JANET EVANOVICH
SEVEN UP
(TŁUMACZ: JAN KABAT)
SCAN-DAL
PROLOG
Przez większą część dzieciństwa moje aspiracje zawodowe były dość proste - chciałam
zostać międzygalaktyczną księżniczką. Nie chodziło mi o sprawowanie rządów nad hordami
kosmitów, ale o kask, seksowne buty i superbroń.
Jak to w życiu bywa, historia z księżniczką nie wypaliła, poszłam więc do college'u, a po
jego ukończeniu zaczęłam pracować jako dostawca bielizny damskiej do sieci sklepów. To też
nie wypaliło, zmusiłam więc szantażem swojego kuzyna, by dał mi posadę łowczyni nagród.
Zabawne, jak los potrafi płatać figle. Nigdy nie załatwiłam sobie kasku ani seksownych
butów, ale w końcu mam coś w rodzaju superbroni. No dobra, to tylko mała trzydziestka
ósemka, którą trzymam w słoiku na pierniki, ale mimo wszystko to spluwa, no nie?
W dawnych czasach, kiedy jeszcze starałam się o robotę księżniczki, miewałam scysje ze
złym chłopakiem z sąsiedztwa. Był dwa lata starszy ode mnie. Nazywał się Joe Morelli. I
stanowił problem.
Wciąż zdarzają mi się te scysje z Morellim. I wciąż stanowi on problem... ale teraz to
problem z rodzaju tych, jakie kobiety lubią. Morelli jest gliniarzem i ma broń większą od
mojej, no i nie trzyma jej w słoiku na pierniki.
Oświadczył mi się kilka tygodni temu podczas ataku libido. Rozpiął mi dżinsy, wsunął
palec za pasek i przyciągnął mnie do siebie.
- Co się tyczy tej propozycji, cukiereczku...
- O jakiej propozycji mówimy?
- O propozycji małżeństwa.
- Czy mówisz poważnie?
- Jestem człowiekiem zdesperowanym.
To nie ulegało wątpliwości.
Po prawdzie i ja byłam zdesperowana. Zaczynały mnie nachodzić romantyczne myśli na
temat mojej elektrycznej szczoteczki do zębów. Problem w tym, że nie wiedziałam, czy
naprawdę jestem gotowa do małżeństwa. Małżeństwo to nie przelewki. Trzeba korzystać z tej
samej łazienki. A fantazje? Przypuśćmy, że odezwie się we mnie międzygalaktyczna
księżniczka i że będę musiała wyruszyć w jakiejś misji?
Morelli pokręcił głową.
- Znów się zastanawiasz.
- Jest nad czym.
- Pozwól, że wskażę ci plusy... tort weselny, seks oralny no i moja karta kredytowa.
- Najbardziej podoba mi się ten tort weselny.
- Reszta też ci się spodoba - zapewnił Morelli.
- Potrzebuję czasu do namysłu.
- Pewnie - zgodził się. - Myśl, ile chcesz. A może pomyślimy na górze w sypialni?
Jego palec wciąż tkwił za paskiem moich spodni, a niżej robiło mi się coraz cieplej.
Uniosłam odruchowo wzrok.
Morelli uśmiechnął się i przyciągnął mnie jeszcze bliżej.
- Myślisz o torcie weselnym?
- Nie - odparłam. - Ani o karcie kredytowej.
ROZDZIAŁ 1
Wiedziałam, że szykuje się coś złego, kiedy Vinnie wezwał mnie do swojego gabinetu.
Vinnie to mój szef i kuzyn. Przeczytałam kiedyś na drzwiach ubikacji, że Vinnie pieprzy się
jak fretka. Nie jestem pewna, co to znaczy, ale stwierdzenie to nie wydaje się pozbawione
sensu, gdyż Vinnie faktycznie wygląda jak fretka. Rubinowy pierścień, który nosi na małym
palcu, przypomina mi trofeum wygrane na odpuście. Miał na sobie czarną koszulę i krawat w
takim samym kolorze, rzednące czarne włosy zaczesane były do tyłu, w stylu bossa
pokątnego kasyna, wyraz twarzy świadczył o skrajnym niezadowoleniu.
Popatrzyłam na niego, starając się nie krzywić twarzy.
- O co chodzi?
- Mam dla ciebie robotę - odparł Vinnie. - Chcę, żebyś znalazła tego szczura Eddiego
DeChoocha i przywlokła tu jego kościstą dupę. Złapali go, jak przemycał z Wirginii
ciężarówkę trefnych papierosów. Nie stawił się w sądzie.
Wzniosłam oczy tak wysoko, że mogłam niemal zobaczyć czubek własnej głowy.
- Nie biorę się do Eddiego. Jest stary, zabija ludzi i chodzi z moją babką.
- Teraz rzadko zabija - uspokoił mnie Vinnie. - Ma kataraktę. Jak ostatnim razem chciał
kogoś zastrzelić, wpakował cały magazynek w deskę do prasowania.
Vinnie prowadzi interes z kaucjami w Trenton w stanie New Jersey. Vincent Plum -
Kaucje i Poręczenia. Kiedy ktoś jest oskarżony o jakieś przestępstwo, Vinnie wpłaca do sądu
zastaw, sąd zwalnia oskarżonego do czasu rozprawy, a Vinnie się modli, by oskarżony pojawił
się w sądzie. Jeśli oskarżony postanawia wyrzec się przyjemności, jaką daje randka z
wymiarem sprawiedliwości, Vinnie traci forsę, chyba że odszukam delikwenta i sprowadzę go
przed oblicze Temidy. Nazywam się Stephanie Plum i jestem agentką, która poszukuje osób
zwolnionych za kaucją sądową... albo, krócej, łowczynią nagród. Wzięłam tę robotę w
kiepskich czasach i nawet fakt, że ukończyłam college z lokatą w pierwszych
dziewięćdziesięciu ośmiu procentach swojej klasy, mógł mi zapewnić lepszy start w życiu.
Gospodarka od tej pory znacznie się poprawiła i właściwie nie ma żadnego powodu, bym
dalej tropiła niegrzecznych facetów, pomijając dwie istotne przyczyny - irytuje to moją matkę
no i nie muszę wkładać do pracy rajstop.
- Zleciłbym to Komandosowi, ale nie ma go w kraju - wyjaśnił Vinnie. - Pozostajesz więc
ty.
Komandos to ktoś w rodzaju najemnika, pracujący czasem jako łowca nagród. Jest bardzo
dobry... we wszystkim. I groźny jak diabli.
- Co Komandos robi poza krajem? I co przez to rozumiesz, że nie ma go w kraju? Gdzie
jest? Azja? Ameryka Południowa? Miami?
- Wykonuje dla mnie robotę w Portoryko - odparł Vinnie i podsunął mi plastikową teczkę.
- Dokumenty DeChoocha i twoje upoważnienie. Jest dla mnie wart pięćdziesiąt tysięcy... pięć
dla ciebie. Jedź do niego do domu i dowiedz się, dlaczego nie stawił się wczoraj na
przesłuchaniu. Connie dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Chryste, może leży martwy na
podłodze w kuchni. Chodzenie z twoją babką to śmierć dla każdego.
Biuro Vinniego znajduje się przy Hamilton, co na pierwszy rzut oka nie wydaje się dobrą
lokalizacją na tego typu interes. Większość takich instytucji jest zlokalizowana naprzeciwko
więzienia. Różnica w przypadku Vinniego polega na tym, że ludzie, za których wpłaca
kaucje, to głównie krewni albo sąsiedzi, mieszkają więc niedaleko Hamilton, w samym Burg.
Wychowałam się w Burg, moi rodzice wciąż tam mieszkają. To bardzo bezpieczna okolica,
jako że przestępcy zawsze dokładają starań, by popełniać zbrodnie gdzie indziej. No dobra,
Jimmy Curtains wyprowadził kiedyś Garibaldiego Dwa Paluchy z domu i wywiózł na
wysypisko śmieci... ale w końcu łomot odbył się poza granicami Burg. A faceci, których
znaleziono zakopanych w piwnicy sklepu ze słodyczami przy Ferris Street, też byli
zamiejscowi, więc nie wliczają się do statystyki.
Connie Rossoli podniosła wzrok, kiedy wyszłam z gabinetu Vinniego. Connie to szefowa
biura. Connie pilnuje interesu, kiedy Vinnie ściga drani albo cudzołoży ze zwierzętami
futerkowymi.
Connie miała włosy zaczesane na wysokość trzykrotnie przekraczającą rozmiary jej
głowy, różowy sweterek opinał cycuszki, które mogłyby należeć do znacznie większej
kobiety, a krótka czarna spódniczka z dzianiny pasowałaby do znacznie mniejszej.
Connie pracuje u Vinniego od samego początku. Wytrzymała tak długo, bo niczego nie
toleruje, a w szczególnie kiepskich chwilach korzysta z zasobów finansowych biura.
Na jej twarzy pojawił się grymas, kiedy dostrzegła w mojej dłoni teczkę z dokumentami.
- Nie wybierasz się chyba do Eddiego DeChoocha, co?
- Mam nadzieję, że nie żyje.
Lula leżała rozwalona na kanapie ze sztucznej skóry, która służyła za więzienny kojec dla
naszych interesantów i ich nieszczęsnych krewniaków. Lula i kanapa odznaczały się niemal
identycznym odcieniem brązu, z tym tylko, że włosy Luli były tego dnia wiśniowoczerwone.
Zawsze kiedy stoję obok Luli, czuję się jak osoba chora na anemię. Jestem Amerykanką
włosko-węgierskiego pochodzenia w trzecim pokoleniu. Po matce odziedziczyłam bladą
karnację, niebieskie oczy i dobrą przemianę materii, dzięki której mogę zjeść cały tort
urodzinowy i mimo to - prawie zawsze - jestem w stanie zapiąć guzik przy moich lewisach.
Przodkom ojca zawdzięczam niesforną grzywę kasztanowych włosów i nadmierną skłonność
do gestykulacji, typową dla Włochów. Przy sprzyjającym dniu, kilogramie tuszu do rzęs i
dziesięciocentymetrowych obcasach mogę zwrócić na siebie uwagę. Obok Luli wydaję się
cienka jak tapeta.
- Chętnie bym ci pomogła zawlec jego tyłek do więzienia - oświadczyła Lula. -
Przydałaby ci się taka duża kobieta jak ja. Ale nie znoszę, kiedy oni są martwi. Trupy
napędzają mi pietra.
- Właściwie to nie wiem, czy on nie żyje - zastrzegłam się.
- Mnie to wystarczy - orzekła Lula. - Możesz mnie włączyć do akcji. Jeśli żyje, to skopię
mu tyłek, a jeśli jest martwy... nie wchodzę w to.
Lula jest mocna w gębie, ale prawda wygląda tak, że kopanie po tyłku kiepsko nam
wychodzi. Lula była dziwką w poprzednim życiu, a teraz odwala dla Vinniego papierkową
robotę. Kurewstwo wychodziło jej tak jak papierkowa robota... a w tym ostatnim nie jest za
dobra.
- Może włożymy kamizelki kuloodporne - zaproponowałam.
Lula wyjęła z dolnej szuflady biurka torebkę.
- Wkładaj, jak chcesz, ale ja nie noszę żadnych kamizelek. Nie ma tu dostatecznie dużej,
poza tym zepsułaby mój image.
Byłam w dżinsach i T-shircie i nie miałam co sobie popsuć, poszłam wiec po kamizelkę
do pokoiku na zapleczu.
- Czekaj - zatrzymała mnie Lula, kiedy stanęłyśmy na chodniku. - Co to jest?
- Kupiłam sobie nowy wóz.
- Niech mnie, dziewczyno, dobra robota. Ekstrawózek.
Była to czarna honda CR-V, a spłaty kredytu mnie dobijały. Musiałam wybierać między
jedzeniem i super-wyglądem. Zwyciężył superwygląd. Cholera, wszystko ma swoją cenę, no
nie?
- Dokąd jedziemy? - spytała Lula, sadowiąc się obok. - Gdzie mieszka ten laluś?
- W Burg. Trzy przecznice za domem moich rodziców.
- Naprawdę chodzi z twoją babką?
- Wpadła na niego w domu pogrzebowym Stivy dwa tygodnie temu, a potem poszli razem
na pizzę.
- Myślisz, że zabawili się brzydko?
O mało nie wjechałam na chodnik.
- Nie! Fuj!
- Tak tylko pytałam - tłumaczyła się Lula.
DeChooch mieszka w małym bliźniaku z cegły. Ponad-siedemdziesięcioletnia Angela
Marguchi i jej ponad dziewięćdziesięcioletnia matka zajmują jedną część domu, a DeChooch
drugą. Zaparkowałam pod połówką DeChoocha i razem z Lulą podeszłyśmy do drzwi. Ja
miałam na sobie kamizelkę kuloodporną, a ona obcisły top z nadrukiem zwierzaka i żółte
obcisłe spodnie. Lula to duża kobieta, która lubi testować wytrzymałość lycry.
- Idź pierwsza i sprawdź, czy żyje - zaproponowała. - Jeśli się okaże, że nie jest martwy,
daj mi znać, a ja skopię mu tyłek.
- No tak, pewnie.
- Oho - wysunęła dolną wargę - myślisz, że nie dałabym rady skopać mu tyłka?
- Może staniesz z boku? - podsunęłam. - Tak na wszelki wypadek.
- Dobry pomysł - pochwaliła i odsunęła się. - Nie boję się ani nic takiego, ale nie chcę
zachlapać sobie krwią bluzki.
Nacisnęłam dzwonek i czekałam, aż ktoś się pojawi. Potem zadzwoniłam jeszcze raz.
- Panie DeChooch! - wrzasnęłam.
Angela Marguchi wyjrzała ze swojego mieszkania. Była o jakieś piętnaście centymetrów
niższa ode mnie, miała siwe włosy i ptasią twarz, papierosa między cienkimi wargami, oczy
przymrużone od dymu i wieku.
- Co to za hałasy?
- Szukam Eddiego.
Przyjrzała mi się dokładniej i kiedy mnie poznała, jej oblicze pojaśniało.
- Stephanie Plum. Boże, całe wieki. Słyszałam, żeś zaszła w ciążę z tym gliniarzem, Joem
Morellim.
- Wredna plotka.
- Co z DeChoochem? - spytała Lula. - Jest u siebie?
- Siedzi w domu - odparła Angela. - Nigdzie już nie wychodzi. Depresja. Nie gada ani nie
robi nic innego.
- Nie otwiera.
- Na telefony też nie reaguje. Możecie wejść. Nie zamyka się. Powiada, że czeka na
kogoś, kto go zastrzeli i uwolni od nieszczęścia.
- No, to nie my - zastrzegła się Lula. - Choć oczywiście, jeśli jest gotów za to zapłacić, to
mogłabym poszukać kogoś...
Otworzyłam ostrożnie drzwi od mieszkania Eddiego i weszłam do przedpokoju.
- Panie DeChooch...
- Odejdź.
Głos dobiegł z salonu po prawej stronie. Rolety były spuszczone i w pokoju panowała
ciemność. Wytężyłam wzrok.
- Jestem Stephanie Plum, panie DeChooch. Nie stawił się pan w sądzie i Vinnie martwi
się o pana.
- Nie idę do sądu - oświadczył DeChooch. - Nigdzie nie idę.
Weszłam głębiej do pokoju i zobaczyłam go siedzącego w fotelu. Był chudym małym
gościem o jasnych potarganych włosach. Miał na sobie podkoszulek, szorty, czarne skarpetki i
czarne buty.
- Po co pan siedzi w butach? - spytała Lula.
DeChooch spuścił wzrok.
- Marznę w stopy.
- Może się pan ubierze? Zabierzemy pana do sądu - zaproponowałam.
- Ma pani kłopoty ze słuchem? Powiedziałem, że nigdzie nie idę. Spójrzcie na mnie.
Cierpię na depresję.
- Może dlatego, że nie ma pan na sobie gad - skomentowała Lula. - Jeśli o mnie chodzi, to
czułabym się znacznie lepiej, gdybym nie musiała się martwić, że wylezie panu z szortów ten
pański staruszek.
- Nic nie wiecie - oświadczył DeChooch. - Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek
osiąga starczy wiek i nie umie już niczego porządnie zrobić.
- Pewnie, nie mam pojęcia - przyznała Lula.
Ja i Lula wiedziałyśmy tylko, jak to jest, kiedy człowiek jest młody i nie umie niczego
porządnie zrobić. Lula i ja nigdy niczego nie robiłyśmy porządnie.
