiadano, że nie pozwalała, by choć jedna
kropla diabelskiego trunku znalazła się w jej domu – czy w gardle jej męża – przez
ostatnie dwadzieścia lat, od kiedy byli małżeństwem.
– Ja... – Lady Delpont otworzyła usta, zamknęła je ponownie, popatrzyła na
otaczających ją zasłuchanych gości i z przyklejonym do zaczerwienionej twarzy
uśmiechem powiedziała: – Cieszę się, że zdążył pan na czas, milordzie, by wysłuchać
ostatniego utworu.
– Wspaniale. – Dansbury pokazał na swego towarzysza. – Zna pani Ogdena Price'a,
nieprawdaż? Price, lady Delpont.
Price postąpił krok do przodu i pochylając z zażenowaniem głowę ujął dłoń pani
domu.
– Lady Delpont.
– Panie Price. – Lady Delpont odwróciła się ponownie do gości; oczy miała szeroko
otwarte, jakby w koszmarnym śnie na jawie. – Pójdziemy? – Zachichotała nerwowo i
gestem wskazała pokój muzyczny.
– Co za zuchwałość! – syknęła Lilith, kiedy Dansbury ujął dłoń pani domu, położył ją
sobie na rękawie i poprowadził lady Delpont. Price powlókł się za nimi, a cała reszta
zgromadzonych, nie chcąc uronić ni słowa, zbiła się tuż za ich plecami.
– Czy sądzisz, że lady Delpont naprawdę go zaprosiła? – zapytała Mary.
– Jestem pewna, że niczego takiego nie zrobiła. Ale nie mogła go przecież na oczach
wszystkich wyrzucić.
– Lilith, proszę tu przyjść – rozkazującym tonem zawołała od drzwi ciotka.
– Lil – szepnęła Pen, kiedy pospiesznie wchodziły do środka, żeby ponownie zająć
swoje miejsca – co ty teraz zrobisz?
Kątem oka Lilith przypatrywała się, jak Dansbury opada na fotel w rzędzie przed nimi,
o kilka miejsc w bok.
– Nie mam zamiaru niczego robić – odpowiedziała półgłosem. – To przecież nie moja
wina, że on się tu pojawił.
Lady Josephine stała przy fortepianie obok matki, która mocno ściskała jej dłoń.
– Panie i panowie – oznajmiła Josephine; głos jej drżał i nie było w nim cienia tej
pewności siebie, z jaką przemawiała wcześniej. – Dla waszej... przyjemności zagram
teraz... zagram „Koncert fortepianowy amol" Mozarta. – Dygnęła.
Kiedy Josephine siadała i poprawiała nuty, Dansbury zaczął klaskać. Potem pochylił
się i powiedział coś szeptem do swego towarzysza, a następnie obejrzał się na Lilith. Ich
oczy się spotkały i Lilith nie spuściła wzroku. W oczach markiza na krótką chwilę pojawił
się jakiś nowy wyraz, jakby poczuł się on zaskoczony. Potem jego wargi wygięły się w
diabelskim, zmysłowym uśmiechu i odwrócił się twarzą do fortepianu.
Lilith zaparło dech w piersi. A więc to z jej powodu znalazł się tutaj i z jej powodu
dręczył lady Josephine i jej matkę. Zerknęła pospiesznie na ciotkę Eugenię, ale ta szeptała
coś do pani Hadlington. Ukradkiem rzuciła jeszcze raz okiem na markiza i przekonała się,
że skoncentrował się na biednej lady Josephine, która okropnie fałszowała.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś miał czelność tak po prostu wejść na
spotkanie, na które nie był zaproszony, a potem oznajmić, że się spóźnił, bo pił przez całą
noc! A przecież Dansbury siedział tam i, jak się zdawało, doskonale się bawił. Kto mógł
mu powiedzieć, że ona tu będzie?
Lilith zacięła zęby. Zaczynała mieć obsesję na punkcie tego łajdaka. To mógł być
przecież przypadek. Może Dansbury i pan Price usłyszeli muzykę i pozwolili sobie wejść
do środka, wiedząc, że nikt ich stąd nie wyprosi. I może po prostu zaskoczyło go to, że ją
zobaczył. No właśnie. To na pewno tylko przypadek.
Przecież wczoraj wieczorem nie zrobiła ostatecznie niczego złego, myślała sobie z
oburzeniem. To on postąpił niewłaściwie, że tak śmiało zwrócił się do niej, a potem
przyglądał jej się od stóp do głów, jakby oceniał swój następny posiłek!
– Lilith – syknęła ciotka.
Lilith zamrugała i odwróciła się do niej.
– Słucham, ciotko?
– Nie wpatruj się tak w tego mężczyznę.
– Ja wcale... – Nie, jednak się w niego wpatrywała; powściągnęła chęć zmarszczenia
brwi. – Tak, ciotko.
– Nie będziemy mieć absolutnie nic wspólnego z osobami tego pokroju, obojętne czy
należą do arystokracji, czy nie. Zrozumiano?
– Tak, ciotko Eugenio – odpowiedziała Lilith sztywno. – Zdaję sobie z tego sprawę.
Absolutnie nie pragnę mieć z nim nic wspólnego.
– Dobrze. Twój ojciec poczułby się bardzo rozczarowany, gdyby zobaczył, że strzelasz
oczkami do takiej osławionej kreatury.
To było niesprawiedliwe; przecież wpatrywała się wyłącznie w tył głowy
Dansbury'ego i marzyła o tym, żeby sobie poszedł. Ale sprzeczanie się z ciotką Eugenią,
która miała obsesję na punkcie przyzwoitości, mogło tylko przysporzyć jej kłopotów.
– Tak, ciotko.
Lady Josephine przestała rąbać w klawisze i koncert się skończył. I znowu Dansbury
był pierwszym, który zaczął klaskać, a potem poszedł pogratulować młodej damie
wykonania utworu.
– Okropny człowiek – wymamrotała ciotka Eugenia i pociągnęła Lilith za rękę w
kierunku drzwi. – Teraz krąży i terroryzuje młode dziewczęta, jak widzę. Dzięki Bogu, że
wczoraj twój karnet był pełen.
Lilith przytaknęła, czuła radość, że udało jej się wymknąć. Pozostawało jej tylko mieć
nadzieję, że markiz Dansbury bawi się, zrażając do siebie wszystkie debiutantki, i wczoraj
wieczorem po prostu przyszła kolej na nią. Ale mimo to, kiedy schodziła za ciotką po
schodach i kierowała się do powozu ojca, wydawało jej się, że czuje na plecach jego
spojrzenie.
– Dobry Boże, to było potworne – oznajmił Price po drodze do czekającego na nich
powozu markiza.
Jack obserwował oddalający się pojazd, w którym siedziała Lilith; na słowa przyjaciela
odwrócił się.
– Ale warto było pocierpieć, jak mi się zdaje. – Odprawił swój powóz skinieniem ręki,
wolał się przejść. Musiał się zastanowić, a nie potrafił myśleć, kiedy rzucało nim to tu, to
tam. – Poza tym coś mi się zdaje, że przypominam sobie, jak mówiłeś wczoraj wieczorem,
że dobrze by mi zrobił wypad w przyzwoite towarzystwo.
Price skrzywił się.
– Powiedziałem, że by ci to nie zaszkodziło.
– No cóż, nie miałeś racji. Gra młodej lady Josephine przypomina bardzo marcowe
kocie wrzaski. Ale dokonałem tego, co zamierzyłem.
– Nawet słowa z nią nie zamieniłeś – powiedział jego towarzysz, spoglądając spod oka
na markiza.
– Wiem. Nie było to konieczne. Price potrząsnął głową.
– Szalona pałka – wymamrotał. – Mówiłem tak już dziesięć lat temu w Oxfordzie, a od
tego czasu zrobiłeś się jeszcze gorszy.
Przeszli przez aleję na Grosvenor Street. Minęło już sporo czasu, od kiedy Jack po raz
ostatni oglądał od wewnątrz stojące tu domy, jako że należały one do najstarszych,
najbardziej szanowanych rodzin w Mayfair. I minęło już sporo czasu, od kiedy któraś z
tych rodzin złożyła mu wizytę na Grosvenor Square. Jemu przynajmniej nadal wydawało
się zabawne, że mający najgorszą w Londynie opinię arystokrata mieszka w jednej z
najwspanialszych londyńskich rezydencji. Wzruszył ramionami, wymachując ze swobodą
trzymaną w ręce laseczką.
– Czy naprawdę minęło dopiero dziesięć lat, od kiedy ukończyliśmy studia? Wydaje
mi się, że to już całe wieki.
– Poczułem się wczoraj, jakbym miał na karku setkę, kiedy ten pisklak opowiadał o
swoich przygodach w Londynie – stwierdził z przygnębieniem Price.
– Młody William Benton jest kluczowym pionkiem w mojej grze. Zostaw go mnie,
jeśli można prosić.
Price westchnął.
– Naprawdę wolałbym, żebyś mnie nie wciągał w swoje obłąkane plany.
– Naprawdę?
– Tak. Zwłaszcza jeżeli wplątujesz w to niewiniątka, które nie mają pojęcia, co z ciebie
za czort.
– Ależ dzięki ci, Price. – Jack zatrzymał się, złożył mu lekki ukłon i ruszył dalej. – A
poza tym nie ma ludzi niewinnych. No i to ona zaczęła.
– Zrobiła ci afront, ale miała ku temu powody; słaby to pretekst, żeby kompromitować
dziewczynę.
I pewnie tak było. Ostatniej nocy, gdzieś między czwartą a piątą butelką portwajnu,
doszedł do wniosku, że to nie o ten afront tak naprawdę się obraził. Chodziło mu o to, że
poczuli do siebie sympatię, a ona się tego zaparła. Między nimi naprawdę coś było; dziś
znowu to poczuł, kiedy popatrzyła mu w oczy. Niech ją cholera.
– Panna Benton chyba nie poznała cię, Price – powiedział, wracając do tematu. – Jak
mówiłeś, ile to czasu za nią gonisz?
– Niczego takiego nie mówiłem. O ile sobie przypominam, powiedziałem, że miło na
nią popatrzeć.
A „Sonata księżycowa" Beethovena to taki pierwszy lepszy utworek. Jack
przypuszczał, że w tym właśnie sęk. Lilith była najśliczniejszą istotą, jaka kiedykolwiek
wpadła mu w oko; gdyby nie to, pewnie odprawa nie... irytowałaby go aż tak bardzo. Tej
dzierlatce należało dać nauczkę, której nie zapomni. Jeżeli wszystko ułoży się zgodnie z
jego planem, spędzi z nią jakiś wieczór w bardzo intymnej bliskości, a to wynagrodzi mu
wszystkie kłopoty.
– Co ci powiedziało twoje młode źródło informacji, gdzie się wybiera dziś wieczorem
jego siostra?
– Do opery. Na „Cadmus et Hermione", jak mi się zdaje. – Price popatrzył
wyczekująco na Jacka. – Lully'ego.
– Opera – westchnął markiz. Jego towarzysz skinął głową.
– Opera.
– Do diabła. – Jack strzelił trzcinką o but. – Mam jeszcze wciąż lożę, czyż nie?
– Nie korzystałeś z niej przez ostatnie dwa lata.
– Wiem, ale ona tak ślicznie wygląda, jak stoi pusta, nie sądzisz? Zwłaszcza że
awanturuje się o nią Tarrington.
Price roześmiał się.
– Zaczął się awanturować dopiero wtedy, kiedy zaprosiłeś jego kochankę, by się tam
do ciebie przyłączyła.
– Ujmująca istotka z tej Amelii. I nawet lubi ryzyko. – Zerknął spod oka na
towarzysza. – Nie sądzę, żebyś miał ochotę mi towarzyszyć.
– Wolałbym się nabawić jakiejś zarazy.
– Nie bardzo mogę iść sam... – Jack przerwał, jego usta wygięły się w lekkim
uśmiechu. – Ha. Niekiedy jestem całkiem genialny.
– Co?
– Antonia. Później będę ją mógł przedstawić Williamowi.
– Za coś takiego czeka cię piekło, chyba wiesz.
Jack nieskruszony pokiwał głową, w myśli planował następne posunięcia na wieczór.
– Już sobie utorowałem drogę do Jerycha. Ale jeżeli nie masz apetytu na rozrywkę, to
nie. Z tym że drugi raz nie będę cię prosił.
Price wzruszył ramionami.
– Ktoś powinien ci przypominać, jak źle się prowadzisz. Jack roześmiał się szczerze
rozbawiony.
