Łowczyni nagród Stephanie Plum:
01 - Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
02 - Po drugie dla kasy
03 - Po trzecie dla zasady
04 - Zaliczyć czwórkę
05 - Przybić piątkę
06 - Po szóste nie odpuszczaj
07 - Szczęśliwa siódemka
08 - Ósemka wygrywa
09 - Wystrzałowa dziewiątka
10 - Dziesięć kawałków
11 - Najlepsza jedenastka
12 - Parszywa dwunastka
13 - Lean Mean Thirteen
14 - Fearless Fourteen
15 - Finger Lickin’ Fifteen
16 - Sizzling Sixteen
RAZ
Nazywam się Stephanie Plum. Kiedy miałam osiemnaście lat,
dostałam pracę na stoisku z hot dogami na promenadzie
w Jersey. Pracowałam na ostatnią zmianę i do moich
obowiązków należało zamykanie Hot Dogów od Dave’a.
Zazwyczaj zaczynałam składać stoisko jakieś pół godziny przed
końcem pracy. Sprzątanie po całym dniu należało do moich
obowiązków, tak jak rozstawianie i przygotowywanie stoiska do
obowiązków tego, kto pracował w ciągu dnia. Robiliśmy hot
dogi chili, serowe, z kapustą albo z fasolką. Grillowaliśmy je na
dużym grillu z obrotowymi rusztami. Kręciły się i kręciły od
rana do wieczora, obracając hot dogi nad ogniem.
Dave Loogie, właściciel stoiska, przychodził co wieczór
dopilnować zamknięcia. Sprawdzał śmieci, żeby upewnić się, że
nic dobrego nie zostało wyrzucone, i liczył hot dogi, które się
nie sprzedały.
– Trzeba planować z wyprzedzeniem – powtarzał mi co
wieczór. – Jeśli na koniec dnia zostanie ci więcej niż pięć hot
dogów, zatrudnię kogoś z większymi cyckami.
I tak każdego wieczoru, piętnaście minut przed zamknięciem,
zanim pojawił się Dave, zjadałam hot dogi. Niezbyt dobry
pomysł, gdy pracujesz na ostatnią zmianę na deptaku,
a w ciągu dnia przesiadujesz na plaży w skąpym kostiumie
kąpielowym. Jednego wieczora zjadłam czternaście hot dogów.
No dobrze, może to było dziewięć, ale miałam wrażenie, że
czternaście. W każdym razie ZA DUŻO. Cholernie
potrzebowałam tej roboty.
Przez lata praca przy Hot Dogach od Dave’a była na czele
mojej listy najbardziej gównianych prac, jakie kiedykolwiek
wykonywałam. Ale tego ranka doszłam do wniosku, że moje
obecne zajęcie doczekało się wreszcie zaszczytu zastąpienia Hot
Dogów od Dave’a na honorowym pierwszym miejscu. Jestem
łowcą nagród. Agentką do spraw windykacji poręczeń, mówiąc
w sposób bardziej wyszukany. Pracuję dla mojego kuzyna
Vinniego, który ma biuro w dzielnicy Chambersburg,
w Trenton. A przynajmniej pracowałam dla mojego kuzyna
Vinniego. Trzydzieści sekund temu rzuciłam robotę. Oddałam
moją nic niewartą odznakę, którą kupiłam w sieci. Oddałam
kajdanki. I rzuciłam teczki z otwartymi sprawami na biurko
Connie.
Vinnie podpisuje umowy o poręczenie. Connie załatwia
wszystkie papiery. Moja pomocnica, Lula, układa je
w kartotece, gdy najdzie ją odpowiedni nastrój. A niesamowicie
seksowny, niesamowicie przystojny twardziel nazywany przez
wszystkich Komandosem i ja ścigamy debili, którzy nie stawią
się w sądzie w terminie rozprawy. Znaczy do dzisiaj.
Trzydzieści sekund temu wszyscy debile zostali przekazani
Komandosowi.
– Weź, wrzuć na luz – jęknęła Connie. – Nie możesz się
zwolnić. Mam cały stos niezamkniętych spraw.
– Daj je Komandosowi.
– Komandos nie bierze mało ważnych przypadków za psie
pieniądze. On bierze tylko sprawy wysokiego ryzyka.
– Daj je Luli.
– No kurde – powiedziała Lula. – Mogę łapać tych
skurczybyków. Mogę pozgarniać ich żałosne tyłki. Tylko będzie
mi cię brakowało – zwróciła się do mnie. – Co będziesz robić,
jak przestaniesz tu pracować? I dlaczego w ogóle chcesz
odejść?
– Popatrz na mnie! – zażądałam. – Co widzisz?!
– Wyglądasz jak nieszczęście – stwierdziła Lula. – Powinnaś
bardziej o siebie dbać.
– Rano poszłam zgarnąć Sama Sporky’ego.
– Melonogłowego Sama?
– Taa. Melonogłowego. Goniłam go przez trzy podwórka.
Pies wygryzł mi dziurę w jeansach. Jakaś zwariowana starucha
do mnie strzeliła. Wreszcie powaliłam Sporky’ego za kawiarnią
Tip Top.
– A to chyba był dzień wywózki śmieci – domyśliła się Lula. –
Nie pachniesz najlepiej. I masz coś, co wygląda jak musztarda,
na całym tyłku. Miejmy nadzieję, że to musztarda.
– Przy krawężniku były wystawione worki ze śmieciami
i Melonowy Łeb mnie w nie wepchnął. Trochę je rozwaliliśmy.
A kiedy już go wreszcie skułam, napluł na mnie!
– Zakładam, że to ten glut w twoich włosach?
– Nie! Napluł mi na buta. Mam coś we włosach?
Lula wzdrygnęła się mimowolnie.
– Czyli dzień jak co dzień – podsumowała Connie. – Ciężko
uwierzyć, że rzucasz robotę przez Melonowego Łba.
Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, dlaczego
postanowiłam odejść. Obudziłam się rano i czułam
nieprzyjemny ciężar w żołądku. A kiedy kładłam się wieczorem,
zastanawiałam się, dokąd właściwie zmierza moje życie. Już od
jakiegoś czasu pracowałam jako łowca nagród i nie byłam
w tym mistrzem świata. Ledwie zarabiałam na czynsz. Kilka
razy prześladowali mnie obłąkani mordercy, wyśmiewali mnie
goli faceci, strzelano do mnie, bombardowano, pluto na mnie,
byłam przeklinana, napastowana przez rozparzone psy,
atakowana przez stado kanadyjskich gęsi, nieustannie
zmuszano mnie do tarzania się w śmieciach, a moje samochody
były unicestwiane w zastraszającym tempie.
I być może to nieprzyjemne uczucie w żołądku zostało
w pewnej mierze spowodowane przez dwóch mężczyzn w moim
życiu. Każdy z nich jest tym jedynym. A zarazem żaden z nich
nim nie jest. Obaj są przy tym nieco przerażający. Sama nie
wiedziałam tak do końca, czy pragnę związku z którymkolwiek
z nich. I nie miałam najbledszego pojęcia, jak między nimi
wybrać. Jeden chciał się ze mną ożenić, przynajmniej raz na
jakiś czas. Nazywał się Joe Morelli i był gliną z Trenton. Drugi
to Komandos, właściwie to nie wiedziałam, co on chciał ze mną
zrobić, poza zerwaniem ze mnie wszystkich ciuchów. Ta myśl
zawsze wywoływała mój uśmiech.
Do tego wszystkiego należy wspomnieć o notce, którą ktoś
wsunął mi pod drzwi dwa dni temu. „Wróciłem”. I co to, do
diabła, miało znaczyć? Albo kolejny liścik, za moją
wycieraczką: „Myślałaś, że umarłem?”.
Moje życie stało się stanowczo zbyt dziwaczne. Czas coś
zmienić. Czas znaleźć jakąś normalną pracę, zadbać
o przyszłość.
Connie i Lula przeniosły uwagę ze mnie na drzwi wejściowe.
Biuro mieściło się przy Hamilton Avenue, składało się z dwóch
niewielkich pomieszczeń i składziku za kartoteką. Nie
słyszałam, żeby drzwi wejściowe się otworzyły. Ani nie
słyszałam kroków. Czyli albo Connie i Lula miały halucynacje,
albo do biura właśnie wszedł Komandos.
Komandos to wyjątkowo tajemniczy osobnik. Jest o pół
głowy wyższy ode mnie, porusza się jak kot, cały dzień kopie
tyłki, ubiera się tylko w czerń, pachnie ciepło i seksownie i na
całym jego ciele nie ma ani grama zbędnego tłuszczu, same
mięśnie, twarde jak stal.
Kolor skóry i brązowe oczy odziedziczył po kubańskich
przodkach. Swego czasu służył w siłach specjalnych i dlatego
wszyscy nazywają go Komandosem.
Ale, do diabła, kiedy pachniesz TAK wspaniale i wyglądasz
TAK dobrze, kogo w ogóle obchodzi cała reszta.
Zwykle czuję, gdy Komandos stoi za moimi plecami, bo nie
ma zwyczaju zostawiać żadnej przestrzeni między nami. Dzisiaj
trzymał się jednak w pewnej odległości. Rzucił Connie na
biurko teczkę i pokwitowanie dostarczenia zbiega.
– Zatrzymałem wczoraj wieczorem Angel Robbie –
powiedział. – Możesz wystawić czek na KomandoMan.
KomandoMan to firma Komandosa, czego nietrudno się
domyślić. Mieści się w budynku w centrum i specjalizuje
w ochronie i ściganiu zbiegów.
– Mam dla ciebie megawiadomość – poinformowała go Lula.
– Zostałam awansowana na łowcę nagród, bo Stephanie rzuciła
robotę.
Komandos zebrał z mojej koszuli kilka nitek kiszonej kapusty
i wyrzucił do kosza na śmieci obok biurka Connie.
– To prawda?
– Tak – potwierdziłam. – Zrezygnowałam. Skończyłam walkę
z przestępczością. Dzisiaj tarzałam się po śmieciach po raz
ostatni.
– Ciężko uwierzyć – stwierdził Komandos.
– Rozważam podjęcie pracy w fabryce guzików –
poinformowałam go. – Ponoć mają wolne miejsca.
– Nie mam zbyt wielu opiekuńczych odruchów – powiedział
do mnie Komandos ze spojrzeniem utkwionym w bliżej
niezidentyfikowanym glucie w moich włosach – ale odczuwam
wyjątkowo silną potrzebę, by zabrać cię do domu i zlać
prysznicem.
W ustach mi zaschło w mgnieniu oka. Connie przygryzła
dolną wargę, a Lula zaczęła się wachlować teczką
z dokumentami.
– Jestem wdzięczna za propozycję – odpowiedziałam. – Ale
może przy innej okazji.
– Dziewczyno – uśmiechnął się Komandos. Skinął głową
Connie i Luli i wyszedł.
Żadna z nas nie powiedziała ani słowa, póki nie odjechał
swoim lśniącym czarnym porsche.
– Chyba mam mokre majtki – wykrztusiła Lula. – To było
jedno z tych podwójnych znaczeń?
Wróciłam do domu i wzięłam prysznic, całkiem sama,
i założyłam obcisły biały top i szytą na miarę garsonkę z krótką
spódniczką. Wsunęłam stopy w szpilki, wzburzyłam kręcone
włosy, sięgające prawie do ramion, dołożyłam warstwę tuszu
na rzęsach i pomadki na wargach.
Wydrukowanie CV na komputerze zabrało kilka minut. Było
żałośnie krótkie. Ukończyłam Douglass College ze średnimi
ocenami, przez kilka lat pracowałam jako zaopatrzeniowiec
w dziale bielizny dla podrzędnego sklepu. Wylali mnie.