- A co pani ma na sobie? - spytał mnie DeChooch. - Chryste, kamizelkę kuloodporną? To
dla mnie kurewsko obraźliwe. To tak jakby powiedzieć, że nie jestem dość cwany, żeby
strzelić pani w łeb.
- Pomyślała sobie po prostu, że jak pan rozwalił tę deskę do prasowania, to nie zawadzi
się zabezpieczyć - wyjaśniła Lula.
- Deska do prasowania! Tylko o tym słyszę. Człowiek popełnia jeden mały błąd i nikt nie
gada o niczym innym. - Machnął lekceważąco ręką. - Do diabła, kogo chcę oszukać? Moja
gwiazda już dawno zgasła. Wiecie, za co mnie aresztowali? Za przemyt papierosów z
Wirginii. Nie potrafię już nawet przemycać papierosów. Jestem frajer. Pieprzony frajer. Sam
się powinienem zastrzelić.
- Może miał pan tylko pecha - pocieszała go Lula. - Założę się, że jak następnym razem
będzie pan coś przemycał, to wszystko się uda.
- Mam schrzanioną prostatę - wyjaśnił DeChooch. - Musiałem zatrzymać wóz, żeby się
odlać. Wtedy mnie złapali... na postoju.
- To niezbyt fair - przyznała Lula.
- Życie nie jest fair. W życiu nic nie jest fair. Od urodzenia harowałem i gówno. A teraz
jestem stary i co się dzieje? Aresztują mnie, jak się odlewam. To cholernie krępujące.
Dom nie odznaczał się żadnym konkretnym stylem. Eddie meblował go pewnie przez lata
tym, co wpadło mu w ręce. Nie dostrzegłam śladów pani DeChooch. Umarła przed laty. O ile
mogłam się zorientować, nigdy nie dorobili się małych DeChoochów.
- Może powinien się pan ubrać - powiedziałam.- Naprawdę musimy pojechać do miasta.
- Dlaczego nie - zgodził się DeChooch. - Co za różnica, gdzie siedzę. Mogę w mieście,
tak jak i tutaj. - Wstał, westchnął z rezygnacją i poczłapał przygarbiony w stronę schodów.
Odwrócił się i popatrzył na nas. - Dajcie mi minutę.
Dom przypominał pod wieloma względami lokum moich rodziców. Z przodu salon,
pośrodku jadalnia, kuchnia wychodząca na wąskie podwórko. Na górze pewnie trzy małe
sypialnie i łazienka.
Siedziałyśmy z Lula w ciszy i ciemności, nasłuchując DeChoocha, który chodził nad
nami po swojej sypialni.
- Powinien przemycać prozac zamiast papierosów -zauważyła Lula. - Mógłby sobie
łyknąć kilka tabletek.
- Powinien przede wszystkim wyleczyć sobie oczy - powiedziałam. - Mojej ciotce Rose
zoperowali kataraktę i teraz znów dobrze widzi.
- Pewnie, jakby mu poprawili wzrok, to mógłby zabić więcej ludzi. Założę się, że coś
takiego podniosłoby go na duchu. No dobra, może rzeczywiście nie powinien operować sobie
oczu.
Lula spojrzała w kierunku schodów.
- Co on tam robi? Ile czasu trzeba, żeby włożyć spodnie?
- Może nie potrafi ich znaleźć.
- Myślisz, że jest aż tak ślepy?
Wzruszyłam ramionami.
- Tak po prawdzie to już go nie słychać - zauważyła Lula. - Może zasnął. Starzy ludzie
dużo śpią.
Podeszłam do schodów.
- Panie DeChooch? Wszystko w porządku? - zawołałam.
Cisza.
Zawołałam ponownie.
- O rany - jęknęła Lula.
Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Drzwi były zamknięte, więc
zastukałam mocno.
- Panie DeChooch?
Znów cisza. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Pusto. Podobnie jak w łazience i
dwóch pozostałych pokojach. Ani śladu DeChoocha.
Cholera.
- Co się dzieje? - zawołała z dołu Lula.
- Nie ma go tutaj.
- Jezu, nie mów.
Przeszukałyśmy dom. Sprawdziłyśmy pod łóżkami i w szafach. W piwnicy i garażu.
Szafy DeChoocha były pełne ubrań. Szczoteczka do zębów wciąż znajdowała się w łazience.
Samochód drzemał sobie w garażu.
- To niesamowite - oświadczyła Lula. - Jakim cudem nam się wymknął? Siedziałyśmy
przecież w pokoju frontowym. Nie mógł przejść niezauważony.
Stałyśmy po chwili na podwórzu. Skierowałam wzrok na piętro. Okno łazienki
znajdowało się bezpośrednio nad płaskim dachem, który zakrywał drzwi prowadzące z kuchni
na podwórze. Zupełnie jak w domu moich rodziców. Kiedy chodziłam do szkoły, wymykałam
się wieczorami przez identyczne okno, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Moja siostra Valerie,
ideał córki, nigdy nie robiła takich rzeczy.
- Mógł wyjść przez okno - powiedziałam. - Nie musiał nawet skakać, bo śmietniki są
przysunięte do ściany.
- Facet z jajami. Udaje starego i słabego, odstawia depresję, a jak tylko się odwracamy,
daje nogę przez okno. Mówię ci, nikomu już nie można ufać.
- Załatwił nas.
- Cholerny spryciarz.
Weszłam do domu, przeszukałam kuchnię i bez wielkiego wysiłku znalazłam komplet
kluczy. Dopasowałam jeden do drzwi wejściowych. Doskonale. Zamknęłam dom i
schowałam klucze do kieszeni. Z doświadczenia wiedziałam, że prędzej czy później każdy
wraca do domu. A kiedy DeChooch wróci, zastanie dom zamknięty na głucho.
Zapukałam do drzwi Angeli i spytałam, czy przypadkiem nie ukrywa u siebie Eddiego
DeChoocha. Zarzekała się, że nie widziała go cały dzień, zostawiłam jej więc swoją
wizytówkę i pouczyłam, że ma do mnie zadzwonić, gdyby się pojawił.
Wsiadłyśmy z Lula do hondy, uruchomiłam silnik i nagle przed oczami stanął mi obraz
kluczy DeChoocha. Klucze od domu, kluczyki od samochodu... i trzeci klucz. Wyciągnęłam
je z kieszeni i przyjrzałam im się dokładnie.
- Jak myślisz, do czego jest ten trzeci klucz? - spytałam Lulę.
- Wygląda jak taki od kłódek przy szafkach albo szopach.
- A widziałaś tam jakąś szopę?
- Nie wiem. Chyba nie patrzyłam. Myślisz, że schował się w szopie razem z kosiarką i
środkiem na chwasty?
Wyłączyłam silnik, wysiadłyśmy z wozu i wróciłyśmy na podwórze.
- Nie widzę tu żadnej szopy - oświadczyła Lula. -Tylko dwa śmietniki i garaż.
Po raz drugi zajrzałyśmy do ciemnego garażu.
- Niczego tu nie ma z wyjątkiem samochodu - zauważyła.
Obeszłyśmy garaż i na jego tyłach znalazłyśmy szopę.
- No tak, ale jest zamknięta - powiedziała Lula. - Musiałby być Houdinim, żeby się tam
dostać, a potem zamknąć drzwi od zewnątrz. Czujesz, jak tu cuchnie?
Wsunęłam klucz do kłódki.
- Poczekaj - powstrzymała mnie Lula. - Jestem za tym, żeby tej szopy nie otwierać. Nie
chcę wiedzieć, co tak cuchnie.
Pociągnęłam za klamkę, drzwi szopy otworzyły się na oścież i po chwili spoglądała na
nas Loretta Ricci - rozwarte usta, niewidzące oczy, pięć dziur po kulach w klatce piersiowej.
Siedziała na ziemi wsparta plecami o ścianę z blachy falistej, włosy miała białe od wapna,
które nie mogło powstrzymać spustoszenia, jakie niesie ze sobą śmierć.
- Cholera, to nie deska do prasowania - zauważyła Lula.
Zatrzasnęłam drzwi, umieściłam kłódkę na swoim miejscu i odsunęłam się na bezpieczną
odległość od szopy. Powiedziałam sobie, że nie będę rzygać, i wzięłam kilka głębokich
oddechów.
- Miałaś rację - oświadczyłam. - Niepotrzebnie otwierałam tę szopę.
- Nigdy mnie nie słuchasz. Zobacz, w co się wpakowałyśmy. Wszystko przez twoje
wścibstwo. I na tym nie koniec, bo wiem, co będzie dalej. Wezwiesz policję i cały dzień z
głowy. Gdybyś miała choć odrobinę zdrowego rozsądku, tobyś udawała, że nic nie widziałaś,
a potem byśmy sobie fundnęły colę z frytkami. Naprawdę mam ochotę na colę i frytki.
Dałam jej kluczyki od mojego wozu.
- Kup sobie coś do żarcia, ale wróć za pół godziny. Jeśli mnie wyrolujesz, to przysięgam,
że wyślę za tobą policję.
- Rany, to niesprawiedliwe. Kiedy cię wyrolowałam?
- Robisz to cały czas.
- Hm - mruknęła Lula.
Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam na policję. Po kilku minutach usłyszałam,
jak pod dom zajeżdża radiowóz. Był to Carl Costanza i jego partner. Wielki Pies.
- Jak tylko dostaliśmy zgłoszenie, od razu wiedziałem, że to ty - oświadczył Carl. -
Ostatni raz znalazłaś trupa prawie miesiąc temu. Czułem, że już długo nie wytrzymasz.
- Nie przesadzaj!
- Hej - wtrącił się Wielki Pies. - Masz na sobie kamizelkę z kelvaru?
- I w dodatku nową - zauważył Costanza. - Ani jednej dziury po kuli.
Gliniarze z Trenton to prawdziwi fachowcy, ale ich budżet to nie Beverly Hills. Jeśli ktoś
pracuje w policji, to ma cichą nadzieję, że dostanie kamizelkę kuloodporną na Gwiazdkę, bo
takie rzeczy nabywa się za różne dotacje i subwencje. Nie dają czegoś takiego razem z
odznaką.
Wcześniej zdjęłam z kółka klucz od domu DeChoocha i schowałam do kieszeni. Dwa
pozostałe wręczyłam teraz Costanzy.
- Loretta Ricci jest w szopie i nie wygląda za dobrze.
Znałam Lorettę z widzenia, ale nic więcej. Mieszkała w Burg i była wdową. Dałabym jej
jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Widywałam ją czasem w sklepie mięsnym Giovichinniego, jak
kupowała coś na lunch.
Vinnie nachylił się w swoim fotelu i spojrzał na nas spod zmrużonych powiek.
- Co to znaczy, że straciłyście DeChoocha?
- To nie była nasza wina - tłumaczyła Lula. - Wymknął się.
- No tak - zauważył Vinnie. - Mogłem się spodziewać, że nie dacie rady złapać kogoś, kto
umie się wymknąć.
- Hm - mruknęła Lula. - Pieprz się.
- Mogę się założyć, że jest w swoim klubie dzielnicowym - powiedział Vinnie.
Kiedyś było mnóstwo prężnych klubów w Burg. Były prężne, bo grało się tam w
numerki. A potem pojawiła się konkurencja legalnego hazardu w Jersey i miejscowy przemysł
rozrywkowy znalazł się w dołku. Pozostało tylko kilka klubów dzielnicowych w Burg, a ich
członkowie spędzali czas na lekturze pism dla emerytów i dyskusji o zaletach rozruszników
serc.
- Nie wydaje mi się, by DeChooch był teraz w swoim klubie - powiedziałam. -
Znaleźliśmy martwą Lorettę Ricci w jego szopie na narzędzia, więc sądzę, że DeChooch jest
już w drodze do Rio.
Z braku czegoś lepszego do roboty pojechałam do siebie. Niebo zaciągnęło się chmurami
i wkrótce zaczął padać lekki deszczyk. Było późne popołudnie, a ja czułam się nieco
zdegustowana historią z Loretta Ricci. Postawiłam wóz na parkingu, szłam przez podwójne
szklane drzwi, prowadzące do małego holu, i wjechałam na piętro. Weszłam do mieszkania i
od razu ruszyłam w stronę migającego światełka na mojej sekretarce.
Pierwsza wiadomość była od Morellego. “Zadzwoń do mnie". Nie brzmiało to zbyt
przyjaźnie.
Druga pochodziła od mojego przyjaciela, Księżyca. “Hej, mała. Tu Księżyc". I nic więcej.
Żadnej informacji.
Trzecia wiadomość była od mojej matki. “Dlaczego ja? - pytała. - Dlaczego to moja córka
musi znajdować zwłoki? Gdzie popełniłam błąd? Córka Emily Beeber nigdy nie znajduje
zwłok. Córka Joannę Malinoski nigdy nie znajduje zwłok. Dlaczego ja?".
Wieści rozchodzą się po Burg szybko.
Czwarta i ostatnia wiadomość też była od matki. “Szykuję na kolację kurczaka, na deser
będzie ciasto ananasowe. Postawię dodatkowy talerz, na wypadek gdybyś nie miała nic do
roboty".
Matka zagrała nieczysto z tym ciastem.
Chomik Rex spał w swojej puszce po zupie, jego klatka stała na blacie szafki kuchennej.
Postukałam w ściankę klatki i zawołałam “cześć", ale nawet nie drgnął. Odpoczywał po
ciężkiej nocy, spędzonej na dreptaniu w swoim diabelskim młynie.
Zastanawiałam się, czy nie oddzwonić do Morellego, ale dałam sobie spokój. Ostatnim
razem, kiedy z nim rozmawiałam, skończyło się na wrzaskach. Po spędzeniu popołudnia z
panią Ricci nie miałam siły drzeć się na Morellego.
Poczłapałam do sypialni i opadłam na łóżko, żeby spokojnie pomyśleć. Myślenie często
przypomina drzemkę, choć cel jest odmienny. Byłam właśnie zanurzona głęboko w
rozważaniach, kiedy zadzwonił telefon. Nim wydobyłam się z transu myślowego, po drugiej
stronie linii telefonicznej nie było już nikogo, tylko jeszcze jedna wiadomość od Księżyca.
,Jak rany" - powiedział. To wszystko. Ani słowa więcej.
Księżyc jest znany z tego, że eksperymentuje z farmaceutykami, i przez większość życia
zachowywał się bezsensownie. Najlepiej go zignorować.
Wsunęłam głowę do lodówki i znalazłam słoik oliwek, trochę zbrązowiałej, oślizgłej
sałaty i pomarańczę z niebieskawym nalotem. Butelkę piwa. I ani okruszka ciasta.
Ciasto ananasowe znajdowało się kilka kilometrów dalej, w domu moich rodziców.
Sprawdziłam pasek przy lewisach. Brak zapasu. Prawdopodobnie nie potrzebowałam ciasta.
Wypiłam piwo i zjadłam kilka oliwek. Niezłe, ale to nie ciasto. Westchnęłam z
rezygnacją. Zamierzałam ulec. Pragnęłam ciasta.
Matka i babka stały w drzwiach, kiedy podjechałam do krawężnika. Babcia Mazurowa
wprowadziła się do rodziców, kiedy dziadek Mazur wybrał się z wiaderkiem monet ćwierć
dolarowych do jednorękiego bandyty w niebie. W zeszłym miesiącu babka zdała wreszcie
egzamin na prawo jazdy i kupiła sobie czerwoną corvettę. Potrzebowała dokładnie pięciu dni,
by stracić uprawnienia z powodu nagminnego przekraczania dozwolonej prędkości.
- Kurczak na stole - oświadczyła matka. - Mieliśmy właśnie siadać.
- Masz szczęście, że obiad się opóźnił - zauważyła babka. - Telefony się urywały. Historia
z Lorettą Ricci to sensacja. - Zajęła miejsce przy stole i strzepnęła serwetkę. - Choć nie byłam
specjalnie zaskoczona. Już dawno powiedziałam sobie, że Lorettą prosi się o kłopoty. Paliła
się do romansu, słowo daję. Dostała szału po śmierci Dominica. Taki z niej numer.
Ojciec siedział u szczytu stołu i wyglądał tak, jakby chciał się zastrzelić.
- Skakała od jednego chłopa do drugiego na spotkaniach emerytów - ciągnęła babka. - I
słyszałam, że była naprawdę napalona.
Mięso stawiano najpierw przed moim ojcem, wziął więc pierwszy kawałek. Matka, jak
sądzę, wykoncypowała sobie, że jeśli ojciec zabierze się od razu do jedzenia, to nie będzie
miał już takiej ochoty rzucić się na babkę i udusić jej.
- Jak kurczak? - dopytywała się matka. - Nie za suchy?
Ależ skąd, zapewniali wszyscy, kurczak nie jest suchy. Kurczak jest w sam raz.
