andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony632 701
  • Obserwuję363
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań499 406

Evanovich Janet - 01.Po pierwsze dla pieniędzy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - 01.Po pierwsze dla pieniędzy.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera E Evanovich Janet
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 96 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

JANET EVANOVICH PO PIERWSZE DLA PIENIĘDZY (One For The Money) Przekład: Andrzej Leszczyński Wydanie oryginalne: 1994 Wydanie polskie: 1996

Książką tą dedykuję mojemu mężowi. Peterowi - z wyrazami miłości

PODZIĘKOWANIA Autorka pragnie podziękować za nieocenioną pomoc następującym osobom: sierżantowi Walterowi Kirstienowi oraz detektywowi sierżantowi Robertowi Szejnerowi z Komendy Policji w Trenton; Leanne Banks; sędziemu Henke; Kurtowi Henke; Margaret Dear; Elizabeth Brossy; Richardowi Andersenowi z Gilbert Smali Arms Range; Davidowi Daily’emu z Komendy Policji okręgu Fairfax; Rogerowi White’owi. Szczególne wyrazy wdzięczności składam mojemu agentowi, Aaronowi Priestowi, Frances Jalet-Miller, oraz mojemu wydawcy, Susanne Kirk, i jej asystentce, Gillian Blake.

ROZDZIAŁ 1 Są mężczyźni, którzy wkraczają w życie kobiety i odmieniają je na zawsze. Kimś takim stał się dla mnie Joseph Morelli - nie zagościł w moim życiu na stałe, choć pojawiał się w nim kilkakrotnie. Oboje wychowywaliśmy się w urzędniczym osiedlu Trenton, zwanym potocznie „Miasteczkiem”. Domy były tam wąskie i stłoczone, podwórka maleńkie, a mieszkańcy jeździli wyłącznie amerykańskimi samochodami. Dzielnicę zamieszkiwała głównie ludność pochodzenia włoskiego, osadników węgierskich i niemieckich było tylko tylu, aby zapobiec powstaniu kulturowej enklawy. Pizzę nazywano tam calzone, a niemal wszyscy grali w toto- lotka. Zresztą, jeśli już komuś przyszło mieszkać w Trenton, „Miasteczko” stanowiło chyba najlepsze miejsce na założenie rodziny. Kiedy byłam mała, zazwyczaj nie bawiłam się z Josephem Morellim. Starszy o dwa lata chłopak mieszkał dwie przecznice dalej, a moja matka wbijała mi do głowy: - Unikaj chłopaków Morellich. To dzikusy. Słyszałam wiele plotek o tym, co wyczyniają z dziewczynami, kiedy zdybią je w odludnym miejscu. - A co wyczyniają? - spytałam wówczas z zaciekawieniem. - Lepiej żebyś nie wiedziała - odparła matka. - To potworne rzeczy, o których nawet strach rozmawiać. Już od pierwszego takiego ostrzeżenia zaczęłam patrzeć na Josepha Morelliego z mieszaniną lęku i chorobliwej ciekawości, graniczącej niemal z fascynacją. Jakieś dwa tygodnie po tej rozmowie, gdy miałam sześć lat, na miękkich nogach i ze ściśniętym gardłem poszłam z nim do garażu jego ojca, skuszona obietnicą nie znanej mi dotąd zabawy. Miniaturowy garaż Morellich stał na tyłach domu, w samym kącie podwórka. Wyglądał żałośnie. Przez maleńkie, pokryte zaciekami okienko do środka wpadało niewiele światła. Powietrze było zatęchłe, przepełnione smrodem zleżałego kurzu, zużytych opon i smarów. A ponieważ stary Morelli nigdy się nie dorobił samochodu, garaż służył do innych celów. Ojciec bił tam synów paskiem, oni sami regulowali swoje porachunki, natomiast Joseph zaprowadził mnie do garażu, żeby pokazać mi nową zabawę, w pociąg. - A jak się ona właściwie nazywa? - zapytałam na wstępie. - Ciuchcia - odparł chłopak. Zaczął tam i z powrotem przełazić na czworakach między moimi nogami, ciągle zaczepiając głową o krótką, różową spódniczkę.

- Ty jesteś tunelem, a ja pociągiem - wyjaśnił. Ten fakt zapewne sporo mówi o moim charakterze. Chociażby to, że lekceważyłam dobre rady. Albo że odznaczałam się nadmierną ciekawością. Niewykluczone, że świadczy nawet o skłonnościach do buntu bądź dowodzi znudzenia. A może taką rolę wyznaczył mi los. W każdym razie wówczas ta jednostronna zabawa szybko mi zbrzydła, ponieważ bez przerwy musiałam być owym tunelem, podczas gdy pragnęłam choć raz przejąć rolę pociągu. Dziesięć lat później Joe Morelli ciągle mieszkał dwie przecznice ode mnie. Wyrósł na drągala o paskudnym usposobieniu, a jego czarne oczy raz przypominały dwa szkliste węgielki, kiedy indziej zaś okruchy najsmakowitszej czekolady. Na piersi wytatuował sobie orła i paradował w wąskich dżinsach, ciasno opinających mu się na szczupłych pośladkach. Szybko zyskał reputację chłopaka o szybkich rękach i zwinnych palcach. Moja najlepsza przyjaciółka, Mary Lou Molnar, zdradziła mi kiedyś, iż słyszała, że Morelli ma język niczym jaszczurka. - Jasny gwint! - syknęłam. - A cóż to niby może znaczyć? - Tylko tyle, że lepiej się z nim nie zetknąć sam na sam, bo wtedy przekonasz się na własnej skórze. Gdyby cię dopadł gdzieś na uboczu... No, wiesz, byłabyś załatwiona. Od czasu tej zabawy w pociąg rzadko widywałam Morelliego. Mogłam się jednak domyślać, że znacznie poszerzył swój repertuar metod wyzysku seksualnego. Nic więc dziwnego, że uniosłam wysoko brwi i pochyliłam się ku Mary Lou, mając nadzieję usłyszeć to najgorsze. - Chyba nie mówisz o prawdziwym gwałcie, prawda? - spytałam szeptem. - Mówię o prawdziwej żądzy! Jeśli wpadniesz mu w oko, to koniec. Wcześniej czy później cię dopadnie. Pomijając fakt, że w wieku sześciu lat moje „sklepienie tunelu” zostało niby przypadkiem wybadane palcami „pociągu”, byłam nie tknięta. Postanowiłam zachować czystość do ślubu albo przynajmniej do czasu ukończenia college’u. - Daj spokój, jestem dziewicą - oznajmiłam takim tonem, jakbym ujawniała jakąś rewelację. - On na pewno nie chce mieć do czynienia z dziewicami. - Wręcz przeciwnie, gustuje w dziewicach! Podobno dotyk jego paluszków może każdą dziewicę zmienić w ckliwą, zaślinioną idiotkę. Dwa tygodnie później Joe Morelli wkroczył do cukierni, w której pracowałam codziennie po szkole. Nazywała się „Tasty Pastry” i mieściła przy alei Hamilton. Kupił rurkę z kremem czekoladowym, zaczął opowiadać swoich planach zaciągnięcia się do marynarki, a cztery minuty po zamknięciu sklepu zdarł ze mnie majtki i wziął mnie na zimnej posadzce