– Od tego mam cały Londyn, mój chłopcze. – A szczególnie jedną zatraconą
dzierlatkę.
Loża teatralna sąsiadująca bezpośrednio z lożą lorda i lady Sanford stała pusta. A jeżeli
uwzględnić, że „Cadmus et Hermione" była najmniej ulubioną z francuskich oper Lilith,
nic dziwnego, że zazdrościła ona nieobecnym sąsiadom.
– Lilith, proszę się trzymać prosto. Dziewczyna posłała ciotce poirytowane spojrzenie.
– Przecież siedzę prosto.
– Chyba mogę tego po tobie oczekiwać. Przygląda nam się w tej chwili książę Stratton.
Lilith uniosła w górę wachlarz i wyjrzała zza jego skraju. Z wysokiej, obficie
zdobionej loży po drugiej stronie teatru ktoś wycelował lornetkę w jej kierunku. Szybko
wróciła spojrzeniem na scenę.
– Tak tego nie lubię, jak się ktoś we mnie wpatruje – zamruczała. – Co za grubiaństwo.
– No to wykrzyw się do niego – szepnął William, pochylając się w jej stronę.
Z fotela na tyłach loży lord Hamble dał synowi kuksańca w głowę.
– Idiota.
– Au. – William osunął się niżej w fotelu, rozglądając się dookoła z identycznym jak
Lilith znudzeniem. Nagle wyprostował się i pokazał na pobliską lożę. – A niech mnie
wszyscy diabli. Spojrzyj tylko na to.
Lilith podniosła wzrok i zdusiła bardzo nie licujące z zachowaniem damy
przekleństwo. Loża przestała być pusta – i markiz Dansbury najwyraźniej z zadowoleniem
przysłuchiwał się operze.
Jack Faraday rozsiadł się wygodnie, oczu nie spuszczał ze wzniosłego dramatu, który
rozgrywał się przed nimi na scenie. Obok niego siedziała drobna, ciemnowłosa kobieta z
błękitnym pióropuszem, który bez wątpienia musiało przypłacić życiem kilka strusi. W
półmroku oświetlających scenę lamp gazowych połyskiwał oszałamiający naszyjnik z
szafirów. Nie zważając na coraz częstsze zdumione spojrzenia i szepty w innych lożach i
na parterze, markiz i dama cicho ze sobą rozmawiali, patrząc, jak rozwija się dramat.
Lilith obserwowała łajdaka spod oka i czekała, kiedy popełni on jakiś sromotny
uczynek. Do tej chwili opera interesowała ją w minimalnym stopniu, a teraz nawet ta
odrobina zainteresowania zniknęła; nie uważała tego za dużą stratę, ale nie potrafiła też
czuć się swobodnie, kiedy Dansbury był tak blisko niej. Dzieliło ich przecież tylko kilka
metrów drewna i otwartej przestrzeni i Lilith zdumiewała się, że nie czuje, jak jego
spojrzenie wpija się w tył jej głowy.
Antrakt zaczął się szybciej, niż się spodziewała; podniosła się pospiesznie i chciała
cofnąć się w cienie na tyłach loży.
– Lilith, co ty wyprawiasz? – ofuknął ją ojciec, kiedy mu nastąpiła na nogę.
– Proszę o wybaczenie, ojcze.
– Ach, panna Benton!
Lilith zatrzymała się, a potem powoli odwróciła. Markiz przechylał się przez poręcz
loży niepomny jak daleko jest do podłogi na parterze. Jego ciemne oczy z taką
koncentracją wpatrywały się w błękitną, naszywaną koralikami suknię, którą miała na
sobie, że poczuła się kompletnie naga.
– Milordzie – powiedziała i dygnąwszy odwróciła się znowu.
Ale William już wstał i pospieszył potrząsnąć dłonią Dansbury'ego.
– Słuchaj...
– Czy pan wybaczy...? – Ciotka Eugenia wyniośle mierzyła markiza wzrokiem.
– Właściwie to niechętnie, ale nie sądzę, żeby pani dzięki temu odeszła – odparł
markiz z ubolewaniem.
Zaszokowana Lilith zdusiła parsknięcie. Nikt się w ten sposób nie odzywał do Eugenii
Farlane – chociaż przy wielu okazjach tego żałowała.
– Stephanie! – sapnęła Eugenia i machnęła wachlarzem w stronę brata.
– Nie chciałbym żadnych nieprzyjemności, Dansbury – powiedział podnosząc się
wicehrabia.
– Ja również nie, Hamble. Pragnąłem tylko powitać twoją córkę i podziękować jej raz
jeszcze za wnikliwą uwagę wygłoszoną podczas wczorajszego wieczorku. Zmieniła ona
całkowicie moje życie.
– Ja wcale... – Lilith spiorunowała go wzrokiem. Ojciec ujął ją pod rękę i prawie
powlókł za sobą w kierunku drzwi na tyłach loży.
– Żegnam, Dansbury – mruknął, wypychając córkę na wąski korytarz i wychodząc za
nią.
– A ty co sobie wyobrażasz? – Twarz ciotki Eugenii ściągnęła się w furii; siostra ojca
niemal jednym susem wypadła z loży. – Ty naprawdę odezwałaś się do niego?
– On skłamał! – odparła Lilith. – Wcale z nim nie rozmawia...
– Dość tego – przerwał ojciec. – Williamie, idziemy. William potrząsnął głową i cofnął
się w kierunku loży.
– Chyba jednak zostanę i obejrzę operę do końca, ojcze. Całkiem interesująca.
Otworzyły się drzwi sąsiedniej loży i Dansbury leniwie wyszedł na korytarz.
– Ajajaj, czyżbym wywołał awanturę?
Hamble zacisnął pięści, a Lilith – pamiętając, jaką opinię zyskał sobie Dansbury przy
pojedynkach i obawiając się, że ojciec może go uderzyć – stanęła pomiędzy nimi.
– Tak, milordzie. Zegnamy.
– Dobranoc, panno Benton – dobiegł cichy głos zza jej pleców. – Miło było panią
znowu widzieć.
Chociaż Lilith spodziewała się następnej bury, jej krewni milczeli, kiedy szła przed
nimi do powozu. Przynajmniej raz zachowała się chyba jak trzeba. Siadając w miękko
wyściełanym powozie Lilith zmarszczyła brwi; zastanawiała się, kim mogła być kobieta,
która ośmielała się publicznie pokazywać z markizem Dansburym i czy to on ofiarował jej
te przeklęte, prześliczne klejnoty.
3
Kiedy Bevins otwierał drzwi, żeby wpuścić Williama, Lilith siedziała właśnie przy
śniadaniu. Na hałas podniosła oczy, potem odetchnęła z ulgą i wróciła do smarowania
dżemem grzanki, wdzięczna, że ojciec i ciotka Eugenia wciąż jeszcze leżą w łóżkach.
Było dużo za wcześnie na następną rundę dyskusji o hulankach Williama. Przynajmniej
brat zdąży się położyć, a zanim się zbudzi, ojciec pójdzie składać te swoje „polityczne"
wizyty, starając się nawiązać z powrotem stosunki, które zerwał, kiedy przed sześciu laty
opuszczał Londyn.
– Lil?
Podniosła oczy. Drzwi do pokoju śniadaniowego uchyliły się ze skrzypieniem, ale w
wąskiej szparze nie pojawił się nikt.
– Dzień dobry, Williamie. Wszyscy jeszcze śpią.
– I dzięki Bogu. – Drzwi otworzyły się szerzej i jej brat lekkim krokiem wszedł do
środka. – Jestem na takim rauszu, że nie mam najmniejszej ochoty wysłuchiwać wrzasków
ojca.
Fular Williama przypominał kompletnie zwiędły liść i zwisał apatycznie po obu
stronach kołnierzyka; młody człowiek oczy miał zaczerwienione i podkrążone na czarno
ze zmęczenia. Nie da się ukryć, że śmierdziało od niego trunkami i cygarami, i – o ile
Lilith się nie myliła – kobiecymi perfumami. A co najgorsze, szeroko się uśmiechał. Źle to
wróżyło na przyszłość.
– Zakładam, że dobrze się bawiłeś tej nocy?
Nalała bratu filiżankę herbaty, a on osunął się na krzesło obok niej. Czasami trudno
było uwierzyć, że William jest o trzy lata od niej starszy, jako że nigdy nie wykazywał
najmniejszych skłonności do odpowiedzialnego i rozsądnego zachowania. Ojciec mawiał,
że w tym samym stopniu podobny jest do matki, w jakim – obstawał przy tym uparcie –
Lilith podobna do niej nie będzie. Pozorna głupota brata nie przekonywała jednak Lilith;
uważała, że William po prostu buntuje się przeciw rygorom. Niekiedy żałowała, że sama
nie może tego zrobić.
– Och, było wspaniale. Wiesz, coś mi się zdaje, że nawet ci moi koledzy ze studiów,
którzy szaleli po mieście, nie mieli pojęcia, jak się tu można zabawić. – Objął dłońmi
gorącą filiżankę z herbatą i osunął się jeszcze niżej. – Wszystko zasadza się na poznaniu
właściwych ludzi.
– Ach. – Lilith bez cienia entuzjazmu przyglądała mu się kątem oka. – A ty poznałeś
tych właściwych ludzi, czy tak?
– Zdecydowanie tak. – William zachichotał. – Oni o Londynie wiedzą wszystko, znają
każdą dziurę i każdy zakamarek tego miasta. – Pociągnął łyk herbaty, a potem pochylił się
do przodu, żeby wziąć sobie grzankę. – Na dzwony piekieł, Lil, mają tu takie prywatne
przyjęcia karciane, o których wie bardzo niewielu ludzi, a jeszcze mniej bywa
zapraszanych do uczestnictwa!
– Co ty powiesz? – zapytała jego siostra z udanym zdumieniem i oparła brodę na dłoni.
– Opowiedz mi o tym.
– Możesz się ze mnie naśmiewać, jak chcesz, ale było ekstra. A Jack mówi, że nawet
Prinny przynajmniej raz w sezonie bierze udział w karcianych przyjęciach u Antonii.
Lilith jakoś przykro wszystko się w środku skręciło.
– Jack?
– Jack Faraday – kiwnął głową William. – Markiz Dansbury. Wie o hazardzie
wszystko, ale ja też znam parę sztuczek. – Odstawił herbatę i szeroko się uśmiechnął. –
Ograłem go na trzydzieści funtów tej nocy, a on nie miał pojęcia, jakim cudem.
– Markiz Dansbury – powtórzyła Lilith odrętwiała. William naprawdę nie miał ani
krzty rozumu. – Markiz Dansbury.
Brat ujął jej dłonie w swoje ręce.
– Nie trap się tym, Lil – przypochlebiał się. – Dansbury to dobry gość. Naprawdę. Z
najwyższej półki. Zabrał mnie przedwczoraj wieczorem ze sobą do Haremu Jezabeli. On i
Ernest Landon, i Price.
– Zabrał cię do Haremu Jezabeli.
– Co się z tobą dzieje, Lil? Powtarzasz jak papuga. – William znowu szeroko się
uśmiechnął. – Coś mi się zdaje, że chyba powinnaś mieć więcej rozrywek.
– Powinnam... – Lilith przerwała, kiedy uświadomiła sobie, że znowu powtarza jak
papuga. – Williamie, czy zdajesz sobie sprawę, w co się wdałeś?
– Nie. A dlaczego? – Jej brat zmarszczył brwi.
– Dansbury to człowiek bardzo podłego charakteru – powiedziała Lilith poważnie. –
On...
William pogroził jej palcem.
– Nonsens. Złościsz się tylko dlatego, że cię zirytował tamtego wieczoru.
– On mnie co...?
– Wiesz, kiedy podszedł, żeby się przedstawić, a pod tobą kolana się ugięły –
zachichotał William. – Mówił, że obawiał się, iż padniesz zemdlona na środku sali
balowej, ale powiedziałem, że nigdy nie zrobiłabyś czegoś równie głupiego. Chociaż
muszę przyznać, że na operze niewiele lepiej się zachowałaś.
Tego już było po prostu za wiele. Lilith zerwała się na równe nogi.
– Wcale się pode mną kolana nie uginały, kiedy Dansbury się do nas zwrócił. On ma
kompletnie zaszarganą opinię, więc nie chciałam mieć z nim do czynienia! I to mu
powiedziałam. A ty powinieneś zrobić to samo, zanim ściągnie cię ze sobą na dno,
Williamie. Dobry Boże, dlaczego on według ciebie nawiązał z tobą stosunki? Dlatego, że
chce się na mnie zemścić za to, że go wprawiłam w zażenowanie. I... William również się
zerwał.
