Łowczyni nagród Stephanie Plum:
1.Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
2.Po drugie dla kasy
3.Po trzecie dla zasady
4.Zaliczyć czwórkę
5.Przybić piątkę
6.Po szóste nie odpuszczaj
7.Szczęśliwa siódemka
8.Ósemka wygrywa
9.Wystrzałowa dziewiątka
10.Dziesięć kawałków
11.Najlepsza jedenastka
12.Parszywa dwunastka
13.Złośliwa trzynastka
14.Odlotowa czternastka
15.Finger Lickin’ Fifteen
16.Sizzling Sixteen
RAZ
Kiedy zamykam oczy, moja kuchnia pełna jest krakersów
i sera, resztek pieczonego kurczaka, świeżych wiejskich jajek
i aromatycznej kawy gotowej do zmielenia. W rzeczywistości
w słoju na ciasteczka trzymam swój smith & wesson,
w mikrofalówce paczkę oreo, w wiszących szafkach słoik
z masłem orzechowym i karmę dla chomika, a w lodówce mam
piwo i oliwki. Kiedyś miałam w zamrażalniku tort urodzinowy
na wypadek sytuacji awaryjnej, ale go zjadłam.
Prawda jest taka, że bardzo chętnie zostałabym boginią
domowego ogniska, ale tort urodzinowy jakoś zawsze zostaje
zjedzony. Chodzi mi o to, że go kupujesz i zjadasz, czy nie?
I z czym zostajesz? Z niczym. Tak samo dzieje się z krakersami
i z serem, i jajkami, i resztkami pieczonego kurczaka (które
dostaję od mamy). Aromatyczne ziarna kawy są odległe ode
mnie o lata świetlne. W ogóle nie posiadam młynka. Pewnie
mogłabym kupić dwa torty, ale obawiam się, że wtedy
zjadłabym oba.
Nazywam się Stephanie Plum, na swoją obronę mogę dodać,
że zarówno chleb, jak i mleko znajdują się na mojej liście
zakupów i nie posiadam żadnych chorób zakaźnych. Mam metr
siedemdziesiąt wzrostu, brązowe, naturalnie kręcone włosy do
ramion, niebieskie oczy. I proste zęby, w większości. Manicure,
który wyglądał ślicznie jeszcze trzy dni temu, i nie najgorszą
figurę. Pracuję jako agentka w firmie poręczycielskiej mojego
kuzyna Vinniego i dlatego znalazłam się w kuchni Loretty
Rizzi, myśląc sobie, że Loretta nie tylko mocno mnie
wyprzedziła w rankingu „twoja kuchnia potrzebuje całkowitej
przemiany”, ale też sama sprawiała, że w ogóle przestałam się
liczyć w rankingu na totalną wariatkę.
Dochodziła ósma rano. Loretta miała na sobie różową
flanelową koszulę nocną i trzymała rewolwer przystawiony do
własnej skroni.
– Zastrzelę się – oznajmiła. – Wiem, że dla ciebie to nie ma
znaczenia, bo ty kasę dostajesz tak samo, za żywych czy
martwych, prawda?
– Zasadniczo tak – przyznałam. – Ale martwi to prawdziwy
ból w zadku. Mnóstwo papierkowej roboty.
Sporo ludzi, z którymi Vinnie podpisuje umowy o kaucje,
pochodzi z Chambersburg, dzielnicy w Trenton nazywanej
Grajdołem, gdzie się wychowałam. Loretta Rizzi też do nich
należała. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, z tym że ona o rok
wyżej. Zrezygnowała przed maturą, żeby urodzić dziecko. Teraz
poszukiwana była za napad z bronią w ręku i zamierzała
odstrzelić sobie łeb.
Vinnie wpłacił za nią kaucję, a Loretta nie stawiła się
w sądzie, więc zostałam wysłana, by zawlec jej tyłek do ciupy.
I tu oczywiście zadziałało moje szczęście, weszłam do
mieszkania w nie najlepszym momencie. Przerwałam jej
popełnianie samobójstwa.
– Chciałam się tylko napić – powiedziała.
– No wiem, ale obrabowałaś monopolowy, większość ludzi
poszłaby do baru.
– Nie miałam kasy i było gorąco, i potrzebowałam drinka. –
Łza spłynęła jej po policzku. – Ostatnio ciągle chce mi się pić.
Loretta jest o głowę niższa ode mnie, ma kręcone czarne
włosy i świetną figurę od dźwigania tac na imprezach
w remizie. Nie zmieniła się za bardzo od czasów szkoły
średniej. Zyskała kilka zmarszczek w kącikach oczu i może
nieco twardszą linię ust. Jest Amerykanką włoskiego
pochodzenia, spokrewnioną z połową Grajdoła, w tym z moim
chłopakiem Joem Morellim.
– Pierwszy raz złamałaś prawo i nikogo nie zastrzeliłaś,
pewnie skończyłoby się tylko na upomnieniu albo pracach
społecznych – stwierdziłam.
– Miałam okres. Nie myślałam jasno.
Loretta mieszkała w wynajętym szeregowcu na granicy
Grajdoła. Dwie sypialnie, łazienka, wyszorowana do czystości
mikroskopijna kuchnia i salon pełen mebli z odzysku. Ciężko
związać koniec z końcem, gdy jest się samotną matką bez
matury.
Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i pojawiła się w nich
głowa Luli, mojej pomocnicy.
– Co jest grane? Zmęczyłam się tym czekaniem
w samochodzie. Myślałam, że załatwimy to raz-dwa
i pojedziemy na śniadanie.
Lula kiedyś była prostytutką, teraz pracuje w firmie
Vinniego jako pomoc biurowa, a czasem kierowca. Jest czarną
kobietą w rozmiarze XXL, która uwielbia wpychać się w za
małe ciuchy, ze szczególnym uwzględnieniem tych w zwierzęce
wzory i z lycrą. Luli nie brakuje niczego od stóp do głów.
– Loretta ma zły dzień – wyjaśniłam.
Lula obrzuciła Lorettę przeciągłym spojrzeniem.
– No, to widzę. Ciągle jest w piżamie.
– A zauważyłaś coś jeszcze? – spytałam słodko.
– Jak na przykład to, że próbuje ułożyć sobie włosy
rewolwerem?
– Nie chcę iść do więzienia – jęknęła Loretta.
– Nie jest tak źle – pocieszyła ją Lula. – Jak dostaniesz się
do więzienia o zmniejszonym rygorze, to jeszcze ci zrobią
wszystkie zęby.
– Jestem do niczego – oznajmiła Loretta.
Lula przestąpiła z nogi na nogę w swoich podróbkach
Manola na nabijanych ćwiekami obcasach.