„Tasty Pastry”, za szklaną gablotą pełną ekierek polewanych czekoladą. „Kiedy spotkałam go następnym razem, byłam już o trzy lata starsza. Jechałam wtedy buickiem ojca do centrum miasta i ze zdumieniem spostrzegłam Morelliego przed bramą zakładów mięsnych Giovichinniego. Wdepnęłam pedał gazu i szarpnęłam kierownicą. Wóz podskoczył na krawężniku, a prawy błotnik trafił dokładnie w tyłek Joego. Zatrzymałam wóz i wysiadłam, żeby ocenić uszkodzenia. - Coś ci się stało? Leżał jak długi na chodniku i nie mógł oderwać wzroku od moich kolan widocznych spod krótkiej spódniczki. - Chyba złamałaś mi nogę. - To dobrze - odparłam. Odwróciłam się na pięcie, wsiadłam z powrotem do buicka i pojechałam dalej. Tłumaczę sobie ten incydent jakąś chwilową niepoczytalnością, a na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że od tamtej pory nikogo więcej nie potrąciłam. * * * Każdej zimy po całej alei Hamilton hulał ostry wiatr, z impetem uderzał w witryny sklepów i szumiał groźnie, napotykając na swej drodze latarnię bądź narożnik budynku. Latem zaś nad ulicą wisiało ciężkie, nieruchome powietrze, przesycone wilgocią i wyziewami aut. Silnie falowało nad rozgrzanym betonem i nadtapiało asfalt jezdni. Grały cykady, śmieciarki z łoskotem opróżniały pojemniki, a nad wszystkimi boiskami do baseballu w całym stanie bez przerwy unosiły się chmury kurzu. Dla mnie były to nieodłączne elementy życia w New Jersey. Tego popołudnia postanowiłam zlekceważyć zwykłe sierpniowe ostrzeżenia o zwiększonym stężeniu ozonu w powietrzu, który błyskawicznie wysuszał mi gardło, opuściłam składany dach mojej mazdy miaty i wyruszyłam w drogę. Ustawiłam nawiew zimnego powietrza na maksimum wciskając pedał gazu niemal do podłogi, śpiewałam na cały głos z Paulem Simonem, którego piosenki nadawano przez radio. Kosmyki ciemnoblond, długich do ramion włosów wiatr wpychał mi do ust. Swoje żarliwe, niebieskie oczy ukryłam za ciemnymi okularami marki Oakley. W tę niedzielę byłam umówiona na obiad w domu rodziców. Kiedy jednak stanęłam pod światłami i zerknęłam we wsteczne lusterko, zaklęłam pod nosem. Parę metrów z tyłu dostrzegłam beżowego sedana Lenny’ego Grubera. Pospiesznie opuściłam głowę i oparłam czoło na kierownicy.

- Jasna cholera! - powtórzyłam. W szkole średniej chodziłam z Gruberem do jednej klasy. Już wtedy był nadętym bubkiem i takim pozostał. Na moje nieszczęście ten nieużytek teraz mnie prześladował. Zalegałam ze spłatami rat za mazdę, a Gruber był agentem firmy ścigającej dłużników. Pół roku wcześniej, kiedy kupowałam samochód, wszystko wyglądało inaczej. Przeprowadziłam się właśnie do nowego mieszkania, jako premię otrzymywałam darmowe wejściówki na mecze Rangersów. A potem wszystko wzięło w łeb. Zwolniono mnie w ramach redukcji etatów. Urwały się dochody, straciłam konto typu A-1 oraz możliwość brania kredytów bez ograniczeń. Zgrzytając zębami, ponownie zerknęłam w lusterko, po czym zaciągnęłam ręczny hamulec. Lenny przypominał zjawę: zawsze znikał, kiedy tylko chciałam się z nim skontaktować. Postanowiłam więc wykorzystać tę ostatnią szansę dogadania się. Wysiadłam z samochodu, przeprosiłam faceta, który stanął między naszymi autami, i podeszłam do wozu Grubera. - Stephanie Plum! - powitał mnie z autentyczną radością i udawanym zdumieniem w głosie. - Cóż za niespodzianka! Oparłam się obiema dłońmi o dach i pochyliłam do otwartego okna jego samochodu. - Lenny, jadę właśnie na umówiony obiad z moimi rodzicami. Chyba nie będziesz taki podły i nie zabierzesz mi wozu sprzed ich domu, prawda? To byłoby naprawdę niegodziwe. - Przecież ja jestem podły, Steph. Znasz mnie. Jakże inaczej mógłbym się utrzymać w tym fachu? Po mnie można się spodziewać wszystkiego. Zapaliło się zielone światło. Kierowca wozu stojącego za Gruberem niecierpliwie nacisnął klakson. - Może jednak zdołamy się jakoś dogadać? - podsunęłam. - A czy warunkiem tego porozumienia może być zrzucenie przez ciebie wszystkich ciuchów? Miałam straszną ochotę chwycić go za nos i ze trzy razy przekręcić energicznie w lewo i prawo, aż zacznie kwiczeć jak zarzynane prosię. Ale w tym celu musiałabym go dotknąć. Lepiej było trzymać się w ryzach. - Pozwól mi jeszcze dziś korzystać z samochodu, a obiecuję, że jutro z samego rana osobiście odstawię go na wasz parking. - Nic z tego - warknął Gruber. - Jesteś cholernie przebiegła. Już od pięciu dni próbuję odebrać ci tę mazdę. - No to jeszcze jeden wieczór nie zrobi ci większej różnicy.

- Ale mam nadzieję otrzymać też dowód wdzięczności. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi? Na chwilę mnie zatkało. - Wybij to sobie z głowy. Zabieraj wóz. Możesz go wziąć choćby zaraz. Jeśli mam być szczera, wolę iść stąd na piechotę do domu rodziców. Gruber spod półprzymkniętych powiek gapił się na mój biust. Kupuję staniki rozmiaru 36B, czyli dość duże, ale nie mam jakichś nadzwyczaj wybujałych piersi jak na swoje 170 centymetrów wzrostu. Tego dnia byłam ubrana w czarne elastyczne szorty i bardzo luźną bluzkę z dzianiny. Nigdy bym nie pomyślała, że taki strój można uznać za wyzywający. Ale widocznie Lenny był innego zdania. Jego uśmiech poszerzał się stopniowo, zyskałam nawet okazję się przekonać, że brak mu jednego zęba trzonowego. - Chyba mógłbym zaczekać do jutra. Ostatecznie chodziliśmy przecież do jednej klasy. - Owszem. Nie zdołałam z siebie wydusić niczego więcej. Pięć minut później skręciłam z alei Hamilton w ulicę Roosevelta, dwie przecznice od domu moich rodziców. Natychmiast odebrałam ten sam bezdźwięczny zew, który jak magnes przyciągał mnie zawsze do „Miasteczka”. Z osiedla na kilometr emanowała rodzinna atmosfera, człowieka ogarniało poczucie bezpieczeństwa, wrażenie bezgranicznej miłości, przytulności, tradycyjnego domowego ciepła. Zegar na desce rozdzielczej auta pokazywał, że spóźniłam się już siedem minut. Ostatecznie jednak dotarłam bez większych przygód. Zaparkowałam przy krawężniku i popatrzyłam z daleka na wąski, piętrowy bliźniak z werandą obudowaną kratownicą z listewek i osłoniętą aluminiowym daszkiem. Przykryta jednospadzistym dachem z brązowej dachówki połówka domu należąca do rodziny Plumów była pomalowana na żółto - nieodmiennie tak samo od czterdziestu lat. Po obu stronach wylanego cementem ganku rosły okazałe krzewy kaliny, a w skrzynkach rozmieszczonych wzdłuż balustradki werandy kwitły pelargonie. Bliźniak miał typowy rozkład: na dole od frontu salon, dalej jadalnia, a kuchnia od tyłu; na piętrze łazienka oraz trzy sypialnie. Cała ta niewielka przestrzeń, choć zawsze wypełniona kuchennymi zapachami i przeładowana meblami, w moich wspomnieniach nieustannie tętniła życiem. Otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich mama.