– Masz jakieś omamy, Lil. To, że nawiązaliśmy ze sobą znajomość, nie ma nic
wspólnego z tobą.
– To, że nawiązałeś znajomość z kim, Williamie?
Lilith i William wzdrygnęli się, kiedy do pokoju wkroczył ich ojciec. Chociaż
wicehrabia Hamble zadał to pytanie, to sądząc po zaciętym wyrazie twarzy musiał słyszeć
przynajmniej końcową część ich rozmowy. Stephen i William Bentonowie byli z wyglądu
bardzo do siebie podobni, tyle że ojciec miał czoło pomarszczone i włosy nieco posiwiałe
na skroniach. Pod względem usposobienia różnili się jednak diametralnie. William był
niefrasobliwy i wesoły, natomiast wicehrabia stateczny i jeszcze bardziej powściągliwy
niż Lilith. Martwiło ją to, że od sześciu lat, kiedy zdradziecko opuściła go żona, uśmiech
tak rzadko pojawiał się na jego twarzy i mogła tylko wyrażać nadzieję, że sukcesy
towarzyskie i pomyślne małżeństwo córki przyniosą ulgę zbolałemu sercu ojca.
– Z kilkoma nowymi przyjaciółmi, ojcze – wymamrotał William. Przeciągnął się i
szeroko ziewnął. – Pewnie powinienem się trochę przespać, jeżeli mamy dziś wieczorem
brać udział w balu u Feltonów.
– Williamie, powiem to raz i powtarzał nie będę. – Wicehrabia zajął miejsce u szczytu
stołu śniadaniowego. – To, jak się prowadzisz w Londynie, przynosi ujmę lub zaszczyt
nam wszystkim. Ufam, że posłużysz się tą odrobiną inteligencji, którą posiadasz, by
unikać dalszego pohańbienia tej rodziny. Czy to jest jasne?
– Tak, ojcze. Jasne jak słońce. – William sztywno skinął głową.
– Dobrze.
Lilith ze ściągniętymi brwiami wpatrywała się w plecy wychodzącego brata. Została
dużo surowiej zbesztana przez ciotkę Eugenię tylko za to, że spiorunowała Dansbury'ego
wzrokiem. William spędził z tym człowiekiem dwie noce na hulankach i upomniano go
tylko, żeby się dobrze zachowywał! A do tego tak się przejmował nowymi znajomymi, że
ślepy był na przyczyny, dla których ktoś taki, jak osławiony markiz Dansbury, mógł
pragnąć towarzystwa takiego młodzika, jak on.
– Lilith, proszę pamiętać, by zachować dziś wieczorem po jednym walcu dla Nance'a i
dla Jeremyego Gigginsa. Dla tego idioty Henninga tylko kadryla, a dla Petera Varricka
kontredansa, jak sądzę, chyba że w czasie balu będą proponowali cztery walce. – Tu
wicehrabia zadzwonił po dzbanek świeżej herbaty.
– Ale to w sumie tylko trzy walce – zwróciła mu uwagę Lilith.
– Trzeba zachować jednego walca dla najbardziej obiecującego kandydata –
odpowiedział ojciec i spojrzał przelotnie na lokaja. – Przynieś mi poranną gazetę.
SUZANNE ENOCH KRADZIONE POCAŁUNKI „STOLEN KISSES" Dla Mereditha, który zapoznał mnie z romansami czasów regencji. Wdzięczna ci jestem i za to, i za fakt, że dzięki tobie nie byłam jedyną dziewczyną w szkole, która potrafiła odróżnić Banthę od Jawy, a Andorianina od Górna. Niech Moc będzie z tobą.
1 Jonathan Faraday, markiz Dansbury, podniósł wzrok na budynek, który miał przed sobą, i zmarszczył brwi. Przygnębiająco szacowna i z zewnątrz, i od wewnątrz budowla stała w tej części Londynu, którą rzadko odwiedzał. Również i tego wieczoru z wielkim zadowoleniem trzymałby się od niej z daleka. Zerknął spod oka na swoją kochankę. – Tak tępego pomysłu jeszcze chyba nigdy nie miałaś. – Nonsens – łagodziła beztrosko lady Camilla Maguire, chociaż wyraz jej twarzy przypominał minę pogromcy, który stawia czoło rozdrażnionemu lwu. – A tak czy owak, to ja wygrałam tamto rozdanie. Obiecałeś, że spędzimy wieczór, gdzie tylko sobie zażyczę. – Kiedy pozwoliłem ci wygrać, zakładałem, że będziesz miała ochotę na Ogrody Vauxhall albo może któreś z karcianych przyjęć u Antonii. – Przeprowadzając przyjaciół przez otwarte, dwuskrzydłowe drzwi, pochylił się ku Camilli. – Albo jeszcze lepiej moją sypialnię – ciągnął dalej; te słowa wyszeptał jej prosto do ucha, podejmując ostatnią próbę, by zmieniła decyzję. – Przestań, ty niegrzeczny chłopcze – zbeształa go Camilla z uśmiechem, który ani trochę nie ukrywał jej irytacji. – A czemuż to miałbym przestać? Nie miałem pojęcia, że poprowadzisz mnie prosto do Hadesu. – Jacku, Almack w niczym Hadesu nie przypomina. Proszę cię, bądź grzeczny. – Camilla szarpnęła go za rękaw i wciągnęła do szatni; jej brązowe oczy ze zniecierpliwieniem spoglądały na niego spod starannie rozburzonych, płomiennie rudych włosów. Jack uniósł w jej kierunku jedną brew. Niewiele trzeba było czasu, by zaczęły go nudzić ograniczone ambicje Camilli i jej łatwe do przewidzenia pragnienia; ona również najwyraźniej czuła się znużona jego sarkazmem i zjadliwym cynizmem – niewątpliwie stąd ta wieczorna eskapada. Ale mimo to mniej było kłopotliwe zatrzymanie jej przy sobie, niż podejmowanie jeszcze raz w tym sezonie wysiłków związanych ze zdobyciem nowej kochanki. Spędziwszy zaledwie miesiąc w mieście, stracił już rachubę. – Pozwolę sobie być innego zdania – z determinacją mówił przyjaznym tonem. – Almacku od Hadesu niemal nie sposób odróżnić. I tu, i tam potępione, schwytane w wieczystą pułapkę dusze zawodzą i wirują całymi stadami. Ernest Landon, trzeci z ich czteroosobowego towarzystwa, zachichotał w typowy dla siebie, pochlebny sposób, kiedy wchodzili do głównej sali. – Dobrze powiedziane, Dansbury. Potępione, zawodzące dusze. Ha, ha. Chociaż była połowa czerwca, Londyn wciąż jeszcze tkwił w szponach zimowego
chłodu, więc upalny podmuch z zatłoczonych, hałaśliwych sal powinien był sprawić im przyjemność. Ale kiedy tuż za ciepłem napłynął zapach potu, Jack znalazł potwierdzenie swojej analogii z piekłem. Obietnica obietnicą, a im szybciej się stąd wydostanie, tym lepiej. – Proszę cię, nie rób trudności, Jack – błagała go znowu Camilla. – To jest przyzwoite towarzystwo. – Wiem. Odrażające, nieprawdaż? – Jack skinął głową. Ociężałość szła zawsze w parze z Almackiem, robili wrażenie bliskich przyjaciół, i kiedy Jack rozejrzał się po sali, nic nie przemawiało za tym, by ten ich związek uległ rozluźnieniu. Na widok markiza kilka osób obrzuciło ich zdumionym spojrzeniem; odpłacił im tą samą monetą i udawał, że nie zwraca uwagi na mamrotane półgłosem komentarze. Gdyby nie to, że nosił tytuł markiza, ta mała skandaliczna grupka nie zostałaby nigdy wpuszczona na otaczane wielkim szacunkiem, śmierdzące obrzydliwie salony Almacka. Ogden Price wyjął z kieszeni srebrne puzderko i otworzył je. – Wiesz co, Dansbury, mógłbyś choć raz postarać się spędzić wieczór w sposób możliwy do przyjęcia dla towarzystwa – powiedział bezceremonialnie, wziął szczyptę tabaki i zażył. – Ostatecznie nie umrzesz przez coś takiego, a twojej reputacji to też raczej nie poprawi. Jack zaczął mu odpowiadać, potem przerwał, jego ciekawość została pobudzona; Price niemal tak samo nie lubił Almacka jak markiz. Odniósł więc wrażenie, że Landon i Price musieli mieć jakieś ukryte cele, by mu towarzyszyć. Przyjrzał się przyjacielowi, zwrócił uwagę na jego niespokojne, szare oczy i na to, że nie wiedzieć czemu fascynuje go własna tabakierka. – Kim ona jest, Price? – Podszedł o krok bliżej, żeby było go słychać poprzez tony hałaśliwego kontredansa i pytlowanie setki języków. Price spojrzał na niego przelotnie, potem opuścił wzrok. – Nikim – odparł zbyt szybko i zatrzasnął tabakierkę. – Po prostu taka ładna buzia. – Srebrne puzderko zniknęło w jego kieszeni. – Człowiekowi wolno chyba podziwiać. – Zaiste, wolno – zgodził się Jack znacznie podniesiony na duchu. Jeżeli Ogden znalazł jakiś object d'interet, może przynajmniej spodziewać się odrobiny dobrej zabawy, zanim umknie z powrotem w bliższe sobie, bardziej mroczne zakątki Londynu. – A czy ta godna podziwu ładna buzia jakoś się nazywa? – Jacku, zatańcz ze mną – przerwała im Camilla i wsunęła mu rękę pod ramię; jej ciepła bliskość wydała mu się dusząca w zabójczo skwarnej sali. – Nie. Rozmawiam z Pricem. – Życzył jej dobrze i miał nadzieję, że szybko znajdzie sobie do towarzystwa kogoś mniej zgryźliwego, ale nie miał ochoty wychodzić na durnia, kiedy tego kogoś będzie szukała.