– Do niczego to będziesz, jak pociągniesz za ten spust.
Zrobisz sobie w głowie wielką dziurę i twoja matka nie będzie
mogła urządzić pogrzebu z otwartą trumną. I kto posprząta ten
bałagan, jakiego narobisz w kuchni?!
– Mam polisę na życie – odpowiedziała Loretta. – Jak się
zabiję, mój synek, Mario, będzie miał za co żyć, póki sam nie
znajdzie pracy. A jak pójdę siedzieć, to zostanie sam i bez
pieniędzy.
– Po samobójstwie nie wypłacają polisy – wytknęła Lula.
– O cholera! To prawda? – zwróciła się do mnie Loretta.
– Prawda. A tak w ogóle to nie wiem, o co się martwisz.
Masz dużą rodzinę. Ktoś zajmie się Mariem.
– To nie takie proste. Moja matka jest w trakcie rehabilitacji
po wylewie. Nie może go zabrać. Mój brat Dom też nie. Dopiero
co wyszedł z więzienia. Jest na warunkowym.
– A siostra?
– Siostra ma dość kłopotu z własnymi dzieciakami. Ten
dupek jej mąż porzucił ją dla jakiejś niedorosłej tancerki
erotycznej.
– Musi być ktoś, kto zajmie się twoim dzieciakiem – upierała
się Lula.
– Każdy ma swoje sprawy i problemy. A ja nie chcę
zostawiać Maria z byle kim. Jest taki wrażliwy... artystyczna
dusza.
Policzyłam do tyłu i doszłam do wniosku, że chłopak musi
być nastolatkiem. Loretta nigdy nie wyszła za mąż i z tego, co
słyszałam, nie zdradziła też, kto był ojcem dzieciaka.
– Może ty byś się nim zajęła? – spytała mnie Loretta.
– CO?! Nie. Nie, nie, nie, nie.
– Tylko póki znowu nie wyjdę za kaucją. A wtedy poszukam
kogoś, kto się nim zajmie na dłużej.
– Jeśli zabierzemy cię teraz, to Vinnie da radę od razu cię
wykupić.
– Tak, ale jak coś pójdzie nie tak, to ktoś będzie musiał
odebrać Maria ze szkoły.
– A co może pójść nie tak?
– Nie wiem. Matki martwią się na zapas. Obiecaj, że go
odbierzesz, jeśli jeszcze będę w więzieniu.
– Odbierze – zapewniła ją Lula. – Odłóż tą spluwę i się
ubieraj, żebyśmy mogły mieć to z głowy. Potrzebuję takiej
ekstratłustej kanapki na śniadanie. Muszę sobie zatkać arterie,
w przeciwnym wypadku krew będzie mi płynąć zbyt szybko
i jeszcze mi się w głowie zakręci.
Lula siedziała rozparta na pokrytej sztuczną skórą kanapie
w biurze firmy. Kierowniczka biura Vinniego, Connie Rosolli,
siedziała za swoim biurkiem, ustawionym strategicznie przed
drzwiami do prywatnego gabinetu Vinniego. Miało to
zniechęcić wkurzonych alfonsów, bukmacherów i inne
szumowiny do wtargnięcia do środka i zaduszenia Vinniego.
– Co to znaczy, że nie wyjdzie za kaucją?! – spytałam Connie
głosem tak wysokim, że zazwyczaj słyszy się go jedynie
u Myszki Minnie.
– Nie ma pieniędzy na zabezpieczenie umowy. I żadnych
środków.
– Niemożliwe, każdy ma jakieś środki. A jej matka? Albo
brat? Ona ma jak nic z setkę kuzynów i wszyscy mieszkają
w promieniu mili.
– Pracuję nad tym, ale na razie nie ma nic. Zero. Pustka.
Kasa bubu. No to Vinnie czeka, aż coś się skołuje.
– Ta, ale jest prawie druga trzydzieści – przypomniała mi
Lula. – Lepiej jedź po dzieciaka, jak obiecałaś.
Connie obróciła się błyskawicznie w moją stronę, a brwi jej
podskoczyły niemal do linii włosów.
– Obiecałaś zająć się Mariem?!
– Powiedziałam, że go odbiorę ze szkoły, jeśli Loretta nie
wyjdzie z aresztu na czas. Nie wiedziałam, że będzie jakiś
problem z kaucją.
– O rany. No to powodzenia – skwitowała Connie.
– Loretta powiedziała, że chłopiec jest wrażliwy i ma
artystyczną duszę.
– Nie wiem nic na temat tej wrażliwości, ale artysta z niego
od puszki ze sprayem. Prawdopodobnie oszpecił połowę
budynków w Trenton. Loretta musi odbierać go ze szkoły, bo
nie wpuszczają go do szkolnego autobusu.
Przewiesiłam torbę przez ramię.
– Ja go tylko odwożę do domu. Taka była umowa.
– No wiesz, nie była tak dokładnie sprecyzowana –
przypomniała mi Lula. – Mogłaś powiedzieć, że się nim
zajmiesz. I poza tym nie możesz porzucić dzieciaka w pustym
domu. Zaraz się tobą zainteresują pracownicy socjalni.
– No a co, do diabła, mam z nim począć?
Lula i Connie wzruszyły ramionami w jednoznacznym „nie
mam pojęcia”.
– Może ja mogłabym podpisać umowę o kaucję dla Loretty?
– spytałam Connie.
– To raczej nie przejdzie. Jesteś jedyną osobą, o której
wiadomo, że ma mniej środków niż Loretta.
– Bosko – burknęłam. Wściekła wyszłam z biura
i zapakowałam się do mojego złomochodu. Był to nissan
sentra, swego czasu srebrny, obecnie głównie zardzewiały. Koła
miał wielkości pączków, ozdobę z jaguara na masce i laleczkę
Tony’ego Stewarta, która kiwała głową na tylnej szybie. Bardzo
lubię Tony’ego Stewarta, ale widok jego kiwającej się głowy
w lusterku wcale mi dobrze nie robił. Niestety, ktoś go przylepił
superglue i żeby się go pozbyć, musiałabym chyba rozłożyć
samochód na części.
Loretta zaopatrzyła mnie w fotografię Maria i podała
miejsce, gdzie należy go odebrać. Podjechałam tam
i zobaczyłam grupkę dzieciaków, które snuły się w kółko,
czekając na swoją podwózkę. Bez trudu rozpoznałam Maria.