- Stephanie! - zawołała. - Czemu jeszcze siedzisz w samochodzie i nie wchodzisz? Obiad gotowy. Chyba wiesz, jak ojciec się złości, kiedy wszystko stygnie. Odlałam już ziemniaki, a pieczeń wyjęta z pieca wyschnie na wiór. W „Miasteczku” rodzinne posiłki wydawały się rzeczą świętą. Jak Księżyc krąży wokół Ziemi, a Ziemia wokół Słońca, tak życie każdej rodziny w osiedlu koncentrowało się wokół brytfanki z pieczenią. Od tak dawna, jak tylko sięgam pamięcią, ukoronowaniem dnia powszedniego moich rodziców był ów kilogram pieczonego mięsa, stawianego na stole dokładnie o godzinie szóstej po południu. Za plecami mojej matki pojawiła się w drzwiach babcia Mazurowa. - Też muszę sobie kupić parę czegoś takiego - zauważyła, taksując spojrzeniem moje szorty. - Nie muszę się jeszcze wstydzić swoich nóg. - Zakasała spódnicę i popatrzyła krytycznie na chude łydki. - I co o tym myślicie? Jak bym wyglądała w takich gatkach rowerzysty? Babcia Mazur ma kościste, wypukłe kolana przypominające gałki od drzwi. Może kiedyś jej nogi były zgrabne, ale wiek zrobił swoje: skóra się pomarszczyła, mięśnie zwiotczały. Mimo to mogłaby chodzić w szortach, gdyby tylko zechciała. Według mnie życie w New Jersey ma tę olbrzymią zaletę, że nikogo tu nie dziwią nawet starsze damy w strojach nastolatek. Ojciec, który w kuchni porcjował pieczeń, głośno parsknął z pogardą. - Spodenki rowerzysty! - mruknął i z donośnym klaśnięciem uderzył się w dłonią w czoło. - Też mi pomysł! Dwa lata wcześniej, kiedy zarośnięte tłuszczem arterie zmusiły dziadka Mazura do przeniesienia się na wielką ucztę z pieczeni w niebiosach, babcia zamieszkała razem z moimi rodzicami i wyglądało na to, że zostanie tu już do końca. Ojciec znosił jej obecność z zadziwiającą mieszaniną klasycznego stoicyzmu i mało taktownych pomruków. Pamiętam, jak kiedyś opowiadał mi o psie, którego miał w dzieciństwie. Wynikało z tych opowieści, że był to najbrzydszy i najstarszy pod słońcem kundel o doszczętnie zapchlonej mózgownicy. Całkowicie odporny na wszelkie zakazy, sikał gdzie popadnie. Zęby mu się psuły, dziąsła ropiały, tylne łapy wykręcał artretyzm, a pod skórą na bokach falowały grube zwały tłuszczu. Któregoś dnia dziadek Plum zaciągnął kundla za garaż i tam zastrzelił. Podejrzewałam, że teraz ojcu śniło się po nocach, iż w podobny sposób rozprawia się z babcią Mazurową. - Powinnaś sobie kupić elegancką garsonkę - powiedziała mama, stawiając na stole miseczki z zielonym groszkiem oraz marynowaną cebulką. - Masz już trzydziestkę, a wciąż

się ubierasz jak te smarkate podfruwajki. Myślisz, że w ten sposób znajdziesz sobie porządnego męża? - Nie szukam męża. Jednego już miałam i na razie mi wystarczy. - A to dlatego, że wzięłaś sobie za męża taki koński zad - wtrąciła babcia. Trudno się było z nią nie zgodzić. Mój były mąż faktycznie przypominał koński zad, zwłaszcza wtedy, gdy przyłapałam go in flagrante delicto z Joyce Barnhardt na stole kuchennym. - Słyszałam, że syn Loretty Buziek wyprowadził się od swojej żony - oznajmiła mama. - Pamiętasz Rolanda Buzicka? Dobrze wiedziałam, do czego zmierza, dlatego postanowiłam uciąć temat w zarodku. - Nie zamierzam się umawiać z Rolandem Buzickiem - oznajmiłam stanowczo. - Wybij to sobie z głowy. - A co ty masz przeciwko niemu? Buziek prowadził małą firmę drobiarską. Był gruby i łysiejący. Może stanowiło to dowód mojego snobizmu, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić żadnych romantycznych chwil w towarzystwie faceta, który całymi dniami patroszy i porcjuje kurczaki. Matka nie dawała jednak za wygraną. .. W porządku. A co powiesz o Berniem Kuntzu? Spotkałam go ostatnio w pralni, rozpytywał mnie, jak ci się powodzi. Odniosłam wrażenie, że jest tobą zainteresowany. Mogłabym go zaprosić na kawę i ciasto. Wcześniejsze doświadczenia sugerowały, że matka już to uczyniła, a teraz jedynie krążyła wokół boiska, na lewo i prawo rozdając widzom cukierki. - Nie chcę rozmawiać na temat Berniego - odparłam. - Muszę wam powiedzieć o czymś znacznie ważniejszym. Przynoszę złe wieści... Odwlekałam tę chwilę jak najdłużej. Setki razy obmyślałam sposób wyznania im prawdy. Mama szybko uniosła obie dłonie do twarzy. - Pewnie masz guz na piersi! Do tej pory nie było jeszcze w naszej rodzinie przypadku raka piersi, ale ona bardzo się go bała. - Nie, nic z tych rzeczy. Mam problemy z pracą. - Jakie problemy? - Takie, że ją straciłam. Zostałam zwolniona w ramach redukcji etatów.

- Zwolniona! - Mama głośno westchnęła. - Nie mogę w to uwierzyć. Tak bardzo się cieszyłaś z tej posady. Skupowałam przecenioną damską bieliznę dla sieci handlowej E.E. Martina z siedzibą w Newark, mieście jakże odmiennym od reszty New Jersey, zwanego przecież Stanem Ogrodów. W gruncie rzeczy to matka bardzo się cieszyła z mojej posady, uważała ją za niezwykle eksponowaną, podczas gdy naprawdę jeździłam tylko po całym wschodnim wybrzeżu, targując się o najniższe ceny nylonowych majteczek. Niestety, E.E. Martin nie okazał się wysłannikiem fortuny. - Nie ma się czym przejmować - oświadczyła po chwili. - W handlu bielizną zawsze będzie zapotrzebowanie na zdolnych ludzi. - Nieprawda. Nigdzie nie mogę znaleźć pracy. Nie wyjaśniałam już, że jest to wręcz niewykonalne dla kogoś, kto pracował w sieci E.E. Martina. Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje stanowisko upodobniło mnie do trędowatej. Zimą wyszła na jaw wielka afera łapówkarska Martina, niemal natychmiast dziennikarze okrzyknęli go szefem olbrzymiej szajki złodziejskiej. Cały zarząd firmy oskarżono o stosowanie praktyk niezgodnych z prawem, sieć została wykupiona przez spółkę Baldicott Inc., ja natomiast, choć nie byłam ani za grosz winna, zaczęłam być traktowana jak rabuś przyłapany na gorącym uczynku. - Już od pół roku jestem bez pracy. - Od pół roku? Dlaczego o niczym nie mówiłaś? Nawet własnej matce bałaś się przyznać, że wylądowałaś na bruku? - Jeszcze nie wylądowałam na bruku. Chwytam się dorywczych zajęć, wszelkiego rodzaju papierkowej roboty... To prawda, że coraz bliżej byłam tego „bruku”. Zostawiłam swoje wizytówki chyba we wszystkich firmach w Trenton i najbliższej okolicy, z nabożeństwem czytywałam wszelkie ogłoszenia w prasie. Wcale nie byłam wybredna, godziłam się zarówno na posadę telefonistki, jak i pomocnika hycla, niemniej przyszłość widziałam w czarnych kolorach. Zazwyczaj mi powtarzano, że mam zbyt dobre wykształcenie jak na zwykłe stanowisko biurowe, natomiast brak mi doświadczenia do objęcia funkcji kierowniczej. Ojciec w zamyśleniu nałożył sobie drugą porcję pieczeni. Przez trzydzieści lat pracował na poczcie i skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę. Teraz zaś dorabiał na pół etatu jako kierowca taksówki. - Spotkałem wczoraj twojego kuzyna, Vinniego - rzekł. - Właśnie szuka kogoś do pracy w biurze. Powinnaś do niego zadzwonić.