– Ja chcę tańczyć – upierała się Camilla, ocierając się biustem o jego rękę. Ten jej ruch bardziej go drażnił niż podniecał. – Kontredansa? Nawet twój niemały urok nie skłoni mnie, moja droga, żebym wkroczył w tę piekielną otchłań. – Brutal. Camilla wydęła wargi, ale nie rozluźniła chwytu. Gdyby nie to, że jej uścisk był szokująco intymny jak na sale Almacka, byłby jej rękę strząsnął. Zamiast tego skierował uwagę na Price'a, całkowicie pochłonięty dociekaniem prawdy. – A więc, mój chłopcze... – Jacku – zaprotestowała znowu Camilla. – Lady Maguire, proszę, ja zatańczę z panią – zaproponował Ernest, okazując większą niż zwykle wnikliwość. Camilla prychnęła, a potem beztrosko ujęła dłoń Landona. – Mamy tu dziś wieczór przynajmniej jednego przyzwoitego dżentelmena. – Lepiej żeby był nim Landon niż ja – wycedził przez zęby Jack, przypatrując się, jak Camilla odchodzi. Lady Maguire miała być może ochotę spędzić wieczór w przyzwoitym towarzystwie, ale z pewnością nie ubrała się odpowiednio. Wiśniowo-szara suknia odbijała jaskrawą niczym krew plamą od przypominających mdłe kwiaty wyblakłych gości, a kiedy głęboko dygnęła, ruch ten miał ujawnić przed partnerem jej uroki – i efektywnie zaanonsować proponowane przez nią usługi. Jack obejrzał się na Price'a. Ludzie patrzyli na niego z pewną obawą, ale przez ostatnie kilka miesięcy bardziej groziła mu śmierć z nudów niż od ostrza przeciwnika w pojedynku. Dręczenie Ogdena przynajmniej trochę go rozerwie. – A więc pozwól, że powtórzę: kim jest twoja tajemnicza czarodziejka, Price? – Daj spokój, Dansbury – odparł Price wyraźnie poirytowany. – Nie warte to tego żartu, w który chcesz sprawę obrócić. A poza tym „patrzeć" niekoniecznie znaczy „pożądać". Podziwianie kobiety przypomina podziwianie posągu: można poznać się na miłych dla oka kształtach, nie pragnąc dokonać zakupu. Jack uniósł obydwie brwi w górę. – Teraz czuję się autentycznie zafascynowany. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żebyś wypowiedział słowa: „ładna, godna podziwu i miła dla oka" w stosunku do jednej i tej samej kobiety. Powiedzże mi, jak ona się nazywa. Price zerknął na niego spode łba, potem pokazał na zgiełkliwe stadko młodych dam, które zebrały się pod ścianami sali i czekały, aż je ktoś poprosi do tańca. – Idź ponaprzykrzać się trochę tym niewiniątkom – warknął. – Lis przedkłada kury nad kurczęta – odparł rozbawiony Jack. Te wdzięczące się,
bezrozumne stworzenia były tak naiwne, że jego reputacja wydawała im się romantyczna, a do tego tak sztywne i niezdarne, żeby nie warto się było za nimi uganiać. – Obawiam się, że musisz znaleźć coś lepszego, by odwrócić moją uwagę. Tegoroczne gąski nie są ani trochę bardziej obiecujące niż zeszłoroczne. – Na miłość boską, Dansbury. Miejże litość – westchnął Price. – Nigdy. Czemu nie oszczędzisz nam obu fatygi, bo przecież i tak cię w końcu zamęczę, i nie pokażesz mi jej? – Jeszcze jej tu nawet nie ma. – Price z roztargnieniem skinął na lokaja obładowanego kieliszkami ratafii. Wziął jeden, a drugi wepchnął Jackowi w dłoń. – Słuchaj, czy to nie lord Hunt tam stoi? Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w Indiach. Jack nawet nie zadał sobie trudu, by się obejrzeć. – Wrócił ponad tydzień temu. Oskubałem go już na niemal czterysta funtów przy kartach, a jemu wciąż się wydaje, że dobrze się bawi. Nie zmieniaj tematu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to przez tę dzierlatkę przyłączyłeś się do naszej eskapady na tereny przyzwoitego towarzystwa i przez nią nie miałeś ochoty pierzchnąć do Haremu Jezabel, kiedy mieliśmy taką okazję. – Nie, to nie przez nią. Ty... – Nie? Coś z nią nie w porządku? Może zezuje, a może ma pieprzyk w jakimś fatalnym miejscu? – Uśmiechnął się szeroko, widząc niby to gniewne spojrzenie Price'a. – Jakieś widoczne znamię, niedostatecznie rozwinięte łono albo może sepleni, garbi się, łysieje... – Rany Lucyfera, Dansbury! Daj że spokój! – Z niewysłowioną irytacją Price dźgnął palcem w kierunku wejścia. – Proszę... właśnie się pokazała. A teraz zabaw się i miejmy to już z głowy. Jack odwrócił się, kątem oka zauważył białą sukienkę i rzucił przyjacielowi przelotne, pełne udawanej grozy spojrzenie. – Debiutantka? Wstydziłbyś się, Price, żeby zadurzyć się w młodej i niewin... Na jakieś dziesięć uderzeń serca zamilkły krzykliwe dźwięki kontredansa, gdaczący śmiech stojącej obok lady Pender, szuranie nóg tancerzy po wyfroterowanej podłodze, a nawet zniknął sam Almack. Szmaragdy, pomyślał Jack... jej oczy mają kolor szmaragdów. Stała w drzwiach i zerkała na zatłoczoną salę, jakby chciała znaleźć tam jakąś znajomą twarz. A potem to zielone, połyskliwe spojrzenie padło na niego i Jack poczuł się tak wstrząśnięty, że niemal zęby mu zaszczekały. Powoli wciągnął powietrze i też na nią patrzył. Na wpół oszołomiony, nie mając ani chęci, ani sił odwrócić wzroku, ogarnął spojrzeniem resztę jej postaci. Włosy ciemne jak najczarniejsza noc upięte miała na czubku głowy w zawiłą, modną plątaninę, z której wymykało się kilka pasemek, tworząc ramę dla wysokich policzków. Kontrast hebanu z gładką, śmietankową cerą był tak
uderzający, że przypominała rzeźbę, twór artysty przedstawiającego doskonałość. Ale oczy miała błyszczące, pełne ciekawości i bardzo żywe. Wydało mu się, że patrzą one na niego Z tym samym płochliwym skupieniem, jakie sam odczuwał. Delikatny, różowawy rumieniec musnął jej policzki, wargi wygięły się w uśmiechu – a potem przesłonili ją tańczący goście. – „Aniołowie Pana Zastępów, miejcie mię w swojej opiece!"* – zamrugał powiekami Jack. – „Hamlet"? – zareagował Price. Jack aż podskoczył. – Słucham? – Cytowałeś „Hamleta". Musisz być pod wrażeniem. – Ach. – Jack oparł się pokusie, żeby znowu popatrzyć w jej kierunku i zamiast tego pociągnął łyk brzoskwiniowej ratafii. Na szczęście trunek był naprawdę okropny. – Dobry Boże. – Popatrzył wilkiem i oddał kieliszek lokajowi. Zanim się znowu odwrócił do Price'a, jego twarz przybrała typowy, cyniczny wyraz, chociaż czuł, jak tuż pod skórą niczym gorączka krąży ostre podniecenie i oczekiwanie. – To tylko dlatego, że przez ciebie już zacząłem sobie wyobrażać przeróżne okropieństwa. Nie spodziewałem się niczego w najmniejszym stopniu... atrakcyjnego. Kim ona jest? – Nie był się w stanie powstrzymać i odwrócił się, by jej znowu poszukać wzrokiem. – Ja... hm... – Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany zakupem. – Tak silne, palące zainteresowanie było dla niego czymś całkowicie nietypowym, ale ignorować się go nie dało. Kiedy dziewczyna spojrzała znowu w jego kierunku, a potem powiedziała coś do swojej młodej towarzyszki, wiedział, że ona je również odczuła. Jeżeli miała serce w piersi i choć szczyptę rozumu w głowie, musiała coś poczuć. – No więc, kto to jest? – Lodowa Dama – rozległ się obok niego jakiś głos. Camilla wróciła i oplotła ręką jego ramię. – Popatrz. Goni za nią połowa lordów londyńskich. Powiadają, że Nance już się jej oświadczył. • „Hamlet"; wszystkie cytowane utwory w przekładzie Józefa Paszkowskiego (przyp. tłum.). Najwyraźniej żaden zamożny dżentelmen nie zainteresował się obfitymi urokami lady Maguire; Jack zmarszczył brwi, przekonał się, że w tej chwili jej nieprzerwana bliskość działa mu na nerwy. Zwrócił znowu uwagę na dziewczynę. Tłum panów konkurujących o miejsce na jej karnecie był dosyć duży – a do tego większość z nich nie była szczególnie młoda. Przemknął mu przez myśl jeszcze jeden wers z Szekspira – coś o „śnieżnym gołębiu
wśród kawek"* – ale stanowczo powstrzymał się od wygłoszenia go. Może i cierpi na delirium będące skutkiem przegrzania sali, ale starczyło mu przytomności, by zauważyć, że delikatny kwiatowy wzór zdobiący jej kremową suknię ma dokładnie ten sam szmaragdowy odcień co jej oczy i że wstążka wpleciona w czarne włosy i pantofelki o miękkiej podeszwie, które wyglądały spod spódnicy, są w tym samym soczystym kolorze. I wystarczyło mu przytomności, by wiedzieć, że ma ochotę na coś więcej niż tylko samo patrzenie. Patrzeć sobie mogły te inne wstrętne typy na sali. – Nadęta gromada krążących sępów. – A czego się spodziewałeś? – odparła Camilla, szepcząc mu te słowa prosto w ucho; zwrócił uwagę na kogoś innego, więc jego towarzystwo wydawało się teraz nieskończenie bardziej pociągające. – Dla Lilith Benton liczą się tylko ci najbardziej szacowni, nikt inny. – A to ciebie wyklucza, co, Jacku? – zachichotał Ernest. – Lilith Benton – powtórzył cicho Jack. Stała razem z przyjaciółką, dosyć wysoką dziewczyną o kręconych blond włosach, którą niejasno przypominał sobie z poprzedniego sezonu, obydwie rozmawiały ze swymi wielbicielami i szeptały coś do siebie. – Kim jest ta dziewczyna obok niej? – Wydaje mi się, że to panna Sanford – podsunął Ernest. – Tak, to ona. – Jack z roztargnieniem skinął głową, wyplątując się z objęć Camilli. – Przeproszę was na chwilę. Zdaje mi się, moja droga, że wobec ciebie spełniłem już swoje obowiązki na ten wieczór. Camilla zamknęła wachlarz z gniewnym trzaskiem, ale wiedziała, że nie powinna protestować; Jack odwrócił się i ruszył przez zatłoczoną salę. Nie miał wątpliwości, że towarzyszka panny Benton zdążyła jej już przekazać szeptem mnóstwo przerażających szczegółów dotyczących jego charakteru. Chociaż trudno byłoby mu z tym polemizować, akurat tego wieczoru nie czuł się szczególnym potworem. Zwykle wystarczyło kilka uśmiechów i komplementów, by rozkrochmaliła się przy nim nawet najbardziej doświadczona dama, a na dzierlatkę na pewno aż tak się wysilać nie będzie trzeba. Zresztą dzierlatka czy nie dzierlatka, dziewczyna była znakomita. Jack zignorował dwóch mężczyzn stojących bezpośrednio za nią, którzy musieli być ojcem i bratem, i przystanął przed jej towarzyszką. – Panno Sanford. – Uśmiechnął się czarująco i ujął palce młodej damy. Patrzyła na niego z otwartymi ustami. – Jakże miło znowu panią widzieć. – Wypuścił jej dłoń, a ona szarpnęła ją w tył jak oparzona. – Miałem nadzieję, że zechce mnie pani przedstawić swojej ślicznej towarzyszce. – Och... ja... pan... – wyjąkała panna Sanford. Chociaż Jack wyczuwał obecność stojącej obok młodej damy, nie chciał na nią patrzeć, dopóki nie będzie mógł się do niej
odezwać i ująć jej dłoni. Ogromnie pragnął jej dotknąć, czuł niemal, jak przepływa między nimi ciepło. Powoli zaczerpnął powietrza, z radością witając niezwykłą żądzę krążącą z krwią po żyłach. – Niech pani będzie tak łaskawa – przypochlebiał się. – Tak... och, tak – udało się w końcu wykrztusić pannie Sanford, która gwałtownie się zaczerwieniła. – Lil, pan... markiz Dansbury. Mi... milordzie, panna Benton. Jack w końcu odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Była niższa niż mu się wydawało, niemal o głowę niższa od niego. Czarująca, drobna i szczupła, a jej łono aż się prosiło, żeby na jego cześć układać wiersze. Wzrok markiza przesuwał się po niej od dołu do góry, zauważając każdy szczegół, jakby naprawdę była dziełem sztuki. Kiedy doszedł do warg, zawahał się, nie tylko dlatego, że były pełne, czerwone i że miał ochotę poczuć ich smak, ale ponieważ były zaciśnięte w wąską, prostą linię, kompletnie sprzeczną z kuszącym spojrzeniem, którym go wcześniej obdarzyła. – Panno Benton – powiedział, kiedy wreszcie spojrzał jej w oczy. – Miło mi panią poznać. – Sięgnął po jej dłoń, ale ona lekko się wzdrygnęła, schowała obie ręce za siebie i cofnęła się o krok, po czym spojrzała mu prosto w oczy szmaragdowym spojrzeniem. – Doceniam to, że kiedy już pan dosyć... starannie obejrzał moją osobę, uznał pan mnie za godnego pana rozmówcę, milordzie. Ja jednakowoż przyjrzałam się pana reputacji... i przekonałam się, że jest pan kimś, z kim nie życzę sobie rozmawiać. Zegnam. – Odwróciła się do niego plecami i odeszła, by przyłączyć się do swoich wielbicieli. Jack stał przez moment jak wryty; czuł się oszołomiony. Ta dzierlatka ośmieliła się zrobić mu afront. Panna Sanford wyjąkała coś niezrozumiałego, szybko przed nim dygnęła i również się pospiesznie oddaliła. Na jej ruch Jack się ocknął, zerknął na swoją wciąż jeszcze wyciągniętą dłoń i powoli ją opuścił. Miał opinię człowieka wyuzdanego, w efekcie dla co bardziej śmiałych pań domu był mile podniecającym gościem, przy tych nieczęstych okazjach, kiedy uczęszczał na ich bale i wieczorki. Kobiety mogły podchodzić do niego ostrożnie, ale nigdy nie rzucały mu zniewag prosto w twarz. Nie było wątpliwości, że afront zauważono; do jego uszu już dochodziła fala cichych chichotów, która rozeszła się po sali. W głębi piersi markiza zapłonęły mroczny gniew i frustracja i oba te uczucia przepłynęły z krwią do zaciśniętych dłoni. Ona również wyczuła, jak są dla siebie pociągający; wiedział to. I właśnie zrobiła afront człowiekowi, któremu afrontów robić nie należało. Jack sztywnym krokiem wrócił do swoich przyjaciół. Price rzucił jedno spojrzenie na jego twarz i zaczął potrząsać głową. – To przecież jeszcze dzieciak, Jacku. Daj jej spokój. – Dlaczego nazywają ją Lodową Damą? – sztywno zapytał markiz Camillę. Camilla leniwie się uśmiechnęła.