- Oglądałam w zeszłym tygodniu program telewizyjny o pewnej kobiecie - zaczęła babka.
- Ta kobieta była całkiem zwariowana i okazało się, że jeden z mężczyzn, z którym flirtowała,
to kosmita. I ten kosmita zabrał tę kobietę do swojego statku kosmicznego i robił z nią, co
chciał.
Ojciec pochylił się nad talerzem i wymamrotał coś niezrozumiale, uchwyciłam tylko
słowa “stary, zwariowany nietoperz".
- A co z Lorettą i Eddiem DeChoochem? - spytałam. - Myślisz, że się widywali?
- Nic o tym nie wiem - odparła babka. - O ile mogłam się zorientować, Loretta lubiła
gorących chłopaków, a Eddie DeChooch nie dawał rady podnieść malucha. Poszłam z nim
kilka razy i ten jego ptaszek był martwy jak trup. Obojętne, czego bym próbowała, nic się nie
działo.
Ojciec spojrzał na babkę i kawałek mięsa wypadł mu z ust.
Matka siedziała po drugiej stronie stołu czerwona jak burak. Wciągnęła głośno powietrze
i przeżegnała się.
- Jezu Chryste.
Bawiłam się widelcem.
- Jeśli teraz wyjdę, to pewnie nie dostanę ciasta ananasowego? - spytałam.
- Do końca życia - odparła matka.
- No więc jak wyglądała? - chciała koniecznie wiedzieć babka. - W co była ubrana? Jaką
miała fryzurę? Doris Szuch mi mówiła, że widziała Lorettę wczoraj po południu w sklepie
spożywczym, więc nie mogła być jeszcze tak całkiem nadgniła i zarobaczona.
Ojciec sięgnął po nóż do mięsa, ale matka powstrzymała go stalowym spojrzeniem, które
mówiło: nawet o tym nie myśl.
Ojciec pracował na poczcie, teraz jest na emeryturze. Jeździ jako taksówkarz na pół etatu,
kupuje tylko amerykańskie samochody i wypala za garażem cygara, kiedy matki nie ma w
domu. Nie sądzę, by naprawdę mógł pchnąć babkę nożem do mięsa... choć gdyby udławiła się
kością od kurczaka, to nie wiem, czy byłby z tego powodu bardzo nieszczęśliwy.
- Szukam Eddiego DeChoocha - poinformowałam babkę. - Nie stawił się w sądzie. Jak
myślisz, gdzie może się ukrywać?
- Przyjaźni się z Ziggym Garyeyem i Bennym Collucim. Jest jeszcze jego siostrzeniec,
Ronald.
- Sądzisz, że wyjedzie z kraju?
- Dlatego że przedziurawił Lorettę? Chyba nie. Wcześniej też był oskarżany o
morderstwa, a nie wyjechał. Nic mi przynajmniej o tym nie wiadomo.
- Nienawidzę tego - wtrąciła się do rozmowy matka. - Nienawidzę, kiedy moja córka
ściga morderców. Dlaczego, na Boga, Vinnie akurat tobie to zlecił? - Spojrzała gniewnie na
ojca. - Frank, on jest z twojej rodziny. Musisz z nim pomówić. I dlaczego, Stephanie, nie
możesz bardziej przypominać swojej siostry? - zwróciła się do mnie matka. - Jest szczęśliwa
w małżeństwie i ma dwoje ślicznych dzieci. Nie ugania się za mordercami i nie znajduje
zwłok.
- Stephanie jest prawie szczęśliwa w małżeństwie - zauważyła babka. - Zaręczyła się w
zeszłym miesiącu.
- Widzisz pierścionek na jej palcu? - spytała matka.
Wszyscy spojrzeli na mój goły palec.
- Nie chcę o tym mówić - oświadczyłam.
- Myślę, że Stephanie ciągnie do kogoś innego - wyjaśniła babka. - Sądzę, że robi słodkie
oczy do tego drugiego gościa, tego Komandosa.
Ojciec zastygł z widelcem wbitym w górę ziemniaków.
- Łowcy nagród? Czarnego faceta?
Mój ojciec był dość zacofany, jeśli chodzi o powszechną równość. Nie ozdabiał co
prawda murów kościelnych swastykami ani też nie dyskryminował mniejszości narodowych,
ale po prostu, pomijając matkę, jeśli ktoś nie był Włochem, to - według ojca - czegoś mu
brakowało.
- To Amerykanin kubańskiego pochodzenia - wyjaśniłam.
Matka przeżegnała się powtórnie.
ROZDZIAŁ 2
Było ciemno, kiedy wychodziłam od rodziców. Nie spodziewałam się, że Eddie
DeChooch będzie u siebie, ale na wszelki wypadek przejechałam obok jego domu. Po stronie
Marguchich paliło się światło. Po stronie DeChoocha nie było śladu życia. Dostrzegłam żółtą
policyjną taśmę, która wciąż odgradzała podwórze.
Chciałam zadać kilka pytań pani Marguchi, ale to musiało poczekać. Nie chciałam
niepokoić jej tego wieczoru. I tak miała ciężki dzień. Postanowiłam złapać ją nazajutrz, a po
drodze wpaść do biura i zdobyć adres Garveya i Colucciego.
Dojechałam do następnej przecznicy i ruszyłam w stronę Hamilton Avenue. Mój blok
znajduje się kilka kilometrów za Burg. To masywny, trzykondygnacyjny kloc z cegieł i
zaprawy, zbudowany w latach siedemdziesiątych, kiedy to przywiązywano wagę do
oszczędności. Jest pozbawiony wygód, ale ma przyzwoitego dozorcę, który zrobi wszystko za
sześciopak piwa, i windę, która prawie zawsze funkcjonuje. Czynsze też ustalono rozsądne.
Postawiłam wóz na parkingu i spojrzałam w okna swojego mieszkania. Paliło się światło.
Ktoś był u mnie, i to nie byłam ja. Pewnie Morelli. Miał klucz. Poczułam przypływ
podniecenia na myśl, że go zobaczę, ale zaraz potem nieprzyjemne łaskotanie w dołku.
Znaliśmy się od małego i nasze wspólne życie nigdy nie przedstawiało się różowo.
Ruszyłam po schodach, starając się odgadnąć własne uczucia, w końcu doszłam do
wniosku, że jestem względnie zadowolona. Prawdę mówiąc, jesteśmy przekonani, że się
kochamy. Nie mamy tylko pewności, czy dalibyśmy radę spędzić resztę życia razem. Nie palę
się zbytnio, żeby poślubić gliniarza. Morelli nie chce ożenić się z łowczynią nagród. No i
pozostaje jeszcze problem Komandosa.
Otworzyłam drzwi mieszkania i zobaczyłam na kanapie dwóch starych facetów, którzy
oglądali mecz w telewizji. Ani śladu Morellego. Obaj wstali i uśmiechnęli się, kiedy weszłam
do środka.
- Jesteś zapewne Stephanie Plum - powiedział jeden z nich. - Pozwolisz, że dokonam
prezentacji. Nazywam się Benny Colluci, a to mój przyjaciel i kolega po fachu, Ziggy Garvey.
- Jak dostaliście się do mieszkania?
- Drzwi były otwarte.
- Nieprawda.
Mężczyzna uśmiechnął się szerzej.
- To Ziggy. On grzebał przy zamku.
Ziggy wyraźnie się rozpromienił, przebierając przy tym palcami.
- Stary bałwan ze mnie, ale paluszki wciąż mam sprawne.
- Nie lubię, jak ludzie włamują mi się do mieszkania.
Benny przytaknął z powagą.
- Rozumiem, ale uznaliśmy, że w tym wypadku to konieczne. Mamy bardzo ważną
sprawę.
- I pilną - dodał Ziggy. - Niezwykle pilną.
Popatrzyli na siebie i skinęli głowami. Rzeczywiście, sprawa była pilna.
- Poza tym - ciągnął Ziggy - masz bardzo wścibskich sąsiadów. Czekaliśmy na korytarzu,
ale jakaś pani wciąż otwierała drzwi i patrzyła na nas. Robiło nam się nieswojo.
- Była nami chyba zainteresowana, jeśli wiesz, o co mi chodzi. A my nie bawimy się w te
klocki. Jesteśmy żonatymi ludźmi.
- Może gdybyśmy byli młodsi - zauważył Ziggy z uśmiechem.
- Więc co to za pilna sprawa?
- Ziggy i ja jesteśmy przypadkowo dobrymi kumplami Eddiego DeChoocha - wyjaśnił
Benny. - Znamy się od wieków. Martwi nas to jego nagłe zniknięcie. Boimy się, że Eddie
może mieć kłopoty.
- Dlatego, że zabił Lorettę Ricci?
- Nie w tym rzecz. Ludzie zawsze oskarżali Eddiego o zabijanie ludzi.
Ziggy nachylił się do mnie.
- Wszystko to bujdy - oświadczył konspiracyjnym szeptem.
No jasne.
- Martwimy się, bo może Eddie nie myśli prawidłowo - wyznał Benny. - Cierpiał ostatnio
na depresję. Odwiedzaliśmy go, a on nie chciał z nami gadać. Nigdy się tak nie zachowywał.
- To nienormalne - dorzucił Ziggy.
- Tak czy owak, wiemy, że go szukasz, a nie chcemy, żeby coś mu się stało, rozumiesz?
- Nie chcecie, żebym go zastrzeliła.
- Zgadza się.
- Prawie nigdy nie strzelam do ludzi.
- Czasem się zdarza i niech ręka boska broni, żeby trafiło na naszego kumpla - powiedział
Benny. - Zrobimy wszystko, aby to nie był Chooch.
- Hej, jeśli oberwie, to nie z mojej broni.
- I jeszcze jedno - dodał Benny. - Próbujemy znaleźć Eddiego, żeby mu pomóc.
Ziggy przytaknął.
- Może powinien pójść do lekarza. Niewykluczone, że potrzebuje psychiatry. Więc
wykombinowaliśmy sobie, że popracujemy razem, skoro też go szukasz.
- Pewnie - zgodziłam się. - Jak go znajdę, dam wam znać.
Ale najpierw zawlokę go do sądu i wsadzę za kratki.
- Zastanawialiśmy się też, czy wpadłaś już na jakiś trop.
- Nie. Na żaden.
- Jezu, mieliśmy nadzieję, że coś wiesz. Słyszeliśmy, że jesteś niezła.
- Prawdę mówiąc, nie jestem znów taka dobra... mam po prostu szczęście.
Kolejna wymiana spojrzeń.
- No, a jak myślisz, w tym wypadku też ci dopisze? -spytał Benny.
Trudno na nie liczyć, kiedy właśnie pozwoliłam zwiać emerytowanemu obywatelowi w
depresji, znalazłam w jego szopie martwą kobietę i przeżyłam obiad z rodzicami.
- Trochę za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć.
Z korytarza dobiegły hałasy, drzwi się otworzyły i do mieszkania wkroczył Księżyc.
Ubrany był od stóp do głów w elastyczny liliowy kombinezon z wielką srebrną literą K na
piersi.
- Hej - powitał mnie. - Próbowałem się dodzwonić, ale nie było cię w domu. Chciałem ci
pokazać mój nowy kostium.
- Rany - skomentował Benny. - Wygląda jak cholerny pedzio.
- Jestem Superbohater, facet - sprostował Księżyc.
- Chyba superpedzio. Paradujesz w tym cały dzień?
- Skądże, facet. To mój sekretny kombinezon. Normalnie zakładam go tylko wtedy, kiedy
dokonuję super-czynów, ale chciałem, żeby ta facetka zobaczyła mnie w całej krasie, więc
przebrałem się na korytarzu.
- Umiesz latać jak Superman? - spytał Benny.
- Nie, ale umiem latać w wyobraźni, facet. Szybować.
- O rany - skomentował Benny.
Ziggy spojrzał na zegarek.
- Musimy spadać. Jak dowiesz się czegoś o Eddiem, to dasz znać, dobra?
- Pewnie.
Może.
Patrzyłam, jak wychodzą. Przypominali Flipa i Flapa. Benny miał dwadzieścia pięć kilo
nadwagi, podbródek wylewał mu się na kołnierz. A Ziggy wyglądał niczym zewłok indyka.
Zakładałam, że mieszkają w Burg i należą do klubu Choocha, ale nie mogłam być pewna.
Podejrzewałam też, że to dawni klienci Vincenta Pluma, ponieważ nie uznali za konieczne
podać mi swoich telefonów.
- No i co myślisz o moim kostiumie? - spytał Księżyc, kiedy Benny i Ziggy wyszli. -
Znaleźliśmy z Dougiem całe pudło tego. To chyba dla pływaków, biegaczy czy kogo innego.
Dougie i ja nie znamy żadnych pływaków, więc pomyśleliśmy sobie, że zrobimy z tego
superkombinezony. Rozumiesz, można to nosić jako bieliznę, a jak trzeba zamienić się w
Superbohatera, wystarczy tylko zdjąć ubranie. Problem w tym, że nie mamy żadnych czapek.
Pewnie dlatego ten stary facet nie zorientował się, że jestem Superbohater. Ani jednej czapki.
- Tak naprawdę to nie myślisz, że jesteś Superbohater, co?
- To znaczy w normalnym życiu?
- Tak.
Księżyc sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Superbohaterowie to fikcja. Nikt ci nigdy nie mówił?
- Tak tylko sprawdzałam.
Chodziłam do szkoły z Walterem Dunphym, ksywa Księżyc, i Dougiem Kruperem,
ksywa Diler.
Księżyc mieszka z dwoma innymi gośćmi w wąskim szeregowcu przy Grant Street.
Razem tworzą legion lewusów. Wszystko to ćpuny i nieudacznicy, zamieniają bezustannie
jedną nędzną robotę na inną i żyją z dnia na dzień. Są spokojni, nieszkodliwi i bez trudu
adaptują się do warunków. Nie powiem, żebym się specjalnie przyjaźniła z Księżycem.
Jesteśmy po prostu w kontakcie i gdy nasze ścieżki się krzyżują, ten gość wzbudza we mnie
macierzyńskie uczucia. Przypomina nierozgarniętego dachowca, który zjawia się czasem
złakniony miski strawy.
Dougie mieszka w tym samym szeregowcu. W szkole nosił niezgrabną koszulę, zapinaną
pod szyję, podczas gdy wszystkie inne dzieciaki nosiły T-shirty. Dougie nie miał wielkich
osiągnięć w nauce, nie uprawiał sportów, nie grał na żadnym instrumencie i nie miał
superwozu. Jedynym jego osiągnięciem była umiejętność wciągania przez słomkę galaretki
do nosa.
Po maturze rozniosło się, że Dougie wyjechał do Arkansas i umarł. Nagle, kilka miesięcy
temu, wypłynął w Burg, cały i zdrowy. A w zeszłym miesiącu przyłapano go na paserstwie,
sprzedawał skradzione ze swojego domu rzeczy. Podczas aresztowania jego paserstwo uznano
bardziej za działalność na rzecz społeczności niż przestępstwo, gdyż Dougie stanowił źródło
tanich środków uspokajających i po raz pierwszy w historii Burg emeryci stali się jego
regularnymi klientami.
- Myślałam, że Dougie skończył z paserstwem - powiedziałam.
- Kobieto, myśmy naprawdę znaleźli te kostiumy. Leżały w pudle na strychu.
Porządkowaliśmy dom i natknęliśmy się na nie przypadkiem.
Nie wątpiłam, że można mu wierzyć.
- No więc co myślisz? - spytał. - Ekstra, no nie?
Kostium był zrobiony z cienkiej lycry i opinał jego chudą sylwetkę bez jednej
zmarszczki... nie wyłączając niższych partii ciała. Nie pozostawało wiele miejsca dla
wyobraźni. Gdyby ten strój leżał tak na Komandosie, nie narzekałabym, ale ubrany w
kombinezon Księżyc nie stanowił pociągającego widoku.
- Kostium jest niesamowity.
- Od kiedy Dougie i ja mamy te superwdzianka, postanowiliśmy zostać pogromcami
przestępców... jak Batman.
Wydawało się to miłą odmianą. Księżyc i Dougie byli zazwyczaj kapitanem Kirkiem i
Spockiem.
Księżyc ściągnął z głowy kaptur od kostiumu i rozpuścił długie kasztanowe włosy.
- Chcieliśmy zacząć walkę z przestępczością już dzisiaj, problem w tym, że Dougie
zniknął.
- Zniknął? Co to znaczy... zniknął?