No tak, właśnie o takiej karierze marzyłam przez całe życie - o papierkowej robocie dla Vinniego. Spośród wszystkich moich krewnych jego uważałam za najgorszego, za prawdziwego karalucha, erotomana i zboczeńca, autentyczną kupę łajna. - Ile płaci? - zapytałam. Ojciec wzruszył ramionami. - Pewnie najniższą stawkę. Cudownie. Otrzymałam wręcz wymarzoną propozycję dla kogoś, kto znajduje się w skrajnej desperacji. Parszywy szef, parszywa robota, parszywa płaca. Zyskiwałam za to nieograniczone możliwości dalszego użalania się nad sobą. - A co najważniejsze, miałabyś do nas bardzo blisko - wtrąciła mama - mogłabyś codziennie wpadać na obiad. Pokiwałam smętnie głową, zastanawiając się, czy nie lepiej od razu wbić sobie nóż w oko. Promienie słoneczne przesączały się przez szczelinę między zasłonami w mojej sypialni. Klimatyzator zamontowany w oknie sąsiedniego saloniku pojękiwał żałośnie, co oznaczało, że już od rana żar leje się z nieba. Zielonkawoniebieski wyświetlacz cyfrowy zegara elektronicznego w radioodbiorniku swym blaskiem informował, że minęła godzina dziewiąta. Kolejny dzień zaczął się bez mojego udziału. Z głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka i podreptałam do łazienki. Później poczłapałam do kuchni i stanęłam przed lodówką, mając nadzieję, że w ciągu nocy nawiedziły ją jakieś dobre duszki. Po chwili otworzyłam drzwi i spojrzałam na puste półki. Niestety, nic jadalnego w magiczny sposób nie wyklonowało z resztek masła rozmazanego w pudełku i nie wyłoniło się z białego osadu szronu na zamrażalniku. Pół słoika majonezu, butelka piwa, kilka kromek ciemnego chleba pokrytego niebieskawą pleśnią, marne resztki zmrożonej na kamień sałaty zapakowane w obślizgły, brązowy papier i torebkę foliową oraz pudełko pokarmu dla chomików dzielnie chroniły mnie przed coraz bliższym widmem głodowej śmierci. Przez chwilę się zastanawiałam, czy dziewiąta rano to dobra pora na piwo, ale zaraz przvszło mi do głowy, że w Moskwie jest teraz chyba czwarta po południu, a to przecież pora najlepsza. Wypiłam pół butelki piwa i w posępnym nastroju przeszłam do saloniku. Odchyliłam zasłonkę i spojrzałam na parking przed blokiem. Moja mazda zniknęła. Lenny musiał wstać dzisiaj wcześnie. Niezbyt mnie to zaskoczyło, lecz mimo to poczułam wyraźne ściskanie w dołku. Mogłam się już uznać za całkowitego straceńca.

Zresztą to jeszcze nie było najgorsze. Przypomniałam sobie, że uległam podczas deseru i obiecałam matce, że skontaktuję się z Vinniem. Polazłam pod prysznic, a pół godziny później wyszłam z łazienki w takim nastroju, jakbym miała gigantycznego kaca. Wbiłam się w rajstopy i garsonkę, żeby dalej odgrywać rolę przykładnej córki. Mój chomik, Rex, spał w najlepsze w swoim słoiczku po zupie, w klatce stojącej pod stołem kuchennym. Wsypałam mu trochę pokarmu do miseczki i kilka razy cmoknęłam głośno. Rex otworzył czarne perełkowate ślepka, ziewnął szeroko, wysunął pyszczek, obwąchał miseczkę i zaraz zniknął z powrotem w słoiku. Wcale mu się nie dziwiłam. Próbowałam tego pokarmu na śniadanie poprzedniego dnia i byłam daleka od zachwytu. Zamknęłam mieszkanie i poszłam ulicą St. James na parking firmy Blue Ribbon, handlującej używanymi samochodami. Od razu w oko wpadła mi nova wyceniona na 500 dolarów. Wielkie płaty rdzy i niezliczone wgniecenia karoserii utrudniały zaliczenie jej do klasy pojazdów osobowych, nie mówiąc już o jakimkolwiek pokrewieństwie z pierwotną marką chevroleta. Ale sprzedawca zaczął się zastanawiać, gdy zaproponowałam za nią mój telewizor i magnetowid, kiedy zaś dorzuciłam mikser i kuchenkę mikrofalową, pozostało mi jedynie podpisać dokumenty i uregulować opłaty rejestracyjne oraz podatek. Wyprowadziłam novą z placu i pojechałam prosto do biura Vinniego. Skręciłam na parking na rogu Hamilton i Olden, a wyjmując kluczyki ze stacyjki, błagałam w duchu tego grata, żeby się nie rozsypał w miejscu publicznym. Zaraz jednak zaczęłam się modlić, żeby przypadkiem nie natknąć się na kogoś znajomego. Szybko wysiadłam i niemal biegiem pokonałam drogę do przeszklonych drzwi, obok których w witrynie duży biało-niebieski napis głosił: „Vincent Plum, Firma Poręczycielska”. Poniżej, mniejszymi literami, obiecywano całodobowe usługi na terenie wszystkich stanów. W biurze, ulokowanym między pralnią chemiczną „Troskliwa Opieka” a barem szybkiej obsługi „U Fiorellego”, Vincent Plum oferował swe usługi drobnym przestępcom - awanturnikom i rozrabiakom, facetom obwinionym o znęcanie się nad żoną, zakłócanie porządku, kradzież samochodu, prowadzenie po pijanemu czy napad na sklep. Firma zajmowała dwa skromne pomieszczenia o ścianach wyłożonych tanią orzechową boazerią i z brązową wykładziną dywanową na podłodze. Pod ścianą sekretariatu przyciągała wzrok modna duńska kanapa obita brunatnym skajem. W rogu pokoju stało metalowe biurko z plastikowym blatem, na nim nowoczesny wielofunkcyjny aparat telefoniczny oraz terminal komputerowy. Sekretarka Vinniego siedziała nisko pochylona nad jakimiś dokumentami, nawet nie podniosła głowy.

- Czym mogę służyć? - zapytała. - Nazywam się Stephanie Plum, chciałam porozmawiać z moim kuzynem, Vinniem. - Stephanie! - Kobieta błyskawicznie się wyprostowała. - Nazywam się Connie Rosolli. Moja młodsza siostra, Tina, chodziła z tobą do jednej klasy. Matko Boska... Mam nadzieję, że nie musisz płacić kaucji w sądzie. Od razu ją rozpoznałam, zresztą była podobna do Tiny, tylko trochę grubsza, bardziej okrągła na twarzy. Miała kruczoczarne, grubo polakierowane włosy, gładką oliwkową cerę i delikatny meszek na górnej wardze. - Nie. Jedyna rzecz, którą naprawdę muszę, to jak najszybciej zdobyć jakieś pieniądze - odparłam. - Podobno Vinnie poszukuje kogoś do pracy biurowej. - Wczoraj już przyjęliśmy dziewczynę. Między nami mówiąc, nie masz czego żałować. To paskudna robota. Za minimalną stawkę musiałabyć po całych dniach skakać przed regałem z dokumentami. W mojej ocenie, jeśli już się godzisz spędzać po parę godzin na klęczkach, to lepiej znajdź pracodawcę, który lepiej za to płaci. - Po raz ostatni spędziłam parę godzin na klęczkach jakieś dwa lata temu, kiedy wypadły mi szkła kontaktowe. - Wiesz co? Jeśli naprawdę tak bardzo potrzebujesz pracy, to spróbuj namówić Vinniego, żeby ci zlecił szukanie dłużnika. Na tym można nieźle zarobić. - Ile? - Dziesięć procent wpłaconej kaucji. - Connie wyciągnęła z szuflady teczkę z dokumentami. - Ta sprawa wpłynęła wczoraj. Wyznaczono kaucję w wysokości stu tysięcy dolarów, a gość nie stawił się na wezwanie do sądu. Gdybyś go odnalazła i ściągnęła, zarobiłabyś dziesięć tysięcy. Chwyciłam się krawędzi biurka, żeby nie upaść. - Dziesięć tysięcy za odnalezienie faceta? Nie bujasz? - No cóż. Czasami tacy ludzie skutecznie się ukrywają, czasami nawet sięgają po broń. Na szczęście to zdarza się dość rzadko. - Zaczęła przerzucać papiery. - Ten facet jest tutejszy. Morty Beyers zajął się już tą sprawą, więc część wstępnej roboty została wykonana. Są tu fotografie, notatki... - A dlaczego Beyers nie prowadzi dalej poszukiwań? - Nagły atak wyrostka robaczkowego. Wczoraj, pół godziny przed północą, zabrała go karetka. Leży w szpitalu imienia świętego Franciszka, z drenem w brzuchu i plastikową rurką w nosie.