Przypominał Morellego w tym wieku. Falujące czarne włosy,
szczupła sylwetka, podobne rysy. Z tym że Morelli miał urodę
gwiazdy filmowej, podczas gdy Mariowi trochę do tej gwiazdy
brakowało. Oczywiście mogły mnie zmylić liczne kolczyki
w brwiach, uszach i w nosie. Ubrany był w biało-czarne
conversy, obcisłe jeansy z łańcuszkowym paskiem, czarną
koszulę z japońskimi znakami i czarną jeansową kurtkę.
Morelli wcześnie dojrzał. Wcześnie i w niełatwych
okolicznościach. Jego ojciec był wrednym pijakiem i Morelli
szybko nauczył się używać rąk. W bijatykach i do tego, by
skłonić dziewczyny do zrzucenia ubrania. Kiedy pierwszy raz
bawiliśmy się z Morellim w doktora, ja miałam pięć lat, a on
siedem. Powtarzaliśmy tę zabawę co jakiś czas przez lata,
a ostatnio chyba byliśmy parą. Teraz Morelli jest gliniarzem
i co zaskakujące, wyrósł z przepełniającego go gniewu.
Odziedziczył przytulny domek po swojej cioci Rose i stał się
domatorem na tyle, by posiadać psa i toster. Ale na razie nie
osiągnął jeszcze etapu szybkowaru i opuszczanej deski
w toalecie albo doniczek z kwiatami na parapetach w kuchni.
Mario wyglądał na takiego, co dojrzewa PÓŹNO. Był niski,
jak na swój wiek, i niemalże miał wyryte na czole„kujon
desperat”.
Wysiadłam z samochodu i podeszłam do dzieciaka.
– Mario Rizzi?
– A kto pyta?
– Ja – odpowiedziałam. – Matka nie może po ciebie dzisiaj
przyjechać. Obiecałam jej, że zawiozę cię do domu.
To dało mi okazję wysłuchać kilku debilnych komentarzy
i śmieszków Maria i jego kolegów.
– Nazywam się Zook – poinformował mnie Mario. – Nie
reaguję na Mario.
Wywróciłam oczami, złapałam Zooka za pasek plecaka
i pociągnęłam do samochodu.
– To jest kupa gówna – stwierdził, stojąc z rękoma
wiszącymi po bokach i taksując mój wóz.
– No i?
Wzruszył ramionami i otworzył drzwi po stronie pasażera.
– Tak tylko mówię.
Przejechałam niewielki dystans do firmy i zaparkowałam
pod biurem.
– Co jest? – zainteresował się Zook.
– Twoja mama wróciła do więzienia, bo nie stawiła się na
rozprawie. Nie stać ją na kaucję, a ja nie mogę zostawić cię
w pustym domu, więc zamierzam zaparkować cię w agencji,
póki czegoś nie wymyślę i nie znajdę ci jakiegoś lepszego
miejsca.
– Nie.
– Co znaczy „nie”? „Nie” nie wchodzi w grę.
– Nie wysiadam z tego samochodu.
– Jestem łowcą nagród. Mogę cię pobić albo postrzelić, albo
coś, jak nie wysiądziesz dobrowolnie.
– Nie sądzę. Jestem tylko dzieckiem. Zaraz ci się dobiorą do
tyłka. I oko ci drga.
Wyciągnęłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do
Morellego.
– Pomocy – zażądałam.
– Co znowu?
– Pamiętasz syna swojej kuzynki Loretty? Maria?
– Mgliście.
– Siedzi w moim samochodzie i nie chce wysiąść.
– Zajęcie przez zasiedzenie.
Zook siedział rozparty w fotelu i obserwował mnie kątem
oka. Zaplótł ramiona na piersi. Minę miał ponurą.
Westchnęłam z rezygnacją i opowiedziałam Morellemu
o umowie z Lorettą.
– Kończę o czwartej – powiedział Morelli. – Jeśli Loretta nie
wyjdzie, zabiorę dzieciaka od ciebie. Ale do tego czasu jest cały
twój, cukiereczku.
Rozłączyłam się i zadzwoniłam do Luli.
– Taa? – usłyszałam w słuchawce.
– Jestem na zewnątrz i mam syna Loretty w samochodzie.
Lula wyjrzała przez frontowe okno.
– No widzę ciebie i dzieciaka. Co jest grane?
– Nie chce wysiąść – poskarżyłam się. – Pomyślałam, że
może ty go jakoś przekonasz.
– Jasne – powiedziała Lula. – Przekonam go jak wszyscy
diabli.
Drzwi firmy otworzyły się szeroko, Lula wymaszerowała,
kołysząc biodrami, podeszła do nissana i otworzyła drzwi po
stronie pasażera.
– Co jest? – spytała dzieciaka.
Zook nie odpowiedział. Nadal był obrażony.
– Mam cię eskortować z tego samochodu. – Lula pochyliła
się, wypełniając przestrzeń drzwi swoimi przedłużonymi,
czerwonymi włosami i hektarami cycków w kolorze czekolady,
które wyłaniały się z głęboko wyciętej bluzki w biało-czarne
paski.
Zook uważnie obejrzał złoty ząb Luli z małym diamencikiem
i skierował spojrzenie poniżej na kilometrowy rowek między jej
piersiami. Oczy niemal wyszły mu z orbit.
– Jej – powiedział nieco ochrypłym głosem i po omacku
zaczął odpinać pas.
– Umiem sobie radzić z mężczyznami – stwierdziła Lula.
– To nie jest mężczyzna – uściśliłam. – To dzieciak.
– O, jestem już mężczyzną – zaprotestował Zook. – Chcecie,
żebym to udowodnił?
– NIE! – krzyknęłyśmy z Lulą zgodnym chórem.
– Co jest? – zdziwiła się Connie, gdy we troje weszliśmy do
biura.
– Muszę gdzieś zostawić Maria na godzinę, bo jadę do
KomandoMan.
– Mówiłem, że nazywam się Zook! I co to jest
KomandoMan?
– Pracuję z facetem, który nazywa się Komandos,
a KomandoMan to firma ochroniarska, której jest
właścicielem.
– To ty jesteś ten Zook, który wypisał swoje imię na połowie
budynków w mieście? – zainteresowała się Lula. – I co to
w ogóle znaczy „Zook”?
– To jest moje imię z „Minionfire”.
– A co to jest „Minionfire”?
– Żartujesz?! Nie wiesz, co to „Minionfire”?! To
najpopularniejsza, najbardziej odlotowa, absolutnie
wyczesana, zajebiście trudna gra. Nie mów mi, że nie słyszałaś
nigdy o „Ludach Minionfire”?
– W mojej okolicy mamy tylko Bloodsów, Cripsów i islam.
Może kilku baptystów, ale oni się właściwie nie liczą – odparła
Lula.
Zook wyciągnął laptop z plecaka.
– Mogę się tu podłączyć, tak?
– Nie masz jakiegoś zadania domowego? – spytała Connie.