- Normalnie, facetka. Zadzwonił do mnie we czwartek i powiedział, że ma robotę, ale że
muszę wpaść wieczorem i pooglądać wrestling. Dougie ma duży telewizor. Niesamowite
wydarzenie. Zawodnicy najwyższej klasy. The Rock, Stone Cold i Triple H. W każdym razie
Dougie się nie pojawił. Nigdy by nie przegapił wrestlingu, chyba że stałoby się coś
strasznego. Nosi przy sobie ze cztery pagery i żaden nie odpowiada. Nie wiem, co myśleć.
- Szukałeś go? Może był u jakiejś przyjaciółki?
- Mówię ci, to do niego niepodobne, odpuścić sobie wrestling. Nikt nie odpuszcza sobie
takich zawodów - upierał się Księżyc. - Cały aż chodził. Myślę, że stało się coś złego.
- Na przykład?
- Nie wiem. Mam złe przeczucie.
Oboje odetchnęliśmy gwałtownie, gdy zadzwonił telefon. Jakby nasze podejrzenia mogły
urzeczywistnić klęskę.
- Jest tutaj - odezwała się po drugiej stronie linii babka.
- Kto? Kto tam jest?
- Eddie DeChooch! Mabel przyjechała po mnie po twoim wyjściu, żebyśmy mogły
okazać szacunek nieboszczykowi. Wiesz, Anthony Varga. Jest wystawiony u Stivy, a Stiva
odwalił kawał dobrej roboty. Nie wiem, jak on tego dokonuje. Anthony Varga nie wyglądał
tak dobrze przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Powinien był chodzić do Stivy za życia. W
każdym razie wciąż tu jesteśmy, a Eddie właśnie się zjawił.
- Zaraz tam będę.
Nieważne, czy człowiek cierpi na depresję, czy też jest poszukiwany za morderstwo, w
Burg należy przede wszystkim okazać szacunek zmarłemu.
Chwyciłam torbę leżącą na szafce kuchennej i wypchnęłam Księżyca za drzwi.
- Muszę lecieć. Wykonam kilka telefonów i skontaktuję się z tobą. Ty wracaj do domu,
może Dougie się pojawi.
- Do którego domu mam iść? Do Dougiego czy do siebie?
- Do siebie. I zajrzyj czasem do Dougiego.
Fakt, że Księżyc martwił się o Dougiego, trochę mnie niepokoił, ale zbytnio się nie
przejmowałam. Byli przyjaciółmi, ale i narwańcami. Z drugiej strony Dougie darował sobie
wrestling, a Księżyc miał rację... nikt nie daruje sobie wrestlingu. W każdym razie nikt w
Jersey.
Popędziłam korytarzem i zbiegłam ze schodów. Pomknęłam przez hol na dole i
wypadłam na dwór, prosto do samochodu. Dom pogrzebowy Stivy znajdował się trzy
kilometry dalej, przy Hamilton Avenue. Dokonałam w myślach szybkiego przeglądu
uzbrojenia. Miotacz pieprzu i kajdanki w torebce. Paralizator pewnie też, choć mógł być
rozładowany. Trzydziestka ósemka spoczywała w słoiku na pierniki. Miałam jeszcze pilnik do
paznokci, na wypadek gdyby doszło do starcia wręcz.
Dom pogrzebowy Stivy mieści się w białym budynku, który stanowił niegdyś prywatną
rezydencję. Na potrzeby interesu dobudowano garaże i sale dla nieboszczyków. Jest tam też
mały parking. Okna okalają czarne okiennice, a szeroki ganek jest wyłożony zielonym
dywanem.
Postawiłam wóz na parkingu i ruszyłam do wejścia. Na ganku stała grupka mężczyzn,
palili i wymieniali uwagi. Przedstawiciele klasy pracującej, ubrani w skromne garnitury. Lata
odcisnęły piętno na ich brzuchach i linii włosów. Przecisnęłam się do przedsionka. Anthony
Varga leżał w sali spoczynku numer jeden. W sali numer dwa leżała Caroline Borchek. Babcia
Mazurowa chowała się za sztucznym fikusem w holu.
- Jest z Anthonym - poinformowała mnie babka. - Rozmawia z wdową. Pewnie ocenia jej
wymiary, szukając następnej kobiety, którą zastrzeli i wepchnie do szopy.
W sali, gdzie leżał Varga, było około dwudziestu osób. Większość siedziała. Kilka stało
przy trumnie. Wśród nich Eddie DeChooch. Mogłam tam podejść, przysunąć się do niego
niepostrzeżenie z boku i założyć mu kajdanki. Tak byłoby najprościej. Niestety, tym samym
urządziłabym scenę i zakłóciła spokój żałobników. Co gorsza, pani Varga zadzwoniłaby do
mojej matki i zrelacjonowała ten gorszący incydent. Mogłam też podejść do Eddiego i
poprosić, żeby wyszedł ze mną na zewnątrz. Albo zaczekać przed budynkiem i przydybać go
na parkingu czy schodach.
- Co teraz? - spytała babka. - Wkraczamy do akcji i łapiemy go, czy jak?
Posłyszałam, jak ktoś za moimi plecami głośno wciąga powietrze. Była to siostra Loretty
Ricci, Madeline. Właśnie przyszła i dostrzegła DeChoocha.
- Morderca! - wrzasnęła na niego. - Zamordowałeś moją siostrę!
DeChooch zrobił się biały na twarzy i zatoczył do tyłu, tracąc równowagę i wpadając na
panią Varga. Oboje, DeChooch i pani Varga, chwycili się trumny, która przechyliła się
niebezpiecznie na przykrytym kirem wózku, po czym rozległo się zbiorowe westchnienie, gdy
Anthony Varga zsunął się na jedną stronę, waląc głową o jedwabne obicie.
Madeline wsunęła dłoń do torebki, ktoś krzyknął, że wyciągnie broń, i wszystkich
ogarnęła panika. Niektórzy przypadli płasko do podłogi, inni zaczęli przeciskać się do
wyjścia.
Pomocnik Stivy, Harold Barrone, skoczył na Madeline i podbił jej kolana, rzucając ją na
mnie i babkę. Runęliśmy wszyscy w bezładną plątaninę kończyn.
- Nie strzelaj! - wrzasnął Harold. - Opanuj się!
- Chciałam tylko wyciągnąć chusteczkę, ty idioto - wyjaśniła Madeline. - Zleź ze mnie.
- Tak, i zleź też ze mnie - dodała babka. - Jestem stara. Kości mogą mi trzasnąć jak
zapałki.
Dźwignęłam się z podłogi i rozejrzałam wokół. Ani śladu DeChoocha. Wybiegłam na
ganek, gdzie stali mężczyźni.
- Widział ktoś Eddiego DeChoocha?
- Owszem - odparł jeden z nich. - Właśnie wyszedł.
- W którą stronę się udał?
- Na parking.
Zbiegłam po schodach i dotarłam na parking akurat w chwili, gdy DeChooch odjeżdżał
swoim białym cadillakiem. Rzuciłam kilka brzydkich słów dla uspokojenia nerwów i
ruszyłam za nim. Wyprzedzał mnie o jedną przecznicę, przekraczając środkową linię i nie
zwracając uwagi na światła. Skręcił w stronę Burg i zaczęłam się zastanawiać, czy jedzie do
domu. Podążyłam za nim wzdłuż Roebling Avenue, mijając ulicę, która prowadziła do jego
domu. Nie było widać innych samochodów. Musiał mnie dostrzec. Nie był tak ślepy, by nie
zauważyć świateł w lusterku wstecznym.
Dalej kluczył po ulicach Burg, skręcając w Washington i Liberty, a potem wracając
wzdłuż Division. Zaczęłam sobie wyobrażać, że będę za nim jechać, dopóki w którymś wozie
nie skończy się benzyna. A potem co? Nie miałam broni ani kamizelki kuloodpornej. Ani
wsparcia. Musiałabym polegać wyłącznie na własnej sile perswazji.
DeChooch zatrzymał się na rogu Division i Emory, a ja stanęłam jakieś sześć metrów za
nim. Nie było w tym miejscu latami, ale samochód Eddiego oświetlały moje reflektory.
DeChooch otworzył drzwi, wysiadł na zgiętych kolanach i przycupnął na ziemi. Patrzył na
mnie przez chwilę, przysłaniając oczy dłonią. Potem, jak gdyby nic, podniósł dłoń i wypalił
do mnie trzy razy. Trzask, trzask, trzask. Dwa pociski uderzyły w asfalt obok mojego wozu, a
trzeci odbił się od przedniego zderzaka.
Chryste Panie. Krach perswazji. Wrzuciłam wsteczny i wdepnęłam pedał gazu do dechy.
Skręciłam z piskiem opon w Morris Street, zahamowałam, wrzuciłam jedynkę i popędziłam
jak rakieta poza granice Burg.
Przestałam się trząść dopiero wtedy, gdy dotarłam na swój parking. Upewniłam się też, że
nie zmoczyłam spodni, więc, biorąc pod uwagę okoliczności, byłam z siebie raczej dumna.
Na zderzaku widniała paskudna rysa. Mogło być gorzej, powiedziałam sobie. Mogłam mieć
rysę na głowie. Starałam się traktować Eddiego wyrozumiale, bo był stary i cierpiał na
depresję, ale prawdę mówiąc, zaczynałam odczuwać wobec niego niechęć.
Ubranie Księżyca wciąż leżało na korytarzu; więc kiedy wysiadłam z windy, po drodze
zabrałam je do mieszkania. Przystanęłam pod drzwiami i nasłuchiwałam przez chwilę.
Telewizor był włączony. Nadawali chyba boks. Byłam prawie pewna, że wyłączyłam pudło.
Oparłam czoło o drzwi. Co teraz?
Wciąż stałam z czołem przyciśniętym do drzwi, kiedy nagle się otworzyły i ze środka
wyszczerzył do mnie zęby Morelli.
- Jeden z tych dni, hę?
Rozejrzałam się po mieszkaniu.
- Jesteś sam?
- A kogo się jeszcze spodziewałaś?
- Batmana, ducha z Opowieści wigilijnej i Kuby Rozpruwacza. - Rzuciłam ubranie
Księżyca na podłogę w przedpokoju. - Jestem trochę spietrana. Przeżyłam właśnie strzelaninę
z DeChoochem. Tyle że to on miał spluwę.
Zaczęłam relacjonować Morellemu barwne szczegóły i gdy doszłam do moczenia spodni,
zadzwonił telefon.
- Wszystko w porządku? - dopytywała się matka. - Właśnie zjawiła się twoja babka i
powiedziała, że ruszyłaś w pościg za Eddiem.
- Nic mi nie jest, ale go zgubiłam.
- Myra Szilagy mówiła mi, że są wolne miejsca w fabryce guzików. Oferują dobre
warunki. Mogłabyś pracować przy taśmie. Albo nawet w biurze.
Zanim skończyłam rozmawiać, Morelli rozłożył się już na kanapie i znów skupił uwagę
na boksie. Wyglądał nieźle. Czarny T-shirt, kremowy sweter i dżinsy. Szczupły, umięśniony i
po śródziemnomorsku śniady. Był dobrym gliniarzem. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by
zaczęły mnie łaskotać sutki. I kibicował drużynie New York Rangers. To czyniło go niemal
doskonałym... jeśli pominąć fach gliniarza.
Obok siedział Bob. Bob to skrzyżowanie golden retrievera z Chewbaccą z Gwiezdnych
wojen. Początkowo miał mieszkać u mnie, ale potem doszedł do wniosku, że woli mieszkanie
Morellego. Męska przyjaźń, jak sądzę. Nie gniewam się, ponieważ Bob zżera wszystko.
Pozostawiony sam sobie, zdołałby zredukować dom do kilku gwoździ i resztek glazury. A
ponieważ często pochłania ogromne ilości żarcia typu meble, buty i rośliny, wydala też góry
psiego gówna.
Bob uśmiechnął się i zamerdał do mnie ogonem, a potem znów zajął się telewizją.
- Zakładam; że znasz gościa, który zdjął ubranie pod twoimi drzwiami - odezwał się
Morelli.
- To Księżyc. Chciał mi pokazać swoją bieliznę.
- Rozumiem. Całkiem jasne.
- Powiedział, że Dougie zaginął. Wyszedł wczoraj rano i nie wrócił.
Morelli z wysiłkiem oderwał się od boksu.
- Czy Dougie nie czeka na rozprawę?
- Owszem, ale Księżyc nie wierzy, by Dougie zwiał. Uważa, że coś się stało.
- Mózg Księżyca wygląda pewnie jak jajecznica. Nie przywiązywałbym większej wagi do
tego, co myśli.
Wręczyłam Morellemu telefon.
- Może byś zadzwonił tu i ówdzie. No wiesz, sprawdził w szpitalach i tak dalej.
I w kostnicy. Jako gliniarz miał większe możliwości ode mnie.
Kwadrans później Morelli doszedł do końca listy. Nikt odpowiadający rysopisowi
Dougiego nie trafił do szpitala Świętego Franciszka, Helen Fuld czy kostnicy. Zadzwoniłam
do Księżyca i przekazałam mu nasze ustalenia.
- Hej, człowieku, robi się naprawdę groźnie - skomentował. - Nie tylko Dougie zniknął.
Moich łachów też nie ma.
- Nie martw się o ubranie. Zabezpieczyłam je.
- Rany, jesteś w porządku - odetchnął z ulgą. - Naprawdę w porządku.
Przewróciłam w myślach oczami i odłożyłam słuchawkę.
Morelli poklepał kanapę obok siebie.
- Usiądź. Pogadamy o Eddiem DeChoochu.
- A co z nim?
- To nie jest miły gość.
Z moich ust dobyło się niezamierzone westchnienie.
Morelli je zignorował.
- Costanza mówił, że wybrałaś się do Eddiego na rozmowę, zanim zwiał.
- DeChooch jest w depresji.
- Podejrzewam, że nie wspomniał o Loretcie Ricci?
- Nie, ani słowem. Sama ją znalazłam.
- Sprawę prowadzi Tom Beli. Natknąłem się na niego po robocie, a on powiedział, że
Ricci była już martwa, kiedy do niej strzelano.
- Co?!
- Będzie coś wiadomo dopiero po sekcji zwłok.
- Dlaczego ktoś miałby strzelać do trupa?
Morelli uniósł tylko dłonie.
Wspaniale.
- Masz coś jeszcze?
Morelli popatrzył znacząco i uśmiechnął się.
- Prócz tego - uściśliłam.
Spałam i w tym śnie dusiłam się. Na mojej piersi spoczywał straszny ciężar i nie mogłam
oddychać. Zazwyczaj nie miewam snów, w których się duszę. Miewam sny o windach
wystrzelających przez dach budynku, a w tych windach to właśnie ja jestem uwięziona.
Miewam sny o bykach, które pędzą za mną po ulicach miasta. Miewam też sny, w których
zapominam się ubrać i idę naga do centrum handlowego. Ale nigdy mi się nie śniło, że się
duszę. Aż do teraz. Ocknęłam się z trudem i otworzyłam oczy. Obok spał Bob, swoją wielką
psią głowę i przednie łapy złożył na mojej piersi. Reszta łóżka była pusta. Morelli zniknął.
Wyszedł na palcach z pierwszym brzaskiem i zostawił mi Boba.
- No dobra, olbrzymie - powiedziałam. - Jak ze mnie zleziesz, to cię nakarmię.
Bob może nie rozumieć wszystkich słów, ale ma wyczulony słuch, kiedy rzecz dotyczy
jedzenia. Postawił uszy, błysnął oczami i w sekundę zeskoczył z łóżka, tańcząc wokół z
rozpromienioną mordą.
Wysypałam gar psich herbatników i zaczęłam na próżno szukać ludzkiego jedzenia. Ani
śladu tart, precli, placka z jagodami. Matka zawsze odsyła mnie do domu z torbą wiktuałów,
ale kiedy wychodziłam od rodziców, głowę miałam zajętą Lorettą Ricci i zapomniałam o
prowiancie, który leżał przygotowany na szafce kuchennej.
- Spójrz na mnie - zwróciłam się do Boba. - Jestem domową niezgułą.
Bob posłał mi spojrzenie, które mówiło: hej, panienko, nakarmiłaś mnie, więc o co
chodzi?
Wskoczyłam w lewisy i buty, zarzuciłam na koszulę nocną kurtkę dżinsową i przypięłam
Boba do jego smyczy. Następnie pognałam stwora do wozu, by zawieźć go pod dom mojej
śmiertelnej nieprzyjaciółki, Joyce Barnhardt, żeby tam narobił. Dzięki temu nie musiałam
sprzątać odchodów, czułam się więc niczym zwyciężczyni. Przed laty przyłapałam Joyce, jak
pieprzyła mojego męża - obecnie eksmęża - na moim własnym stole w jadalni, dlatego od
czasu do czasu lubię odpłacić jej pięknym za nadobne.