Byłam daleka od tego, aby źle życzyć Morty’emu, ale odczuwałam coraz silniejsze podniecenie perspektywą przejęcia jego obowiązków. Nie tylko kusiła mnie wysokość honorarium, lecz także pewien prestiż związany z tym zawodem. Z drugiej strony tropienie drobnych przestępców wydawało mi się podłym, a w dodatku byłam tchórzem i możliwość doznania jakichkolwiek uszczerbków cielesnych działała odstraszająco. - Moim zdaniem nie powinnaś mieć większych kłopotów ze znalezieniem tego faceta - powiedziała Connie. - Zapewne wystarczyłoby pogadać z jego matką. A gdyby zrobiło się gorąco, zawsze mogłabyś się szybko wycofać. Rzekłabym, że nie masz nic do stracenia. Jeśli nie liczyć mojego życia. - Sama nie wiem... Odstrasza mnie perspektywa ewentualnej strzelaniny. - Nie przesadzaj, każda robota niesie ze sobą jakieś ryzyko. Wszyscy musimy się z tym oswoić. Zresztą, według mnie, samo życie w New Jersey jest już dla człowieka wyzwaniem, jeśli wziąć pod uwagę zanieczyszczenie środowiska, piratów drogowych czy uzbrojonych schizofreników. Cóż to za różnica, który wariat weźmie cię na muszkę? Wyznawałam w przybliżeniu identyczną filozofię. No i te dziesięć tysięcy było cholernie kuszące. Mogłabym uregulować wszystkie swoje długi i wreszcie wyjść na prostą. - Dobra - oznajmiłam. - Zajmę się tym. - Najpierw musisz porozmawiać z kuzynem. - Connie obróciła się na krzesełku w stronę drzwi do drugiego pokoju i zawołała głośno: - Hej! Vinnie! Ktoś przyszedł do ciebie! Vincent miał czterdzieści pięć lat i był mi równy wzrostem, tyle tylko, że nosił buty na bardzo grubej zelówce. Mimo że szczupłej budowy, ciało miał dziwnie miękkie, jakby w ogóle pozbawione kośćca. Gustował w pantoflach o spiczastych noskach i panienkach o spiczastych piersiach, a także ciemnoskórych młodzieńcach. Jeździł ekskluzywnym cadillakiem seville. - Steph chciałaby się zająć tropieniem naszych dłużników - oznajmiła Connie, gdy tylko Vinnie otworzył drzwi. - Nie ma mowy, to zbyt niebezpieczne - odparł szybko. - Większość naszych agentów zbierała doświadczenia w firmach ochroniarskich. Poza tym musiałabyś znać podstawowe przepisy z zakresu egzekwowania prawa. - Mogę się błyskawicznie z nimi zapoznać - powiedziałam. - W takim razie porozmawiamy, jak to zrobisz. - Ale ja już teraz potrzebuję pracy. - To nie moje zmartwienie. Doszłam do wniosku, że z nim trzeba pogrywać ostro.

- Więc niech to będzie twoje zmartwienie, Vinnie, bo inaczej umówię się na długą i szczerą rozmowę z Lucille. Miałam na myśli jego żonę, chyba jedyną kobietę w „Miasteczku”, która jeszcze nic nie wiedziała o upodobaniach seksualnych Vinniego. Być może secjalnie starała się niczego nie dostrzegać, a mnie wcale się nie uśmiechała rola kogoś, kto jej na siłę otworzy oczy. Rzecz jasna, gdyby mnie o cokolwiek zapytała, wówczas... Ale to byłaby już zupełnie inna sytuacja. - Zamierzasz mnie szantażować? Swojego kuzyna? - Zostałam przyparta do muru. Vinnie odwrócił się do sekretarki. - Daj jej parę spraw cywilnych. Takich, które można załatwić przez telefon. - Ale mnie zależy na tej robocie. - Wskazałam mu teczkę na biurku Connie. - Chciałabym zarobić dziesięć tysięcy. - Nic z tego, tu chodzi o zabójcę. Nigdy bym się nie zgodził poręczyć za jego kaucję, gdyby facet nie mieszkał w „Miasteczku”. Zrobiło mi się żal jego matki. To sprawa nie dla ciebie, śmierdzi na kilometr. - Cholernie potrzebuję forsy, Vinnie. Daj mi szansę, a przyciągnę ci tego faceta pod drzwi. - Już to widzę - burknął. - Nawet nie chcę go więcej oglądać na oczy. Uznałem, że jestem na sto tysięcy do tyłu. Nie wysłałbym po niego nawet zawodowca, a co dopiero takiego żółtodzioba jak ty. Connie spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ironicznie. - Można by odnieść wrażenie, że musi zapłacić tę kaucję z własnej kieszeni. Wystawi rachunek towarzystwu ubezpieczeniowemu i tak wyjdzie na swoje. - Daj mi tydzień, Vinnie - powiedziałam. - Jeśli nie ściągnę faceta w ciągu tygodnia, przekażesz sprawę komu innemu. - Nie dam ci nawet pół godziny. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, pochyliłam się ku niemu i szepnęłam do ucha: - Wiem wszystko o Madam Zaretski, jej skórzanych strojach i łańcuchach. Wiem również o chłopcach, a nawet o kaczce. Chyba mowę mu odjęło, bo tylko gapił się na mnie, tak silnie zagryzając wargi, że aż pobielały. Trafiłam w punkt. Lucille pewnie by go obrzygała od stóp do głowy, gdyby się dowiedziała, co wyczyniał z tą kaczką. A potem o wszystkim opowiedziałaby swemu ojcu, Harry’emu „Toporowi”, ten zaś bez wahania obciąłby Vinniemu kutasa.

- A więc kogo mam szukać? - zapytałam, jak gdyby nigdy nic. Vinnie podniósł teczkę z biurka i wręczając miją, oświadczył: - Josepha Morelliego. Serce podeszło mi do gardła. Wiedziałam już, że Joe był zamieszany w zabójstwo. W całym „Miasteczku” huczało od plotek, „Trenton Times” w najdrobniejszych szczegółach opisywało przebieg strzelaniny. Tytuły w gazetach krzyczały: PRACOWNIK MIEJSKICH SŁUŻB PORZĄDKOWYCH ZASTRZELIŁ BEZBRONNEGO CZŁOWIEKA. Zdarzyło się to ponad miesiąc temu i od tego czasu inne, ważniejsze sprawy (jak choćby rekordowa wygrana w toto-lotka) zajęły miejsce na pierwszych stronach dzienników. Niezbyt się tym interesowałam, odniosłam wówczas wrażenie, że chodziło o wypadek nieumyślnego spowodowania śmierci podczas wykonywania obowiązków służbowych. Nie wiedziałam nawet, że Morelli został oskarżony o morderstwo. Vinnie od razu spostrzegł moją reakcję. - Sądząc po twojej minie, wnioskuję, że go znasz, przytaknęłam ruchem głowy. - Owszem. Sprzedawałam mu rurki z kremem, jeszcze przed maturą. Connie jęknęła głośno. - Złotko, połowa dziewcząt z New Jersey sprzedawała mu... rurki z kremem.