– Odrobiłem, jak musiałem siedzieć za karę po lekcjach.
Muszę sprawdzić, co ze Skręconym Psem. To griefer i właśnie
zbiera leśne elfy.
To przykuło uwagę Luli.
– A te leśne elfy to to samo co elfy Świętego Mikołaja?
– Leśne elfy są złe, może je powstrzymać tylko Wygaśmiały.
Mag trzeciego poziomu jak Zook.
– Ty mi nie wyglądasz jak Wygaśmiały Mag – stwierdziła
Lula. – Wyglądasz na dzieciaka, który wywiercił w sobie zbyt
wiele dziur. Będziesz tak dalej robił, to zacznie z ciebie
wszystko wyciekać.
Zook bezwiednie dotknął kolczyka w uchu.
– Laski to uwielbiają.
– Taa. – Lula pokiwała głową. – Najpewniej chcą pożyczyć
twoje kolczyki.
– Wróćmy może do bieżącego problemu – wtrąciłam. –
Muszę zaparkować tu Maria, Zooka czy kim on tam jest.
Komandos chce ze mną pogadać, bo ma dla mnie jakąś robotę.
– O rany – mruknęła Lula.
– PRAWDZIWĄ robotę – powiedziałam z naciskiem.
– Jasne – zgodziła się Lula. – Przecież wiedziałam. Jaką
robotę?
– Nie wiem.
– O rany – mruknęła Lula.
Carlos Manoso jest w moim wieku, ale doświadczeniem
życiowym przerasta mnie po wielokroć. Z pochodzenia jest
Kubańczykiem i ma rodzinę w Newark i Miami. Ma ciemną
skórę, ciemne oczy i ciemne włosy, obecnie zbyt krótkie, by
wiązać je w kucyk, ale na tyle długie, by spadały mu na czoło,
gdy śpi albo robi co innego w łóżku. Ma też mnóstwo mięśni we
właściwych miejscach i zabójczy uśmiech, który rzadko można
zobaczyć. Przezwisko Komandos zostało mu po latach służby
w siłach specjalnych.
Kiedy zaczynałam pracować u Vinniego, Komandos był
głównie łowcą nagród i moim mentorem. Obecnie jest
współwłaścicielem firmy ochroniarskiej, która ma filie
w Bostonie, Atlancie i Miami. Ubiera się wyłącznie na czarno,
pachnie jak zielony żel Bulgari, jest niesamowicie skryty i je
tylko zdrowe jedzenie. Właściwie to kusi mnie, żeby
powiedzieć, że nie ma z nim za wiele zabawy, ale Komandos ma
swoje momenty. A przy tych nielicznych okazjach, gdy byliśmy
ze sobą blisko... ŁAŁ.
Firma Komandosa mieści się na bocznej ulicy w centrum
Trenton, w nierzucającym się w oczy sześciopiętrowym
budynku. Jej nazwa widoczna jest tylko na niewielkiej tabliczce
nad domofonem. Na szóstym piętrze znajduje się mieszkanie
Komandosa. Dwa inne piętra zostały przeznaczone na
kawalerki dla pracowników. Jedno zajmuje zarządca budynku
i jego żona Ella. Na czwartym znajduje się centrum
monitoringu, na parterze recepcja, a na pierwszym
pomieszczenia konferencyjne. Wiem, że są jeszcze dwa piętra
poniżej gruntu, ale jakoś nie załapałam się na dokładne
zwiedzanie, moim zdaniem tam są lochy, zbrojownie i komórka
dla osobistego krawca Komandosa.
Wjechałam do podziemnego garażu i zaparkowałam obok
czarnego porsche turbo należącego do Komandosa. Pojechałam
windą na czwarte, pomachałam do chłopaków przy monitorach
i poszłam od razu do biura Komandosa. Drzwi były otwarte.
Komandos siedział za biurkiem i rozmawiał przez zestaw
słuchawkowy. Kiedy mnie zobaczył, skończył rozmowę i zdjął
słuchawki.
– Dziewczyno – powiedział.
„Dziewczyna”, jak inne słowa, jakimi się do mnie zwracał,
zazwyczaj miały całkiem spore spektrum znaczeń. Mogły
oznaczać pochwałę, naganę, rozbawienie, a nawet pożądanie.
Dzisiaj to było „cześć”.
– Co jest? – Usiadłam po przeciwnej stronie biurka.
– Potrzebuję partnerki.
– Czy to jest jakieś zawoalowane określenie seksu?
– Nie. To określenie interesów, ale seks mogę dorzucić jako
premię, jeśli jesteś zainteresowana.
Uśmiechnęłam się na te słowa. Nie byłam zainteresowana
z wielu bardzo skomplikowanych powodów, z których wcale
nie najmniejszym był Joe Morelli. A jednak miło było wiedzieć,
że oferta nadal jest aktualna.
– Jaki to interes?
– Poproszono mnie, żebym ochraniał Brendę.
– Tę Brendę? Piosenkarkę?
– Tak. Przyjeżdża do miasta na trzy dni, da koncert, kilka
wywiadów i weźmie udział w aukcji charytatywnej. Mam
dopilnować, żeby była trzeźwa, nie brała prochów i żeby nie
stała jej się krzywda. Jeśli przydzielę jej jednego z moich
ochroniarzy, to go zje żywcem, a potem wypluje przed
dziennikarzami. No więc postanowiłem sam jej pilnować
i potrzebuję kogoś do pomocy.
– A Czołg?
Czołg jest zastępcą Komandosa i człowiekiem, który pilnuje
pleców swego szefa. Czołg nazywany jest Czołgiem, bo taki jest.
To mięśnie z ponad dwumetrowego ciała, skompaktowane
w ciele niespełna dwumetrowym, całkowicie pozbawionym
szyi. Czołg jest również chłopakiem Luli.
– Marketing Brendy prosił, by ochrona w miejscach
publicznych była możliwie niewidzialna, a sama wiesz, że nie
da się łatwo schować Czołga – wyjaśnił Komandos. – Czołg
i Hal będą trzymać straż w jej hotelu, ale gdy Brenda będzie na
wolności, wtedy my ją przejmiemy. Może twierdzić, że
towarzyszymy jej w podróży, a ty możesz z nią chodzić do
łazienki i upewnić się, że nie będzie testować grzybków.
– Nie ma własnego ochroniarza?
– Poślizgnął się i złamał kostkę, gdy wczoraj wysiadał
z samolotu. Odesłali go do Kalifornii.
– Dziwię się, że to bierzesz.
– Robię przysługę Lew Pepperowi, który organizuje koncert.