– Przecież tak bardzo lubisz wiedzieć wszystko na bieżąco, nie mogę wprost uwierzyć, że o niej nie słyszałeś. Jej matką była Elizabeth Benton, wicehrabina Hamble. – Uniosła umalowaną brew w kierunku jego nadal zachmurzonej twarzy. – Nie wiesz? Wstydź się, Jacku. Lady Hamble to ta, której uwagę zwrócił na siebie hrabia Greyton i która sześć albo siedem lat temu uciekła z nim od swojej rodziny. To wyjaśniało jego niewiedzę. – Byłem we Francji – powiedział. Uśmiech Camilli przybladł. – Mów dalej. – Jacku – zaczął znowu Price. Landon strzelił palcami. – Przypominam sobie. Greyton potrzebował potężnego rulonu banknotów, żeby się wymknąć wierzycielom; stał na krawędzi bankructwa. Myślał, że lady Hampton jest dobrze nadziana i zdobył ją. A tymczasem okazało się, że wszystko jest zapisane na jej męża, a ona grosza nie ma. Zostawił ją w Lincolnshire i w tydzień później ożenił się z lady Daphne Haver, która ma zajęczą wargę. Jej papa był taki szczęśliwy, że się jej pozbył, iż popłacił długi Greytona. – Lord Hamble wywiózł rodzinę z Londynu – podjęła opowieść Camilla. – Kiedy jego żona wróciła, błagając, żeby ją przyjął z powrotem, odprawił ją. W kilka miesięcy później na coś tam zachorowała i umarła, ale on się od tamtej pory jeszcze w mieście nie pojawiał. A teraz, kiedy Lodowa Dama dorosła, ma za zadanie przywrócić dobre imię rodzinie. – Prychnęla. – I wierz mi, że to coś w sam raz dla niej: panna „chodząca przyzwoitość". Markiz ponownie spojrzał na drugą stronę sali. Dziewczyna tańczyła walca z hrabią Nance i Jack spode łba przyglądał się parze przez kilka chwil. Od tego afrontu nawet nie zerknęła w jego kierunku; może myśli, że się go pozbyła. To drugi błąd popełniony przez nią tego wieczoru. – Czy ten człowiek, który z nią przyszedł, to jej ojciec? Lady Maguire kiwnęła głową. – A ten drugi to jej brat, William. – To właśnie jego oskubałem na dwieście funtów w Klubie Marynarki przed paru dniami – poinformował Landon. – Chłopak bladego pojęcia nie ma o kartach. – Szeroko się uśmiechnął. – Mam się z nim później spotkać u Boodle'a. – Jacku – błagalnie odezwał się znowu Price – na litość boską, ni... – Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany kupnem – uciął Dansbury. – Czy coś się zmieniło? – No, nie – wykręcał się Price – ale nie masz chyba zamiaru... – No to daj spokój albo idź sobie – ciągnął dalej ponuro Jack. Zmusił się do mrocznego, lekkiego uśmiechu. – Zwierzyna mnie zainteresowała. – Wiedziałem – zachichotał Landon. – Wkrótce przestanie być szacowną panną. – Odwrócił się do Price'a. – Zakład o sto funtów, że Lodowa Dama będzie grzała łóżko naszego Pikowego Waleta, zanim się skończy sezon.
– To maleństwo o drobnych piersiach? – roześmiała się szorstko Camilla. – Jack nie zawracałby sobie nią głowy. Poza tym ona nie ma ochoty, żeby ją ogrzać. Nienawidzi figielków i już się martwi, że jej brat schodzi w Londynie na złą drogę. – Szarpnęła Jacka za rękaw. – Chodźmy – nakłaniała go. – Przecież i tak ci się tu bardzo nie podoba. Jack rzucił okiem na brata panny Benton. Wyglądało na to, że wysoki, jasny szatyn przyjechał tu prosto po studiach, a sądząc z jego miny gryzł wędzidło, żeby wreszcie wdać się w jakąś śmiałą i brawurową przygodę. – Takie figle i schodzenie na złą drogę to moja specjalność, moja droga. – Uwolnił się od lady Maguire. – Może będę mógł podać mu pomocną dłoń. – Jacku – zawodziła Camilla. – Nie martw się, Cam. Price odprowadzi cię do domu. – Zakonotował sobie w myśli, że powinien rano przesłać jej jakiś diamentowy drobiazg; uśmierzy nim tę niewygodną dla siebie zazdrość, no i dzięki prezentowi Camilla będzie siedziała cicho, dopóki nie trafi się jej następna miłość do grobowej deski. Jack potrafił być bardzo cierpliwy i miał nieodwołalny zamiar doprowadzić do tego, by Lodowa Dama przed końcem sezonu bez reszty się stopiła. Przez myśl przemknął mu następny wers z Szekspira i markiz uśmiechnął się ponuro. – „... wołając: biada! A psy wojny głosowi temu odpowiadać będą" – wyrecytował, a potem puścił oko do Ernesta. – Coś mi się zdaje, że przyłączę się u Boodle'a do ciebie i młodego Williama Bentona.
2 – Patrz, tam siedzi Mary Fitzroy. – Penelopa Sanford pochyliła się, żeby szepnąć to Lilith Benton wprost do ucha. – Jak myślisz, czy słyszała o tym, co stało się wczoraj wieczorem? – Cśś, Pen. – Lilith patrzyła prosto przed siebie w stronę fortepianu, na którym lady Josephine Delpont grała właśnie „Dla Elizy". Utwór należał do szczególnie ulubionych, chociaż wykonanie było przeciętne. – Słucham. – Ale Lil, Mary chyba zemdleje, jak się dowie, co powiedziałaś markizowi Dansbury'emu. Lilith z udawanym westchnieniem zerknęła na przyjaciółkę. – Byłabym naprawdę zadowolona, gdybyś nie wspominała już nigdy więcej ani o zeszłym wieczorze, ani o markizie Dansburym – powiedziała zduszonym głosem. – To tylko przelotne, niemiłe spotkanie, które już mamy za sobą. – To było coś niebywałego – upierała się Penelopa. – Żałuję, że ja nie okazałam się taka zuchwała. – Wcale nie byłam zuchwała – zaprotestowała Lilith i ściągnęła brwi. Siedząca po jej drugiej stronie ciotka Eugenia prychnęła i spiorunowała ją wzrokiem. Lilith szybko przybrała całkowicie obojętny wyraz twarzy i wyprostowała się. Jak już tysiące razy zwracała jej uwagę ciotka, podczas popisu nie wolno pozwalać sobie na ściąganie brwi, by inni nie pomyśleli, iż zazdrości wykonawcy. Kiedy utwór dobiegł końca, Lilith przyłączyła się do grzecznościowych oklasków, a Eugenia Farlane wstała. – Możecie, dziewczęta, przejść do stołu z przekąskami – pouczyła je, jak zwykle twardo i sucho. – Oczywiście, proszę tylko delikatnie skubać małe kęski. Ja muszę pójść pogratulować lady Delpont wspaniałego popisu lady Josephine. – Jej bladą, szczupłą twarz zniekształcił przelotny grymas. – Można mieć tylko nadzieję, że ostatni utwór lepiej będzie dobrany do jej zdolności. Lilith dygnęła. – Tak, ciotko. Jak tylko ciotka zniknęła im z oczu, Penelopa pociągnęła Lilith za rękę. – Chodź, pójdziemy poszukać Mary. – Pen, nie – odpowiedziała rozdrażniona Lilith. – Im szybciej ten incydent zostanie zapomniany, tym lepiej. Pen z szerokim uśmiechem złożyła dłonie na piersi, niczym diva operowa: – „Milordzie, przyjrzałam się pana reputacji... i nie życzę sobie z panem rozmawiać." Och, Lil, już myślałam, że wyciągnie pistolet i położy cię trupem na samym środku
Almacka. Lilith obejrzała się przez ramię, ale na szczęście ciotka Eugenia i lady Delpont pogrążone były w rozmowie. Ciotka ostro potępiłaby wszelkie plotki na temat Dansbury'ego i jemu podobnych. Od kiedy matka opuściła rodzinę, a ciotka sprowadziła się do nich, Lilith usłyszała od niej wiele ostrych słów. Stephen Benton popełnił ten błąd, że ożenił się z Elizabeth Harding, a Eugenia uznała przywrócenie dobrego imienia Bentonom za swoje osobiste posłannictwo. Lilith niekiedy żałowała, że ciotka traktuje to z religijną niemal żarliwością. – Nie bardzo mogłam dopuścić do tego, by ze mną rozmawiał, Pen, ale żeby aż miał mnie zastrzelić? – ciągnęła dalej powątpiewająco. – Na miłość boską, nie bądź taka melodramatyczna. Przypuszczam, że przyzwoici ludzie często nie godzą się z nim rozmawiać. – Myślę, że wcale tak nie jest. – Panna Sanford ruszyła przodem w kierunku tłumu otaczającego stół z przekąskami. – A właściwie to chyba raczej on rzadko odzywa się do przyzwoitych ludzi. Przez cały ostatni sezon widziałam go raptem trzy razy. – Przysłoniła usta haftowaną chusteczką i zdusiła chichot. – No, ale ja nieczęsto bywam w klubach i kasynach. – Teraz to ty jesteś niemądra – uśmiechnęła się w końcu Lilith. – Ja naprawdę nie mam już dłużej ochoty o nim rozmawiać. – Ale niewątpliwie zrobiłaś mu afront – upierała się Pen, biorąc ją znowu pod rękę – i ja muszę o tym opowiedzieć Mary. – Och, Pen, proszę, nie rób tego – protestowała znowu Lilith, ale daremnie. Penelopa dopadła Mary i z ożywieniem opowiedziała jej całą historię; przyjaciółka była pod wrażeniem. Lilith słyszała już wcześniej rewelacje na temat trybu życia markiza, jeszcze zanim jej stopa postała w Londynie: szalone opowieści o pojedynkach i popijawach, lampartowaniu się i grach hazardowych. Nie spodziewała się, żeby miała Dansbury'ego kiedykolwiek poznać, ale wyobrażała go sobie w postaci na wpół pantery, a na wpół diabła, muszącej wzbudzać czystą grozę w każdej przyzwoitej kobiecie, do której się zbliżył. A przecież jej nie przeraził w najmniejszym stopniu. Zafascynował – to niewykluczone, przynajmniej chwilowo. Niewątpliwie przypominał diabła, bo ubrany był bez reszty na czarno, nie nosił praktycznie żadnych ozdób, a zwrócił na siebie jej uwagę po prostu mocą swojej mrocznej, władczej obecności i ciemnych, czarujących oczu. Markiz Dansbury był mężczyzną wysokim, o ciemnych, falistych włosach, nieco dłuższych niż nakazywała bieżąca moda, wysokich kościach policzkowych i sardonicznie wygiętych brwiach. Kiedy przemawiał do niej tym swoim głębokim, melodyjnym głosem, Lilith trzymała ręce zaciśnięte za plecami, żeby nie zobaczył, jak drżą. I dopóki Penelopa
nie powiedziała jej, kim jest, bardzo, ale to bardzo chciała go poznać. Ku jej nieustającej irytacji nie była w stanie przestać myśleć o nim i zastanawiać się, jak by to było, gdyby swą uwagę skupił na niej ktoś tak nieokiełznany jak on. – Lilith, jaka ty jesteś odważna – rozpływała się panna Fitzroy, wachlując sobie twarz. – Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdyby zwrócił się do mnie. – To nic takiego – upierała się Lilith, którą zaczynały już trochę denerwować te nieustanne pochlebstwa. Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że pani Pindlewide właśnie znalazła się w zasięgu słuchu. – I proszę, nie mówcie już nikomu o tym, co zaszło – ciągnęła dalej przyciszonym głosem. – Jeżeli ktoś coś wczoraj wieczorem widział, to przyjmie, że prosił mnie po prostu o taniec, a ja wyraziłam ubolewanie, iż karnet mam już wypełniony. – Ale, Lilith, czy nie byłaś przerażona? – Dlaczego miałabym być przerażona? – Lilith ściągnęła brwi. – Nie wiesz? On kiedyś zabił kobietę, która go potraktowała lekceważąco. Lilith na moment zamarła, przypominając sobie ogniki gniewu w ciemnych oczach markiza. Zmusiła się do niedowierzającego uśmiechu. – Jestem pewna, że to nieprawda. – Och, ale to jest prawda – wtrąciła Penelopa. – We Francji, sześć czy siedem lat temu. Mój kuzyn Samueł opowiadał mi całą tę historię. Ona go znieważyła, on był bardzo pijany i zastrzelił ją. A więc jednak był tym mrocznym, niemoralnym demonem, jakim przedstawiały go opowieści. Zaskoczyło ją to, jak bardzo się przez moment czuła rozczarowana. – Przypuszczam więc, że powinnam czuć się szczęśliwa, iż wczoraj wieczorem nie był pijany. Zaczęła się po raz kolejny zastanawiać, co ją opętało, żeby się w ogóle do niego odezwać. Równie dobrze mogła milczeć albo uprzejmie skinąć głową i pozdrowić go; a nawet byłoby tak dużo lepiej. Chociaż sądząc po tym, co mówiono, markiza Dansbury nie sposób odprawić uprzejmie. Dlaczego zachęciła go, żeby do niej przystąpił? Absolutnie nie powinna była wpatrywać się w nieznajomego, ale kiedy już ich oczy się spotkały, było to... niezwykłe. Lilith wiedziała, że jest inteligentną, rozsądną kobietą, ale niczego logicznego nie można było dopatrzyć się w dzikim łomotaniu serca na widok tego mężczyzny. Tym niemniej wystarczy jedno niewłaściwe spojrzenie ze strony kogoś takiego jak on, żeby zrujnować jej reputację. Dzięki Bogu wyszli z Almacka na krótko po tym, jak zrobiła mu afront. Otrząsnęła się. Było aż w nadmiarze różnych spraw, którymi powinna się przejmować nawet bez tego nieszczęsnego zamieszania z markizem Dansburym. Lionel Hendrick, hrabia Nance, oświadczył się jej ponownie wczoraj wieczorem, podobnie jak pan Varrick,