Joyce mieszka pięćset metrów dalej, ale dla mnie to dystans zabójczy. Joyce dostała
przyzwoitą odprawę od swoich eksmałżonków. Prawdę mówiąc, małżonek numer trzy tak
bardzo pragnął wyrzucić Joyce ze swego życia, że zostawił jej cały dom, i to za bezcen. To
duży budynek, położony na niewielkiej działce w okolicy zamieszkanej przez przedstawicieli
wolnych zawodów. Jest z czerwonej cegły i ma fantazyjne białe kolumny, wspierające daszek
nad frontowymi drzwiami. Coś jak połączenie Partenonu z budą. W okolicy obowiązują ścisłe
przepisy dotyczące sprzątania po swoich ulubieńcach, więc razem z Bobem odwiedzamy
Joyce tylko pod osłoną ciemności. Albo - jak w tym wypadku - wcześnie rano, nim ulica
zdąży się przebudzić.
JANET EVANOVICH SEVEN UP (TŁUMACZ: JAN KABAT) SCAN-DAL PROLOG Przez większą część dzieciństwa moje aspiracje zawodowe były dość proste - chciałam zostać międzygalaktyczną księżniczką. Nie chodziło mi o sprawowanie rządów nad hordami kosmitów, ale o kask, seksowne buty i superbroń. Jak to w życiu bywa, historia z księżniczką nie wypaliła, poszłam więc do college'u, a po jego ukończeniu zaczęłam pracować jako dostawca bielizny damskiej do sieci sklepów. To też nie wypaliło, zmusiłam więc szantażem swojego kuzyna, by dał mi posadę łowczyni nagród. Zabawne, jak los potrafi płatać figle. Nigdy nie załatwiłam sobie kasku ani seksownych butów, ale w końcu mam coś w rodzaju superbroni. No dobra, to tylko mała trzydziestka ósemka, którą trzymam w słoiku na pierniki, ale mimo wszystko to spluwa, no nie? W dawnych czasach, kiedy jeszcze starałam się o robotę księżniczki, miewałam scysje ze złym chłopakiem z sąsiedztwa. Był dwa lata starszy ode mnie. Nazywał się Joe Morelli. I stanowił problem. Wciąż zdarzają mi się te scysje z Morellim. I wciąż stanowi on problem... ale teraz to problem z rodzaju tych, jakie kobiety lubią. Morelli jest gliniarzem i ma broń większą od mojej, no i nie trzyma jej w słoiku na pierniki. Oświadczył mi się kilka tygodni temu podczas ataku libido. Rozpiął mi dżinsy, wsunął
palec za pasek i przyciągnął mnie do siebie. - Co się tyczy tej propozycji, cukiereczku... - O jakiej propozycji mówimy? - O propozycji małżeństwa. - Czy mówisz poważnie? - Jestem człowiekiem zdesperowanym. To nie ulegało wątpliwości. Po prawdzie i ja byłam zdesperowana. Zaczynały mnie nachodzić romantyczne myśli na temat mojej elektrycznej szczoteczki do zębów. Problem w tym, że nie wiedziałam, czy naprawdę jestem gotowa do małżeństwa. Małżeństwo to nie przelewki. Trzeba korzystać z tej samej łazienki. A fantazje? Przypuśćmy, że odezwie się we mnie międzygalaktyczna księżniczka i że będę musiała wyruszyć w jakiejś misji? Morelli pokręcił głową. - Znów się zastanawiasz. - Jest nad czym. - Pozwól, że wskażę ci plusy... tort weselny, seks oralny no i moja karta kredytowa. - Najbardziej podoba mi się ten tort weselny. - Reszta też ci się spodoba - zapewnił Morelli. - Potrzebuję czasu do namysłu. - Pewnie - zgodził się. - Myśl, ile chcesz. A może pomyślimy na górze w sypialni? Jego palec wciąż tkwił za paskiem moich spodni, a niżej robiło mi się coraz cieplej. Uniosłam odruchowo wzrok. Morelli uśmiechnął się i przyciągnął mnie jeszcze bliżej. - Myślisz o torcie weselnym? - Nie - odparłam. - Ani o karcie kredytowej. ROZDZIAŁ 1 Wiedziałam, że szykuje się coś złego, kiedy Vinnie wezwał mnie do swojego gabinetu. Vinnie to mój szef i kuzyn. Przeczytałam kiedyś na drzwiach ubikacji, że Vinnie pieprzy się jak fretka. Nie jestem pewna, co to znaczy, ale stwierdzenie to nie wydaje się pozbawione sensu, gdyż Vinnie faktycznie wygląda jak fretka. Rubinowy pierścień, który nosi na małym palcu, przypomina mi trofeum wygrane na odpuście. Miał na sobie czarną koszulę i krawat w
takim samym kolorze, rzednące czarne włosy zaczesane były do tyłu, w stylu bossa pokątnego kasyna, wyraz twarzy świadczył o skrajnym niezadowoleniu. Popatrzyłam na niego, starając się nie krzywić twarzy. - O co chodzi? - Mam dla ciebie robotę - odparł Vinnie. - Chcę, żebyś znalazła tego szczura Eddiego DeChoocha i przywlokła tu jego kościstą dupę. Złapali go, jak przemycał z Wirginii ciężarówkę trefnych papierosów. Nie stawił się w sądzie. Wzniosłam oczy tak wysoko, że mogłam niemal zobaczyć czubek własnej głowy. - Nie biorę się do Eddiego. Jest stary, zabija ludzi i chodzi z moją babką. - Teraz rzadko zabija - uspokoił mnie Vinnie. - Ma kataraktę. Jak ostatnim razem chciał kogoś zastrzelić, wpakował cały magazynek w deskę do prasowania. Vinnie prowadzi interes z kaucjami w Trenton w stanie New Jersey. Vincent Plum - Kaucje i Poręczenia. Kiedy ktoś jest oskarżony o jakieś przestępstwo, Vinnie wpłaca do sądu zastaw, sąd zwalnia oskarżonego do czasu rozprawy, a Vinnie się modli, by oskarżony pojawił się w sądzie. Jeśli oskarżony postanawia wyrzec się przyjemności, jaką daje randka z wymiarem sprawiedliwości, Vinnie traci forsę, chyba że odszukam delikwenta i sprowadzę go przed oblicze Temidy. Nazywam się Stephanie Plum i jestem agentką, która poszukuje osób zwolnionych za kaucją sądową... albo, krócej, łowczynią nagród. Wzięłam tę robotę w kiepskich czasach i nawet fakt, że ukończyłam college z lokatą w pierwszych dziewięćdziesięciu ośmiu procentach swojej klasy, mógł mi zapewnić lepszy start w życiu. Gospodarka od tej pory znacznie się poprawiła i właściwie nie ma żadnego powodu, bym dalej tropiła niegrzecznych facetów, pomijając dwie istotne przyczyny - irytuje to moją matkę no i nie muszę wkładać do pracy rajstop. - Zleciłbym to Komandosowi, ale nie ma go w kraju - wyjaśnił Vinnie. - Pozostajesz więc ty. Komandos to ktoś w rodzaju najemnika, pracujący czasem jako łowca nagród. Jest bardzo dobry... we wszystkim. I groźny jak diabli. - Co Komandos robi poza krajem? I co przez to rozumiesz, że nie ma go w kraju? Gdzie jest? Azja? Ameryka Południowa? Miami? - Wykonuje dla mnie robotę w Portoryko - odparł Vinnie i podsunął mi plastikową teczkę. - Dokumenty DeChoocha i twoje upoważnienie. Jest dla mnie wart pięćdziesiąt tysięcy... pięć dla ciebie. Jedź do niego do domu i dowiedz się, dlaczego nie stawił się wczoraj na przesłuchaniu. Connie dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Chryste, może leży martwy na podłodze w kuchni. Chodzenie z twoją babką to śmierć dla każdego.
Biuro Vinniego znajduje się przy Hamilton, co na pierwszy rzut oka nie wydaje się dobrą lokalizacją na tego typu interes. Większość takich instytucji jest zlokalizowana naprzeciwko więzienia. Różnica w przypadku Vinniego polega na tym, że ludzie, za których wpłaca kaucje, to głównie krewni albo sąsiedzi, mieszkają więc niedaleko Hamilton, w samym Burg. Wychowałam się w Burg, moi rodzice wciąż tam mieszkają. To bardzo bezpieczna okolica, jako że przestępcy zawsze dokładają starań, by popełniać zbrodnie gdzie indziej. No dobra, Jimmy Curtains wyprowadził kiedyś Garibaldiego Dwa Paluchy z domu i wywiózł na wysypisko śmieci... ale w końcu łomot odbył się poza granicami Burg. A faceci, których znaleziono zakopanych w piwnicy sklepu ze słodyczami przy Ferris Street, też byli zamiejscowi, więc nie wliczają się do statystyki. Connie Rossoli podniosła wzrok, kiedy wyszłam z gabinetu Vinniego. Connie to szefowa biura. Connie pilnuje interesu, kiedy Vinnie ściga drani albo cudzołoży ze zwierzętami futerkowymi. Connie miała włosy zaczesane na wysokość trzykrotnie przekraczającą rozmiary jej głowy, różowy sweterek opinał cycuszki, które mogłyby należeć do znacznie większej kobiety, a krótka czarna spódniczka z dzianiny pasowałaby do znacznie mniejszej. Connie pracuje u Vinniego od samego początku. Wytrzymała tak długo, bo niczego nie toleruje, a w szczególnie kiepskich chwilach korzysta z zasobów finansowych biura. Na jej twarzy pojawił się grymas, kiedy dostrzegła w mojej dłoni teczkę z dokumentami. - Nie wybierasz się chyba do Eddiego DeChoocha, co? - Mam nadzieję, że nie żyje. Lula leżała rozwalona na kanapie ze sztucznej skóry, która służyła za więzienny kojec dla naszych interesantów i ich nieszczęsnych krewniaków. Lula i kanapa odznaczały się niemal identycznym odcieniem brązu, z tym tylko, że włosy Luli były tego dnia wiśniowoczerwone. Zawsze kiedy stoję obok Luli, czuję się jak osoba chora na anemię. Jestem Amerykanką włosko-węgierskiego pochodzenia w trzecim pokoleniu. Po matce odziedziczyłam bladą karnację, niebieskie oczy i dobrą przemianę materii, dzięki której mogę zjeść cały tort urodzinowy i mimo to - prawie zawsze - jestem w stanie zapiąć guzik przy moich lewisach. Przodkom ojca zawdzięczam niesforną grzywę kasztanowych włosów i nadmierną skłonność do gestykulacji, typową dla Włochów. Przy sprzyjającym dniu, kilogramie tuszu do rzęs i dziesięciocentymetrowych obcasach mogę zwrócić na siebie uwagę. Obok Luli wydaję się cienka jak tapeta. - Chętnie bym ci pomogła zawlec jego tyłek do więzienia - oświadczyła Lula. - Przydałaby ci się taka duża kobieta jak ja. Ale nie znoszę, kiedy oni są martwi. Trupy
napędzają mi pietra. - Właściwie to nie wiem, czy on nie żyje - zastrzegłam się. - Mnie to wystarczy - orzekła Lula. - Możesz mnie włączyć do akcji. Jeśli żyje, to skopię mu tyłek, a jeśli jest martwy... nie wchodzę w to. Lula jest mocna w gębie, ale prawda wygląda tak, że kopanie po tyłku kiepsko nam wychodzi. Lula była dziwką w poprzednim życiu, a teraz odwala dla Vinniego papierkową robotę. Kurewstwo wychodziło jej tak jak papierkowa robota... a w tym ostatnim nie jest za dobra. - Może włożymy kamizelki kuloodporne - zaproponowałam. Lula wyjęła z dolnej szuflady biurka torebkę. - Wkładaj, jak chcesz, ale ja nie noszę żadnych kamizelek. Nie ma tu dostatecznie dużej, poza tym zepsułaby mój image. Byłam w dżinsach i T-shircie i nie miałam co sobie popsuć, poszłam wiec po kamizelkę do pokoiku na zapleczu. - Czekaj - zatrzymała mnie Lula, kiedy stanęłyśmy na chodniku. - Co to jest? - Kupiłam sobie nowy wóz. - Niech mnie, dziewczyno, dobra robota. Ekstrawózek. Była to czarna honda CR-V, a spłaty kredytu mnie dobijały. Musiałam wybierać między jedzeniem i super-wyglądem. Zwyciężył superwygląd. Cholera, wszystko ma swoją cenę, no nie? - Dokąd jedziemy? - spytała Lula, sadowiąc się obok. - Gdzie mieszka ten laluś? - W Burg. Trzy przecznice za domem moich rodziców. - Naprawdę chodzi z twoją babką? - Wpadła na niego w domu pogrzebowym Stivy dwa tygodnie temu, a potem poszli razem na pizzę. - Myślisz, że zabawili się brzydko? O mało nie wjechałam na chodnik. - Nie! Fuj! - Tak tylko pytałam - tłumaczyła się Lula. DeChooch mieszka w małym bliźniaku z cegły. Ponad-siedemdziesięcioletnia Angela Marguchi i jej ponad dziewięćdziesięcioletnia matka zajmują jedną część domu, a DeChooch drugą. Zaparkowałam pod połówką DeChoocha i razem z Lulą podeszłyśmy do drzwi. Ja miałam na sobie kamizelkę kuloodporną, a ona obcisły top z nadrukiem zwierzaka i żółte obcisłe spodnie. Lula to duża kobieta, która lubi testować wytrzymałość lycry.
- Idź pierwsza i sprawdź, czy żyje - zaproponowała. - Jeśli się okaże, że nie jest martwy, daj mi znać, a ja skopię mu tyłek. - No tak, pewnie. - Oho - wysunęła dolną wargę - myślisz, że nie dałabym rady skopać mu tyłka? - Może staniesz z boku? - podsunęłam. - Tak na wszelki wypadek. - Dobry pomysł - pochwaliła i odsunęła się. - Nie boję się ani nic takiego, ale nie chcę zachlapać sobie krwią bluzki. Nacisnęłam dzwonek i czekałam, aż ktoś się pojawi. Potem zadzwoniłam jeszcze raz. - Panie DeChooch! - wrzasnęłam. Angela Marguchi wyjrzała ze swojego mieszkania. Była o jakieś piętnaście centymetrów niższa ode mnie, miała siwe włosy i ptasią twarz, papierosa między cienkimi wargami, oczy przymrużone od dymu i wieku. - Co to za hałasy? - Szukam Eddiego. Przyjrzała mi się dokładniej i kiedy mnie poznała, jej oblicze pojaśniało. - Stephanie Plum. Boże, całe wieki. Słyszałam, żeś zaszła w ciążę z tym gliniarzem, Joem Morellim. - Wredna plotka. - Co z DeChoochem? - spytała Lula. - Jest u siebie? - Siedzi w domu - odparła Angela. - Nigdzie już nie wychodzi. Depresja. Nie gada ani nie robi nic innego. - Nie otwiera. - Na telefony też nie reaguje. Możecie wejść. Nie zamyka się. Powiada, że czeka na kogoś, kto go zastrzeli i uwolni od nieszczęścia. - No, to nie my - zastrzegła się Lula. - Choć oczywiście, jeśli jest gotów za to zapłacić, to mogłabym poszukać kogoś... Otworzyłam ostrożnie drzwi od mieszkania Eddiego i weszłam do przedpokoju. - Panie DeChooch... - Odejdź. Głos dobiegł z salonu po prawej stronie. Rolety były spuszczone i w pokoju panowała ciemność. Wytężyłam wzrok. - Jestem Stephanie Plum, panie DeChooch. Nie stawił się pan w sądzie i Vinnie martwi się o pana. - Nie idę do sądu - oświadczył DeChooch. - Nigdzie nie idę.