– Komandos podsunął mi arkusz papieru. – To jest grafik jej
publicznych wystąpień. Musimy być w hotelu pół godziny
wcześniej. I jesteśmy pod telefonem. Jeśli tylko wyjdzie
z pokoju, mamy robotę.
Popatrzyłam na grafik i przygryzłam dolną wargę. Morelli
nie będzie zadowolony, że tyle czasu spędzam z Komandosem.
A Brenda była jak chodząca katastrofa. Podobnie jak Cher
i Madonna nie używała nazwiska. Po prostu Brenda. Przeżyła
sześćdziesiąt jeden lat i osiem małżeństw. Mogła łupać orzechy
pośladkami, takie miała mięśnie. I mówiło się, że jest wredna
jak żmija. Nie pamiętałam jej ostatniego albumu, ale
wiedziałam, że ma jakiś kabaretowy numer. Opieka nad
Brendą nie mogła być niczym innym jak koszmarem.
– Dziewczyno. – Komandos chyba czytał w moich myślach.
– Rzadko proszę o przysługi.
Westchnęłam, złożyłam grafik i wepchnęłam do kieszeni
jeansów.
– Ta aukcja charytatywna ma być dzisiaj. Rozpoczyna się
o piątej trzydzieści. Spotkamy się w hotelowym lobby o piątej.
Kiedy wróciłam do firmy, Zook był gdzieś w świecie
„Minionfire”. Connie pracowała przy biurku, Lula się
pakowała, niemal gotowa do wyjścia.
– Muszę iść do domu i zrobić się na bóstwo – powiedziała do
mnie. – Czołg przychodzi dzisiaj na noc. Spotkam się z nim
trzeci raz w tym tygodniu. Chyba się zaangażował. Nie
zdziwiłabym się, gdyby zadał mi pytanie.
– A jakie pytanie masz na myśli? – spytała Connie.
– Wielkie pytanie. Pytanie o M. Pewnie już dawno zadałby
mi M-pytanie, gdyby nie był taki nieśmiały. Chyba muszę mu
z tym pomóc. Ułatwić. Może powinnam go najpierw upić? Żeby
był rozluźniony i w dobrym nastroju. I może nawet wstąpię do
jubilera po drodze do domu i sama kupię pierścionek
zaręczynowy, żeby nie musiał robić zakupów. Mężczyźni
nienawidzą zakupów.
– Jak tam stoimy z kaucją dla Loretty? – przerwałam.
Connie zerknęła na Zooka pochylonego nad klawiaturą,
a potem na mnie. Nie miałam wątpliwości, co znaczy ten
milczący komunikat: „Jak na razie nic z tego”. Ciężko znaleźć
zabezpieczenie kilku tysięcy dolarów na kaucję, kiedy ostatniej
osobie, która to zrobiła, sąd skonfiskował wyłożone pieniądze.
Lula miała torbę na ramieniu i kluczyki samochodowe
w dłoni.
– Co Komandos chciał od ciebie?
– Przez następne trzy dni będzie ochraniał Brendę i chce,
żebym mu pomogła.
Morelli mieszka w połowie drogi między moim mieszkaniem
na granicy Trenton a domem moich rodziców w Grajdole. Dom
Morellego to skromny piętrowy bliźniak na cichej ulicy,
w statecznej okolicy. Salon, jadalnia, kuchnia i niewielka
toaleta na parterze. Dwie sypialnie, gabinet i łazienka na
piętrze. Z tego, co wiedziałam, Morelli jeszcze nigdy nie zjadł
posiłku w jadalni, śniadania jadał przy niewielkim stoliku
kuchennym, lunche przy zlewie, a obiady przed telewizorem
w salonie. Na tyłach domu znajdował się niewielki garaż, do
którego prowadziła też wąska droga dojazdowa, ale Morelli
zwykle parkował swojego SUV-a przy krawężniku przed
domem. Podwórko na tyłach było ściśle użytkowe –
użytkowane przez Boba, psa Morellego.
Zaparkowałam przed domem i popatrzyłam na Zooka.
– Znasz Joego Morellego, prawda?
– Nieprawda.
– Jesteście spokrewnieni.
– Słyszałem. – Zook taksował dom. – Myślałem, że będzie
większy. Mój wujek tylko o nim mówi, odkąd wyszedł
z więzienia. Mówi, że dom miał być jego, ale Morelli go
oskubał.
– To niepodobne do Morellego.
– Myślałem, że jest wielkim, wrednym twardzielem, co to
może wyrwać każdą laskę. Po co mu taki frajerski dom?
Początkowo też się zastanawiałam. Oczyma duszy widziałam
Morellego w jakimś fajnym mieszkaniu z kinem domowym
i wielkim telewizorem, może nawet z flipperem w salonie.
Okazało się jednak, że Morellego zmęczyła ta droga.
Przeprowadził się do domu cioci Rose z otwartym umysłem.
Obejrzeli się z domem wzajemnie i zaadaptowali. Dom stracił
nieco bibelotów, a Morelli stłumił nieco swą dziką stronę.
Wyjęłam kluczyk ze stacyjki, wysiadłam i ruszyłam w stronę
domu z Zookiem następującym mi na pięty.
– Ale żenada – powiedział, szurając nogami. – Nie mogę
uwierzyć, że moja matka próbowała okraść sklep z wódą.
Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. Nie chciałam sprawiać
wrażenia, że napad z bronią w ręku jest okay, ale nie chciałam
też chłopaka przygnębiać.
– Czasami dobrzy ludzie robią głupie rzeczy – powiedziałam
więc. – Jeśli jakoś to przetrzymacie, ty razem z mamą, w końcu
wszystko się wyprostuje... jakoś. Odsuń się, gdy otworzę drzwi,
bo pies cię przewróci.
Nacisnęłam klamkę, rozległo się basowe „hau” i łomot łap,
Bob przygalopował do nas z kuchni. Jego uszy powiewały we
wszystkie strony, język zwisał wesoło, ślina bryzgała naokoło.
Bob przebiegł obok nas, zeskoczył z ganku i popędził wprost do
najbliższego drzewa, gdzie szybciutko podniósł nogę.
Zook miał oczy jak spodki.
– Co to za pies?
– Nie jesteśmy pewni, ale chyba w większej części golden
retriever. Nazywa się Bob.
Bob sikał i sikał, jak nic przez jakieś pół godziny, a potem
truchcikiem wrócił do domu. Zamknęłam drzwi i sprawdziłam
zegarek. Czwarta. Morelli kończył zmianę o czwartej. Za pół
godziny powinien być w domu. A ja musiałam się ubrać
i dotrzeć do hotelu o piątej. O tej porze potrzebowałam
trzydziestu minut, żeby dotrzeć tam ze swojego mieszkania.