Łapałam drani dla kuzyna Vinniego. Obecnie poszukuję
kierowniczego stanowiska w firmie z klasą. No oczywiście, tu
jest Jersey i pojęcie klasy może znacznie się różnić od ogólnie
przyjętych standardów.
Złapałam dużą, skórzaną torebkę, krzyknęłam „do widzenia”
mojemu współlokatorowi Reksowi – chomikowi. Rex mieszka
w szklanym terrarium na ladzie w kuchni i prowadzi
zasadniczo nocny tryb życia, dlatego też jesteśmy niczym
mijające się statki. Czasem, w ramach ekstranagrody, wrzucam
mu do klatki cheetosa, a wtedy Rex natychmiast wychodzi ze
swej puszki po zupie, żeby zgarnąć chrupka. Nasza relacja nie
wykracza poza ten poziom komplikacji.
Mieszkam na pierwszym piętrze bloku pozbawionego
frymuśnych luksusów i architektonicznego wdzięku. Moje okna
wychodzą na parking, co w sumie mi pasuje. Większość moich
sąsiadów ma wiek poborowy dawno za sobą. Zasiadają przed
telewizorami, zanim zajdzie słońce, więc parking o tej porze
pogrąża się w ciszy.
Wyszłam z mieszkania i zamknęłam za sobą, zjechałam na
parter, przeszłam przez oszklone, dwuskrzydłowe drzwi i już
byłam na parkingu. Od niedawna jeździłam saturnem SL2.
Samochód był okazją dnia w Imperium Używanych
Samochodów Hojnego George’a. Osobiście chciałam lexusa
SC430, ale Hojny George uznał, że saturn lepiej pasuje do
moich możliwości finansowych.
Wsunęłam się za kierownicę i odpaliłam silnik. Jechałam
ubiegać się o posadę w fabryce guzików i strasznie mnie to
przygnębiało. Powtarzałam sobie, że to nowy początek, ale
prawdę powiedziawszy, miałam wrażenie, że to raczej smutny
koniec. Wjechałam w Hamilton i pojechałam do Słodkiego
Ciasteczka przekonana, że pączek poprawi mi nastrój.
Pięć minut później wyszłam z cukierni z torbą pączków
i stanęłam twarzą w twarz z Morellim. Miał na sobie jeansy,
pozdzierane martensy i czarny sweter z wycięciem w karo,
narzucony na czarną koszulkę. Morelli ma ponad metr
osiemdziesiąt, smukłą sylwetkę, mięśnie jak stal i włoskie
libido. To naprawdę niegłupi facet z Jersey i nie należy do
osób, które chciałoby się zirytować. No, chyba że jest się mną.
Ja irytuję Morellego całe życie.
– Przejeżdżałem i cię zobaczyłem – powiedział. Stał blisko
mnie i z uśmiechem łypał na torbę z cukierni. – Bostońskie
kremówki? – spytał, choć doskonale znał odpowiedź.
– Potrzebuję jedzenia, które poprawia humor.
– Powinnaś do mnie zadzwonić. – Zahaczył palec o krawędź
dekoltu i rozciągnąwszy nieco materiał, zajrzał do środka. –
Mam coś, co zawsze poprawi ci nastrój.
Od czasu do czasu mieszkałam z Morellim, więc wiedziałam,
że mówi prawdę.
– Mam do załatwienia kilka spraw, a pączki wymagają mniej
czasu.
– Cukiereczku, od tygodni cię nie widziałem. Mógłbym
ustanowić światowy rekord w uszczęśliwianiu.
– Ta, ale to byłoby TWOJE szczęście – wytknęłam, częstując
go pączkiem. – A co z moim?
– Twoje szczęście byłoby moim priorytetem.
Ugryzłam pączka.
– Kuszące, ale nie. Mam rozmowę w sprawie pracy w fabryce
guzików. Skończyłam z poręczeniami.
– A kiedy to nastąpiło?!
– Jakąś godzinę temu – odpowiedziałam. – No dobrze, nie
mam rozmowy o pracę w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale
Karen Slobodsky pracuje tam w kadrach i powiedziała, że mam
do niej wpaść, jeśli chcę pracę.
– Ja bym cię mógł zatrudnić – zaproponował Joe. – Pensja
może nie najwyższa, za to korzyści dodatkowe nie do
pogardzenia.
– Raany – mruknęłam – to druga w kolejności najbardziej
przerażająca propozycja, jaką dzisiaj dostałam.
– A ta najbardziej przerażająca to jaka była?
Uznałam, że lepiej nie mówić Morellemu o propozycji
Komandosa. Morelli nosił broń na biodrze, a Komandos nosił
broń w różnych miejscach na ciele. Rzucenie informacji, która
rozpali rywalizację między nimi, byłoby mało rozsądnym
pomysłem.
Oparłam się o Morellego i pocałowałam lekko w usta.
– Zbyt przerażająca, żeby o tym mówić – zbyłam go. Miło
było czuć jego ciało przy własnym, a jego usta smakowały jak
pączek. Przesunęłam koniuszkiem języka po dolnej wardze. –
Mniam – powiedziałam.
Poczułam, jak palce Morellego zaciskają się na mojej
marynarce.
– MNIAM absolutnie nie oddaje tego, co czuję, a to, co czuję,
nie powinno dziać się na chodniku przed cukiernią. Może
spotkalibyśmy się wieczorem?
– Na pizzę?
– Na pizzę też.
Akurat wzięłam sobie urlop od Morellego i Komandosa, żeby
lepiej zrozumieć swoje uczucia względem nich. Nie robiłam
jednak w tym temacie żadnych postępów. Zupełnie jakbym
miała wybierać między wielkim tortem urodzinowym
a superekstramargaritą. Jak tu w ogóle podjąć decyzję? I tak,
jasne, moje życie byłoby z pewnością lepsze bez jednego
i drugiego, ale rany, jakie byłoby nudne.
– Dobrze – zgodziłam się. – Spotkamy się u Pina.
– Miałem raczej na myśli mój dom. Metsi grają dzisiaj i Bob
za tobą tęskni.
Bob to pies Morellego. Wielki, pomarańczowy, stworzony do
przytulania, włochaty potwór z zaburzeniami odżywiania. Bob
je WSZYSTKO.
– To nie fair – powiedziałam. – Wykorzystujesz Boba, żeby
zwabić mnie do siebie.
– No – przyznał Morelli. – I jak?
Westchnęłam.
– Będę w okolicach szóstej.
Przejechałam kawałek Hamilton i skręciłam w lewo w Olden.
Fabryka guzików znajduje się tuż za północną granicą Trenton.
O czwartej rano jechałabym tam ze swojego mieszkania jakieś
dziesięć minut. O każdej innej porze czas dojazdu pozostawał
nieprzewidywalny. Zatrzymałam się na skrzyżowaniu Olden
i State, bo miałam czerwone, i nagle usłyszałam strzały i zing-
zing-zing trzech kul rozdzierających metal i włókno szklane.
Byłam niemal pewna, że to mój metal i moje włókno szklane,
więc bez namysłu wcisnęłam gaz do dechy i saturn skoczył
przez skrzyżowanie. Minęłam North Clinton i jechałam dalej,
zerkając raz po raz we wsteczne lusterko. Nie byłam w stanie
stwierdzić tego na sto procent, z uwagi na ruch na drodze, ale
raczej nikt mnie nie śledził. Serce waliło mi dziko, ale w duchu
nakazywałam sobie spokój. Nie miałam powodu zakładać, że to
coś więcej niż przypadkowa strzelanina. Prawdopodobnie jakiś
gangster zabawiał się, strzelając dla wprawy do przygodnych
celów. Każdy musi gdzieś ćwiczyć, prawda?
Wyłowiłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do Morellego.
– Ktoś zabawia się, strzelając do samochodów na rogu Olden
i State – poinformowałam go. – Może powinieneś wysłać tam
kogoś i sprawdzić, co jest grane.
– Dobrze się czujesz?
– Czułabym się lepiej, gdybym zjadła tego drugiego pączka. –
No dobrze, tylko zgrywałam dzielną. Dłonie tak zacisnęłam na
kierownicy, że mi kostki pobielały, a stopa na gazie dygotała.
Nabrałam trochę powietrza i powiedziałam sobie, że chyba
nadmiernie się podekscytowałam. Nie spanikowałam. Nie
przeraziłam. Po prostu nieco podekscytowałam. Muszę tylko
wziąć kilka głębokich oddechów i zaraz mi przejdzie.
Dziesięć minut później wjechałam na parking fabryki
guzików. Całe przedsiębiorstwo mieściło się w ogromnym
dwupiętrowym budynku, którego cegły pociemniały z wiekiem,
staroświeckie podwójne okna pokrył brud, a otaczający go
krajobraz wyglądał prawdziwie księżycowo. Dickensowi by się
tu spodobało. Nie byłam natomiast pewna, czy to coś dla mnie.
Z drugiej strony, nie wiedziałam dokładnie, co właściwie jest
DLA MNIE.
Wysiadłam i podeszłam do tylnego zderzaka w nadziei, że
myliłam się co do strzałów. Niemal natychmiast poczułam
ponowne uderzenie adrenaliny. Samochód dostał trzy razy.
Dwa pociski trafiły w karoserię, jeden zniszczył światło.
Nikt nie wjechał za mną na parking, przy drodze też nie stał
żaden samochód. Najwyraźniej byłam w złym miejscu
w niewłaściwym czasie, powiedziałam sobie. I uwierzyłabym
w to całkowicie, gdyby nie wszawa praca, jaką do niedawna
wykonywałam, i dwa liściki. Musiałam jednak odłożyć na bok
paranoję i przestać oblewać się zimnym potem przerażenia,
kiedy będę próbowała przekonać jakiegoś gościa, żeby mnie
zatrudnił.
Stanowczym krokiem przeszłam przez dwuskrzydłowe
oszklone drzwi prowadzące do części biurowej. Hol był
niewielki, wyłożony popękanymi kafelkami i pomalowany na
niezdrowo seledynowy kolor. Gdzieś niedaleko maszyny
wytłaczały guziki, słyszałam je doskonale. W innej części
budynku natomiast dzwoniły telefony. Podeszłam do recepcji
i spytałam o Karen Slobodsky.
– Przykro mi – odpowiedziała recepcjonistka. – Spóźniła się
pani jakieś dwie godziny. Rzuciła pracę. Wypadła stąd niczym
burza, krzycząc coś o molestowaniu seksualnym.
– Czyli zwolniło się miejsce pracy? – Pomyślałam sobie, że
szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnie.
– Jasne, można na to patrzeć i w ten sposób. Zaraz
zadzwonię do jej szefa, Jimmy’ego Alizziego.
Dziesięć minut później znalazłam się już w biurze Alizziego.
Sam Alizzi siedział przy biurku, naprzeciwko mnie, drobna
figura wydawała się niknąć w zestawieniu z masywnym
meblem. Był krótko przed albo tuż po czterdziestce, czarne
włosy miał gładko zaczesane do tyłu, a kolor skóry i akcent
utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest Hindusem.
– Na początek powiem, że nie jestem Hindusem – oznajmił
Alizzi. – Wszyscy myślą , że jestem Hindusem, ale to błąd.
Pochodzę z niewielkiego kraju, który leży na wyspie u wybrzeży
Indii.
– Ze Sri Lanki?
– Nie, nie, nie. – Pokiwał na mnie kościstym palcem. – Nie
ze Sri Lanki. Mój kraj jest jeszcze mniejszy. Jesteśmy dumnymi
ludźmi, więc nie powinna pani robić żadnych wycieczek na tle
etnicznym.
– Jasne. Powie mi pan, co to za kraj?
– Latorran.
– Nigdy o nim nie słyszałam.