syn wicehrabiego Sendleya. – Czy słyszałaś coś o Peterze Varricku? – zapytała, biorąc z talerza ciasteczko i pogryzając je. – Jest dziobaty – odpowiedziała bez wahania Penelopa, marszcząc nosek. – To wiem. Ale czy słyszałaś coś na temat jego charakteru? – Chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, chociaż on wygląda tak, jakby go podziobało stado kurczaków? – Oczywiście, że wolałabym męża o ładnym obliczu – przyznała z oporami Lilith żałując, że jej nie wolno jak Penelopie robić min, marszczyć się i chichotać. Wręcz przeciwnie, od momentu ucieczki matki przypominano nieustannie, że nie ma prawa się zapominać. Zbyt wiele od niej zależało; nie mogła pozwolić sobie na impulsywne zachowanie, czy to w gestach, czy w mowie. Ani w myśli. – Ale nie jest to konieczne. – Och, Lil, on jest okropny. – Ale ma nieskazitelną opinię spokojnego człowieka – obstawała przy swoim Lilith. – Podobnie jak grobowiec: też spokojny i nieskazitelny. Lil obejrzała się w kierunku ciotki i zniżyła glos. – Przecież wiesz, że właściwie nie mam wyboru. Jej przyjaciółka posmutniała i lekko się uśmiechnęła. – Wiem. Przepraszam cię. – Penelopa była wesoła, ale z łatwością potrafiła współczuć ludziom i Lilith czuła się szczęśliwa, że może ją zaliczać w poczet swoich przyjaciółek. – Gdzie przebywa dziś popołudniu twój brat? – zapytała Pen chętnie zmieniając temat. – Jeżeli pozwolisz, że zapytam. – Oczywiście, że pozwolę. William pewnie jest jeszcze w łóżku, odsypia nocne rozrywki. Wrócił do domu dopiero około szóstej nad ranem. Powiedział Bevinsowi, że poznał bajeczną grupę nowych znajomych i że pozwolili mu zobaczyć od środka coś, co nazywali Haremem Jezabel, i że przegrał dziesięć funtów. Co prawdopodobnie znaczy, że przegrał pięćdziesiąt. William zdecydowanie rozhulał się od ich przyjazdu do Londynu. Dopiero co ukończył cztery obrzydliwe lata studiów w Cambridge i po raz pierwszy w życiu dysponował gotówką, był więc większym frajerem, niż mu się wydawało. A przywracanie honoru rodzinie było gigantycznym obowiązkiem, jeszcze zanim ujawniła się Williamowa skłonność do szaleństw. – Jestem pewna, że to całkowicie niewinne – pocieszała ją Pen. – Och, wątpię, czy masz rację – westchnęła Lilith. – No więc kto właściwie ci się dotychczas oświadczył? – Mary wróciła do tematu, który najbardziej leżał jej na sercu. – Ja otrzymałam na razie tylko jedną propozycję, od Freddiego Pambly, a mój ojciec mówi, że Freddie ma nie dość
brzuchatą sakiewkę, by wynagrodziła ona szczupłość jego umysłu. Lilith rozchichotała się. – Rzeczywiście otrzymałam kilka propozycji – przyznała – ale przekonana jestem, że nieuprzejmie byłoby liczyć. – Och, bzdura – odparowała Pen przewracając oczami. – Oświadczyło jej się czterech. Hrabia Nance, pan Varrick, pan Francis Henning oraz pan Giggins. – A co z jego książęcą mością? Uśmiech znikł z twarzy Penelopy. – Cicho, Mary. Rozbawienie Lilith również gwałtownie przygasło i przeszedł ją lekki dreszcz. – Nie otrzymałam żadnej propozycji małżeńskiej od księcia Wenforda. Nie mówcie, proszę, nikomu – zamruczała – ale mam nadzieję, że gdzie indziej dokona wyboru. Geoffrey Remdale, książę Wenford, był w tym samym wieku co szalony król Anglii, Jerzy, a plotka głosiła, że obydwaj panowie przyjaźnili się ze sobą za młodu. Lilith trudno było uwierzyć, by jego książęca mość miał kiedykolwiek w życiu kogokolwiek nazwać przyjacielem, by kiedykolwiek roześmiał się z jakiegoś żartu, czy uśmiechnął na dowcipną ripostę. Ten siwowłosy mężczyzna o stalowoszarych oczach nad wielkim, orlim nosem odkrył ją wśród panien na wieczornym przyjęciu u lady Neuland i zapytał o jej wiek, wagę i wzrost, zupełnie jakby była klaczą. A potem podczas spotkań towarzyskich dwa razy wyszukał jej ojca i obaj panowie spędzili po kilka minut na omawianiu czegoś. Ojciec nigdy nie ujawnił tematu tych dyskusji, a kiedy zapytała, czy dowiedział się czegoś ciekawego, tylko się uśmiechnął. Jego dobry humor niepokoił ją. Wenford był już żonaty trzy razy i pochował wszystkie trzy żony, a żadna z nich nie dała mu dziedzica. Krążyły plotki, że po sześciu miesiącach małżeństwa jego niedawno zmarła ostatnia żona, o połowę od niego młodsza, a przecież wciąż starsza od Lilith o dziesięć lat, wolała się któregoś wieczora położyć do łóżka ze szklanką wina z czarnego bzu zaprawionego cykutą, niż obudzić się jeszcze raz w Wenford Park. I chociaż ta opowieść robiła wrażenie udramatyzowanej i udziwnionej, Lilith nie mogła o niej zapomnieć, od kiedy książę skierował na nią swoje ekscentryczne, na wpół szalone spojrzenie. – Lil? Lilith wzdrygnęła się i popatrzyła znowu na Pen. – Przepraszam cię? – Sprawiasz wrażenie przygnębionej. Nie martw się. Jestem pewna, że jego książęca mość znajdzie sobie jakąś wdowę o surowej twarzy, która będzie go uważała za chodzącego romantyka. Lilith blado się uśmiechnęła. – Tak, prawdopodobnie masz rację. Pewnie pyta o wzrost i wagę wszystkie
debiutantki. – Jej uśmiech stał się bardziej szczery. – Wiesz, chodzi o zachowanie standardów w królestwie. – Panie i panowie – zaintonował główny lokaj, chociaż tego popołudnia obecnych było rozpaczliwie niewielu panów. – Jeżeli zechcielibyście zająć miejsca, lady Josephine za chwilę rozpocznie. Lilith odwróciła się z westchnieniem, szukając ciotki. W pół drogi do pokoju muzycznego usłyszały z Penelopą gdzieś za sobą cichy okrzyk. Na drugim końcu holu podniosły się szepty i niczym fala popłynęły w ich stronę. Lilith odwróciła się... i zamarła. U szczytu schodów, za plecami wzburzonego lokaja, stał w towarzystwie jeszcze jednego dżentelmena markiz Dansbury. Jego znajomy wyglądał na onieśmielonego, wargi zaciskał w pełnym złości, skruszonym uśmiechu. Po Dansburym nie widać było ani cienia skrępowania, kiedy swobodnym krokiem szedł przez tłum wpatrujących się w niego kobiet. Kompletnie czarny strój, który miał na sobie poprzedniego wieczoru, zmienił na ciemnozielony surdut i beżowe spodnie, ale przez te delikatniejsze kolory nie wydawał się ani trochę mniej niebezpieczny. Wrażenia tego nie łagodziła też jego lekko rozbawiona mina, z którą stanął przed lady Delpont i ujął jej dłoń. – Milady, błagam o wybaczenie za moje tak wielkie spóźnienie, ale dopiero się obudziłem. – Pochylił się do przodu, jakby jej się z czegoś zwierzał, chociaż nie zadał sobie trudu, by ściszyć glos. – Byłem wczoraj pod dobrą datą. Ululałem się w pesteczkę. – Na ten jego uśmiech nawet zakonnica mogłaby zapomnieć o swoich ślubach. Stojąca obok Lilith Pen zdusiła pełen zaskoczenia chichot. Lady Delpont znana była wszem i wobec jako wojująca abstynentka i powiadano, że nie pozwalała, by choć jedna kropla diabelskiego trunku znalazła się w jej domu – czy w gardle jej męża – przez ostatnie dwadzieścia lat, od kiedy byli małżeństwem. – Ja... – Lady Delpont otworzyła usta, zamknęła je ponownie, popatrzyła na otaczających ją zasłuchanych gości i z przyklejonym do zaczerwienionej twarzy uśmiechem powiedziała: – Cieszę się, że zdążył pan na czas, milordzie, by wysłuchać ostatniego utworu. – Wspaniale. – Dansbury pokazał na swego towarzysza. – Zna pani Ogdena Price'a, nieprawdaż? Price, lady Delpont. Price postąpił krok do przodu i pochylając z zażenowaniem głowę ujął dłoń pani domu. – Lady Delpont. – Panie Price. – Lady Delpont odwróciła się ponownie do gości; oczy miała szeroko otwarte, jakby w koszmarnym śnie na jawie. – Pójdziemy? – Zachichotała nerwowo i gestem wskazała pokój muzyczny. – Co za zuchwałość! – syknęła Lilith, kiedy Dansbury ujął dłoń pani domu, położył ją
sobie na rękawie i poprowadził lady Delpont. Price powlókł się za nimi, a cała reszta zgromadzonych, nie chcąc uronić ni słowa, zbiła się tuż za ich plecami. – Czy sądzisz, że lady Delpont naprawdę go zaprosiła? – zapytała Mary. – Jestem pewna, że niczego takiego nie zrobiła. Ale nie mogła go przecież na oczach wszystkich wyrzucić. – Lilith, proszę tu przyjść – rozkazującym tonem zawołała od drzwi ciotka. – Lil – szepnęła Pen, kiedy pospiesznie wchodziły do środka, żeby ponownie zająć swoje miejsca – co ty teraz zrobisz? Kątem oka Lilith przypatrywała się, jak Dansbury opada na fotel w rzędzie przed nimi, o kilka miejsc w bok. – Nie mam zamiaru niczego robić – odpowiedziała półgłosem. – To przecież nie moja wina, że on się tu pojawił. Lady Josephine stała przy fortepianie obok matki, która mocno ściskała jej dłoń. – Panie i panowie – oznajmiła Josephine; głos jej drżał i nie było w nim cienia tej pewności siebie, z jaką przemawiała wcześniej. – Dla waszej... przyjemności zagram teraz... zagram „Koncert fortepianowy amol" Mozarta. – Dygnęła. Kiedy Josephine siadała i poprawiała nuty, Dansbury zaczął klaskać. Potem pochylił się i powiedział coś szeptem do swego towarzysza, a następnie obejrzał się na Lilith. Ich oczy się spotkały i Lilith nie spuściła wzroku. W oczach markiza na krótką chwilę pojawił się jakiś nowy wyraz, jakby poczuł się on zaskoczony. Potem jego wargi wygięły się w diabelskim, zmysłowym uśmiechu i odwrócił się twarzą do fortepianu. Lilith zaparło dech w piersi. A więc to z jej powodu znalazł się tutaj i z jej powodu dręczył lady Josephine i jej matkę. Zerknęła pospiesznie na ciotkę Eugenię, ale ta szeptała coś do pani Hadlington. Ukradkiem rzuciła jeszcze raz okiem na markiza i przekonała się, że skoncentrował się na biednej lady Josephine, która okropnie fałszowała. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś miał czelność tak po prostu wejść na spotkanie, na które nie był zaproszony, a potem oznajmić, że się spóźnił, bo pił przez całą noc! A przecież Dansbury siedział tam i, jak się zdawało, doskonale się bawił. Kto mógł mu powiedzieć, że ona tu będzie? Lilith zacięła zęby. Zaczynała mieć obsesję na punkcie tego łajdaka. To mógł być przecież przypadek. Może Dansbury i pan Price usłyszeli muzykę i pozwolili sobie wejść do środka, wiedząc, że nikt ich stąd nie wyprosi. I może po prostu zaskoczyło go to, że ją zobaczył. No właśnie. To na pewno tylko przypadek. Przecież wczoraj wieczorem nie zrobiła ostatecznie niczego złego, myślała sobie z oburzeniem. To on postąpił niewłaściwie, że tak śmiało zwrócił się do niej, a potem przyglądał jej się od stóp do głów, jakby oceniał swój następny posiłek! – Lilith – syknęła ciotka.