Nie miałam szans.
Zook rozejrzał się po salonie Morellego.
– Jest tu Wi-Fi?
– Nie wiem. Komputer Morellego jest na górze w gabinecie,
ale widziałam, że na dole też pracował.
Zook wyciągnął laptop z plecaka.
– Sam sprawdzę.
– Świetnie, bo ja muszę lecieć. Morelli zaraz tu będzie. Ufam
ci, że tu zostaniesz, poczekasz na niego i nie narobisz kłopotów.
– Spoko – odpowiedział Zook.
Zadzwoniłam do Morellego na komórkę.
– Gdzie jesteś?
– Właśnie skręciłem na Hamilton.
– Jesteśmy u ciebie. Niestety, mam robotę o piątej
i najpierw muszę wrócić do domu i się przebrać, więc zostawię
tu Zooka samego na pięć minut.
– Kim jest ten Zook?
– Sam zobaczysz. I taka nieśmiała sugestia, może będziesz
chciał odpalić koguta i dodać gazu?
DWA
Moje mieszkanie ma jedną sypialnię, jedną łazienkę i jest na
pierwszym piętrze budynku bez żadnych specjalnych wygód.
Wąski korytarz i niewielka, niezbyt godna zaufania winda.
Główne wyjście prowadzi na ruchliwą ulicę pełną małych firm
i sklepików, tylne – na parking dla mieszkańców. Na ten
parking wychodzą okna sypialni i salonu. To zaleta, bo ta
strona jest zwykle cicha, poza piątą rano w poniedziałki
i czwartki, bo wtedy wywożą śmieci. Moim współlokatorem jest
chomik Rex.
Wjechałam na parking z piskiem opon, wyskoczyłam z samo-
chodu, wbiegłam po schodach, przeskakując po dwa stopnie
naraz. Popędziłam korytarzem i niemal w biegu wsadziłam
klucz w zamek moich drzwi. Wrzasnęłam „cześć” do Reksa i już
byłam w sypialni. Nie miałam czasu na uprzejmości.
Dziesięć minut później wybiegłam z domu w szpilkach,
czarnej garsonce i białym topiku. Poprawiłam makijaż,
wzburzyłam włosy i wrzuciłam rewolwer do torebki. Nie był
naładowany i nie miałam czasu szukać kul, ale jeślibym chciała
walnąć kogoś w głowę, to torebka zyskała przyjemny ciężar.
Gdy wsiadałam do samochodu, odebrałam telefon od
Morellego.
– Właśnie wszedłem do domu i ten dzieciak ubrany jest
w czarną satynową pelerynę, reaguje tylko na imię Zook
i wydaje się mieć obsesję na punkcie gościa, który nazywa się
Skręcony Pies.
– Zamów pizzę i zaprzyjaźnij się.
Na parking hotelowy dotarłam z pięciominutowym
opóźnieniem. Pięć minut nie byłoby problemem, gdybym tylko
spotykała się z kimś innym niż Komandosem. Komandos ma
wiele zalet. Cierpliwość nie jest jedną z nich.
Przebiegłam przez podziemny parking i wyhamowałam
dopiero w hotelowym holu, poprawiłam spódnicę i podeszłam
do Komandosa. Miał na sobie czarne spodnie, czarny blezer
i czarną koszulę z czarnym krawatem. Czarny krawat miał
czarne prążki. Gdyby LOGO wypuściło numer o zawodowych
zabójcach, Komandos trafiłby na okładkę.
– Nieźle – przywitałam go.
– Staram się wyglądać odpowiednio do roli – odparł.
Poszłam za nim na drugie piętro do jedynego apartamentu
w hotelu. Przed drzwiami stał Czołg z ramionami
skrzyżowanymi na piersi. Ubrany był w uniform
KomandoMan: czarną koszulkę i czarne bojówki.
– Jakieś problemy? – spytał Komandos.
– Nie. Nie wyszła z pokoju, odkąd zacząłem służbę.
– Dobrze, teraz ją przejmiemy.
Patrzyłam, jak Czołg idzie do windy, i pomyślałam o Luli
kupującej pierścionek zaręczynowy. Do pewnego stopnia
mogłam sobie wyobrazić Czołga i Lulę zaręczonych, ale
koncepcja, że tych dwoje ustatkuje się i rozpocznie życie
małżeńskie, znalazła się poza skalą mojego dziwometru.
Komandos zapukał do drzwi apartamentu i czekał. Zapukał
ponownie.
– Może jest w łazience – podsunęłam.
Komandos wyjął z kieszeni elektroniczny klucz i wsunął do
zamka.
– No to sprawdź, czy tam ją znajdziesz.
Na paluszkach weszłam do środka i rozejrzałam się po
salonie.
– Halo? – zawołałam ostrożnie.
Z łazienki wyskoczyła młoda, szczupła dziewczyna. Czarne
krótkie włosy zaczesała za uszy w stylu nijakim. Ubrana była
w spódnicę, kardigan i baleriny. Nie wyglądała na szczęśliwą,
jej twarzyczka o ostrych rysach miała ten nawiedzony wyraz,
jaki często widuje się u kogoś, kto rzucił palenie.
– Tak? – zapytała.
– Ochrona – odpowiedziałam. – Przyszliśmy eskortować
Brendę.
– Ubiera się.
– Naprawdę – huknęła Brenda z sypialni. – Zupełnie nie
wiem, dlaczego muszę to robić.
Brenda urodziła się i wychowała w Kentucky. Głos miała
stuprocentowo country, styl śmiały. Z tego, co pisały tabloidy,
w wieku sześćdziesięciu jeden lat jej kariera miała się ku
końcowi. Ale Brenda nie zamierzała odejść po cichu.
– To wydarzenie związane z działalnością charytatywną –
odpowiedziała młoda kobieta. – To gest dobrej woli. Staramy
się jakoś zniwelować wspomnienie o tym, jak przejechałaś
fotografa w zeszłym tygodniu.
– To był wypadek.
– Przejechałaś mu po nodze, a potem wrzuciłaś wsteczny
i go wywaliłaś!
– Bo się zamotałam. Na litość boską, zejdź ze mnie. Dla kogo
ty właściwie pracujesz? Chcę dostać kieliszek wina. Gdzie moje
wino? Zamówiłam sauvignon blanc z Nowej Zelandii,
specjalnie schłodzone. Muszę dostać moje sauvignon!
Spojrzałam na zegarek.
– Odpowiadasz za dostarczenie jej tam na czas? – zapytałam
Komandosa.
– Odpowiadam za to, by dotarła tam żywa.
– To ja odpowiadam za to, by dotarła tam na czas –
wyjaśniła ciemnowłosa kobieta. – Nazywam się Nancy Kolen.