– I proszę, już wpłynęła pani na bardzo niebezpieczne wody.
Zdusiłam grymas w zarodku.
– Więc jest pani łowcą nagród – stwierdził, przeglądając
moje CV. – To bardzo ekscytujące zajęcie. Dlaczego chce pani
porzucić taką pracę?
– Szukam pracy, która daje większe perspektywy awansu.
– Ojej, czyli to moje stanowisko będzie pani chciała w końcu
zająć.
– No tak, ale jestem przekonana, że nie prędzej niż za kilka
lat, a wtedy, kto wie... pan może być już prezesem całego
przedsiębiorstwa.
– Ale z pani pochlebca. Podoba mi się to – powiedział. – A co
by pani zrobiła, gdybym poprosił ją o jakieś seksualne usługi?
Zagroziłaby mi pani pozwem?
– Nie. Raczej zostawiłabym to bez odpowiedzi. No chyba
żeby zaczepiał mnie pan fizycznie. W takiej sytuacji
musiałabym kopnąć pana bardzo mocno w czułe miejsce
i prawdopodobnie nie mógłby pan już mieć dzieci.
– Brzmi uczciwie – uznał. – Tak się składa, że mam akurat
wakat, więc jest pani zatrudniona. Może pani zacząć jutro
dokładnie o ósmej. Proszę się nie spóźnić.
Cudownie. Miałam prawdziwą pracę, w miłym, czystym
biurze, gdzie nikt nie będzie do mnie strzelał. Powinnam być
szczęśliwa, prawda? Tego właśnie chciałam, czyż nie? To
dlaczego czułam się tak strasznie zdołowana?
Powlokłam się schodami do holu i wyszłam na parking.
Podeszłam do samochodu i moja depresja jeszcze się pogłębiła.
Nienawidziłam tego wozu. Nie chodzi o to, że był zły. Po prostu
nie był właściwy. Nie wspominając już o tym, że fajnie byłoby
mieć wóz bez trzech dziur po kulach.
Chyba potrzebowałam jeszcze jednego pączka.
Pół godziny później wróciłam do swojego mieszkania. Po
drodze wstąpiłam do Słodkiego Ciasteczka i wyszłam
z wczorajszym tortem urodzinowym. Napis na nim głosił:
„Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Larry”. Nie wiem,
jak Larry obchodził urodziny, ale najwyraźniej obyło się bez
tortu. Strata Larry’ego była moim zyskiem. Jeśli chcesz mieć na
urodziny wszystko, co najlepsze, to musisz mieć tort. Ten był
z ciasta biszkoptowego, pokryty grubym, ohydnym lukrem
z tłuszczu roślinnego, sztucznego masła i sztucznej wanilii,
zmieszanych z górą cukru. Ozdabiały go wielkie, lepkie róże
z żółtego, różowego i fioletowego lukru. Tort miał trzy warstwy
przekładane grubo cytrynowym kremem. Przewidziany został
na osiem osób, więc był idealnej wielkości.
Zrzuciłam ciuchy na podłogę i wgryzłam się w tort.
Poczęstowałam Reksa kilkoma okruchami, a sama zajęłam się
resztą. Zjadłam wszystkie kawałki z różowymi kwiatami,
powoli zaczynało mi być niedobrze, ale się nie poddawałam.
Zjadłam wszystkie kawałki z żółtymi różami. Została mi
fioletowa róża i kawałki bezkwietne. Nie dałam rady. Nie byłam
w stanie przełknąć ani źdźbła więcej. Poczłapałam do sypialni.
Musiałam się zdrzemnąć.
Narzuciłam koszulkę i wciągnęłam parę bokserek na gumce
z rysunkiem Scooby Doo. No jak tu nie kochać ciuchów
z gumą? Byłam już jednym kolanem na łóżku, gdy zobaczyłam
karteczkę przypiętą do poduszki. „Bój się. Bój się bardzo.
Następnym razem będę mierzyć wyżej”.
Pomyślałam sobie, że pewnie bałabym się bardzo, gdybym
nie zjadła właśnie pięciu kawałków tortu. Teraz to bałam się
głównie tego, że zwymiotuję. Zajrzałam pod łóżko, za zasłonę
od prysznica i do wszystkich szaf. Nie znalazłam ani jednego
potwora o długaśnych łapach. Zamknęłam drzwi na zasuwę
i wróciłam do sypialni.
Rzecz w tym, że nie po raz pierwszy ktoś włamał się do
mojego mieszkania. Komandos przenikał szczelinami niczym
dym. Morelli miał klucz. A do tego najróżniejsi pomyleńcy
i złoczyńcy bez większego problemu radzili sobie z trzema
zamkami. Niektórzy nawet zostawiali groźby. Dlatego nie
wystraszyłam się nawet w połowie tak, jak by to się stało,
zanim rozpoczęłam karierę łowcy nagród. Obecnie moje
uczucia skłaniały się raczej ku odrętwiałej rozpaczy. Chciałam,
żeby straszne rzeczy zniknęły z mojego życia bez śladu. Byłam
zmęczona przerażeniem. Rzuciłam straszną pracę i teraz nie
życzyłam sobie w życiu żadnych strasznych ludzi. Nie chciałam
zostać znowu porwana. Albo straszona nożem czy trzymana na
muszce. Nie chciałam, żeby mi grożono albo mnie
prześladowano. Albo żeby jakiś maniakalny zabójca próbował
mnie przejechać.
Wpełzłam pod kołdrę i naciągnęłam ją sobie na głowę. Już
prawie zasnęłam, gdy ktoś szarpnięciem ściągnął ją ze mnie.
Wrzasnęłam cienko i popatrzyłam wprost na Komandosa.
– Co ty robisz, do cholery? – krzyknęłam, złapawszy za brzeg
kołdry.
– Wpadam z wizytą, słonko.
– A przyszło ci kiedyś do głowy, żeby najpierw użyć
dzwonka?
Komandos tylko się uśmiechnął.
– Wtedy to by nie była taka świetna zabawa.
– Nie wiedziałam, że to zabawa cię interesuje.
Usiadł na łóżku i jego uśmiech stał się odrobinę szerszy.
– Pachniesz tak, że można by cię zjeść – stwierdził. –
Pachniesz jak przyjęcie.
– Czujesz w moim oddechu tort urodzinowy. Czy znowu
mamy tu podwójne znaczenie?
– Taa – powiedział Komandos. – Ale ta aluzja do niczego nie
prowadzi. Muszę wracać do pracy. Czołg na mnie czeka, nawet
silnika nie zgasił. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy ty tak na
serio z tym rzucaniem pracy.
– Zatrudniłam się w fabryce guzików. Jutro zaczynam.
Pochylił się i odczepił kartkę z poszewki poduszki.
– Masz nowego chłopaka?
– Ktoś się włamał, jak mnie nie było. I chyba strzelał do mnie
dzisiaj po południu.
Komandos wstał.
– Powinnaś raczej zniechęcać ludzi do takich działań.
Potrzebujesz pomocy?
– Jeszcze nie.
– Dziewczyno – powiedział Komandos. I wyszedł.
Nasłuchiwałam uważnie przez chwilę, ale nie dobiegł mnie
dźwięk otwieranych bądź zamykanych drzwi. Wstałam i na
paluszkach przeszłam przez mieszkanie. Ani śladu Komandosa.
Wszystkie zamki i zasuwa były zamknięte.
W sumie to mógł nawet wyjść przez okno w salonie, ale wtedy
musiałby zejść po ścianie budynku niczym Spider-Man.
Zadzwonił telefon. Odczekałam sekundę, póki nie zadziała
identyfikacja numeru. Lula.
– Jo – powiedziałam do słuchawki.
– Dupa, a nie jo. Ale miałaś tupet, żeby mnie wrobić w swoje
obowiązki.
– Sama się zgłosiłaś.
– Chyba dostałam porażenia słonecznego. Człowiek musi być
pomylony, żeby chcieć tak zarabiać.
– Coś jest nie tak?
– Tak, do diabła. WSZYSTKO jest nie tak. Przydałaby mi się
jakaś pomoc. Próbuję ująć Williego Martina, a on nie
współpracuje.
– Jak bardzo nie współpracuje?
– Zabrał swój paskudny tyłek z mieszkania, a mnie zostawił
przykutą do swojego paskudnego łóżka.
– O, to całkowity brak współpracy.
– Ta, a to jeszcze nie wszystko. Tak jakby nie mam na sobie
ciuchów.
– O mój Boże! Napastował cię?!
– To nieco bardziej skomplikowane. Był pod prysznicem,
kiedy wpadłam do mieszkania. Widziałaś kiedyś nagiego
Williego Martina? Wierz mi, jest NIEZŁY. Grał zawodowo
w football, zanim nie rozwalił kolana i nie zaczął kraść wózków.
– Uhm.
– No w każdym razie, jedno poprowadziło do drugiego
i jestem przykuta do tego wszawego wyra. Do diabła, nie robię
tego regularnie, sama wiesz. Jestem naprawdę wybredna, jeśli
chodzi o facetów. A poza tym każdy by wskoczył na ten towar.
Facet ma mięśnie na mięśniach i tyłek, w którym chce się
zatopić zęby.
Obrazek, jaki zobaczyłam oczyma duszy, skłonił mnie do
rozważania wegetarianizmu.
Willie Martin mieszkał na drugim piętrze, w pokrytym
graffiti magazynie pod siedemset którymś przy Stark. Okolicy,
która stopniem rozkładu i zniszczenia mogła śmiało
konkurować ze zbombardowanymi częściami Iraku.
Zaparkowałam za firebirdem Luli i przełożyłam
pięciostrzałowego smith & wessona z torebki do kieszeni
marynarki. Nie jestem fanką broni i zasadniczo jej przy sobie
nie noszę, ale strzały oddane do samochodu i liściki napędziły
mi stracha na tyle, żeby nie ryzykować wycieczki na Stark bez
broni. Zamknęłam samochód, minęłam rozklekotaną kabinę
windy i ruszyłam schodami do góry. Klatka schodowa otwierała
się na wąski, brudny korytarz i drzwi ze śladem buta na
wysokim obcasie w rozmiarze dziewiątym. Najwyraźniej Willie
nie otworzył od razu i Lula się zniecierpliwiła.
Spróbowałam użyć klamki i drzwi ustąpiły. Dzięki Ci, Boże,
za Twe drobne błogosławieństwa. Nigdy jakoś nie radziłam
sobie najlepiej z wyważaniem drzwi kopniakiem. Ostrożnie
zajrzałam do środka.
– Halo?
– Dupa, a nie halo – odezwała się Lula. – I już nic nie mów.
Nie jestem w najlepszym nastroju. Otwórz te gówniane
kajdanki i lepiej się odsuń, bo potrzebuję frytek. Potrzebuję
całej zasranej góry frytek. Włączył mi się awaryjny tryb
fastfoodowy.
Siedziała po przeciwnej stronie pokoju, owinięta
prześcieradłem, z nadgarstkiem przykutym do metalowego
zagłówka łóżka. Drugą dłonią podtrzymywała prześcieradło.
Wyciągnęłam z kieszeni uniwersalny kluczyk do kajdanek
i rozejrzałam się przy okazji.
– Gdzie masz ciuchy?
– Zabrał je. Dasz wiarę? Powiedział, że da mi nauczkę, żebym
już nigdy więcej go nie ścigała. Mówię ci, nie można ufać
facetom. Jak tylko dostaną, czego chcieli, to pakują gatki
w kieszeń i znikają za drzwiami. Swoją drogą, nie wiem, o co
się tak wściekł. Tylko wykonywałam swoją pracę. Zapytał się:
„Było ci dobrze?”, a ja odpowiedziałam: „O tak, kochanie, było
bosko”. I spróbowałam go skuć. Do diabła, prawdę mówiąc,
wcale tak dobrze nie było. A poza tym jestem teraz zawodowym
łowcą nagród. Dostarczyć żywych, martwych, a nawet bez
gatek, prawda? Miałam obowiązek go skuć.