Lilith zamrugała i odwróciła się do niej. – Słucham, ciotko? – Nie wpatruj się tak w tego mężczyznę. – Ja wcale... – Nie, jednak się w niego wpatrywała; powściągnęła chęć zmarszczenia brwi. – Tak, ciotko. – Nie będziemy mieć absolutnie nic wspólnego z osobami tego pokroju, obojętne czy należą do arystokracji, czy nie. Zrozumiano? – Tak, ciotko Eugenio – odpowiedziała Lilith sztywno. – Zdaję sobie z tego sprawę. Absolutnie nie pragnę mieć z nim nic wspólnego. – Dobrze. Twój ojciec poczułby się bardzo rozczarowany, gdyby zobaczył, że strzelasz oczkami do takiej osławionej kreatury. To było niesprawiedliwe; przecież wpatrywała się wyłącznie w tył głowy Dansbury'ego i marzyła o tym, żeby sobie poszedł. Ale sprzeczanie się z ciotką Eugenią, która miała obsesję na punkcie przyzwoitości, mogło tylko przysporzyć jej kłopotów. – Tak, ciotko. Lady Josephine przestała rąbać w klawisze i koncert się skończył. I znowu Dansbury był pierwszym, który zaczął klaskać, a potem poszedł pogratulować młodej damie wykonania utworu. – Okropny człowiek – wymamrotała ciotka Eugenia i pociągnęła Lilith za rękę w kierunku drzwi. – Teraz krąży i terroryzuje młode dziewczęta, jak widzę. Dzięki Bogu, że wczoraj twój karnet był pełen. Lilith przytaknęła, czuła radość, że udało jej się wymknąć. Pozostawało jej tylko mieć nadzieję, że markiz Dansbury bawi się, zrażając do siebie wszystkie debiutantki, i wczoraj wieczorem po prostu przyszła kolej na nią. Ale mimo to, kiedy schodziła za ciotką po schodach i kierowała się do powozu ojca, wydawało jej się, że czuje na plecach jego spojrzenie. – Dobry Boże, to było potworne – oznajmił Price po drodze do czekającego na nich powozu markiza. Jack obserwował oddalający się pojazd, w którym siedziała Lilith; na słowa przyjaciela odwrócił się. – Ale warto było pocierpieć, jak mi się zdaje. – Odprawił swój powóz skinieniem ręki, wolał się przejść. Musiał się zastanowić, a nie potrafił myśleć, kiedy rzucało nim to tu, to tam. – Poza tym coś mi się zdaje, że przypominam sobie, jak mówiłeś wczoraj wieczorem, że dobrze by mi zrobił wypad w przyzwoite towarzystwo. Price skrzywił się. – Powiedziałem, że by ci to nie zaszkodziło. – No cóż, nie miałeś racji. Gra młodej lady Josephine przypomina bardzo marcowe
kocie wrzaski. Ale dokonałem tego, co zamierzyłem. – Nawet słowa z nią nie zamieniłeś – powiedział jego towarzysz, spoglądając spod oka na markiza. – Wiem. Nie było to konieczne. Price potrząsnął głową. – Szalona pałka – wymamrotał. – Mówiłem tak już dziesięć lat temu w Oxfordzie, a od tego czasu zrobiłeś się jeszcze gorszy. Przeszli przez aleję na Grosvenor Street. Minęło już sporo czasu, od kiedy Jack po raz ostatni oglądał od wewnątrz stojące tu domy, jako że należały one do najstarszych, najbardziej szanowanych rodzin w Mayfair. I minęło już sporo czasu, od kiedy któraś z tych rodzin złożyła mu wizytę na Grosvenor Square. Jemu przynajmniej nadal wydawało się zabawne, że mający najgorszą w Londynie opinię arystokrata mieszka w jednej z najwspanialszych londyńskich rezydencji. Wzruszył ramionami, wymachując ze swobodą trzymaną w ręce laseczką. – Czy naprawdę minęło dopiero dziesięć lat, od kiedy ukończyliśmy studia? Wydaje mi się, że to już całe wieki. – Poczułem się wczoraj, jakbym miał na karku setkę, kiedy ten pisklak opowiadał o swoich przygodach w Londynie – stwierdził z przygnębieniem Price. – Młody William Benton jest kluczowym pionkiem w mojej grze. Zostaw go mnie, jeśli można prosić. Price westchnął. – Naprawdę wolałbym, żebyś mnie nie wciągał w swoje obłąkane plany. – Naprawdę? – Tak. Zwłaszcza jeżeli wplątujesz w to niewiniątka, które nie mają pojęcia, co z ciebie za czort. – Ależ dzięki ci, Price. – Jack zatrzymał się, złożył mu lekki ukłon i ruszył dalej. – A poza tym nie ma ludzi niewinnych. No i to ona zaczęła. – Zrobiła ci afront, ale miała ku temu powody; słaby to pretekst, żeby kompromitować dziewczynę. I pewnie tak było. Ostatniej nocy, gdzieś między czwartą a piątą butelką portwajnu, doszedł do wniosku, że to nie o ten afront tak naprawdę się obraził. Chodziło mu o to, że poczuli do siebie sympatię, a ona się tego zaparła. Między nimi naprawdę coś było; dziś znowu to poczuł, kiedy popatrzyła mu w oczy. Niech ją cholera. – Panna Benton chyba nie poznała cię, Price – powiedział, wracając do tematu. – Jak mówiłeś, ile to czasu za nią gonisz? – Niczego takiego nie mówiłem. O ile sobie przypominam, powiedziałem, że miło na nią popatrzeć. A „Sonata księżycowa" Beethovena to taki pierwszy lepszy utworek. Jack
przypuszczał, że w tym właśnie sęk. Lilith była najśliczniejszą istotą, jaka kiedykolwiek wpadła mu w oko; gdyby nie to, pewnie odprawa nie... irytowałaby go aż tak bardzo. Tej dzierlatce należało dać nauczkę, której nie zapomni. Jeżeli wszystko ułoży się zgodnie z jego planem, spędzi z nią jakiś wieczór w bardzo intymnej bliskości, a to wynagrodzi mu wszystkie kłopoty. – Co ci powiedziało twoje młode źródło informacji, gdzie się wybiera dziś wieczorem jego siostra? – Do opery. Na „Cadmus et Hermione", jak mi się zdaje. – Price popatrzył wyczekująco na Jacka. – Lully'ego. – Opera – westchnął markiz. Jego towarzysz skinął głową. – Opera. – Do diabła. – Jack strzelił trzcinką o but. – Mam jeszcze wciąż lożę, czyż nie? – Nie korzystałeś z niej przez ostatnie dwa lata. – Wiem, ale ona tak ślicznie wygląda, jak stoi pusta, nie sądzisz? Zwłaszcza że awanturuje się o nią Tarrington. Price roześmiał się. – Zaczął się awanturować dopiero wtedy, kiedy zaprosiłeś jego kochankę, by się tam do ciebie przyłączyła. – Ujmująca istotka z tej Amelii. I nawet lubi ryzyko. – Zerknął spod oka na towarzysza. – Nie sądzę, żebyś miał ochotę mi towarzyszyć. – Wolałbym się nabawić jakiejś zarazy. – Nie bardzo mogę iść sam... – Jack przerwał, jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu. – Ha. Niekiedy jestem całkiem genialny. – Co? – Antonia. Później będę ją mógł przedstawić Williamowi. – Za coś takiego czeka cię piekło, chyba wiesz. Jack nieskruszony pokiwał głową, w myśli planował następne posunięcia na wieczór. – Już sobie utorowałem drogę do Jerycha. Ale jeżeli nie masz apetytu na rozrywkę, to nie. Z tym że drugi raz nie będę cię prosił. Price wzruszył ramionami. – Ktoś powinien ci przypominać, jak źle się prowadzisz. Jack roześmiał się szczerze rozbawiony. – Od tego mam cały Londyn, mój chłopcze. – A szczególnie jedną zatraconą dzierlatkę. Loża teatralna sąsiadująca bezpośrednio z lożą lorda i lady Sanford stała pusta. A jeżeli uwzględnić, że „Cadmus et Hermione" była najmniej ulubioną z francuskich oper Lilith, nic dziwnego, że zazdrościła ona nieobecnym sąsiadom.
– Lilith, proszę się trzymać prosto. Dziewczyna posłała ciotce poirytowane spojrzenie. – Przecież siedzę prosto. – Chyba mogę tego po tobie oczekiwać. Przygląda nam się w tej chwili książę Stratton. Lilith uniosła w górę wachlarz i wyjrzała zza jego skraju. Z wysokiej, obficie zdobionej loży po drugiej stronie teatru ktoś wycelował lornetkę w jej kierunku. Szybko wróciła spojrzeniem na scenę. – Tak tego nie lubię, jak się ktoś we mnie wpatruje – zamruczała. – Co za grubiaństwo. – No to wykrzyw się do niego – szepnął William, pochylając się w jej stronę. Z fotela na tyłach loży lord Hamble dał synowi kuksańca w głowę. – Idiota. – Au. – William osunął się niżej w fotelu, rozglądając się dookoła z identycznym jak Lilith znudzeniem. Nagle wyprostował się i pokazał na pobliską lożę. – A niech mnie wszyscy diabli. Spojrzyj tylko na to. Lilith podniosła wzrok i zdusiła bardzo nie licujące z zachowaniem damy przekleństwo. Loża przestała być pusta – i markiz Dansbury najwyraźniej z zadowoleniem przysłuchiwał się operze. Jack Faraday rozsiadł się wygodnie, oczu nie spuszczał ze wzniosłego dramatu, który rozgrywał się przed nimi na scenie. Obok niego siedziała drobna, ciemnowłosa kobieta z błękitnym pióropuszem, który bez wątpienia musiało przypłacić życiem kilka strusi. W półmroku oświetlających scenę lamp gazowych połyskiwał oszałamiający naszyjnik z szafirów. Nie zważając na coraz częstsze zdumione spojrzenia i szepty w innych lożach i na parterze, markiz i dama cicho ze sobą rozmawiali, patrząc, jak rozwija się dramat. Lilith obserwowała łajdaka spod oka i czekała, kiedy popełni on jakiś sromotny uczynek. Do tej chwili opera interesowała ją w minimalnym stopniu, a teraz nawet ta odrobina zainteresowania zniknęła; nie uważała tego za dużą stratę, ale nie potrafiła też czuć się swobodnie, kiedy Dansbury był tak blisko niej. Dzieliło ich przecież tylko kilka metrów drewna i otwartej przestrzeni i Lilith zdumiewała się, że nie czuje, jak jego spojrzenie wpija się w tył jej głowy. Antrakt zaczął się szybciej, niż się spodziewała; podniosła się pospiesznie i chciała cofnąć się w cienie na tyłach loży. – Lilith, co ty wyprawiasz? – ofuknął ją ojciec, kiedy mu nastąpiła na nogę. – Proszę o wybaczenie, ojcze. – Ach, panna Benton! Lilith zatrzymała się, a potem powoli odwróciła. Markiz przechylał się przez poręcz loży niepomny jak daleko jest do podłogi na parterze. Jego ciemne oczy z taką koncentracją wpatrywały się w błękitną, naszywaną koralikami suknię, którą miała na sobie, że poczuła się kompletnie naga.