Jestem rzecznikiem prasowym przydzielonym do tej trasy.
Pracuję dla wytwórni płytowej Brendy.
– Nie mam co na siebie włożyć – oznajmiła Brenda. – W co
mam się ubrać? Naprawdę, dlaczego zawsze otaczają mnie
amatorzy?! Czy stylista to zbyt wygórowane wymagania?!
Gdzie jest mój stylista? Najpierw nie ma wina, a teraz nie ma
stylisty. Jak mam pracować w takich warunkach?!
Nancy Kolen zniknęła w sypialni, a po chwili wyszła stamtąd
Brenda. Nancy następowała jej na pięty.
Brenda była szczupła, wysportowana, opalona
samoopalaczem na kolor zbliżony do pomarańczowego błota.
Miała ogromny biust, grzywę rudych loków z jasnymi
pasemkami, a jej usta wyglądały, jakby napompowano je
sprężonym powietrzem. Ubrana była w czerwoną sukienkę bez
ramiączek, tak obcisłą, że mogłaby uchodzić za drugą skórę,
dziesięciocentymetrowe szpilki i białą futrzaną kurteczkę.
Wyglądała jak posezonowa dziwka Świętego Mikołaja.
Komandos stał, dotykając piersią moich pleców, i wyczułam,
że uśmiechnął się, gdy Brenda weszła do pokoju. Dźgnęłam go
łokciem w żebra, a on parsknął ledwie słyszalnym śmiechem.
– Patrzcie, kogo my tu mamy – rzuciła Brenda, taksując go
uważnym spojrzeniem. – Ale z ciebie ciacho, mogłabym cię
schrupać całego. Słodziutki, zamierzam się przekonać, jak
smakujesz.
Komandos nadal się uśmiechał. Trudno było powiedzieć, czy
dobrze się bawi, czy po prostu jest uprzejmy.
– Stephanie i ja mamy panią ochraniać – oznajmił.
– Masz jakieś imię?
– Komandos.
– Komandos jak to łatwo dostępne wino?
Przez chwilę miałam ochotę ją poprawić, ale tak naprawdę
wszyscy wiedzieliśmy, o co Brenda właściwie pyta. Wreszcie
Komandos zrobił krok naprzód i otworzył drzwi apartamentu.
– Jak komandos żołnierz – odparł.
Brenda wysunęła się na korytarz, ocierając się przy okazji
o Komandosa.
– Słyszałam, że żołnierze mają wielkie spluwy.
Razem z Nancy wywróciłyśmy oczami, a Komandos pozostał
uprzejmie niewzruszony.
Wychodziłam z apartamentu ostatnia.
– Widziałam twoją spluwę – szepnęłam do Komandosa. –
Chcesz, żebym jej o tym opowiedziała?
– Niekoniecznie, ale możemy to później przedyskutować nad
lampką wina.
Nancy ruszyła przodem i wezwała windę. Kiedy drzwi się
otworzyły, wsiedliśmy do kabiny, a Brenda przysunęła się do
Komandosa.
– No więc, towarku, zostaniesz przy mnie całą noc?
– Stephanie i ja będziemy pani towarzyszyć, póki nie wróci
pani do pokoju hotelowego.
– Czasami potrzebuję, żeby moi ochroniarze spędzili ze mną
CAŁĄ noc – powiedziała Brenda.
Nancy i ja znów przewróciłyśmy oczami, Komandos był
jeszcze bardziej obojętnie uprzejmy. Drzwi się otworzyły
i wyszliśmy prosto w tłum ludzi w holu. Nancy prowadziła, ja
maszerowałam za nią, Brenda szła wciśnięta między mnie
a Komandosa. Przeszliśmy prosto do pomieszczenia, gdzie
miało odbyć się spotkanie z gwiazdą. Gdy tylko zamknęliśmy za
sobą drzwi, atmosfera zrobiła się spokojniejsza. Otoczyli nas
filantropi, którzy niemało zapłacili za prywatną audiencję
u Brendy. Przyjęła teraz wysoki kieliszek z szampanem,
osuszyła natychmiast i sięgnęła po następny.
– Nie jest tak źle – mruknęłam do Komandosa. – W końcu
nikt do niej nie strzela. I jeszcze się nie obnażyła. Zostałeś
trochę obmacany w windzie, ale do tego się zdążyłeś już chyba
przyzwyczaić.
– Taa, ciągle mi się to zdarza.
Kobieta gdzieś tak po czterdziestce podeszła do Brendy.
– Co to jest? – spytała, pokazując futrzane bolerko Brendy.
– Żakiet.
– Żakiet z CZEGO?
– A jak myślisz, z czego?
– Myślę, że to norki.
– Bingo – potwierdziła Brenda.
– Masz tupet – powiedziała kobieta. – To miała być obelga?
– Kochaniutka, kiedy ja kogoś obrażam, to on nie ma
wątpliwości, że został obrażony.
Oczy Nancy zrobiły się tak wielkie jak gęsie jaja,
spanikowana przeglądała plan spotkania.
– O cholera! – wyrwało jej się. – O jasna dupa!
Spojrzałam jej przez ramię na papier na podkładce z klipsem.
„Czwartkowe spotkanie w intencji humanitarnego
traktowania zwierząt”.
Kobieta patrzyła na Brendę spod przymrużonych złowieszczo
powiek.
– Zdejmij ten obraźliwy żakiet, i to natychmiast.
– Naskocz mi – odpowiedziała Brenda. – I o co ci w ogóle
chodzi?
– Wiesz, ile małych norek musiało umrzeć, żeby powstał ten
twój żakiet?
– O, proooszę – prychnęła Brenda. – Nie wciskaj mi tu tych
bzdur miłośników drzew. Słuchaj, jeśli to ci zrobi jakąś różnicę,
to to była rosyjska łasica.
Kobieta zgarnęła z tacy niesionej przez kelnera kieliszek
wina i wylała je na bolerko Brendy. Brenda rzuciła jej w twarz
kieliszek szampana. Komandos chciał pochwycić Brendę, ale
ona już zaciskała ręce na szyi tej drugiej. Obie kopały, piszczały
i klęły, a zanim Komandos zdążył je rozdzielić, cycki Brendy
wyskoczyły ze stanika, a sukienka podjechała jej do pasa.
Komandos beznamiętnie podciągnął jej sukienkę na piersi
i poprawił tak, by zakrywała pośladki, przeprosił przeciwniczkę
Brendy, a samą Brendę wyprowadził z pokoju. Nancy i ja
popędziłyśmy za nimi i wszyscy wsiedliśmy do windy.
Nancy skreśliła spotkanie ze swojego grafiku.