– Taa, następnym razem ubierz się, zanim spróbujesz skuć
gościa.
Lula uwolniła się z kajdanek i zawiązała prześcieradło
w supeł, żeby się nie zsuwało.
– To dobra rada. Zapamiętam ją sobie. To właśnie takie rady
pomagają ci zostać pierwszorzędnym łowcą nagród.
Przynajmniej mojej torebki zapomniał. Naprawdę bym się
zirytowała, gdyby mi zabrał torebkę.
Z szafki na przeciwległej ścianie wyjęła koszulkę i parę
szortów i założyła. A potem wygarnęła resztę ciuchów, zaniosła
do okna i wyrzuciła na zewnątrz.
– Okay. Teraz już mi lepiej – oznajmiła. – Dzięki, że
przyjechałaś mi pomóc. I dobra wiadomość jest taka, że nikt
nie zwinął ci wozu. Właśnie zobaczyłam go przy krawężniku. –
Wróciła do szafy i zgarnęła jeszcze trochę ubrań. Garnitury,
buty i kurtki. Wszystko wyleciało przez okno. – Wpadłam
w trans – powiedziała, rozglądając się po mieszkaniu. – Co
jeszcze może wyfrunąć przez to okno? Myślisz, że zmieszczę ten
jego wypasiony telewizor? A może coś z kuchni? Idź, przynieś
mi toster. – Przemaszerowała przez pokój, złapała za lampę
i razem z nią wróciła do okna. – Hej! – wrzasnęła, gapiąc się na
ulicę. – Odejdź od tego samochodu. Willie, to ty? Co ty, do
cholery, robisz?!
Podbiegłam do okna i wyjrzałam. Willie Martin brał zamach
wielgachnym młotem, celował w mój samochód.
– Ja ci pokażę wyrzucać moje rzeczy przez okno – powiedział
i walnął w tylny błotnik mojego wozu.
– Ty debilu z przedwczesnym wytryskiem – wrzasnęła Lula.
– Ty skretyniały durniu! To nie mój wóz.
– Oj. Ups – odpowiedział Willie. – A który jest twój?
Lula wyciągnęła z torebki glocka i posłała w stronę Williego
dwie kulki. Martin zniknął jak zaczarowany. Jeden pocisk
zrykoszetował od dachu mojego wozu, drugi wywalił dziurę
w przedniej szybie.
– Coś chyba nie tak z celownikiem – powiedziała Lula
w moją stronę. – Przepraszam.
Zbiegłam na dół, stanęłam na chodniku i zaczęłam oceniać
zniszczenia. Długa i głęboka rysa na dachu. Dziura w przedniej
szybie, do tego kula w siedzeniu pasażera. Tylny prawy błotnik
i drzwi rozwalone młotem. Wcześniejsze dziury po wariackim
ataku odrażającego prześladowcy. A do tego ktoś namalował
„gryźnij mnie” na drzwiach od strony kierowcy.
– Twój samochód to katastrofa – oceniła Lula. – Nie wiem,
co się dzieje z twoimi samochodami.
DWA
Morelli jeździ SUV-em. Kiedyś miał pick-upa z napędem na
cztery koła, ale zamienił go, żeby Bobowi było wygodniej z nim
podróżować. To nie jest typowe zachowanie dla mężczyzny
z rodu Morellich. Mężczyźni z rodu Morellich znani są ze swego
uroku osobistego i tego, że są nic niewartymi pijakami, którzy
z zasady nie dbają o wygodę swoich żon i dzieci, a już psów
w ogóle. Jak Joemu udało się uniknąć syndromu Morellich,
pozostaje niezgłębioną tajemnicą. Przez jakiś czas wydawało
się, że jest skazany, by pójść w ślady ojca, ale jakoś tak przed
trzydziestką przestał uganiać się za kobietami, bić się w barach
i zaczął pracować na wizerunek dobrego gliniarza. Odziedziczył
dom po swojej ciotce Rose. Zaadoptował Boba. I po latach
seksu w stylu „zalicz i uciekaj z miejsca wypadku” zdecydował,
że mnie kocha. Kto by pomyślał. Joseph Morelli z domem,
psem, stałą pracą i SUV-em. I w nieparzyste dni miesiąca
budził się przekonany, że chce się ze mną ożenić. Ja z kolei
chciałam poślubić go tylko w parzyste dni miesiąca, więc jak na
razie nasz związek pozostawał niesformalizowany.
Kiedy przyjechałam do domu Morellego, SUV stał przy
krawężniku, a jego właściciel i Bob siedzieli na maleńkim
ganeczku. Zazwyczaj Bob cieszy się na mój widok jak wariat,
skacze i biega w koło z uśmiechniętym pyskiem. Dzisiaj Bob
siedział, śliniąc się, ze smutną miną.
– Co jest z Bobem? – zapytałam.
– Chyba nie czuje się najlepiej. Już był w takim stanie, jak
wróciłem do domu.
Bob wstał, stęknął.
– GAK – powiedział. I zwymiotował skarpetkę wraz ze sporą
ilością śliny. Popatrzył w dół na skarpetę. Podniósł łeb
i popatrzył na mnie. A potem się ucieszył. Skakał i biegał w tym
swoim głupawym tańcu powitalnym. Uściskałam go, a on
odbiegł w stronę domu, machając ogonem.
– No to chyba możemy iść – podsumował Morelli.
Wstał, objął mnie ramieniem i przytulił, całując
przyjacielsko. Nagle przerwał pocałunek, a jego spojrzenie
zawisło na moim samochodzie.
– Hm, pewnie nie będziesz chciała mi wyjaśnić, jak doszło do
zniszczenia karoserii?
– Wielki młot.
– No oczywiście.
– Jesteś wyjątkowo spokojny – zauważyłam podejrzliwie.
– Jestem niesamowicie spokojnym facetem.
– Wcale nie. Szału dostajesz, gdy coś takiego się dzieje.
Zawsze wrzeszczysz, gdy ktoś mnie atakuje młotem.
– Taa, ale nie jesteś zadowolona, gdy to robię. I tak sobie
myślę, że jak zacznę wrzeszczeć, to zaprzepaszczę swoje szanse,
żeby zobaczyć cię nago. A ja jestem naprawdę zdesperowany.
Muszę zobaczyć cię nago. Poza tym przecież rzuciłaś robotę
w poręczeniach, prawda? Może teraz twoje życie się uspokoi.
Jak poszła rozmowa kwalifikacyjna?
– Dostałam pracę. Zaczynam jutro.
Miałam na sobie jeansy i koszulkę. Morelli uśmiechnął się
szeroko i wsunął dłonie pod koszulkę.
– Powinniśmy to uczcić.
Dotyk jego dłoni był przyjemny, ale umierałam z głodu i nie
zamierzałam zachęcać go do świętowania, zanim będę miała
szansę najeść się pizzy. Przyciągnął mnie bliżej i zaczął całować
po szyi, od obojczyka w górę. Jego wargi dotknęły mojego ucha,
skroni i gdy wreszcie dotarły do ust, myślałam już, że pizza
właściwie może poczekać.
I wtedy to usłyszałam... samochód dostawcy zatrzymał się
przed domem.
Morelli zerknął na wysiadającego dzieciaka.
– Może jak go zignorujemy, to sobie pójdzie?
Aromat ekstradużej pizzy z dodatkowym serem
i papryczkami pepperoni unosił się znad pudełka w dłoniach
dostawcy. Popłynął ponad progiem drzwi wejściowych w głąb
domu. Pazury Boba zastukały na lakierowanej podłodze, gdy
pies wystartował z kuchni i galopem ruszył w stronę dzieciaka.
Morelli odsunął się ode mnie i złapał Boba za obrożę
dokładnie w tym momencie, gdy ten już miał się katapultować
z ganku.
– ULK – powiedział Bob, zatrzymując się gwałtownie w pół
skoku, z wywalonym jęzorem i ślepiami.
– Nasze świętowanie napotyka pewne przeszkody –
powiedział Morelli.
– Nie ma pośpiechu – uspokoiłam go. – Przed nami cała noc.
Oczy Morellego pociemniały i nabrały miękkiego,
rozmarzonego wyrazu. Zupełnie jak oczy Boba, kiedy dostanie
maślane ciastko i ktoś do tego drapie go po brzuchu.
– W porządku – odpowiedział Morelli. – Podoba mi się twój
tok myślenia.
Dwie minuty później siedzieliśmy już na kanapie w salonie
Morellego, jedliśmy pizzę i piliśmy piwo, oglądając show
poprzedzające mecz.
– Słyszałam, że pracujesz nad sprawą Barroniego – zaczęłam.
– Dopisało ci szczęście?
– Dopisało wszystko poza szczęściem.
Michael Barroni zniknął w tajemniczych okolicznościach
przed ośmioma dniami. Miał sześćdziesiąt dwa lata i cieszył się
dobrym zdrowiem. Był właścicielem ładnego domu w centrum
Grajdoła, przy Roebling, i sklepu z artykułami żelaznymi na
rogu Rudd i Liberty. Zostawił żonę, dwa psy i trzech dorosłych
synów. Jeden z nich kończył szkołę średnią równo ze mną,
drugi dwa lata wcześniej z Morellim.
W Grajdole nie da się utrzymać zbyt wielu tajemnic, według
ostatnich plotek Barroni nie miał kochanki, nie bawił się
w nielegalne zakłady, nie miał żadnych powiązań z mafią. Jego
sklep przynosił niezłe zyski, nie dotknęła go jakoś recesja.
Starszy pan nie nadużywał ani alkoholu, ani Viagry.
Ostatnio widziano go, jak zamykał tylne drzwi sklepu po
skończonym dniu pracy. Wsiadł do samochodu, odjechał i...
przepadł. Ani śladu Michaela Barroniego.
– Znaleźliście jego samochód? – spytałam.
– Nie. Ani samochodu. Ani ciała. Ani żadnych śladów walki.
Kiedy zamykał sklep, był sam, tak twierdzi Sol Rosen, który go
widział. Rosen akurat wyrzucał resztki po obiedzie i widział, jak
Barroni odjeżdżał. Według Rosena wyglądał zupełnie
normalnie. Może był nieco rozkojarzony. Pomachał Rosenowi,
ale nic nie mówił.
– Myślisz, że to zbrodnia z przypadku? Barroni znalazł się
w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?
– Nie. Barroni mieszka cztery przecznice od sklepu.
Codziennie prosto z pracy wracał do domu. Cztery przecznice
w Grajdole. Gdyby coś mu się przytrafiło w drodze powrotnej,
na stałej trasie, ktoś by coś zauważył, usłyszał. Cokolwiek. Tego
dnia, gdy zniknął, nie pojechał do domu jak zwykle, tylko
w zupełnie inne miejsce.
– Może po prostu się zmęczył. Może ruszył na zachód
i zatrzymał się dopiero we Flagstaff?
Morelli nakarmił Boba brzegiem pizzy.
– Powiem ci coś, tak między nami. Dwóch innych facetów
zniknęło dokładnie tego samego dnia. Obaj pochodzili ze Stark,
a zniknięcie człowieka w okolicach Stark to nic niezwykłego,
więc nikt nie przywiązywał do tego jakiejś szczególnej wagi.
Natrafiłem na ich nazwiska, gdy sprawdzałem Barroniego
w bazie osób zaginionych. Każdy z nich miał własny interes,
obaj zamknęli biznes na koniec dnia i przepadli bez wieści.