ROZDZIAŁ 2 W barze Fiorellego kupiłam sobie puszkę lemoniady i popijałam ją, wracając powoli do samochodu. Usiadłam za kierownicą, odpięłam dwa górne guziki czerwonej jedwabnej bluzki i pospiesznie ściągnęłam rajstopy, bo zrobiło się naprawdę gorąco. Następnie otworzyłam teczkę. Na wierzchu leżały dwa zdjęcia - pierwsze chyba z rodzinnego albumu, przedstawiające Morelliego w brunatnej skórzanej kurtce i dżinsach, drugie zapewne z akt policyjnych, gdyż Joe był na nim w białej koszuli i krawacie. Niewiele się zmienił, może trochę wyszczuplał. Twarz zrobiła mu się bardziej pociągła, o lekko wystających kościach policzkowych. Pojawiła się też nowa blizna, przecinająca na ukos prawą brew - zapewne to z jej powodu na obu fotografiach miał lekko przymknięte prawe oko. Robiło to niezbyt przyjemne wrażenie, Morelli nabierał groźnego wyglądu. Uzmysłowiłam sobie, że ten facet wykorzystał moją naiwność aż dwukrotnie. Po zajściu na posadzce cukierni ani razu nie zadzwonił, nie przysłał mi kartki, nie powiedział nawet jednego słowa. A najgorsze było to, że wówczas bardzo pragnęłam, żeby zadzwonił. Mary Lou Molnar miała całkowitą rację co do natury Josepha Morelliego: jak mnie już zdobył, to koniec. Teraz to nie ma żadnego znaczenia, powtarzałam w duchu. W ciągu minionych jedenastu lat widziałam Joego trzy, może cztery razy, zawsze z daleka. Morelli cokolwiek dla mnie znaczył jedynie w przeszłości, musiałam rozdzielić młodzieńcze uczucia od rzeczywistości. Miałam konkretne zadanie do wykonania, proste i oczywiste. Nie wyszłam z domu po to, aby rozdrapywać stare rany. Odszukanie Morelliego nie mogło mieć nic wspólnego z odwetem, miało służyć jedynie uzyskaniu godziwego honorarium. Tylko tyle, nic więcej. Ale mimo to ciągle coś mnie ściskało za gardło. Zgodnie z danymi personalnymi komendy policji, Morelli zajmował mieszkanie w jednym z nowych bloków niedaleko wylotu autostrady Route 1. Chyba stamtąd należało zacząć poszukiwania. Wcale się nie łudziłam, że go zastanę w domu, mogłam jednak popytać sąsiadów i sprawdzić, czy wyjął listy ze skrzynki. Odłożyłam teczkę na drugie siedzenie, z niechęcią wsunęłam z powrotem stopy w pantofle i przekręciłam kluczyk w stacyjce, ale nic się nie zadziało. Z wściekłością huknęłam pięścią w kolumnę kierownicy i aż jęknęłam z zaskoczenia, kiedy to pomogło. Dziesięć minut później wjechałam na parking pod domem, w którym mieszkał Joe. Wszystkie budynki osiedla były identyczne, jak spod sztancy: jednopiętrowe, z czerwonej

cegły. W każdym znajdowały się po dwie klatki schodowe, które prowadziły na galerie, a więc z każdej wchodziło się do ośmiu mieszkań: czterech na parterze i czterech na piętrze. Wyłączyłam silnik i zaczęłam w myślach przypisywać lokalom numery. Wyszło mi na to, że Morelli mieszka na parterze, od tyłu budynku. Jeszcze przez chwilę siedziałam za kierownicą, gdyż nagle poczułam się strasznie głupio. A jeśli mimo wszystko Joe był w domu? Jak powinnam się zachować w takiej sytuacji? Zagrozić, że poskarżę się jego matce, jeśli nie pójdzie ze mną grzecznie? Faceta oskarżano o morderstwo. Musiał mieć sporo na sumieniu. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zrobi mi jakąś krzywdę, niemniej czułam wokół siebie atmosferę śmiertelnego zagrożenia. Wmawiałam sobie, że przecież do tej pory żadne trudności nie zniechęcały mnie do wcielenia w życie swoich postanowień... czego przykładem mogło być małżeństwo z Dickiem Orrem, tym końskim zadkiem. Na to wspomnienie skrzywiłam się boleśnie. Teraz za żadne skarby nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam wyjść za faceta o imieniu Dickie. Dobra, dość tego rozpamiętywania, postanowiłam. Trzeba się zająć Morellim. Zajrzeć do skrzynki na listy, sprawdzić mieszkanie. Jeśli będę miała szczęście (a może raczej pecha, w zależności, jak na to patrzeć) i Joe otworzy mi drzwi, wymyślę naprędce jakieś kłamstwo i ucieknę stamtąd. A potem zadzwonię na policję i zostawię gliniarzom całą brudną robotę. Pomaszerowałam asfaltowym chodnikiem i obejrzałam uważnie skrzynkę na listy przymocowaną do ściany obok wejścia na klatkę. We wszystkich przegródkach znajdowały się jakieś koperty, ale w części Morelliego leżało ich więcej niż gdzie indziej. Tym śmielej wkroczyłam na galerię i zapukałam do drzwi jego mieszkania. Nikt nie odpowiedział. Poczułam się zaskoczona. Zapukałam jeszcze raz, głośniej, ale wciąż nie było odpowiedzi. Przeszłam więc na tyły budynku i przeliczyłam okna: cztery pierwsze należały do sąsiada Joego, cztery następne wychodziły z jego lokalu. We wszystkich rolety były opuszczone. Podkradłam się bliżej i zachowując ostrożność, spróbowałam zajrzeć do środka między krawędzią rolety a framugą okna. Przyszło mi do głowy, że gdyby w tej chwili ktoś wyjrzał z mieszkania na zewnątrz, pewnie bym narobiła w majtki ze strachu. Na szczęście nikt nie wyjrzał, ale ku mojej rozpaczy nie zdołałam też niczego dojrzeć. Wróciłam na galerię i zaczęłam kolejno pukać do pozostałych mieszkań na parterze. W dwóch sąsiednich także nikt nie odpowiadał, tylko pierwsze drzwi od wejścia do klatki otworzyła jakaś starsza kobieta. Szybko się dowiedziałam, że mieszka tu od sześciu lat, lecz dotąd nawet nie widziała Morelliego. Utknęłam w martwym punkcie. Wróciłam do samochodu i usiadłam za kierownicą, zachodząc w głowę, co powinnam teraz zrobić. Między domami osiedla nie było żywej duszy - znikąd nie dolatywał dźwięk