Weszłam głębiej do pokoju i zobaczyłam go siedzącego w fotelu. Był chudym małym gościem o jasnych potarganych włosach. Miał na sobie podkoszulek, szorty, czarne skarpetki i czarne buty. - Po co pan siedzi w butach? - spytała Lula. DeChooch spuścił wzrok. - Marznę w stopy. - Może się pan ubierze? Zabierzemy pana do sądu - zaproponowałam. - Ma pani kłopoty ze słuchem? Powiedziałem, że nigdzie nie idę. Spójrzcie na mnie. Cierpię na depresję. - Może dlatego, że nie ma pan na sobie gad - skomentowała Lula. - Jeśli o mnie chodzi, to czułabym się znacznie lepiej, gdybym nie musiała się martwić, że wylezie panu z szortów ten pański staruszek. - Nic nie wiecie - oświadczył DeChooch. - Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek osiąga starczy wiek i nie umie już niczego porządnie zrobić. - Pewnie, nie mam pojęcia - przyznała Lula. Ja i Lula wiedziałyśmy tylko, jak to jest, kiedy człowiek jest młody i nie umie niczego porządnie zrobić. Lula i ja nigdy niczego nie robiłyśmy porządnie. - A co pani ma na sobie? - spytał mnie DeChooch. - Chryste, kamizelkę kuloodporną? To dla mnie kurewsko obraźliwe. To tak jakby powiedzieć, że nie jestem dość cwany, żeby strzelić pani w łeb. - Pomyślała sobie po prostu, że jak pan rozwalił tę deskę do prasowania, to nie zawadzi się zabezpieczyć - wyjaśniła Lula. - Deska do prasowania! Tylko o tym słyszę. Człowiek popełnia jeden mały błąd i nikt nie gada o niczym innym. - Machnął lekceważąco ręką. - Do diabła, kogo chcę oszukać? Moja gwiazda już dawno zgasła. Wiecie, za co mnie aresztowali? Za przemyt papierosów z Wirginii. Nie potrafię już nawet przemycać papierosów. Jestem frajer. Pieprzony frajer. Sam się powinienem zastrzelić. - Może miał pan tylko pecha - pocieszała go Lula. - Założę się, że jak następnym razem będzie pan coś przemycał, to wszystko się uda. - Mam schrzanioną prostatę - wyjaśnił DeChooch. - Musiałem zatrzymać wóz, żeby się odlać. Wtedy mnie złapali... na postoju. - To niezbyt fair - przyznała Lula. - Życie nie jest fair. W życiu nic nie jest fair. Od urodzenia harowałem i gówno. A teraz jestem stary i co się dzieje? Aresztują mnie, jak się odlewam. To cholernie krępujące.
Dom nie odznaczał się żadnym konkretnym stylem. Eddie meblował go pewnie przez lata tym, co wpadło mu w ręce. Nie dostrzegłam śladów pani DeChooch. Umarła przed laty. O ile mogłam się zorientować, nigdy nie dorobili się małych DeChoochów. - Może powinien się pan ubrać - powiedziałam.- Naprawdę musimy pojechać do miasta. - Dlaczego nie - zgodził się DeChooch. - Co za różnica, gdzie siedzę. Mogę w mieście, tak jak i tutaj. - Wstał, westchnął z rezygnacją i poczłapał przygarbiony w stronę schodów. Odwrócił się i popatrzył na nas. - Dajcie mi minutę. Dom przypominał pod wieloma względami lokum moich rodziców. Z przodu salon, pośrodku jadalnia, kuchnia wychodząca na wąskie podwórko. Na górze pewnie trzy małe sypialnie i łazienka. Siedziałyśmy z Lula w ciszy i ciemności, nasłuchując DeChoocha, który chodził nad nami po swojej sypialni. - Powinien przemycać prozac zamiast papierosów -zauważyła Lula. - Mógłby sobie łyknąć kilka tabletek. - Powinien przede wszystkim wyleczyć sobie oczy - powiedziałam. - Mojej ciotce Rose zoperowali kataraktę i teraz znów dobrze widzi. - Pewnie, jakby mu poprawili wzrok, to mógłby zabić więcej ludzi. Założę się, że coś takiego podniosłoby go na duchu. No dobra, może rzeczywiście nie powinien operować sobie oczu. Lula spojrzała w kierunku schodów. - Co on tam robi? Ile czasu trzeba, żeby włożyć spodnie? - Może nie potrafi ich znaleźć. - Myślisz, że jest aż tak ślepy? Wzruszyłam ramionami. - Tak po prawdzie to już go nie słychać - zauważyła Lula. - Może zasnął. Starzy ludzie dużo śpią. Podeszłam do schodów. - Panie DeChooch? Wszystko w porządku? - zawołałam. Cisza. Zawołałam ponownie. - O rany - jęknęła Lula. Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Drzwi były zamknięte, więc zastukałam mocno. - Panie DeChooch?
Znów cisza. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Pusto. Podobnie jak w łazience i dwóch pozostałych pokojach. Ani śladu DeChoocha. Cholera. - Co się dzieje? - zawołała z dołu Lula. - Nie ma go tutaj. - Jezu, nie mów. Przeszukałyśmy dom. Sprawdziłyśmy pod łóżkami i w szafach. W piwnicy i garażu. Szafy DeChoocha były pełne ubrań. Szczoteczka do zębów wciąż znajdowała się w łazience. Samochód drzemał sobie w garażu. - To niesamowite - oświadczyła Lula. - Jakim cudem nam się wymknął? Siedziałyśmy przecież w pokoju frontowym. Nie mógł przejść niezauważony. Stałyśmy po chwili na podwórzu. Skierowałam wzrok na piętro. Okno łazienki znajdowało się bezpośrednio nad płaskim dachem, który zakrywał drzwi prowadzące z kuchni na podwórze. Zupełnie jak w domu moich rodziców. Kiedy chodziłam do szkoły, wymykałam się wieczorami przez identyczne okno, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Moja siostra Valerie, ideał córki, nigdy nie robiła takich rzeczy. - Mógł wyjść przez okno - powiedziałam. - Nie musiał nawet skakać, bo śmietniki są przysunięte do ściany. - Facet z jajami. Udaje starego i słabego, odstawia depresję, a jak tylko się odwracamy, daje nogę przez okno. Mówię ci, nikomu już nie można ufać. - Załatwił nas. - Cholerny spryciarz. Weszłam do domu, przeszukałam kuchnię i bez wielkiego wysiłku znalazłam komplet kluczy. Dopasowałam jeden do drzwi wejściowych. Doskonale. Zamknęłam dom i schowałam klucze do kieszeni. Z doświadczenia wiedziałam, że prędzej czy później każdy wraca do domu. A kiedy DeChooch wróci, zastanie dom zamknięty na głucho. Zapukałam do drzwi Angeli i spytałam, czy przypadkiem nie ukrywa u siebie Eddiego DeChoocha. Zarzekała się, że nie widziała go cały dzień, zostawiłam jej więc swoją wizytówkę i pouczyłam, że ma do mnie zadzwonić, gdyby się pojawił. Wsiadłyśmy z Lula do hondy, uruchomiłam silnik i nagle przed oczami stanął mi obraz kluczy DeChoocha. Klucze od domu, kluczyki od samochodu... i trzeci klucz. Wyciągnęłam je z kieszeni i przyjrzałam im się dokładnie. - Jak myślisz, do czego jest ten trzeci klucz? - spytałam Lulę. - Wygląda jak taki od kłódek przy szafkach albo szopach.
- A widziałaś tam jakąś szopę? - Nie wiem. Chyba nie patrzyłam. Myślisz, że schował się w szopie razem z kosiarką i środkiem na chwasty? Wyłączyłam silnik, wysiadłyśmy z wozu i wróciłyśmy na podwórze. - Nie widzę tu żadnej szopy - oświadczyła Lula. -Tylko dwa śmietniki i garaż. Po raz drugi zajrzałyśmy do ciemnego garażu. - Niczego tu nie ma z wyjątkiem samochodu - zauważyła. Obeszłyśmy garaż i na jego tyłach znalazłyśmy szopę. - No tak, ale jest zamknięta - powiedziała Lula. - Musiałby być Houdinim, żeby się tam dostać, a potem zamknąć drzwi od zewnątrz. Czujesz, jak tu cuchnie? Wsunęłam klucz do kłódki. - Poczekaj - powstrzymała mnie Lula. - Jestem za tym, żeby tej szopy nie otwierać. Nie chcę wiedzieć, co tak cuchnie. Pociągnęłam za klamkę, drzwi szopy otworzyły się na oścież i po chwili spoglądała na nas Loretta Ricci - rozwarte usta, niewidzące oczy, pięć dziur po kulach w klatce piersiowej. Siedziała na ziemi wsparta plecami o ścianę z blachy falistej, włosy miała białe od wapna, które nie mogło powstrzymać spustoszenia, jakie niesie ze sobą śmierć. - Cholera, to nie deska do prasowania - zauważyła Lula. Zatrzasnęłam drzwi, umieściłam kłódkę na swoim miejscu i odsunęłam się na bezpieczną odległość od szopy. Powiedziałam sobie, że nie będę rzygać, i wzięłam kilka głębokich oddechów. - Miałaś rację - oświadczyłam. - Niepotrzebnie otwierałam tę szopę. - Nigdy mnie nie słuchasz. Zobacz, w co się wpakowałyśmy. Wszystko przez twoje wścibstwo. I na tym nie koniec, bo wiem, co będzie dalej. Wezwiesz policję i cały dzień z głowy. Gdybyś miała choć odrobinę zdrowego rozsądku, tobyś udawała, że nic nie widziałaś, a potem byśmy sobie fundnęły colę z frytkami. Naprawdę mam ochotę na colę i frytki. Dałam jej kluczyki od mojego wozu. - Kup sobie coś do żarcia, ale wróć za pół godziny. Jeśli mnie wyrolujesz, to przysięgam, że wyślę za tobą policję. - Rany, to niesprawiedliwe. Kiedy cię wyrolowałam? - Robisz to cały czas. - Hm - mruknęła Lula. Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam na policję. Po kilku minutach usłyszałam, jak pod dom zajeżdża radiowóz. Był to Carl Costanza i jego partner. Wielki Pies.
- Jak tylko dostaliśmy zgłoszenie, od razu wiedziałem, że to ty - oświadczył Carl. - Ostatni raz znalazłaś trupa prawie miesiąc temu. Czułem, że już długo nie wytrzymasz. - Nie przesadzaj! - Hej - wtrącił się Wielki Pies. - Masz na sobie kamizelkę z kelvaru? - I w dodatku nową - zauważył Costanza. - Ani jednej dziury po kuli. Gliniarze z Trenton to prawdziwi fachowcy, ale ich budżet to nie Beverly Hills. Jeśli ktoś pracuje w policji, to ma cichą nadzieję, że dostanie kamizelkę kuloodporną na Gwiazdkę, bo takie rzeczy nabywa się za różne dotacje i subwencje. Nie dają czegoś takiego razem z odznaką. Wcześniej zdjęłam z kółka klucz od domu DeChoocha i schowałam do kieszeni. Dwa pozostałe wręczyłam teraz Costanzy. - Loretta Ricci jest w szopie i nie wygląda za dobrze. Znałam Lorettę z widzenia, ale nic więcej. Mieszkała w Burg i była wdową. Dałabym jej jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Widywałam ją czasem w sklepie mięsnym Giovichinniego, jak kupowała coś na lunch. Vinnie nachylił się w swoim fotelu i spojrzał na nas spod zmrużonych powiek. - Co to znaczy, że straciłyście DeChoocha? - To nie była nasza wina - tłumaczyła Lula. - Wymknął się. - No tak - zauważył Vinnie. - Mogłem się spodziewać, że nie dacie rady złapać kogoś, kto umie się wymknąć. - Hm - mruknęła Lula. - Pieprz się. - Mogę się założyć, że jest w swoim klubie dzielnicowym - powiedział Vinnie. Kiedyś było mnóstwo prężnych klubów w Burg. Były prężne, bo grało się tam w numerki. A potem pojawiła się konkurencja legalnego hazardu w Jersey i miejscowy przemysł rozrywkowy znalazł się w dołku. Pozostało tylko kilka klubów dzielnicowych w Burg, a ich członkowie spędzali czas na lekturze pism dla emerytów i dyskusji o zaletach rozruszników serc. - Nie wydaje mi się, by DeChooch był teraz w swoim klubie - powiedziałam. - Znaleźliśmy martwą Lorettę Ricci w jego szopie na narzędzia, więc sądzę, że DeChooch jest już w drodze do Rio. Z braku czegoś lepszego do roboty pojechałam do siebie. Niebo zaciągnęło się chmurami i wkrótce zaczął padać lekki deszczyk. Było późne popołudnie, a ja czułam się nieco
zdegustowana historią z Loretta Ricci. Postawiłam wóz na parkingu, szłam przez podwójne szklane drzwi, prowadzące do małego holu, i wjechałam na piętro. Weszłam do mieszkania i od razu ruszyłam w stronę migającego światełka na mojej sekretarce. Pierwsza wiadomość była od Morellego. “Zadzwoń do mnie". Nie brzmiało to zbyt przyjaźnie. Druga pochodziła od mojego przyjaciela, Księżyca. “Hej, mała. Tu Księżyc". I nic więcej. Żadnej informacji. Trzecia wiadomość była od mojej matki. “Dlaczego ja? - pytała. - Dlaczego to moja córka musi znajdować zwłoki? Gdzie popełniłam błąd? Córka Emily Beeber nigdy nie znajduje zwłok. Córka Joannę Malinoski nigdy nie znajduje zwłok. Dlaczego ja?". Wieści rozchodzą się po Burg szybko. Czwarta i ostatnia wiadomość też była od matki. “Szykuję na kolację kurczaka, na deser będzie ciasto ananasowe. Postawię dodatkowy talerz, na wypadek gdybyś nie miała nic do roboty". Matka zagrała nieczysto z tym ciastem. Chomik Rex spał w swojej puszce po zupie, jego klatka stała na blacie szafki kuchennej. Postukałam w ściankę klatki i zawołałam “cześć", ale nawet nie drgnął. Odpoczywał po ciężkiej nocy, spędzonej na dreptaniu w swoim diabelskim młynie. Zastanawiałam się, czy nie oddzwonić do Morellego, ale dałam sobie spokój. Ostatnim razem, kiedy z nim rozmawiałam, skończyło się na wrzaskach. Po spędzeniu popołudnia z panią Ricci nie miałam siły drzeć się na Morellego. Poczłapałam do sypialni i opadłam na łóżko, żeby spokojnie pomyśleć. Myślenie często przypomina drzemkę, choć cel jest odmienny. Byłam właśnie zanurzona głęboko w rozważaniach, kiedy zadzwonił telefon. Nim wydobyłam się z transu myślowego, po drugiej stronie linii telefonicznej nie było już nikogo, tylko jeszcze jedna wiadomość od Księżyca. ,Jak rany" - powiedział. To wszystko. Ani słowa więcej. Księżyc jest znany z tego, że eksperymentuje z farmaceutykami, i przez większość życia zachowywał się bezsensownie. Najlepiej go zignorować. Wsunęłam głowę do lodówki i znalazłam słoik oliwek, trochę zbrązowiałej, oślizgłej sałaty i pomarańczę z niebieskawym nalotem. Butelkę piwa. I ani okruszka ciasta. Ciasto ananasowe znajdowało się kilka kilometrów dalej, w domu moich rodziców. Sprawdziłam pasek przy lewisach. Brak zapasu. Prawdopodobnie nie potrzebowałam ciasta. Wypiłam piwo i zjadłam kilka oliwek. Niezłe, ale to nie ciasto. Westchnęłam z rezygnacją. Zamierzałam ulec. Pragnęłam ciasta.
Matka i babka stały w drzwiach, kiedy podjechałam do krawężnika. Babcia Mazurowa wprowadziła się do rodziców, kiedy dziadek Mazur wybrał się z wiaderkiem monet ćwierć dolarowych do jednorękiego bandyty w niebie. W zeszłym miesiącu babka zdała wreszcie egzamin na prawo jazdy i kupiła sobie czerwoną corvettę. Potrzebowała dokładnie pięciu dni, by stracić uprawnienia z powodu nagminnego przekraczania dozwolonej prędkości. - Kurczak na stole - oświadczyła matka. - Mieliśmy właśnie siadać. - Masz szczęście, że obiad się opóźnił - zauważyła babka. - Telefony się urywały. Historia z Lorettą Ricci to sensacja. - Zajęła miejsce przy stole i strzepnęła serwetkę. - Choć nie byłam specjalnie zaskoczona. Już dawno powiedziałam sobie, że Lorettą prosi się o kłopoty. Paliła się do romansu, słowo daję. Dostała szału po śmierci Dominica. Taki z niej numer. Ojciec siedział u szczytu stołu i wyglądał tak, jakby chciał się zastrzelić. - Skakała od jednego chłopa do drugiego na spotkaniach emerytów - ciągnęła babka. - I słyszałam, że była naprawdę napalona. Mięso stawiano najpierw przed moim ojcem, wziął więc pierwszy kawałek. Matka, jak sądzę, wykoncypowała sobie, że jeśli ojciec zabierze się od razu do jedzenia, to nie będzie miał już takiej ochoty rzucić się na babkę i udusić jej. - Jak kurczak? - dopytywała się matka. - Nie za suchy? Ależ skąd, zapewniali wszyscy, kurczak nie jest suchy. Kurczak jest w sam raz. - Oglądałam w zeszłym tygodniu program telewizyjny o pewnej kobiecie - zaczęła babka. - Ta kobieta była całkiem zwariowana i okazało się, że jeden z mężczyzn, z którym flirtowała, to kosmita. I ten kosmita zabrał tę kobietę do swojego statku kosmicznego i robił z nią, co chciał. Ojciec pochylił się nad talerzem i wymamrotał coś niezrozumiale, uchwyciłam tylko słowa “stary, zwariowany nietoperz". - A co z Lorettą i Eddiem DeChoochem? - spytałam. - Myślisz, że się widywali? - Nic o tym nie wiem - odparła babka. - O ile mogłam się zorientować, Loretta lubiła gorących chłopaków, a Eddie DeChooch nie dawał rady podnieść malucha. Poszłam z nim kilka razy i ten jego ptaszek był martwy jak trup. Obojętne, czego bym próbowała, nic się nie działo. Ojciec spojrzał na babkę i kawałek mięsa wypadł mu z ust. Matka siedziała po drugiej stronie stołu czerwona jak burak. Wciągnęła głośno powietrze i przeżegnała się. - Jezu Chryste.