Jeden był wybitnie statecznym obywatelem. Żona, dzieci,
regularnie chodził do kościoła. Prowadził bar przy Stark, ale był
czysty. Drugi, Benny Gorman, miał warsztat samochodowy.
Prawdopodobnie rozbierał kradzione bryki na części.
Odsiedział swoje za napad z bronią w ręku i kradzież
samochodu. Dwa miesiące temu został oskarżony o napaść
przy użyciu niebezpiecznego narzędzia. Złapał za łyżkę do opon
i niemal zabił jednego gościa. Miał się pojawić na rozprawie
w zeszłym tygodniu, ale się nie stawił. W normalnych
okolicznościach przyjąłbym, że facet uciekł przed więzieniem.
Ale akurat w tym wypadku nie jestem przekonany.
– Vinnie wykupił tego Gormana?
– Ta. Rozmawiałem z Connie. Zleciła doprowadzenie
Gormana Komandosowi.
Łowczyni nagród Stephanie Plum: 01 - Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 02 - Po drugie dla kasy 03 - Po trzecie dla zasady 04 - Zaliczyć czwórkę 05 - Przybić piątkę 06 - Po szóste nie odpuszczaj 07 - Szczęśliwa siódemka 08 - Ósemka wygrywa 09 - Wystrzałowa dziewiątka 10 - Dziesięć kawałków 11 - Najlepsza jedenastka 12 - Parszywa dwunastka 13 - Lean Mean Thirteen 14 - Fearless Fourteen 15 - Finger Lickin’ Fifteen 16 - Sizzling Sixteen
RAZ Nazywam się Stephanie Plum. Kiedy miałam osiemnaście lat, dostałam pracę na stoisku z hot dogami na promenadzie w Jersey. Pracowałam na ostatnią zmianę i do moich obowiązków należało zamykanie Hot Dogów od Dave’a. Zazwyczaj zaczynałam składać stoisko jakieś pół godziny przed końcem pracy. Sprzątanie po całym dniu należało do moich obowiązków, tak jak rozstawianie i przygotowywanie stoiska do obowiązków tego, kto pracował w ciągu dnia. Robiliśmy hot dogi chili, serowe, z kapustą albo z fasolką. Grillowaliśmy je na dużym grillu z obrotowymi rusztami. Kręciły się i kręciły od rana do wieczora, obracając hot dogi nad ogniem. Dave Loogie, właściciel stoiska, przychodził co wieczór dopilnować zamknięcia. Sprawdzał śmieci, żeby upewnić się, że nic dobrego nie zostało wyrzucone, i liczył hot dogi, które się nie sprzedały. – Trzeba planować z wyprzedzeniem – powtarzał mi co wieczór. – Jeśli na koniec dnia zostanie ci więcej niż pięć hot dogów, zatrudnię kogoś z większymi cyckami. I tak każdego wieczoru, piętnaście minut przed zamknięciem, zanim pojawił się Dave, zjadałam hot dogi. Niezbyt dobry pomysł, gdy pracujesz na ostatnią zmianę na deptaku, a w ciągu dnia przesiadujesz na plaży w skąpym kostiumie kąpielowym. Jednego wieczora zjadłam czternaście hot dogów. No dobrze, może to było dziewięć, ale miałam wrażenie, że czternaście. W każdym razie ZA DUŻO. Cholernie potrzebowałam tej roboty. Przez lata praca przy Hot Dogach od Dave’a była na czele mojej listy najbardziej gównianych prac, jakie kiedykolwiek wykonywałam. Ale tego ranka doszłam do wniosku, że moje obecne zajęcie doczekało się wreszcie zaszczytu zastąpienia Hot Dogów od Dave’a na honorowym pierwszym miejscu. Jestem
łowcą nagród. Agentką do spraw windykacji poręczeń, mówiąc w sposób bardziej wyszukany. Pracuję dla mojego kuzyna Vinniego, który ma biuro w dzielnicy Chambersburg, w Trenton. A przynajmniej pracowałam dla mojego kuzyna Vinniego. Trzydzieści sekund temu rzuciłam robotę. Oddałam moją nic niewartą odznakę, którą kupiłam w sieci. Oddałam kajdanki. I rzuciłam teczki z otwartymi sprawami na biurko Connie. Vinnie podpisuje umowy o poręczenie. Connie załatwia wszystkie papiery. Moja pomocnica, Lula, układa je w kartotece, gdy najdzie ją odpowiedni nastrój. A niesamowicie seksowny, niesamowicie przystojny twardziel nazywany przez wszystkich Komandosem i ja ścigamy debili, którzy nie stawią się w sądzie w terminie rozprawy. Znaczy do dzisiaj. Trzydzieści sekund temu wszyscy debile zostali przekazani Komandosowi. – Weź, wrzuć na luz – jęknęła Connie. – Nie możesz się zwolnić. Mam cały stos niezamkniętych spraw. – Daj je Komandosowi. – Komandos nie bierze mało ważnych przypadków za psie pieniądze. On bierze tylko sprawy wysokiego ryzyka. – Daj je Luli. – No kurde – powiedziała Lula. – Mogę łapać tych skurczybyków. Mogę pozgarniać ich żałosne tyłki. Tylko będzie mi cię brakowało – zwróciła się do mnie. – Co będziesz robić, jak przestaniesz tu pracować? I dlaczego w ogóle chcesz odejść? – Popatrz na mnie! – zażądałam. – Co widzisz?! – Wyglądasz jak nieszczęście – stwierdziła Lula. – Powinnaś bardziej o siebie dbać. – Rano poszłam zgarnąć Sama Sporky’ego. – Melonogłowego Sama? – Taa. Melonogłowego. Goniłam go przez trzy podwórka. Pies wygryzł mi dziurę w jeansach. Jakaś zwariowana starucha do mnie strzeliła. Wreszcie powaliłam Sporky’ego za kawiarnią Tip Top. – A to chyba był dzień wywózki śmieci – domyśliła się Lula. –
Nie pachniesz najlepiej. I masz coś, co wygląda jak musztarda, na całym tyłku. Miejmy nadzieję, że to musztarda. – Przy krawężniku były wystawione worki ze śmieciami i Melonowy Łeb mnie w nie wepchnął. Trochę je rozwaliliśmy. A kiedy już go wreszcie skułam, napluł na mnie! – Zakładam, że to ten glut w twoich włosach? – Nie! Napluł mi na buta. Mam coś we włosach? Lula wzdrygnęła się mimowolnie. – Czyli dzień jak co dzień – podsumowała Connie. – Ciężko uwierzyć, że rzucasz robotę przez Melonowego Łba. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, dlaczego postanowiłam odejść. Obudziłam się rano i czułam nieprzyjemny ciężar w żołądku. A kiedy kładłam się wieczorem, zastanawiałam się, dokąd właściwie zmierza moje życie. Już od jakiegoś czasu pracowałam jako łowca nagród i nie byłam w tym mistrzem świata. Ledwie zarabiałam na czynsz. Kilka razy prześladowali mnie obłąkani mordercy, wyśmiewali mnie goli faceci, strzelano do mnie, bombardowano, pluto na mnie, byłam przeklinana, napastowana przez rozparzone psy, atakowana przez stado kanadyjskich gęsi, nieustannie zmuszano mnie do tarzania się w śmieciach, a moje samochody były unicestwiane w zastraszającym tempie. I być może to nieprzyjemne uczucie w żołądku zostało w pewnej mierze spowodowane przez dwóch mężczyzn w moim życiu. Każdy z nich jest tym jedynym. A zarazem żaden z nich nim nie jest. Obaj są przy tym nieco przerażający. Sama nie wiedziałam tak do końca, czy pragnę związku z którymkolwiek z nich. I nie miałam najbledszego pojęcia, jak między nimi wybrać. Jeden chciał się ze mną ożenić, przynajmniej raz na jakiś czas. Nazywał się Joe Morelli i był gliną z Trenton. Drugi to Komandos, właściwie to nie wiedziałam, co on chciał ze mną zrobić, poza zerwaniem ze mnie wszystkich ciuchów. Ta myśl zawsze wywoływała mój uśmiech. Do tego wszystkiego należy wspomnieć o notce, którą ktoś wsunął mi pod drzwi dwa dni temu. „Wróciłem”. I co to, do diabła, miało znaczyć? Albo kolejny liścik, za moją wycieraczką: „Myślałaś, że umarłem?”.
Moje życie stało się stanowczo zbyt dziwaczne. Czas coś zmienić. Czas znaleźć jakąś normalną pracę, zadbać o przyszłość. Connie i Lula przeniosły uwagę ze mnie na drzwi wejściowe. Biuro mieściło się przy Hamilton Avenue, składało się z dwóch niewielkich pomieszczeń i składziku za kartoteką. Nie słyszałam, żeby drzwi wejściowe się otworzyły. Ani nie słyszałam kroków. Czyli albo Connie i Lula miały halucynacje, albo do biura właśnie wszedł Komandos. Komandos to wyjątkowo tajemniczy osobnik. Jest o pół głowy wyższy ode mnie, porusza się jak kot, cały dzień kopie tyłki, ubiera się tylko w czerń, pachnie ciepło i seksownie i na całym jego ciele nie ma ani grama zbędnego tłuszczu, same mięśnie, twarde jak stal. Kolor skóry i brązowe oczy odziedziczył po kubańskich przodkach. Swego czasu służył w siłach specjalnych i dlatego wszyscy nazywają go Komandosem. Ale, do diabła, kiedy pachniesz TAK wspaniale i wyglądasz TAK dobrze, kogo w ogóle obchodzi cała reszta. Zwykle czuję, gdy Komandos stoi za moimi plecami, bo nie ma zwyczaju zostawiać żadnej przestrzeni między nami. Dzisiaj trzymał się jednak w pewnej odległości. Rzucił Connie na biurko teczkę i pokwitowanie dostarczenia zbiega. – Zatrzymałem wczoraj wieczorem Angel Robbie – powiedział. – Możesz wystawić czek na KomandoMan. KomandoMan to firma Komandosa, czego nietrudno się domyślić. Mieści się w budynku w centrum i specjalizuje w ochronie i ściganiu zbiegów. – Mam dla ciebie megawiadomość – poinformowała go Lula. – Zostałam awansowana na łowcę nagród, bo Stephanie rzuciła robotę. Komandos zebrał z mojej koszuli kilka nitek kiszonej kapusty i wyrzucił do kosza na śmieci obok biurka Connie. – To prawda? – Tak – potwierdziłam. – Zrezygnowałam. Skończyłam walkę z przestępczością. Dzisiaj tarzałam się po śmieciach po raz ostatni.