włączonego telewizora, ani jedno dziecko nie bawiło się na podwórku, nawet psy nie biegały po trawnikach. Pomyślałam, że skoro na pierwszy rzut oka nie widać na tym osiedlu cieplej, rodzinnej atmosfery, to zapewne mieszkańcy niewiele wiedzą o sobie nawzajem. Niespodziewanie na parking wjechał sportowy wóz. Minął mnie szerokim łukiem i zatrzymał się na wprost wejścia do budynku. Kierowca siedział przez dłuższą chwilę w aucie, aż zaczęłam nabierać podejrzeń, że jest to ktoś, kto również zamierza czatować na Morelliego. Ale ponieważ nie miałam nic do roboty, postanowiłam cierpliwie czekać. Dopiero po pięciu minutach otworzyły się drzwi samochodu. Wysiadł jakiś mężczyzna i ruszył energicznym krokiem w stronę wejścia do budynku. Kiedy pojawił się na galerii, otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Był to bowiem kuzyn Joego, „Krętacz” Morelli. Nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia, pamiętałam tylko, że za czasów mego dzieciństwa wszyscy wołali na niego „Krętacz”. Mieszkał wówczas w śródmieściu, niedaleko szpitala imienia świętego Franciszka. Po całych dniach szwendał się razem z Joem. Z całej siły zacisnęłam kciuki, miałam bowiem nadzieję, że „Krętacz” przyjechał, aby się skontaktować z którymś z sąsiadów Joego. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że być może będzie chciał się zakraść przez okno do mieszkania kuzyna. Cieszyłam się już na myśl, że przyłapię go na próbie włamania, kiedy tamten bez obaw wyjął klucze z kieszeni, otworzył drzwi i zniknął w środku. Czekałam w napięciu. „Krętacz” pojawił się z powrotem po dziesięciu minutach, niósł stylonową torbę podróżną. Pospiesznie wsiadł do samochodu i wyjechał na ulicę. Odczekałam chwilę, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń, i ruszyłam za nim. Jechałam kilkadziesiąt metrów z tyłu. Serce waliło mi jak młotem i tak silnie zaciskałam dłonie na kierownicy, że aż kostki mi pobielały, gdyż odzyskałam nadzieję na zdobycie owych dziesięciu tysięcy dolarów. Dotarłam za „Krętaczem” do ulicy State. Kiedy wprowadził wóz na podjazd, pojechałam dalej, skręciłam w następną przecznicę i zatrzymałam za rogiem. Kiedyś w tej okolicy mieszkali lepiej sytuowani obywatele, domy były obszerne, piętrowe, pooddzielane szerokimi trawnikami. Ale w latach sześćdziesiątych, w dobie forsowanej przez liberałów polityki szybkiego rozwoju taniego budownictwa komunalnego, wystarczyło, aby jeden z mieszkańców sprzedał dom rodzinie czarnoskórych, a ceny tutejszych posiadłości zaczęły gwałtownie spadać i najdalej po pięciu latach wszystkie posesje przy ulicy State zmieniły właścicieli. Budynki szybko popadły w ruinę, większość podzielono na kilka lokali. Teraz ogródki były zachwaszczone, a szyby w oknach zarośnięte brudem. Niemniej w ostatnich latach, ze względu na bliskość centrum miasta, podjęto wielką akcję doprowadzania całej tej dzielnicy do porządku.

„Krętacz” wyszedł z domu po kilku minutach. Nadal był sam, ale nie niósł już torby podróżnej. Przeczuwałam, że wpadłam na właściwy trop. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są szansę na to, że Joe Morelli przebywa w tym domu i właśnie wyjmuje z torby swoje rzeczy. Nie miałam bowiem wątpliwości, że kuzyni nadal działają w zmowie. Roztrząsałam dwa wyjścia: mogłam albo już teraz zawiadomić policję, albo dalej śledzić „Krętacza”. Gdybym ściągnęła gliny, a Joego nie byłoby w tym domu, wyszłabym na idiotkę i przy następnej okazji zapewne nie mogłabym już liczyć na pomoc policji. Z drugiej strony nie miałam wielkiej ochoty bawić się w prywatnego detektywa. Nie była to robota dla mnie, człowieka z ulicy, który podstępem wymusił zlecenie od kuzyna. Przez dłuższy czas obserwowałam dom, żywiąc nadzieję, że Joe wyjdzie choćby na przechadzkę, przez co ja nie musiałabym udawać spacerowiczki. Spoglądając na zegarek, odczuwałam coraz silniejszy głód. Do tej pory przecież opróżniłam jedynie butelkę piwa. Jeszcze raz obrzuciłam spojrzeniem duży dom. Gdyby mi się powiodło i zdołałabym wykonać to zadanie, nędzne drobniaki na dnie mojej portmonetki zastąpiłby gruby plik banknotów. To był odpowiedni motyw do działania. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, otworzyłam drzwi i ostrożnie wysiadłam z samochodu. Musisz to zrobić, nakazywałam sobie w myślach. Nic prostszego, nie ma co trząść portkami. Joego na pewno nie ma w tym domu. Ruszyłam pewnym krokiem w stronę wejścia, bez przerwy mamrocząc do siebie pod nosem. Bez wahania wkroczyłam do holu. Rozmieszczone tuż za drzwiami skrzynki na listy wskazywały, że budynek podzielono na osiem mieszkań. Do wszystkich wchodziło się z odrapanej klatki schodowej. Skrzynki były oznaczone nalepkami z nazwiskiem lokatora, ale nie znalazłam wśród nich Morelliego. Poza tym przy skrzynce z numerem 201 nie było żadnego nazwiska. Nie mając lepszego pomysłu, postanowiłam zapukać do drzwi owego tajemniczego mieszkania. Ruszyłam schodami, czując nagły przypływ adrenaliny do krwi. Zanim jeszcze stanęłam przed wejściem do lokalu na pierwszym piętrze, puls jak oszalały łomotał mi w skroniach. Wmawiałam sobie, że to zupełnie normalne w tych okolicznościach. Wzięłam parę głębszych oddechów i wykonując automatyczne ruchy, jak nakręcona, zapukałam do drzwi. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moja dłoń powędrowała ku górze i uderzyła kilkakrotnie. Usłyszałam jakiś ruch wewnątrz mieszkania. Ktoś tam był, spoglądał na mnie przez wizjer. Czyżby jednak Morelli? Nagłe dotarło do mnie znaczenie tego faktu. Dech zaparło mi w piersiach, żołądek podszedł do gardła. Przez głowę przemknęły pytania: Co ja tu robię?

Dlaczego nie zajmuję się tym, co potrafię, czyli handlem damską bielizną? Co wiem na temat chwytania zabójców? Przede wszystkim nie myśl o nim jak o mordercy, ofuknęłam się w myślach. To tylko stuknięty łobuziak, przypadkiem ten sam, który sprowadził cię z drogi cnoty i wypisywał wulgarne hasła na ścianie męskiej toalety w barze „Mario Sub”. Przygryzłam wargi i zmusiłam się do przymilnego uśmiechu dedykowanego człowiekowi obserwującemu mnie zza drzwi, wmawiając sobie zarazem, iż żaden stuknięty łobuziak nie powinien zwietrzyć niebezpieczeństwa ze strony takiej słodkiej idiotki, na jaką muszę wyglądać. Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Niemalże słyszałam obracane w ustach przekleństwa, które musiały towarzyszyć podejmowaniu decyzji o otwarciu przede mną drzwi. Uniosłam rękę i ostrożnie pomachałam dłonią przed wizjerem, starając się jeszcze bardziej sprawiać wrażenie kogoś niewinnego. Wiedziałam już, że to Joe musi się znajdować w mieszkaniu, więc tym bardziej mi zależało na odegraniu roli idiotki. Wreszcie stuknął odsuwany rygiel, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęłam oko w oko z Josephem Morellim. Przyjął postawę obronną i niezbyt uprzejmie warknął: - Czego? Trochę się zmienił od czasu naszego ostatniego spotkania. Był szerszy w barach, niecierpliwie przewracał oczyma, a na jego wargach błąkał się cyniczny uśmieszek. Sądziłam, że ujrzę człowieka, który mógł dopuścić się zbrodni w afekcie, tymczasem spoglądałam na zbira zdolnego popełnić morderstwo z obojętnością zawodowca. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i starając się opanować drżenie głosu, powiedziałam: - Szukam Joego Juniaka... - Pomyliła się pani. Tu nie ma żadnego Juniaka. Udając zakłopotanie, uśmiechnęłam się szerzej. - Przepraszam... Odwróciłam się bez pośpiechu i zrobiłam już krok w stronę schodów, kiedy nagle Joego olśniło: - Oczom nie wierzę! Stephanie Plum! Barwa jego głosu i śpiewny akcent obudziły moje wspomnienia. Podobnym tonem mój ojciec pokrzykiwał na psa Smullensów, kiedy ten ośmielał się podnosić łapę przy wypielęgnowanym krzaku hortensji przed naszym domem. Ale ja się nie boję takiego pokrzykiwania, oznajmiłam sobie w duchu. A ponadto nigdy nas nie łączyły żadne głębsze uczucia. Jeśli będę o tym pamiętała, pójdzie mi łatwiej.