Bawiłam się widelcem. - Jeśli teraz wyjdę, to pewnie nie dostanę ciasta ananasowego? - spytałam. - Do końca życia - odparła matka. - No więc jak wyglądała? - chciała koniecznie wiedzieć babka. - W co była ubrana? Jaką miała fryzurę? Doris Szuch mi mówiła, że widziała Lorettę wczoraj po południu w sklepie spożywczym, więc nie mogła być jeszcze tak całkiem nadgniła i zarobaczona. Ojciec sięgnął po nóż do mięsa, ale matka powstrzymała go stalowym spojrzeniem, które mówiło: nawet o tym nie myśl. Ojciec pracował na poczcie, teraz jest na emeryturze. Jeździ jako taksówkarz na pół etatu, kupuje tylko amerykańskie samochody i wypala za garażem cygara, kiedy matki nie ma w domu. Nie sądzę, by naprawdę mógł pchnąć babkę nożem do mięsa... choć gdyby udławiła się kością od kurczaka, to nie wiem, czy byłby z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. - Szukam Eddiego DeChoocha - poinformowałam babkę. - Nie stawił się w sądzie. Jak myślisz, gdzie może się ukrywać? - Przyjaźni się z Ziggym Garyeyem i Bennym Collucim. Jest jeszcze jego siostrzeniec, Ronald. - Sądzisz, że wyjedzie z kraju? - Dlatego że przedziurawił Lorettę? Chyba nie. Wcześniej też był oskarżany o morderstwa, a nie wyjechał. Nic mi przynajmniej o tym nie wiadomo. - Nienawidzę tego - wtrąciła się do rozmowy matka. - Nienawidzę, kiedy moja córka ściga morderców. Dlaczego, na Boga, Vinnie akurat tobie to zlecił? - Spojrzała gniewnie na ojca. - Frank, on jest z twojej rodziny. Musisz z nim pomówić. I dlaczego, Stephanie, nie możesz bardziej przypominać swojej siostry? - zwróciła się do mnie matka. - Jest szczęśliwa w małżeństwie i ma dwoje ślicznych dzieci. Nie ugania się za mordercami i nie znajduje zwłok. - Stephanie jest prawie szczęśliwa w małżeństwie - zauważyła babka. - Zaręczyła się w zeszłym miesiącu. - Widzisz pierścionek na jej palcu? - spytała matka. Wszyscy spojrzeli na mój goły palec. - Nie chcę o tym mówić - oświadczyłam. - Myślę, że Stephanie ciągnie do kogoś innego - wyjaśniła babka. - Sądzę, że robi słodkie oczy do tego drugiego gościa, tego Komandosa. Ojciec zastygł z widelcem wbitym w górę ziemniaków. - Łowcy nagród? Czarnego faceta?
Mój ojciec był dość zacofany, jeśli chodzi o powszechną równość. Nie ozdabiał co prawda murów kościelnych swastykami ani też nie dyskryminował mniejszości narodowych, ale po prostu, pomijając matkę, jeśli ktoś nie był Włochem, to - według ojca - czegoś mu brakowało. - To Amerykanin kubańskiego pochodzenia - wyjaśniłam. Matka przeżegnała się powtórnie. ROZDZIAŁ 2 Było ciemno, kiedy wychodziłam od rodziców. Nie spodziewałam się, że Eddie DeChooch będzie u siebie, ale na wszelki wypadek przejechałam obok jego domu. Po stronie Marguchich paliło się światło. Po stronie DeChoocha nie było śladu życia. Dostrzegłam żółtą policyjną taśmę, która wciąż odgradzała podwórze. Chciałam zadać kilka pytań pani Marguchi, ale to musiało poczekać. Nie chciałam niepokoić jej tego wieczoru. I tak miała ciężki dzień. Postanowiłam złapać ją nazajutrz, a po drodze wpaść do biura i zdobyć adres Garveya i Colucciego. Dojechałam do następnej przecznicy i ruszyłam w stronę Hamilton Avenue. Mój blok znajduje się kilka kilometrów za Burg. To masywny, trzykondygnacyjny kloc z cegieł i zaprawy, zbudowany w latach siedemdziesiątych, kiedy to przywiązywano wagę do oszczędności. Jest pozbawiony wygód, ale ma przyzwoitego dozorcę, który zrobi wszystko za sześciopak piwa, i windę, która prawie zawsze funkcjonuje. Czynsze też ustalono rozsądne. Postawiłam wóz na parkingu i spojrzałam w okna swojego mieszkania. Paliło się światło. Ktoś był u mnie, i to nie byłam ja. Pewnie Morelli. Miał klucz. Poczułam przypływ podniecenia na myśl, że go zobaczę, ale zaraz potem nieprzyjemne łaskotanie w dołku. Znaliśmy się od małego i nasze wspólne życie nigdy nie przedstawiało się różowo. Ruszyłam po schodach, starając się odgadnąć własne uczucia, w końcu doszłam do wniosku, że jestem względnie zadowolona. Prawdę mówiąc, jesteśmy przekonani, że się kochamy. Nie mamy tylko pewności, czy dalibyśmy radę spędzić resztę życia razem. Nie palę się zbytnio, żeby poślubić gliniarza. Morelli nie chce ożenić się z łowczynią nagród. No i pozostaje jeszcze problem Komandosa. Otworzyłam drzwi mieszkania i zobaczyłam na kanapie dwóch starych facetów, którzy oglądali mecz w telewizji. Ani śladu Morellego. Obaj wstali i uśmiechnęli się, kiedy weszłam
do środka. - Jesteś zapewne Stephanie Plum - powiedział jeden z nich. - Pozwolisz, że dokonam prezentacji. Nazywam się Benny Colluci, a to mój przyjaciel i kolega po fachu, Ziggy Garvey. - Jak dostaliście się do mieszkania? - Drzwi były otwarte. - Nieprawda. Mężczyzna uśmiechnął się szerzej. - To Ziggy. On grzebał przy zamku. Ziggy wyraźnie się rozpromienił, przebierając przy tym palcami. - Stary bałwan ze mnie, ale paluszki wciąż mam sprawne. - Nie lubię, jak ludzie włamują mi się do mieszkania. Benny przytaknął z powagą. - Rozumiem, ale uznaliśmy, że w tym wypadku to konieczne. Mamy bardzo ważną sprawę. - I pilną - dodał Ziggy. - Niezwykle pilną. Popatrzyli na siebie i skinęli głowami. Rzeczywiście, sprawa była pilna. - Poza tym - ciągnął Ziggy - masz bardzo wścibskich sąsiadów. Czekaliśmy na korytarzu, ale jakaś pani wciąż otwierała drzwi i patrzyła na nas. Robiło nam się nieswojo. - Była nami chyba zainteresowana, jeśli wiesz, o co mi chodzi. A my nie bawimy się w te klocki. Jesteśmy żonatymi ludźmi. - Może gdybyśmy byli młodsi - zauważył Ziggy z uśmiechem. - Więc co to za pilna sprawa? - Ziggy i ja jesteśmy przypadkowo dobrymi kumplami Eddiego DeChoocha - wyjaśnił Benny. - Znamy się od wieków. Martwi nas to jego nagłe zniknięcie. Boimy się, że Eddie może mieć kłopoty. - Dlatego, że zabił Lorettę Ricci? - Nie w tym rzecz. Ludzie zawsze oskarżali Eddiego o zabijanie ludzi. Ziggy nachylił się do mnie. - Wszystko to bujdy - oświadczył konspiracyjnym szeptem. No jasne. - Martwimy się, bo może Eddie nie myśli prawidłowo - wyznał Benny. - Cierpiał ostatnio na depresję. Odwiedzaliśmy go, a on nie chciał z nami gadać. Nigdy się tak nie zachowywał. - To nienormalne - dorzucił Ziggy. - Tak czy owak, wiemy, że go szukasz, a nie chcemy, żeby coś mu się stało, rozumiesz?
- Nie chcecie, żebym go zastrzeliła. - Zgadza się. - Prawie nigdy nie strzelam do ludzi. - Czasem się zdarza i niech ręka boska broni, żeby trafiło na naszego kumpla - powiedział Benny. - Zrobimy wszystko, aby to nie był Chooch. - Hej, jeśli oberwie, to nie z mojej broni. - I jeszcze jedno - dodał Benny. - Próbujemy znaleźć Eddiego, żeby mu pomóc. Ziggy przytaknął. - Może powinien pójść do lekarza. Niewykluczone, że potrzebuje psychiatry. Więc wykombinowaliśmy sobie, że popracujemy razem, skoro też go szukasz. - Pewnie - zgodziłam się. - Jak go znajdę, dam wam znać. Ale najpierw zawlokę go do sądu i wsadzę za kratki. - Zastanawialiśmy się też, czy wpadłaś już na jakiś trop. - Nie. Na żaden. - Jezu, mieliśmy nadzieję, że coś wiesz. Słyszeliśmy, że jesteś niezła. - Prawdę mówiąc, nie jestem znów taka dobra... mam po prostu szczęście. Kolejna wymiana spojrzeń. - No, a jak myślisz, w tym wypadku też ci dopisze? -spytał Benny. Trudno na nie liczyć, kiedy właśnie pozwoliłam zwiać emerytowanemu obywatelowi w depresji, znalazłam w jego szopie martwą kobietę i przeżyłam obiad z rodzicami. - Trochę za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. Z korytarza dobiegły hałasy, drzwi się otworzyły i do mieszkania wkroczył Księżyc. Ubrany był od stóp do głów w elastyczny liliowy kombinezon z wielką srebrną literą K na piersi. - Hej - powitał mnie. - Próbowałem się dodzwonić, ale nie było cię w domu. Chciałem ci pokazać mój nowy kostium. - Rany - skomentował Benny. - Wygląda jak cholerny pedzio. - Jestem Superbohater, facet - sprostował Księżyc. - Chyba superpedzio. Paradujesz w tym cały dzień? - Skądże, facet. To mój sekretny kombinezon. Normalnie zakładam go tylko wtedy, kiedy dokonuję super-czynów, ale chciałem, żeby ta facetka zobaczyła mnie w całej krasie, więc przebrałem się na korytarzu. - Umiesz latać jak Superman? - spytał Benny. - Nie, ale umiem latać w wyobraźni, facet. Szybować.
- O rany - skomentował Benny. Ziggy spojrzał na zegarek. - Musimy spadać. Jak dowiesz się czegoś o Eddiem, to dasz znać, dobra? - Pewnie. Może. Patrzyłam, jak wychodzą. Przypominali Flipa i Flapa. Benny miał dwadzieścia pięć kilo nadwagi, podbródek wylewał mu się na kołnierz. A Ziggy wyglądał niczym zewłok indyka. Zakładałam, że mieszkają w Burg i należą do klubu Choocha, ale nie mogłam być pewna. Podejrzewałam też, że to dawni klienci Vincenta Pluma, ponieważ nie uznali za konieczne podać mi swoich telefonów. - No i co myślisz o moim kostiumie? - spytał Księżyc, kiedy Benny i Ziggy wyszli. - Znaleźliśmy z Dougiem całe pudło tego. To chyba dla pływaków, biegaczy czy kogo innego. Dougie i ja nie znamy żadnych pływaków, więc pomyśleliśmy sobie, że zrobimy z tego superkombinezony. Rozumiesz, można to nosić jako bieliznę, a jak trzeba zamienić się w Superbohatera, wystarczy tylko zdjąć ubranie. Problem w tym, że nie mamy żadnych czapek. Pewnie dlatego ten stary facet nie zorientował się, że jestem Superbohater. Ani jednej czapki. - Tak naprawdę to nie myślisz, że jesteś Superbohater, co? - To znaczy w normalnym życiu? - Tak. Księżyc sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Superbohaterowie to fikcja. Nikt ci nigdy nie mówił? - Tak tylko sprawdzałam. Chodziłam do szkoły z Walterem Dunphym, ksywa Księżyc, i Dougiem Kruperem, ksywa Diler. Księżyc mieszka z dwoma innymi gośćmi w wąskim szeregowcu przy Grant Street. Razem tworzą legion lewusów. Wszystko to ćpuny i nieudacznicy, zamieniają bezustannie jedną nędzną robotę na inną i żyją z dnia na dzień. Są spokojni, nieszkodliwi i bez trudu adaptują się do warunków. Nie powiem, żebym się specjalnie przyjaźniła z Księżycem. Jesteśmy po prostu w kontakcie i gdy nasze ścieżki się krzyżują, ten gość wzbudza we mnie macierzyńskie uczucia. Przypomina nierozgarniętego dachowca, który zjawia się czasem złakniony miski strawy. Dougie mieszka w tym samym szeregowcu. W szkole nosił niezgrabną koszulę, zapinaną pod szyję, podczas gdy wszystkie inne dzieciaki nosiły T-shirty. Dougie nie miał wielkich osiągnięć w nauce, nie uprawiał sportów, nie grał na żadnym instrumencie i nie miał
superwozu. Jedynym jego osiągnięciem była umiejętność wciągania przez słomkę galaretki do nosa. Po maturze rozniosło się, że Dougie wyjechał do Arkansas i umarł. Nagle, kilka miesięcy temu, wypłynął w Burg, cały i zdrowy. A w zeszłym miesiącu przyłapano go na paserstwie, sprzedawał skradzione ze swojego domu rzeczy. Podczas aresztowania jego paserstwo uznano bardziej za działalność na rzecz społeczności niż przestępstwo, gdyż Dougie stanowił źródło tanich środków uspokajających i po raz pierwszy w historii Burg emeryci stali się jego regularnymi klientami. - Myślałam, że Dougie skończył z paserstwem - powiedziałam. - Kobieto, myśmy naprawdę znaleźli te kostiumy. Leżały w pudle na strychu. Porządkowaliśmy dom i natknęliśmy się na nie przypadkiem. Nie wątpiłam, że można mu wierzyć. - No więc co myślisz? - spytał. - Ekstra, no nie? Kostium był zrobiony z cienkiej lycry i opinał jego chudą sylwetkę bez jednej zmarszczki... nie wyłączając niższych partii ciała. Nie pozostawało wiele miejsca dla wyobraźni. Gdyby ten strój leżał tak na Komandosie, nie narzekałabym, ale ubrany w kombinezon Księżyc nie stanowił pociągającego widoku. - Kostium jest niesamowity. - Od kiedy Dougie i ja mamy te superwdzianka, postanowiliśmy zostać pogromcami przestępców... jak Batman. Wydawało się to miłą odmianą. Księżyc i Dougie byli zazwyczaj kapitanem Kirkiem i Spockiem. Księżyc ściągnął z głowy kaptur od kostiumu i rozpuścił długie kasztanowe włosy. - Chcieliśmy zacząć walkę z przestępczością już dzisiaj, problem w tym, że Dougie zniknął. - Zniknął? Co to znaczy... zniknął? - Normalnie, facetka. Zadzwonił do mnie we czwartek i powiedział, że ma robotę, ale że muszę wpaść wieczorem i pooglądać wrestling. Dougie ma duży telewizor. Niesamowite wydarzenie. Zawodnicy najwyższej klasy. The Rock, Stone Cold i Triple H. W każdym razie Dougie się nie pojawił. Nigdy by nie przegapił wrestlingu, chyba że stałoby się coś strasznego. Nosi przy sobie ze cztery pagery i żaden nie odpowiada. Nie wiem, co myśleć. - Szukałeś go? Może był u jakiejś przyjaciółki? - Mówię ci, to do niego niepodobne, odpuścić sobie wrestling. Nikt nie odpuszcza sobie takich zawodów - upierał się Księżyc. - Cały aż chodził. Myślę, że stało się coś złego.