– Ciężko uwierzyć – stwierdził Komandos. – Rozważam podjęcie pracy w fabryce guzików – poinformowałam go. – Ponoć mają wolne miejsca. – Nie mam zbyt wielu opiekuńczych odruchów – powiedział do mnie Komandos ze spojrzeniem utkwionym w bliżej niezidentyfikowanym glucie w moich włosach – ale odczuwam wyjątkowo silną potrzebę, by zabrać cię do domu i zlać prysznicem. W ustach mi zaschło w mgnieniu oka. Connie przygryzła dolną wargę, a Lula zaczęła się wachlować teczką z dokumentami. – Jestem wdzięczna za propozycję – odpowiedziałam. – Ale może przy innej okazji. – Dziewczyno – uśmiechnął się Komandos. Skinął głową Connie i Luli i wyszedł. Żadna z nas nie powiedziała ani słowa, póki nie odjechał swoim lśniącym czarnym porsche. – Chyba mam mokre majtki – wykrztusiła Lula. – To było jedno z tych podwójnych znaczeń? Wróciłam do domu i wzięłam prysznic, całkiem sama, i założyłam obcisły biały top i szytą na miarę garsonkę z krótką spódniczką. Wsunęłam stopy w szpilki, wzburzyłam kręcone włosy, sięgające prawie do ramion, dołożyłam warstwę tuszu na rzęsach i pomadki na wargach. Wydrukowanie CV na komputerze zabrało kilka minut. Było żałośnie krótkie. Ukończyłam Douglass College ze średnimi ocenami, przez kilka lat pracowałam jako zaopatrzeniowiec w dziale bielizny dla podrzędnego sklepu. Wylali mnie. Łapałam drani dla kuzyna Vinniego. Obecnie poszukuję kierowniczego stanowiska w firmie z klasą. No oczywiście, tu jest Jersey i pojęcie klasy może znacznie się różnić od ogólnie przyjętych standardów. Złapałam dużą, skórzaną torebkę, krzyknęłam „do widzenia” mojemu współlokatorowi Reksowi – chomikowi. Rex mieszka w szklanym terrarium na ladzie w kuchni i prowadzi
zasadniczo nocny tryb życia, dlatego też jesteśmy niczym mijające się statki. Czasem, w ramach ekstranagrody, wrzucam mu do klatki cheetosa, a wtedy Rex natychmiast wychodzi ze swej puszki po zupie, żeby zgarnąć chrupka. Nasza relacja nie wykracza poza ten poziom komplikacji. Mieszkam na pierwszym piętrze bloku pozbawionego frymuśnych luksusów i architektonicznego wdzięku. Moje okna wychodzą na parking, co w sumie mi pasuje. Większość moich sąsiadów ma wiek poborowy dawno za sobą. Zasiadają przed telewizorami, zanim zajdzie słońce, więc parking o tej porze pogrąża się w ciszy. Wyszłam z mieszkania i zamknęłam za sobą, zjechałam na parter, przeszłam przez oszklone, dwuskrzydłowe drzwi i już byłam na parkingu. Od niedawna jeździłam saturnem SL2. Samochód był okazją dnia w Imperium Używanych Samochodów Hojnego George’a. Osobiście chciałam lexusa SC430, ale Hojny George uznał, że saturn lepiej pasuje do moich możliwości finansowych. Wsunęłam się za kierownicę i odpaliłam silnik. Jechałam ubiegać się o posadę w fabryce guzików i strasznie mnie to przygnębiało. Powtarzałam sobie, że to nowy początek, ale prawdę powiedziawszy, miałam wrażenie, że to raczej smutny koniec. Wjechałam w Hamilton i pojechałam do Słodkiego Ciasteczka przekonana, że pączek poprawi mi nastrój. Pięć minut później wyszłam z cukierni z torbą pączków i stanęłam twarzą w twarz z Morellim. Miał na sobie jeansy, pozdzierane martensy i czarny sweter z wycięciem w karo, narzucony na czarną koszulkę. Morelli ma ponad metr osiemdziesiąt, smukłą sylwetkę, mięśnie jak stal i włoskie libido. To naprawdę niegłupi facet z Jersey i nie należy do osób, które chciałoby się zirytować. No, chyba że jest się mną. Ja irytuję Morellego całe życie. – Przejeżdżałem i cię zobaczyłem – powiedział. Stał blisko mnie i z uśmiechem łypał na torbę z cukierni. – Bostońskie kremówki? – spytał, choć doskonale znał odpowiedź. – Potrzebuję jedzenia, które poprawia humor. – Powinnaś do mnie zadzwonić. – Zahaczył palec o krawędź
dekoltu i rozciągnąwszy nieco materiał, zajrzał do środka. – Mam coś, co zawsze poprawi ci nastrój. Od czasu do czasu mieszkałam z Morellim, więc wiedziałam, że mówi prawdę. – Mam do załatwienia kilka spraw, a pączki wymagają mniej czasu. – Cukiereczku, od tygodni cię nie widziałem. Mógłbym ustanowić światowy rekord w uszczęśliwianiu. – Ta, ale to byłoby TWOJE szczęście – wytknęłam, częstując go pączkiem. – A co z moim? – Twoje szczęście byłoby moim priorytetem. Ugryzłam pączka. – Kuszące, ale nie. Mam rozmowę w sprawie pracy w fabryce guzików. Skończyłam z poręczeniami. – A kiedy to nastąpiło?! – Jakąś godzinę temu – odpowiedziałam. – No dobrze, nie mam rozmowy o pracę w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale Karen Slobodsky pracuje tam w kadrach i powiedziała, że mam do niej wpaść, jeśli chcę pracę. – Ja bym cię mógł zatrudnić – zaproponował Joe. – Pensja może nie najwyższa, za to korzyści dodatkowe nie do pogardzenia. – Raany – mruknęłam – to druga w kolejności najbardziej przerażająca propozycja, jaką dzisiaj dostałam. – A ta najbardziej przerażająca to jaka była? Uznałam, że lepiej nie mówić Morellemu o propozycji Komandosa. Morelli nosił broń na biodrze, a Komandos nosił broń w różnych miejscach na ciele. Rzucenie informacji, która rozpali rywalizację między nimi, byłoby mało rozsądnym pomysłem. Oparłam się o Morellego i pocałowałam lekko w usta. – Zbyt przerażająca, żeby o tym mówić – zbyłam go. Miło było czuć jego ciało przy własnym, a jego usta smakowały jak pączek. Przesunęłam koniuszkiem języka po dolnej wardze. – Mniam – powiedziałam. Poczułam, jak palce Morellego zaciskają się na mojej marynarce.
– MNIAM absolutnie nie oddaje tego, co czuję, a to, co czuję, nie powinno dziać się na chodniku przed cukiernią. Może spotkalibyśmy się wieczorem? – Na pizzę? – Na pizzę też. Akurat wzięłam sobie urlop od Morellego i Komandosa, żeby lepiej zrozumieć swoje uczucia względem nich. Nie robiłam jednak w tym temacie żadnych postępów. Zupełnie jakbym miała wybierać między wielkim tortem urodzinowym a superekstramargaritą. Jak tu w ogóle podjąć decyzję? I tak, jasne, moje życie byłoby z pewnością lepsze bez jednego i drugiego, ale rany, jakie byłoby nudne. – Dobrze – zgodziłam się. – Spotkamy się u Pina. – Miałem raczej na myśli mój dom. Metsi grają dzisiaj i Bob za tobą tęskni. Bob to pies Morellego. Wielki, pomarańczowy, stworzony do przytulania, włochaty potwór z zaburzeniami odżywiania. Bob je WSZYSTKO. – To nie fair – powiedziałam. – Wykorzystujesz Boba, żeby zwabić mnie do siebie. – No – przyznał Morelli. – I jak? Westchnęłam. – Będę w okolicach szóstej. Przejechałam kawałek Hamilton i skręciłam w lewo w Olden. Fabryka guzików znajduje się tuż za północną granicą Trenton. O czwartej rano jechałabym tam ze swojego mieszkania jakieś dziesięć minut. O każdej innej porze czas dojazdu pozostawał nieprzewidywalny. Zatrzymałam się na skrzyżowaniu Olden i State, bo miałam czerwone, i nagle usłyszałam strzały i zing- zing-zing trzech kul rozdzierających metal i włókno szklane. Byłam niemal pewna, że to mój metal i moje włókno szklane, więc bez namysłu wcisnęłam gaz do dechy i saturn skoczył przez skrzyżowanie. Minęłam North Clinton i jechałam dalej, zerkając raz po raz we wsteczne lusterko. Nie byłam w stanie stwierdzić tego na sto procent, z uwagi na ruch na drodze, ale
raczej nikt mnie nie śledził. Serce waliło mi dziko, ale w duchu nakazywałam sobie spokój. Nie miałam powodu zakładać, że to coś więcej niż przypadkowa strzelanina. Prawdopodobnie jakiś gangster zabawiał się, strzelając dla wprawy do przygodnych celów. Każdy musi gdzieś ćwiczyć, prawda? Wyłowiłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do Morellego. – Ktoś zabawia się, strzelając do samochodów na rogu Olden i State – poinformowałam go. – Może powinieneś wysłać tam kogoś i sprawdzić, co jest grane. – Dobrze się czujesz? – Czułabym się lepiej, gdybym zjadła tego drugiego pączka. – No dobrze, tylko zgrywałam dzielną. Dłonie tak zacisnęłam na kierownicy, że mi kostki pobielały, a stopa na gazie dygotała. Nabrałam trochę powietrza i powiedziałam sobie, że chyba nadmiernie się podekscytowałam. Nie spanikowałam. Nie przeraziłam. Po prostu nieco podekscytowałam. Muszę tylko wziąć kilka głębokich oddechów i zaraz mi przejdzie. Dziesięć minut później wjechałam na parking fabryki guzików. Całe przedsiębiorstwo mieściło się w ogromnym dwupiętrowym budynku, którego cegły pociemniały z wiekiem, staroświeckie podwójne okna pokrył brud, a otaczający go krajobraz wyglądał prawdziwie księżycowo. Dickensowi by się tu spodobało. Nie byłam natomiast pewna, czy to coś dla mnie. Z drugiej strony, nie wiedziałam dokładnie, co właściwie jest DLA MNIE. Wysiadłam i podeszłam do tylnego zderzaka w nadziei, że myliłam się co do strzałów. Niemal natychmiast poczułam ponowne uderzenie adrenaliny. Samochód dostał trzy razy. Dwa pociski trafiły w karoserię, jeden zniszczył światło. Nikt nie wjechał za mną na parking, przy drodze też nie stał żaden samochód. Najwyraźniej byłam w złym miejscu w niewłaściwym czasie, powiedziałam sobie. I uwierzyłabym w to całkowicie, gdyby nie wszawa praca, jaką do niedawna wykonywałam, i dwa liściki. Musiałam jednak odłożyć na bok paranoję i przestać oblewać się zimnym potem przerażenia, kiedy będę próbowała przekonać jakiegoś gościa, żeby mnie zatrudnił.
Stanowczym krokiem przeszłam przez dwuskrzydłowe oszklone drzwi prowadzące do części biurowej. Hol był niewielki, wyłożony popękanymi kafelkami i pomalowany na niezdrowo seledynowy kolor. Gdzieś niedaleko maszyny wytłaczały guziki, słyszałam je doskonale. W innej części budynku natomiast dzwoniły telefony. Podeszłam do recepcji i spytałam o Karen Slobodsky. – Przykro mi – odpowiedziała recepcjonistka. – Spóźniła się pani jakieś dwie godziny. Rzuciła pracę. Wypadła stąd niczym burza, krzycząc coś o molestowaniu seksualnym. – Czyli zwolniło się miejsce pracy? – Pomyślałam sobie, że szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnie. – Jasne, można na to patrzeć i w ten sposób. Zaraz zadzwonię do jej szefa, Jimmy’ego Alizziego. Dziesięć minut później znalazłam się już w biurze Alizziego. Sam Alizzi siedział przy biurku, naprzeciwko mnie, drobna figura wydawała się niknąć w zestawieniu z masywnym meblem. Był krótko przed albo tuż po czterdziestce, czarne włosy miał gładko zaczesane do tyłu, a kolor skóry i akcent utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest Hindusem. – Na początek powiem, że nie jestem Hindusem – oznajmił Alizzi. – Wszyscy myślą , że jestem Hindusem, ale to błąd. Pochodzę z niewielkiego kraju, który leży na wyspie u wybrzeży Indii. – Ze Sri Lanki? – Nie, nie, nie. – Pokiwał na mnie kościstym palcem. – Nie ze Sri Lanki. Mój kraj jest jeszcze mniejszy. Jesteśmy dumnymi ludźmi, więc nie powinna pani robić żadnych wycieczek na tle etnicznym. – Jasne. Powie mi pan, co to za kraj? – Latorran. – Nigdy o nim nie słyszałam. – I proszę, już wpłynęła pani na bardzo niebezpieczne wody. Zdusiłam grymas w zarodku. – Więc jest pani łowcą nagród – stwierdził, przeglądając moje CV. – To bardzo ekscytujące zajęcie. Dlaczego chce pani porzucić taką pracę?