– Milordzie – powiedziała i dygnąwszy odwróciła się znowu. Ale William już wstał i pospieszył potrząsnąć dłonią Dansbury'ego. – Słuchaj... – Czy pan wybaczy...? – Ciotka Eugenia wyniośle mierzyła markiza wzrokiem. – Właściwie to niechętnie, ale nie sądzę, żeby pani dzięki temu odeszła – odparł markiz z ubolewaniem. Zaszokowana Lilith zdusiła parsknięcie. Nikt się w ten sposób nie odzywał do Eugenii Farlane – chociaż przy wielu okazjach tego żałowała. – Stephanie! – sapnęła Eugenia i machnęła wachlarzem w stronę brata. – Nie chciałbym żadnych nieprzyjemności, Dansbury – powiedział podnosząc się wicehrabia. – Ja również nie, Hamble. Pragnąłem tylko powitać twoją córkę i podziękować jej raz jeszcze za wnikliwą uwagę wygłoszoną podczas wczorajszego wieczorku. Zmieniła ona całkowicie moje życie. – Ja wcale... – Lilith spiorunowała go wzrokiem. Ojciec ujął ją pod rękę i prawie powlókł za sobą w kierunku drzwi na tyłach loży. – Żegnam, Dansbury – mruknął, wypychając córkę na wąski korytarz i wychodząc za nią. – A ty co sobie wyobrażasz? – Twarz ciotki Eugenii ściągnęła się w furii; siostra ojca niemal jednym susem wypadła z loży. – Ty naprawdę odezwałaś się do niego? – On skłamał! – odparła Lilith. – Wcale z nim nie rozmawia... – Dość tego – przerwał ojciec. – Williamie, idziemy. William potrząsnął głową i cofnął się w kierunku loży. – Chyba jednak zostanę i obejrzę operę do końca, ojcze. Całkiem interesująca. Otworzyły się drzwi sąsiedniej loży i Dansbury leniwie wyszedł na korytarz. – Ajajaj, czyżbym wywołał awanturę? Hamble zacisnął pięści, a Lilith – pamiętając, jaką opinię zyskał sobie Dansbury przy pojedynkach i obawiając się, że ojciec może go uderzyć – stanęła pomiędzy nimi. – Tak, milordzie. Zegnamy. – Dobranoc, panno Benton – dobiegł cichy głos zza jej pleców. – Miło było panią znowu widzieć. Chociaż Lilith spodziewała się następnej bury, jej krewni milczeli, kiedy szła przed nimi do powozu. Przynajmniej raz zachowała się chyba jak trzeba. Siadając w miękko wyściełanym powozie Lilith zmarszczyła brwi; zastanawiała się, kim mogła być kobieta, która ośmielała się publicznie pokazywać z markizem Dansburym i czy to on ofiarował jej te przeklęte, prześliczne klejnoty.
3 Kiedy Bevins otwierał drzwi, żeby wpuścić Williama, Lilith siedziała właśnie przy śniadaniu. Na hałas podniosła oczy, potem odetchnęła z ulgą i wróciła do smarowania dżemem grzanki, wdzięczna, że ojciec i ciotka Eugenia wciąż jeszcze leżą w łóżkach. Było dużo za wcześnie na następną rundę dyskusji o hulankach Williama. Przynajmniej brat zdąży się położyć, a zanim się zbudzi, ojciec pójdzie składać te swoje „polityczne" wizyty, starając się nawiązać z powrotem stosunki, które zerwał, kiedy przed sześciu laty opuszczał Londyn. – Lil? Podniosła oczy. Drzwi do pokoju śniadaniowego uchyliły się ze skrzypieniem, ale w wąskiej szparze nie pojawił się nikt. – Dzień dobry, Williamie. Wszyscy jeszcze śpią. – I dzięki Bogu. – Drzwi otworzyły się szerzej i jej brat lekkim krokiem wszedł do środka. – Jestem na takim rauszu, że nie mam najmniejszej ochoty wysłuchiwać wrzasków ojca. Fular Williama przypominał kompletnie zwiędły liść i zwisał apatycznie po obu stronach kołnierzyka; młody człowiek oczy miał zaczerwienione i podkrążone na czarno ze zmęczenia. Nie da się ukryć, że śmierdziało od niego trunkami i cygarami, i – o ile Lilith się nie myliła – kobiecymi perfumami. A co najgorsze, szeroko się uśmiechał. Źle to wróżyło na przyszłość. – Zakładam, że dobrze się bawiłeś tej nocy? Nalała bratu filiżankę herbaty, a on osunął się na krzesło obok niej. Czasami trudno było uwierzyć, że William jest o trzy lata od niej starszy, jako że nigdy nie wykazywał najmniejszych skłonności do odpowiedzialnego i rozsądnego zachowania. Ojciec mawiał, że w tym samym stopniu podobny jest do matki, w jakim – obstawał przy tym uparcie – Lilith podobna do niej nie będzie. Pozorna głupota brata nie przekonywała jednak Lilith; uważała, że William po prostu buntuje się przeciw rygorom. Niekiedy żałowała, że sama nie może tego zrobić. – Och, było wspaniale. Wiesz, coś mi się zdaje, że nawet ci moi koledzy ze studiów, którzy szaleli po mieście, nie mieli pojęcia, jak się tu można zabawić. – Objął dłońmi gorącą filiżankę z herbatą i osunął się jeszcze niżej. – Wszystko zasadza się na poznaniu właściwych ludzi. – Ach. – Lilith bez cienia entuzjazmu przyglądała mu się kątem oka. – A ty poznałeś tych właściwych ludzi, czy tak? – Zdecydowanie tak. – William zachichotał. – Oni o Londynie wiedzą wszystko, znają każdą dziurę i każdy zakamarek tego miasta. – Pociągnął łyk herbaty, a potem pochylił się
do przodu, żeby wziąć sobie grzankę. – Na dzwony piekieł, Lil, mają tu takie prywatne przyjęcia karciane, o których wie bardzo niewielu ludzi, a jeszcze mniej bywa zapraszanych do uczestnictwa! – Co ty powiesz? – zapytała jego siostra z udanym zdumieniem i oparła brodę na dłoni. – Opowiedz mi o tym. – Możesz się ze mnie naśmiewać, jak chcesz, ale było ekstra. A Jack mówi, że nawet Prinny przynajmniej raz w sezonie bierze udział w karcianych przyjęciach u Antonii. Lilith jakoś przykro wszystko się w środku skręciło. – Jack? – Jack Faraday – kiwnął głową William. – Markiz Dansbury. Wie o hazardzie wszystko, ale ja też znam parę sztuczek. – Odstawił herbatę i szeroko się uśmiechnął. – Ograłem go na trzydzieści funtów tej nocy, a on nie miał pojęcia, jakim cudem. – Markiz Dansbury – powtórzyła Lilith odrętwiała. William naprawdę nie miał ani krzty rozumu. – Markiz Dansbury. Brat ujął jej dłonie w swoje ręce. – Nie trap się tym, Lil – przypochlebiał się. – Dansbury to dobry gość. Naprawdę. Z najwyższej półki. Zabrał mnie przedwczoraj wieczorem ze sobą do Haremu Jezabeli. On i Ernest Landon, i Price. – Zabrał cię do Haremu Jezabeli. – Co się z tobą dzieje, Lil? Powtarzasz jak papuga. – William znowu szeroko się uśmiechnął. – Coś mi się zdaje, że chyba powinnaś mieć więcej rozrywek. – Powinnam... – Lilith przerwała, kiedy uświadomiła sobie, że znowu powtarza jak papuga. – Williamie, czy zdajesz sobie sprawę, w co się wdałeś? – Nie. A dlaczego? – Jej brat zmarszczył brwi. – Dansbury to człowiek bardzo podłego charakteru – powiedziała Lilith poważnie. – On... William pogroził jej palcem. – Nonsens. Złościsz się tylko dlatego, że cię zirytował tamtego wieczoru. – On mnie co...? – Wiesz, kiedy podszedł, żeby się przedstawić, a pod tobą kolana się ugięły – zachichotał William. – Mówił, że obawiał się, iż padniesz zemdlona na środku sali balowej, ale powiedziałem, że nigdy nie zrobiłabyś czegoś równie głupiego. Chociaż muszę przyznać, że na operze niewiele lepiej się zachowałaś. Tego już było po prostu za wiele. Lilith zerwała się na równe nogi. – Wcale się pode mną kolana nie uginały, kiedy Dansbury się do nas zwrócił. On ma kompletnie zaszarganą opinię, więc nie chciałam mieć z nim do czynienia! I to mu powiedziałam. A ty powinieneś zrobić to samo, zanim ściągnie cię ze sobą na dno,
Williamie. Dobry Boże, dlaczego on według ciebie nawiązał z tobą stosunki? Dlatego, że chce się na mnie zemścić za to, że go wprawiłam w zażenowanie. I... William również się zerwał. – Masz jakieś omamy, Lil. To, że nawiązaliśmy ze sobą znajomość, nie ma nic wspólnego z tobą. – To, że nawiązałeś znajomość z kim, Williamie? Lilith i William wzdrygnęli się, kiedy do pokoju wkroczył ich ojciec. Chociaż wicehrabia Hamble zadał to pytanie, to sądząc po zaciętym wyrazie twarzy musiał słyszeć przynajmniej końcową część ich rozmowy. Stephen i William Bentonowie byli z wyglądu bardzo do siebie podobni, tyle że ojciec miał czoło pomarszczone i włosy nieco posiwiałe na skroniach. Pod względem usposobienia różnili się jednak diametralnie. William był niefrasobliwy i wesoły, natomiast wicehrabia stateczny i jeszcze bardziej powściągliwy niż Lilith. Martwiło ją to, że od sześciu lat, kiedy zdradziecko opuściła go żona, uśmiech tak rzadko pojawiał się na jego twarzy i mogła tylko wyrażać nadzieję, że sukcesy towarzyskie i pomyślne małżeństwo córki przyniosą ulgę zbolałemu sercu ojca. – Z kilkoma nowymi przyjaciółmi, ojcze – wymamrotał William. Przeciągnął się i szeroko ziewnął. – Pewnie powinienem się trochę przespać, jeżeli mamy dziś wieczorem brać udział w balu u Feltonów. – Williamie, powiem to raz i powtarzał nie będę. – Wicehrabia zajął miejsce u szczytu stołu śniadaniowego. – To, jak się prowadzisz w Londynie, przynosi ujmę lub zaszczyt nam wszystkim. Ufam, że posłużysz się tą odrobiną inteligencji, którą posiadasz, by unikać dalszego pohańbienia tej rodziny. Czy to jest jasne? – Tak, ojcze. Jasne jak słońce. – William sztywno skinął głową. – Dobrze. Lilith ze ściągniętymi brwiami wpatrywała się w plecy wychodzącego brata. Została dużo surowiej zbesztana przez ciotkę Eugenię tylko za to, że spiorunowała Dansbury'ego wzrokiem. William spędził z tym człowiekiem dwie noce na hulankach i upomniano go tylko, żeby się dobrze zachowywał! A do tego tak się przejmował nowymi znajomymi, że ślepy był na przyczyny, dla których ktoś taki, jak osławiony markiz Dansbury, mógł pragnąć towarzystwa takiego młodzika, jak on. – Lilith, proszę pamiętać, by zachować dziś wieczorem po jednym walcu dla Nance'a i dla Jeremyego Gigginsa. Dla tego idioty Henninga tylko kadryla, a dla Petera Varricka kontredansa, jak sądzę, chyba że w czasie balu będą proponowali cztery walce. – Tu wicehrabia zadzwonił po dzbanek świeżej herbaty. – Ale to w sumie tylko trzy walce – zwróciła mu uwagę Lilith. – Trzeba zachować jednego walca dla najbardziej obiecującego kandydata – odpowiedział ojciec i spojrzał przelotnie na lokaja. – Przynieś mi poranną gazetę.