- Na przykład? - Nie wiem. Mam złe przeczucie. Oboje odetchnęliśmy gwałtownie, gdy zadzwonił telefon. Jakby nasze podejrzenia mogły urzeczywistnić klęskę. - Jest tutaj - odezwała się po drugiej stronie linii babka. - Kto? Kto tam jest? - Eddie DeChooch! Mabel przyjechała po mnie po twoim wyjściu, żebyśmy mogły okazać szacunek nieboszczykowi. Wiesz, Anthony Varga. Jest wystawiony u Stivy, a Stiva odwalił kawał dobrej roboty. Nie wiem, jak on tego dokonuje. Anthony Varga nie wyglądał tak dobrze przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Powinien był chodzić do Stivy za życia. W każdym razie wciąż tu jesteśmy, a Eddie właśnie się zjawił. - Zaraz tam będę. Nieważne, czy człowiek cierpi na depresję, czy też jest poszukiwany za morderstwo, w Burg należy przede wszystkim okazać szacunek zmarłemu. Chwyciłam torbę leżącą na szafce kuchennej i wypchnęłam Księżyca za drzwi. - Muszę lecieć. Wykonam kilka telefonów i skontaktuję się z tobą. Ty wracaj do domu, może Dougie się pojawi. - Do którego domu mam iść? Do Dougiego czy do siebie? - Do siebie. I zajrzyj czasem do Dougiego. Fakt, że Księżyc martwił się o Dougiego, trochę mnie niepokoił, ale zbytnio się nie przejmowałam. Byli przyjaciółmi, ale i narwańcami. Z drugiej strony Dougie darował sobie wrestling, a Księżyc miał rację... nikt nie daruje sobie wrestlingu. W każdym razie nikt w Jersey. Popędziłam korytarzem i zbiegłam ze schodów. Pomknęłam przez hol na dole i wypadłam na dwór, prosto do samochodu. Dom pogrzebowy Stivy znajdował się trzy kilometry dalej, przy Hamilton Avenue. Dokonałam w myślach szybkiego przeglądu uzbrojenia. Miotacz pieprzu i kajdanki w torebce. Paralizator pewnie też, choć mógł być rozładowany. Trzydziestka ósemka spoczywała w słoiku na pierniki. Miałam jeszcze pilnik do paznokci, na wypadek gdyby doszło do starcia wręcz. Dom pogrzebowy Stivy mieści się w białym budynku, który stanowił niegdyś prywatną rezydencję. Na potrzeby interesu dobudowano garaże i sale dla nieboszczyków. Jest tam też mały parking. Okna okalają czarne okiennice, a szeroki ganek jest wyłożony zielonym dywanem.
Postawiłam wóz na parkingu i ruszyłam do wejścia. Na ganku stała grupka mężczyzn, palili i wymieniali uwagi. Przedstawiciele klasy pracującej, ubrani w skromne garnitury. Lata odcisnęły piętno na ich brzuchach i linii włosów. Przecisnęłam się do przedsionka. Anthony Varga leżał w sali spoczynku numer jeden. W sali numer dwa leżała Caroline Borchek. Babcia Mazurowa chowała się za sztucznym fikusem w holu. - Jest z Anthonym - poinformowała mnie babka. - Rozmawia z wdową. Pewnie ocenia jej wymiary, szukając następnej kobiety, którą zastrzeli i wepchnie do szopy. W sali, gdzie leżał Varga, było około dwudziestu osób. Większość siedziała. Kilka stało przy trumnie. Wśród nich Eddie DeChooch. Mogłam tam podejść, przysunąć się do niego niepostrzeżenie z boku i założyć mu kajdanki. Tak byłoby najprościej. Niestety, tym samym urządziłabym scenę i zakłóciła spokój żałobników. Co gorsza, pani Varga zadzwoniłaby do mojej matki i zrelacjonowała ten gorszący incydent. Mogłam też podejść do Eddiego i poprosić, żeby wyszedł ze mną na zewnątrz. Albo zaczekać przed budynkiem i przydybać go na parkingu czy schodach. - Co teraz? - spytała babka. - Wkraczamy do akcji i łapiemy go, czy jak? Posłyszałam, jak ktoś za moimi plecami głośno wciąga powietrze. Była to siostra Loretty Ricci, Madeline. Właśnie przyszła i dostrzegła DeChoocha. - Morderca! - wrzasnęła na niego. - Zamordowałeś moją siostrę! DeChooch zrobił się biały na twarzy i zatoczył do tyłu, tracąc równowagę i wpadając na panią Varga. Oboje, DeChooch i pani Varga, chwycili się trumny, która przechyliła się niebezpiecznie na przykrytym kirem wózku, po czym rozległo się zbiorowe westchnienie, gdy Anthony Varga zsunął się na jedną stronę, waląc głową o jedwabne obicie. Madeline wsunęła dłoń do torebki, ktoś krzyknął, że wyciągnie broń, i wszystkich ogarnęła panika. Niektórzy przypadli płasko do podłogi, inni zaczęli przeciskać się do wyjścia. Pomocnik Stivy, Harold Barrone, skoczył na Madeline i podbił jej kolana, rzucając ją na mnie i babkę. Runęliśmy wszyscy w bezładną plątaninę kończyn. - Nie strzelaj! - wrzasnął Harold. - Opanuj się! - Chciałam tylko wyciągnąć chusteczkę, ty idioto - wyjaśniła Madeline. - Zleź ze mnie. - Tak, i zleź też ze mnie - dodała babka. - Jestem stara. Kości mogą mi trzasnąć jak zapałki. Dźwignęłam się z podłogi i rozejrzałam wokół. Ani śladu DeChoocha. Wybiegłam na ganek, gdzie stali mężczyźni. - Widział ktoś Eddiego DeChoocha?
- Owszem - odparł jeden z nich. - Właśnie wyszedł. - W którą stronę się udał? - Na parking. Zbiegłam po schodach i dotarłam na parking akurat w chwili, gdy DeChooch odjeżdżał swoim białym cadillakiem. Rzuciłam kilka brzydkich słów dla uspokojenia nerwów i ruszyłam za nim. Wyprzedzał mnie o jedną przecznicę, przekraczając środkową linię i nie zwracając uwagi na światła. Skręcił w stronę Burg i zaczęłam się zastanawiać, czy jedzie do domu. Podążyłam za nim wzdłuż Roebling Avenue, mijając ulicę, która prowadziła do jego domu. Nie było widać innych samochodów. Musiał mnie dostrzec. Nie był tak ślepy, by nie zauważyć świateł w lusterku wstecznym. Dalej kluczył po ulicach Burg, skręcając w Washington i Liberty, a potem wracając wzdłuż Division. Zaczęłam sobie wyobrażać, że będę za nim jechać, dopóki w którymś wozie nie skończy się benzyna. A potem co? Nie miałam broni ani kamizelki kuloodpornej. Ani wsparcia. Musiałabym polegać wyłącznie na własnej sile perswazji. DeChooch zatrzymał się na rogu Division i Emory, a ja stanęłam jakieś sześć metrów za nim. Nie było w tym miejscu latami, ale samochód Eddiego oświetlały moje reflektory. DeChooch otworzył drzwi, wysiadł na zgiętych kolanach i przycupnął na ziemi. Patrzył na mnie przez chwilę, przysłaniając oczy dłonią. Potem, jak gdyby nic, podniósł dłoń i wypalił do mnie trzy razy. Trzask, trzask, trzask. Dwa pociski uderzyły w asfalt obok mojego wozu, a trzeci odbił się od przedniego zderzaka. Chryste Panie. Krach perswazji. Wrzuciłam wsteczny i wdepnęłam pedał gazu do dechy. Skręciłam z piskiem opon w Morris Street, zahamowałam, wrzuciłam jedynkę i popędziłam jak rakieta poza granice Burg. Przestałam się trząść dopiero wtedy, gdy dotarłam na swój parking. Upewniłam się też, że nie zmoczyłam spodni, więc, biorąc pod uwagę okoliczności, byłam z siebie raczej dumna. Na zderzaku widniała paskudna rysa. Mogło być gorzej, powiedziałam sobie. Mogłam mieć rysę na głowie. Starałam się traktować Eddiego wyrozumiale, bo był stary i cierpiał na depresję, ale prawdę mówiąc, zaczynałam odczuwać wobec niego niechęć. Ubranie Księżyca wciąż leżało na korytarzu; więc kiedy wysiadłam z windy, po drodze zabrałam je do mieszkania. Przystanęłam pod drzwiami i nasłuchiwałam przez chwilę. Telewizor był włączony. Nadawali chyba boks. Byłam prawie pewna, że wyłączyłam pudło. Oparłam czoło o drzwi. Co teraz? Wciąż stałam z czołem przyciśniętym do drzwi, kiedy nagle się otworzyły i ze środka wyszczerzył do mnie zęby Morelli.
- Jeden z tych dni, hę? Rozejrzałam się po mieszkaniu. - Jesteś sam? - A kogo się jeszcze spodziewałaś? - Batmana, ducha z Opowieści wigilijnej i Kuby Rozpruwacza. - Rzuciłam ubranie Księżyca na podłogę w przedpokoju. - Jestem trochę spietrana. Przeżyłam właśnie strzelaninę z DeChoochem. Tyle że to on miał spluwę. Zaczęłam relacjonować Morellemu barwne szczegóły i gdy doszłam do moczenia spodni, zadzwonił telefon. - Wszystko w porządku? - dopytywała się matka. - Właśnie zjawiła się twoja babka i powiedziała, że ruszyłaś w pościg za Eddiem. - Nic mi nie jest, ale go zgubiłam. - Myra Szilagy mówiła mi, że są wolne miejsca w fabryce guzików. Oferują dobre warunki. Mogłabyś pracować przy taśmie. Albo nawet w biurze. Zanim skończyłam rozmawiać, Morelli rozłożył się już na kanapie i znów skupił uwagę na boksie. Wyglądał nieźle. Czarny T-shirt, kremowy sweter i dżinsy. Szczupły, umięśniony i po śródziemnomorsku śniady. Był dobrym gliniarzem. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by zaczęły mnie łaskotać sutki. I kibicował drużynie New York Rangers. To czyniło go niemal doskonałym... jeśli pominąć fach gliniarza. Obok siedział Bob. Bob to skrzyżowanie golden retrievera z Chewbaccą z Gwiezdnych wojen. Początkowo miał mieszkać u mnie, ale potem doszedł do wniosku, że woli mieszkanie Morellego. Męska przyjaźń, jak sądzę. Nie gniewam się, ponieważ Bob zżera wszystko. Pozostawiony sam sobie, zdołałby zredukować dom do kilku gwoździ i resztek glazury. A ponieważ często pochłania ogromne ilości żarcia typu meble, buty i rośliny, wydala też góry psiego gówna. Bob uśmiechnął się i zamerdał do mnie ogonem, a potem znów zajął się telewizją. - Zakładam; że znasz gościa, który zdjął ubranie pod twoimi drzwiami - odezwał się Morelli. - To Księżyc. Chciał mi pokazać swoją bieliznę. - Rozumiem. Całkiem jasne. - Powiedział, że Dougie zaginął. Wyszedł wczoraj rano i nie wrócił. Morelli z wysiłkiem oderwał się od boksu. - Czy Dougie nie czeka na rozprawę? - Owszem, ale Księżyc nie wierzy, by Dougie zwiał. Uważa, że coś się stało.
- Mózg Księżyca wygląda pewnie jak jajecznica. Nie przywiązywałbym większej wagi do tego, co myśli. Wręczyłam Morellemu telefon. - Może byś zadzwonił tu i ówdzie. No wiesz, sprawdził w szpitalach i tak dalej. I w kostnicy. Jako gliniarz miał większe możliwości ode mnie. Kwadrans później Morelli doszedł do końca listy. Nikt odpowiadający rysopisowi Dougiego nie trafił do szpitala Świętego Franciszka, Helen Fuld czy kostnicy. Zadzwoniłam do Księżyca i przekazałam mu nasze ustalenia. - Hej, człowieku, robi się naprawdę groźnie - skomentował. - Nie tylko Dougie zniknął. Moich łachów też nie ma. - Nie martw się o ubranie. Zabezpieczyłam je. - Rany, jesteś w porządku - odetchnął z ulgą. - Naprawdę w porządku. Przewróciłam w myślach oczami i odłożyłam słuchawkę. Morelli poklepał kanapę obok siebie. - Usiądź. Pogadamy o Eddiem DeChoochu. - A co z nim? - To nie jest miły gość. Z moich ust dobyło się niezamierzone westchnienie. Morelli je zignorował. - Costanza mówił, że wybrałaś się do Eddiego na rozmowę, zanim zwiał. - DeChooch jest w depresji. - Podejrzewam, że nie wspomniał o Loretcie Ricci? - Nie, ani słowem. Sama ją znalazłam. - Sprawę prowadzi Tom Beli. Natknąłem się na niego po robocie, a on powiedział, że Ricci była już martwa, kiedy do niej strzelano. - Co?! - Będzie coś wiadomo dopiero po sekcji zwłok. - Dlaczego ktoś miałby strzelać do trupa? Morelli uniósł tylko dłonie. Wspaniale. - Masz coś jeszcze? Morelli popatrzył znacząco i uśmiechnął się. - Prócz tego - uściśliłam.
Spałam i w tym śnie dusiłam się. Na mojej piersi spoczywał straszny ciężar i nie mogłam oddychać. Zazwyczaj nie miewam snów, w których się duszę. Miewam sny o windach wystrzelających przez dach budynku, a w tych windach to właśnie ja jestem uwięziona. Miewam sny o bykach, które pędzą za mną po ulicach miasta. Miewam też sny, w których zapominam się ubrać i idę naga do centrum handlowego. Ale nigdy mi się nie śniło, że się duszę. Aż do teraz. Ocknęłam się z trudem i otworzyłam oczy. Obok spał Bob, swoją wielką psią głowę i przednie łapy złożył na mojej piersi. Reszta łóżka była pusta. Morelli zniknął. Wyszedł na palcach z pierwszym brzaskiem i zostawił mi Boba. - No dobra, olbrzymie - powiedziałam. - Jak ze mnie zleziesz, to cię nakarmię. Bob może nie rozumieć wszystkich słów, ale ma wyczulony słuch, kiedy rzecz dotyczy jedzenia. Postawił uszy, błysnął oczami i w sekundę zeskoczył z łóżka, tańcząc wokół z rozpromienioną mordą. Wysypałam gar psich herbatników i zaczęłam na próżno szukać ludzkiego jedzenia. Ani śladu tart, precli, placka z jagodami. Matka zawsze odsyła mnie do domu z torbą wiktuałów, ale kiedy wychodziłam od rodziców, głowę miałam zajętą Lorettą Ricci i zapomniałam o prowiancie, który leżał przygotowany na szafce kuchennej. - Spójrz na mnie - zwróciłam się do Boba. - Jestem domową niezgułą. Bob posłał mi spojrzenie, które mówiło: hej, panienko, nakarmiłaś mnie, więc o co chodzi? Wskoczyłam w lewisy i buty, zarzuciłam na koszulę nocną kurtkę dżinsową i przypięłam Boba do jego smyczy. Następnie pognałam stwora do wozu, by zawieźć go pod dom mojej śmiertelnej nieprzyjaciółki, Joyce Barnhardt, żeby tam narobił. Dzięki temu nie musiałam sprzątać odchodów, czułam się więc niczym zwyciężczyni. Przed laty przyłapałam Joyce, jak pieprzyła mojego męża - obecnie eksmęża - na moim własnym stole w jadalni, dlatego od czasu do czasu lubię odpłacić jej pięknym za nadobne. Joyce mieszka pięćset metrów dalej, ale dla mnie to dystans zabójczy. Joyce dostała przyzwoitą odprawę od swoich eksmałżonków. Prawdę mówiąc, małżonek numer trzy tak bardzo pragnął wyrzucić Joyce ze swego życia, że zostawił jej cały dom, i to za bezcen. To duży budynek, położony na niewielkiej działce w okolicy zamieszkanej przez przedstawicieli wolnych zawodów. Jest z czerwonej cegły i ma fantazyjne białe kolumny, wspierające daszek nad frontowymi drzwiami. Coś jak połączenie Partenonu z budą. W okolicy obowiązują ścisłe przepisy dotyczące sprzątania po swoich ulubieńcach, więc razem z Bobem odwiedzamy Joyce tylko pod osłoną ciemności. Albo - jak w tym wypadku - wcześnie rano, nim ulica zdąży się przebudzić.