– Szukam pracy, która daje większe perspektywy awansu. – Ojej, czyli to moje stanowisko będzie pani chciała w końcu zająć. – No tak, ale jestem przekonana, że nie prędzej niż za kilka lat, a wtedy, kto wie... pan może być już prezesem całego przedsiębiorstwa. – Ale z pani pochlebca. Podoba mi się to – powiedział. – A co by pani zrobiła, gdybym poprosił ją o jakieś seksualne usługi? Zagroziłaby mi pani pozwem? – Nie. Raczej zostawiłabym to bez odpowiedzi. No chyba żeby zaczepiał mnie pan fizycznie. W takiej sytuacji musiałabym kopnąć pana bardzo mocno w czułe miejsce i prawdopodobnie nie mógłby pan już mieć dzieci. – Brzmi uczciwie – uznał. – Tak się składa, że mam akurat wakat, więc jest pani zatrudniona. Może pani zacząć jutro dokładnie o ósmej. Proszę się nie spóźnić. Cudownie. Miałam prawdziwą pracę, w miłym, czystym biurze, gdzie nikt nie będzie do mnie strzelał. Powinnam być szczęśliwa, prawda? Tego właśnie chciałam, czyż nie? To dlaczego czułam się tak strasznie zdołowana? Powlokłam się schodami do holu i wyszłam na parking. Podeszłam do samochodu i moja depresja jeszcze się pogłębiła. Nienawidziłam tego wozu. Nie chodzi o to, że był zły. Po prostu nie był właściwy. Nie wspominając już o tym, że fajnie byłoby mieć wóz bez trzech dziur po kulach. Chyba potrzebowałam jeszcze jednego pączka. Pół godziny później wróciłam do swojego mieszkania. Po drodze wstąpiłam do Słodkiego Ciasteczka i wyszłam z wczorajszym tortem urodzinowym. Napis na nim głosił: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Larry”. Nie wiem, jak Larry obchodził urodziny, ale najwyraźniej obyło się bez tortu. Strata Larry’ego była moim zyskiem. Jeśli chcesz mieć na urodziny wszystko, co najlepsze, to musisz mieć tort. Ten był z ciasta biszkoptowego, pokryty grubym, ohydnym lukrem z tłuszczu roślinnego, sztucznego masła i sztucznej wanilii,
zmieszanych z górą cukru. Ozdabiały go wielkie, lepkie róże z żółtego, różowego i fioletowego lukru. Tort miał trzy warstwy przekładane grubo cytrynowym kremem. Przewidziany został na osiem osób, więc był idealnej wielkości. Zrzuciłam ciuchy na podłogę i wgryzłam się w tort. Poczęstowałam Reksa kilkoma okruchami, a sama zajęłam się resztą. Zjadłam wszystkie kawałki z różowymi kwiatami, powoli zaczynało mi być niedobrze, ale się nie poddawałam. Zjadłam wszystkie kawałki z żółtymi różami. Została mi fioletowa róża i kawałki bezkwietne. Nie dałam rady. Nie byłam w stanie przełknąć ani źdźbła więcej. Poczłapałam do sypialni. Musiałam się zdrzemnąć. Narzuciłam koszulkę i wciągnęłam parę bokserek na gumce z rysunkiem Scooby Doo. No jak tu nie kochać ciuchów z gumą? Byłam już jednym kolanem na łóżku, gdy zobaczyłam karteczkę przypiętą do poduszki. „Bój się. Bój się bardzo. Następnym razem będę mierzyć wyżej”. Pomyślałam sobie, że pewnie bałabym się bardzo, gdybym nie zjadła właśnie pięciu kawałków tortu. Teraz to bałam się głównie tego, że zwymiotuję. Zajrzałam pod łóżko, za zasłonę od prysznica i do wszystkich szaf. Nie znalazłam ani jednego potwora o długaśnych łapach. Zamknęłam drzwi na zasuwę i wróciłam do sypialni. Rzecz w tym, że nie po raz pierwszy ktoś włamał się do mojego mieszkania. Komandos przenikał szczelinami niczym dym. Morelli miał klucz. A do tego najróżniejsi pomyleńcy i złoczyńcy bez większego problemu radzili sobie z trzema zamkami. Niektórzy nawet zostawiali groźby. Dlatego nie wystraszyłam się nawet w połowie tak, jak by to się stało, zanim rozpoczęłam karierę łowcy nagród. Obecnie moje uczucia skłaniały się raczej ku odrętwiałej rozpaczy. Chciałam, żeby straszne rzeczy zniknęły z mojego życia bez śladu. Byłam zmęczona przerażeniem. Rzuciłam straszną pracę i teraz nie życzyłam sobie w życiu żadnych strasznych ludzi. Nie chciałam zostać znowu porwana. Albo straszona nożem czy trzymana na muszce. Nie chciałam, żeby mi grożono albo mnie prześladowano. Albo żeby jakiś maniakalny zabójca próbował
mnie przejechać. Wpełzłam pod kołdrę i naciągnęłam ją sobie na głowę. Już prawie zasnęłam, gdy ktoś szarpnięciem ściągnął ją ze mnie. Wrzasnęłam cienko i popatrzyłam wprost na Komandosa. – Co ty robisz, do cholery? – krzyknęłam, złapawszy za brzeg kołdry. – Wpadam z wizytą, słonko. – A przyszło ci kiedyś do głowy, żeby najpierw użyć dzwonka? Komandos tylko się uśmiechnął. – Wtedy to by nie była taka świetna zabawa. – Nie wiedziałam, że to zabawa cię interesuje. Usiadł na łóżku i jego uśmiech stał się odrobinę szerszy. – Pachniesz tak, że można by cię zjeść – stwierdził. – Pachniesz jak przyjęcie. – Czujesz w moim oddechu tort urodzinowy. Czy znowu mamy tu podwójne znaczenie? – Taa – powiedział Komandos. – Ale ta aluzja do niczego nie prowadzi. Muszę wracać do pracy. Czołg na mnie czeka, nawet silnika nie zgasił. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy ty tak na serio z tym rzucaniem pracy. – Zatrudniłam się w fabryce guzików. Jutro zaczynam. Pochylił się i odczepił kartkę z poszewki poduszki. – Masz nowego chłopaka? – Ktoś się włamał, jak mnie nie było. I chyba strzelał do mnie dzisiaj po południu. Komandos wstał. – Powinnaś raczej zniechęcać ludzi do takich działań. Potrzebujesz pomocy? – Jeszcze nie. – Dziewczyno – powiedział Komandos. I wyszedł. Nasłuchiwałam uważnie przez chwilę, ale nie dobiegł mnie dźwięk otwieranych bądź zamykanych drzwi. Wstałam i na paluszkach przeszłam przez mieszkanie. Ani śladu Komandosa. Wszystkie zamki i zasuwa były zamknięte. W sumie to mógł nawet wyjść przez okno w salonie, ale wtedy musiałby zejść po ścianie budynku niczym Spider-Man.
Zadzwonił telefon. Odczekałam sekundę, póki nie zadziała identyfikacja numeru. Lula. – Jo – powiedziałam do słuchawki. – Dupa, a nie jo. Ale miałaś tupet, żeby mnie wrobić w swoje obowiązki. – Sama się zgłosiłaś. – Chyba dostałam porażenia słonecznego. Człowiek musi być pomylony, żeby chcieć tak zarabiać. – Coś jest nie tak? – Tak, do diabła. WSZYSTKO jest nie tak. Przydałaby mi się jakaś pomoc. Próbuję ująć Williego Martina, a on nie współpracuje. – Jak bardzo nie współpracuje? – Zabrał swój paskudny tyłek z mieszkania, a mnie zostawił przykutą do swojego paskudnego łóżka. – O, to całkowity brak współpracy. – Ta, a to jeszcze nie wszystko. Tak jakby nie mam na sobie ciuchów. – O mój Boże! Napastował cię?! – To nieco bardziej skomplikowane. Był pod prysznicem, kiedy wpadłam do mieszkania. Widziałaś kiedyś nagiego Williego Martina? Wierz mi, jest NIEZŁY. Grał zawodowo w football, zanim nie rozwalił kolana i nie zaczął kraść wózków. – Uhm. – No w każdym razie, jedno poprowadziło do drugiego i jestem przykuta do tego wszawego wyra. Do diabła, nie robię tego regularnie, sama wiesz. Jestem naprawdę wybredna, jeśli chodzi o facetów. A poza tym każdy by wskoczył na ten towar. Facet ma mięśnie na mięśniach i tyłek, w którym chce się zatopić zęby. Obrazek, jaki zobaczyłam oczyma duszy, skłonił mnie do rozważania wegetarianizmu. Willie Martin mieszkał na drugim piętrze, w pokrytym graffiti magazynie pod siedemset którymś przy Stark. Okolicy, która stopniem rozkładu i zniszczenia mogła śmiało
konkurować ze zbombardowanymi częściami Iraku. Zaparkowałam za firebirdem Luli i przełożyłam pięciostrzałowego smith & wessona z torebki do kieszeni marynarki. Nie jestem fanką broni i zasadniczo jej przy sobie nie noszę, ale strzały oddane do samochodu i liściki napędziły mi stracha na tyle, żeby nie ryzykować wycieczki na Stark bez broni. Zamknęłam samochód, minęłam rozklekotaną kabinę windy i ruszyłam schodami do góry. Klatka schodowa otwierała się na wąski, brudny korytarz i drzwi ze śladem buta na wysokim obcasie w rozmiarze dziewiątym. Najwyraźniej Willie nie otworzył od razu i Lula się zniecierpliwiła. Spróbowałam użyć klamki i drzwi ustąpiły. Dzięki Ci, Boże, za Twe drobne błogosławieństwa. Nigdy jakoś nie radziłam sobie najlepiej z wyważaniem drzwi kopniakiem. Ostrożnie zajrzałam do środka. – Halo? – Dupa, a nie halo – odezwała się Lula. – I już nic nie mów. Nie jestem w najlepszym nastroju. Otwórz te gówniane kajdanki i lepiej się odsuń, bo potrzebuję frytek. Potrzebuję całej zasranej góry frytek. Włączył mi się awaryjny tryb fastfoodowy. Siedziała po przeciwnej stronie pokoju, owinięta prześcieradłem, z nadgarstkiem przykutym do metalowego zagłówka łóżka. Drugą dłonią podtrzymywała prześcieradło. Wyciągnęłam z kieszeni uniwersalny kluczyk do kajdanek i rozejrzałam się przy okazji. – Gdzie masz ciuchy? – Zabrał je. Dasz wiarę? Powiedział, że da mi nauczkę, żebym już nigdy więcej go nie ścigała. Mówię ci, nie można ufać facetom. Jak tylko dostaną, czego chcieli, to pakują gatki w kieszeń i znikają za drzwiami. Swoją drogą, nie wiem, o co się tak wściekł. Tylko wykonywałam swoją pracę. Zapytał się: „Było ci dobrze?”, a ja odpowiedziałam: „O tak, kochanie, było bosko”. I spróbowałam go skuć. Do diabła, prawdę mówiąc, wcale tak dobrze nie było. A poza tym jestem teraz zawodowym łowcą nagród. Dostarczyć żywych, martwych, a nawet bez gatek, prawda? Miałam obowiązek go skuć.