- Joseph Morelli... - odezwałam się z udawanym zaskoczeniem. - Co za niespodzianka! Joe zmarszczył brwi. - Tak, pewnie taka sama, jak wówczas, kiedy omal mnie nie przejechałaś na chodniku. Nie chciałam teraz wszczynać kłótni, poczułam się zobowiązana do udzielenia paru słów wyjaśnień, choć niezbyt mi zależało, aby te kłamstwa zabrzmiały przekonująco. - To był wypadek. Niechcący przydepnęłam pedał gazu i... - Przestań zalewać. Specjalnie wjechałaś na chodnik, chciałaś mnie przejechać. Mogłaś mnie wtedy zabić. - Oparł się ramieniem o futrynę, wychylił na zewnątrz i rozejrzał po korytarzu. - To może mi powiesz, co naprawdę tutaj robisz? Czyżbyś widziała artykuły w gazetach i doszła do przekonania, że moje życie nie jest jeszcze wystarczająco spieprzone? Cały mój misterny plan w jednej chwili wziął w łeb. - Sądzisz, że choć trochę mi zależy na twoim popieprzonym życiu? - syknęłam. - Pracuję dla mego kuzyna, Vinniego. Złamałeś warunki poręczenia wyznaczonej przez sąd kaucji. Brawo, Stephanie. Co za opanowanie! Joe uśmiechnął się chytrze. - I Vinnie przysłał ciebie, żebyś mnie zaciągnęła na komendę? - A co? Uważasz, że to zabawne? - Owszem, nawet bardzo. I muszę ci powiedzieć, że to doskonałe ubarwienie doskwierającej mi nudy. Ostatnio nie miałem zbyt wielu powodów do śmiechu. To przynajmniej mogłam zrozumieć. Gdyby tu chodziło o dwadzieścia lat mojego życia, też nie byłoby mi wesoło. - Musimy porozmawiać. - Tylko szybko. Spieszę się. Skalkulowałam błyskawicznie, że mam jakieś czterdzieści sekund na to, aby go przekonać do oddania się w ręce policji. Postanowiłam więc sięgnąć od razu po najcięższe argumenty i uderzyć w jego silne poczucie więzi rodzinnych. - Pomyślałeś o swojej matce? - Coś jej grozi? - Podpisała umowę poręczycielską i będzie musiała spłacić te sto tysięcy kaucji. W tym celu na pewno zastawi dom. A co powie wszystkim znajomym? Że jej syn, Joe, okazał się zbyt wielkim tchórzem, aby stanąć przed sądem? Mina mu zrzedła.

- Tracisz czas. I tak nie wrócę do aresztu. Nigdy bym już nie wyszedł z pudła, najwyżej by mnie wynieśli martwego. Chyba wiesz, jaki los czeka byłego gliniarza w więzieniu? Żadnych perspektyw. A jeśli mam być z tobą całkiem szczery, to jesteś chyba ostatnią osobą, której pozwoliłbym zgarnąć taką kupę forsy z wycofanej kaucji. W głowie ci się przewróciło. Nigdy nie zapomnę, że chciałaś mnie przejechać tym cholernym buickiern. Powtarzałam sobie w myślach, że mało mnie obchodzi nie tylko los Morelliego, lecz także jego zdanie o mnie. Mimo to poczułam się urażona. Gdzieś w głębi serca żywiłam jednak nadzieję, że Joe wspomina mnie z sympatią. Na końcu języka miałam pytanie, dlaczego ani razu do mnie nie zadzwonił po tym zajściu za ladą cukierni. Ale zdusiłam je w sobie i krzyknęłam: - Bo w pełni sobie zasłużyłeś na to, żeby cię przejechać! Poza tym ledwie cię trąciłam błotnikiem. Skręciłeś sobie nogę w kostce tylko dlatego, że chciałeś uskoczyć i się potknąłeś! - Masz szczęście, że cię wówczas nie zaskarżyłem. - To ty masz szczęście, że nie wrzuciłam wstecznego biegu i nie przejechałam ci po nodze, kiedy leżałeś na chodniku! Morelli uniósł wzrok do nieba i rozłożył szeroko ręce. - Naprawdę muszę już iść. Nie mam czasu na wysłuchiwanie tych wytworów babskiej logiki... - Babskiej logiki? To ma być żart? Cofnął się o krok, pospiesznie nałożył lekką sportową kurtkę i sięgnął po stojącą na podłodze stylonową torbę. - Muszę się stąd wynosić - oznajmił. - Dokąd? Za pasek spodni wsunął duży czarny pistolet. Delikatnie odsunął mnie na bok, wyszedł na korytarz, zamknął drzwi i schował klucze do kieszeni. - To już nie twój interes. - Posłuchaj - odezwałam się, idąc za nim po schodach. - Może i jestem żółtodziobem w tej branży, ale na pewno nie postradałam zmysłów i nie będę siedziała cicho. Obiecałam Vinniemu, że cię sprowadzę, i Bóg mi świadkiem, iż zamierzam dopiąć swego. Możesz zwiewać, dokąd ci się żywnie podoba, a ja i tak cię odnajdę i zrobię wszystko, żebyś stanął przed sądem. Co za stek bzdur! Aż nie mogłam uwierzyć, że to ja powiedziałam. I tak miałam kolosalne szczęście, że go odnalazłam już przy pierwszej próbie. Ale żeby go zaciągnąć do

sądu, musiałabym znaleźć Joego związanego, zakneblowanego i jeszcze pozbawionego przytomności. Zresztą nie jestem pewna, czy nawet w takim wypadku „dopięłabym swego”. Morelli wyszedł tylnymi drzwiami na podwórze i ruszył w stronę nowego, sportowego auta stojącego przy ścianie budynku. - Możesz się nie trudzić zapamiętywaniem numerów rejestracyjnych - rzucił przez ramię. - To pożyczony wóz. Mam drugi, zaparkowany o godzinę jazdy stąd. I nie próbuj mnie śledzić. Zwieję ci w śródmieściu. Masz to jak w banku. Rzucił stylonową torbę na przednie siedzenie i wstawił nogę do środka, jakby chciał usiąść za kierownicą, lecz znieruchomiał nagle i oparł się ramieniem o dach samochodu. Chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy zapukałam do drzwi mieszkania, przyjrzał mi się uważnie. Zdołałam już opanować pierwszą falę wściekłości, więc odwzajemniłam mu się twardym spojrzeniem. Uzmysłowiłam sobie jednak, że mam przed sobą gliniarza, takiego Morelliego, jakiego nigdy dotąd nie znałam. Krótko mówiąc: dojrzałą wersję Joego, jeśli coś takiego w ogóle istniało. Ale zaraz pomyślałam, że jest to raczej ten sam Morelli, tylko ja teraz patrzę na niego innym wzrokiem. - Podobają mi się twoje delikatnie podkręcone włosy - odezwał się w końcu. - Pasują do twojego charakteru. Mnóstwo energii i niemal zupełny brak opanowania. Jesteś cholernie seksowna. - A co ty możesz wiedzieć o moim charakterze? - Na pewno mogę coś powiedzieć o tym, czy jesteś cholernie seksowna. Poczułam, że się rumienię. - To niezbyt uprzejme, że mi przypominasz o tamtym zdarzeniu. - Masz rację - odparł z uśmiechem. - I pewnie masz także rację w sprawie wypadku. Chyba rzeczywiście zasłużyłem na to, żeby mnie przejechać. - Mam to traktować jak przeprosiny? - Nie. Ale następnym razem, gdy będziemy się bawili w pociąg, dam ci potrzymać latarkę. Dochodziła już pierwsza, kiedy wróciłam do biura Vinniego. Opadłam ciężko na krzesło przed biurkiem Connie i pochyliłam głowę w bok, wystawiając twarz na podmuchy chłodnego powietrza z klimatyzatora. - Uprawiałaś jogging? - spytała Connie. - Jeszcze nie widziałam kogoś tak spoconego od czasu prezydentury Nixona. - W moim samochodzie nie działa nawiewnik.