– Taa, następnym razem ubierz się, zanim spróbujesz skuć gościa. Lula uwolniła się z kajdanek i zawiązała prześcieradło w supeł, żeby się nie zsuwało. – To dobra rada. Zapamiętam ją sobie. To właśnie takie rady pomagają ci zostać pierwszorzędnym łowcą nagród. Przynajmniej mojej torebki zapomniał. Naprawdę bym się zirytowała, gdyby mi zabrał torebkę. Z szafki na przeciwległej ścianie wyjęła koszulkę i parę szortów i założyła. A potem wygarnęła resztę ciuchów, zaniosła do okna i wyrzuciła na zewnątrz. – Okay. Teraz już mi lepiej – oznajmiła. – Dzięki, że przyjechałaś mi pomóc. I dobra wiadomość jest taka, że nikt nie zwinął ci wozu. Właśnie zobaczyłam go przy krawężniku. – Wróciła do szafy i zgarnęła jeszcze trochę ubrań. Garnitury, buty i kurtki. Wszystko wyleciało przez okno. – Wpadłam w trans – powiedziała, rozglądając się po mieszkaniu. – Co jeszcze może wyfrunąć przez to okno? Myślisz, że zmieszczę ten jego wypasiony telewizor? A może coś z kuchni? Idź, przynieś mi toster. – Przemaszerowała przez pokój, złapała za lampę i razem z nią wróciła do okna. – Hej! – wrzasnęła, gapiąc się na ulicę. – Odejdź od tego samochodu. Willie, to ty? Co ty, do cholery, robisz?! Podbiegłam do okna i wyjrzałam. Willie Martin brał zamach wielgachnym młotem, celował w mój samochód. – Ja ci pokażę wyrzucać moje rzeczy przez okno – powiedział i walnął w tylny błotnik mojego wozu. – Ty debilu z przedwczesnym wytryskiem – wrzasnęła Lula. – Ty skretyniały durniu! To nie mój wóz. – Oj. Ups – odpowiedział Willie. – A który jest twój? Lula wyciągnęła z torebki glocka i posłała w stronę Williego dwie kulki. Martin zniknął jak zaczarowany. Jeden pocisk zrykoszetował od dachu mojego wozu, drugi wywalił dziurę w przedniej szybie. – Coś chyba nie tak z celownikiem – powiedziała Lula w moją stronę. – Przepraszam. Zbiegłam na dół, stanęłam na chodniku i zaczęłam oceniać
zniszczenia. Długa i głęboka rysa na dachu. Dziura w przedniej szybie, do tego kula w siedzeniu pasażera. Tylny prawy błotnik i drzwi rozwalone młotem. Wcześniejsze dziury po wariackim ataku odrażającego prześladowcy. A do tego ktoś namalował „gryźnij mnie” na drzwiach od strony kierowcy. – Twój samochód to katastrofa – oceniła Lula. – Nie wiem, co się dzieje z twoimi samochodami.
DWA Morelli jeździ SUV-em. Kiedyś miał pick-upa z napędem na cztery koła, ale zamienił go, żeby Bobowi było wygodniej z nim podróżować. To nie jest typowe zachowanie dla mężczyzny z rodu Morellich. Mężczyźni z rodu Morellich znani są ze swego uroku osobistego i tego, że są nic niewartymi pijakami, którzy z zasady nie dbają o wygodę swoich żon i dzieci, a już psów w ogóle. Jak Joemu udało się uniknąć syndromu Morellich, pozostaje niezgłębioną tajemnicą. Przez jakiś czas wydawało się, że jest skazany, by pójść w ślady ojca, ale jakoś tak przed trzydziestką przestał uganiać się za kobietami, bić się w barach i zaczął pracować na wizerunek dobrego gliniarza. Odziedziczył dom po swojej ciotce Rose. Zaadoptował Boba. I po latach seksu w stylu „zalicz i uciekaj z miejsca wypadku” zdecydował, że mnie kocha. Kto by pomyślał. Joseph Morelli z domem, psem, stałą pracą i SUV-em. I w nieparzyste dni miesiąca budził się przekonany, że chce się ze mną ożenić. Ja z kolei chciałam poślubić go tylko w parzyste dni miesiąca, więc jak na razie nasz związek pozostawał niesformalizowany. Kiedy przyjechałam do domu Morellego, SUV stał przy krawężniku, a jego właściciel i Bob siedzieli na maleńkim ganeczku. Zazwyczaj Bob cieszy się na mój widok jak wariat, skacze i biega w koło z uśmiechniętym pyskiem. Dzisiaj Bob siedział, śliniąc się, ze smutną miną. – Co jest z Bobem? – zapytałam. – Chyba nie czuje się najlepiej. Już był w takim stanie, jak wróciłem do domu. Bob wstał, stęknął. – GAK – powiedział. I zwymiotował skarpetkę wraz ze sporą ilością śliny. Popatrzył w dół na skarpetę. Podniósł łeb i popatrzył na mnie. A potem się ucieszył. Skakał i biegał w tym swoim głupawym tańcu powitalnym. Uściskałam go, a on
odbiegł w stronę domu, machając ogonem. – No to chyba możemy iść – podsumował Morelli. Wstał, objął mnie ramieniem i przytulił, całując przyjacielsko. Nagle przerwał pocałunek, a jego spojrzenie zawisło na moim samochodzie. – Hm, pewnie nie będziesz chciała mi wyjaśnić, jak doszło do zniszczenia karoserii? – Wielki młot. – No oczywiście. – Jesteś wyjątkowo spokojny – zauważyłam podejrzliwie. – Jestem niesamowicie spokojnym facetem. – Wcale nie. Szału dostajesz, gdy coś takiego się dzieje. Zawsze wrzeszczysz, gdy ktoś mnie atakuje młotem. – Taa, ale nie jesteś zadowolona, gdy to robię. I tak sobie myślę, że jak zacznę wrzeszczeć, to zaprzepaszczę swoje szanse, żeby zobaczyć cię nago. A ja jestem naprawdę zdesperowany. Muszę zobaczyć cię nago. Poza tym przecież rzuciłaś robotę w poręczeniach, prawda? Może teraz twoje życie się uspokoi. Jak poszła rozmowa kwalifikacyjna? – Dostałam pracę. Zaczynam jutro. Miałam na sobie jeansy i koszulkę. Morelli uśmiechnął się szeroko i wsunął dłonie pod koszulkę. – Powinniśmy to uczcić. Dotyk jego dłoni był przyjemny, ale umierałam z głodu i nie zamierzałam zachęcać go do świętowania, zanim będę miała szansę najeść się pizzy. Przyciągnął mnie bliżej i zaczął całować po szyi, od obojczyka w górę. Jego wargi dotknęły mojego ucha, skroni i gdy wreszcie dotarły do ust, myślałam już, że pizza właściwie może poczekać. I wtedy to usłyszałam... samochód dostawcy zatrzymał się przed domem. Morelli zerknął na wysiadającego dzieciaka. – Może jak go zignorujemy, to sobie pójdzie? Aromat ekstradużej pizzy z dodatkowym serem i papryczkami pepperoni unosił się znad pudełka w dłoniach dostawcy. Popłynął ponad progiem drzwi wejściowych w głąb domu. Pazury Boba zastukały na lakierowanej podłodze, gdy
pies wystartował z kuchni i galopem ruszył w stronę dzieciaka. Morelli odsunął się ode mnie i złapał Boba za obrożę dokładnie w tym momencie, gdy ten już miał się katapultować z ganku. – ULK – powiedział Bob, zatrzymując się gwałtownie w pół skoku, z wywalonym jęzorem i ślepiami. – Nasze świętowanie napotyka pewne przeszkody – powiedział Morelli. – Nie ma pośpiechu – uspokoiłam go. – Przed nami cała noc. Oczy Morellego pociemniały i nabrały miękkiego, rozmarzonego wyrazu. Zupełnie jak oczy Boba, kiedy dostanie maślane ciastko i ktoś do tego drapie go po brzuchu. – W porządku – odpowiedział Morelli. – Podoba mi się twój tok myślenia. Dwie minuty później siedzieliśmy już na kanapie w salonie Morellego, jedliśmy pizzę i piliśmy piwo, oglądając show poprzedzające mecz. – Słyszałam, że pracujesz nad sprawą Barroniego – zaczęłam. – Dopisało ci szczęście? – Dopisało wszystko poza szczęściem. Michael Barroni zniknął w tajemniczych okolicznościach przed ośmioma dniami. Miał sześćdziesiąt dwa lata i cieszył się dobrym zdrowiem. Był właścicielem ładnego domu w centrum Grajdoła, przy Roebling, i sklepu z artykułami żelaznymi na rogu Rudd i Liberty. Zostawił żonę, dwa psy i trzech dorosłych synów. Jeden z nich kończył szkołę średnią równo ze mną, drugi dwa lata wcześniej z Morellim. W Grajdole nie da się utrzymać zbyt wielu tajemnic, według ostatnich plotek Barroni nie miał kochanki, nie bawił się w nielegalne zakłady, nie miał żadnych powiązań z mafią. Jego sklep przynosił niezłe zyski, nie dotknęła go jakoś recesja. Starszy pan nie nadużywał ani alkoholu, ani Viagry. Ostatnio widziano go, jak zamykał tylne drzwi sklepu po skończonym dniu pracy. Wsiadł do samochodu, odjechał i... przepadł. Ani śladu Michaela Barroniego. – Znaleźliście jego samochód? – spytałam. – Nie. Ani samochodu. Ani ciała. Ani żadnych śladów walki.
Kiedy zamykał sklep, był sam, tak twierdzi Sol Rosen, który go widział. Rosen akurat wyrzucał resztki po obiedzie i widział, jak Barroni odjeżdżał. Według Rosena wyglądał zupełnie normalnie. Może był nieco rozkojarzony. Pomachał Rosenowi, ale nic nie mówił. – Myślisz, że to zbrodnia z przypadku? Barroni znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie? – Nie. Barroni mieszka cztery przecznice od sklepu. Codziennie prosto z pracy wracał do domu. Cztery przecznice w Grajdole. Gdyby coś mu się przytrafiło w drodze powrotnej, na stałej trasie, ktoś by coś zauważył, usłyszał. Cokolwiek. Tego dnia, gdy zniknął, nie pojechał do domu jak zwykle, tylko w zupełnie inne miejsce. – Może po prostu się zmęczył. Może ruszył na zachód i zatrzymał się dopiero we Flagstaff? Morelli nakarmił Boba brzegiem pizzy. – Powiem ci coś, tak między nami. Dwóch innych facetów zniknęło dokładnie tego samego dnia. Obaj pochodzili ze Stark, a zniknięcie człowieka w okolicach Stark to nic niezwykłego, więc nikt nie przywiązywał do tego jakiejś szczególnej wagi. Natrafiłem na ich nazwiska, gdy sprawdzałem Barroniego w bazie osób zaginionych. Każdy z nich miał własny interes, obaj zamknęli biznes na koniec dnia i przepadli bez wieści. Jeden był wybitnie statecznym obywatelem. Żona, dzieci, regularnie chodził do kościoła. Prowadził bar przy Stark, ale był czysty. Drugi, Benny Gorman, miał warsztat samochodowy. Prawdopodobnie rozbierał kradzione bryki na części. Odsiedział swoje za napad z bronią w ręku i kradzież samochodu. Dwa miesiące temu został oskarżony o napaść przy użyciu niebezpiecznego narzędzia. Złapał za łyżkę do opon i niemal zabił jednego gościa. Miał się pojawić na rozprawie w zeszłym tygodniu, ale się nie stawił. W normalnych okolicznościach przyjąłbym, że facet uciekł przed więzieniem. Ale akurat w tym wypadku nie jestem przekonany. – Vinnie wykupił tego Gormana? – Ta. Rozmawiałem z Connie. Zleciła doprowadzenie Gormana Komandosowi.