– No to jedno mamy z głowy – stwierdziła. – Mamy jeszcze
dziesięć minut do obiadu.
Komandos i ja postanowiliśmy nie siadać u szczytu stołu
z Brendą. Usiedliśmy pod ścianą przodem do drzwi, żebyśmy
w razie czego mogli zobaczyć, gdyby ktoś zdecydował się
zaatakować Brendę kolejnym kieliszkiem wina.
Teraz Brenda miała na sobie satynowy gorset, obcisłe jeansy
ozdobione kryształkami i przyjazny zwierzętom kaszmirowy
szal na ramionach.
Zawibrowała moja komórka. Morelli.
– Muszę odebrać – poinformowałam Komandosa. – Wyjdę
na chwileczkę.
Znalazłam sobie zaciszny korytarz i oddzwoniłam do
Morellego.
– Jak leci? – spytałam.
– A nie wiem. Nie przestał grać od czasu, gdy wróciłem do
COPYRIGHT © BY Janet Evanovich COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2015 COPYRIGHT © FOR TRANSLATION BY Dominika Repeczko, 2014 WYDANIE I ISBN 978-83-7964-098-0 PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak REDAKCJA Dorota Pacyńska KOREKTA Agnieszka Pawlikowska SKŁAD „Grafficon” Konrad Kućmiński skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com SPRZEDAŻ INTERNETOWA ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl lesiojot
Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1.Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2.Po drugie dla kasy 3.Po trzecie dla zasady 4.Zaliczyć czwórkę 5.Przybić piątkę 6.Po szóste nie odpuszczaj 7.Szczęśliwa siódemka 8.Ósemka wygrywa 9.Wystrzałowa dziewiątka 10.Dziesięć kawałków 11.Najlepsza jedenastka 12.Parszywa dwunastka 13.Złośliwa trzynastka 14.Odlotowa czternastka 15.Finger Lickin’ Fifteen 16.Sizzling Sixteen
RAZ Kiedy zamykam oczy, moja kuchnia pełna jest krakersów i sera, resztek pieczonego kurczaka, świeżych wiejskich jajek i aromatycznej kawy gotowej do zmielenia. W rzeczywistości w słoju na ciasteczka trzymam swój smith & wesson, w mikrofalówce paczkę oreo, w wiszących szafkach słoik z masłem orzechowym i karmę dla chomika, a w lodówce mam piwo i oliwki. Kiedyś miałam w zamrażalniku tort urodzinowy na wypadek sytuacji awaryjnej, ale go zjadłam. Prawda jest taka, że bardzo chętnie zostałabym boginią domowego ogniska, ale tort urodzinowy jakoś zawsze zostaje zjedzony. Chodzi mi o to, że go kupujesz i zjadasz, czy nie? I z czym zostajesz? Z niczym. Tak samo dzieje się z krakersami i z serem, i jajkami, i resztkami pieczonego kurczaka (które dostaję od mamy). Aromatyczne ziarna kawy są odległe ode mnie o lata świetlne. W ogóle nie posiadam młynka. Pewnie mogłabym kupić dwa torty, ale obawiam się, że wtedy zjadłabym oba. Nazywam się Stephanie Plum, na swoją obronę mogę dodać, że zarówno chleb, jak i mleko znajdują się na mojej liście zakupów i nie posiadam żadnych chorób zakaźnych. Mam metr siedemdziesiąt wzrostu, brązowe, naturalnie kręcone włosy do ramion, niebieskie oczy. I proste zęby, w większości. Manicure, który wyglądał ślicznie jeszcze trzy dni temu, i nie najgorszą figurę. Pracuję jako agentka w firmie poręczycielskiej mojego kuzyna Vinniego i dlatego znalazłam się w kuchni Loretty Rizzi, myśląc sobie, że Loretta nie tylko mocno mnie wyprzedziła w rankingu „twoja kuchnia potrzebuje całkowitej przemiany”, ale też sama sprawiała, że w ogóle przestałam się liczyć w rankingu na totalną wariatkę. Dochodziła ósma rano. Loretta miała na sobie różową
flanelową koszulę nocną i trzymała rewolwer przystawiony do własnej skroni. – Zastrzelę się – oznajmiła. – Wiem, że dla ciebie to nie ma znaczenia, bo ty kasę dostajesz tak samo, za żywych czy martwych, prawda? – Zasadniczo tak – przyznałam. – Ale martwi to prawdziwy ból w zadku. Mnóstwo papierkowej roboty. Sporo ludzi, z którymi Vinnie podpisuje umowy o kaucje, pochodzi z Chambersburg, dzielnicy w Trenton nazywanej Grajdołem, gdzie się wychowałam. Loretta Rizzi też do nich należała. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, z tym że ona o rok wyżej. Zrezygnowała przed maturą, żeby urodzić dziecko. Teraz poszukiwana była za napad z bronią w ręku i zamierzała odstrzelić sobie łeb. Vinnie wpłacił za nią kaucję, a Loretta nie stawiła się w sądzie, więc zostałam wysłana, by zawlec jej tyłek do ciupy. I tu oczywiście zadziałało moje szczęście, weszłam do mieszkania w nie najlepszym momencie. Przerwałam jej popełnianie samobójstwa. – Chciałam się tylko napić – powiedziała. – No wiem, ale obrabowałaś monopolowy, większość ludzi poszłaby do baru. – Nie miałam kasy i było gorąco, i potrzebowałam drinka. – Łza spłynęła jej po policzku. – Ostatnio ciągle chce mi się pić. Loretta jest o głowę niższa ode mnie, ma kręcone czarne włosy i świetną figurę od dźwigania tac na imprezach w remizie. Nie zmieniła się za bardzo od czasów szkoły średniej. Zyskała kilka zmarszczek w kącikach oczu i może nieco twardszą linię ust. Jest Amerykanką włoskiego pochodzenia, spokrewnioną z połową Grajdoła, w tym z moim chłopakiem Joem Morellim. – Pierwszy raz złamałaś prawo i nikogo nie zastrzeliłaś, pewnie skończyłoby się tylko na upomnieniu albo pracach społecznych – stwierdziłam. – Miałam okres. Nie myślałam jasno. Loretta mieszkała w wynajętym szeregowcu na granicy Grajdoła. Dwie sypialnie, łazienka, wyszorowana do czystości
mikroskopijna kuchnia i salon pełen mebli z odzysku. Ciężko związać koniec z końcem, gdy jest się samotną matką bez matury. Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i pojawiła się w nich głowa Luli, mojej pomocnicy. – Co jest grane? Zmęczyłam się tym czekaniem w samochodzie. Myślałam, że załatwimy to raz-dwa i pojedziemy na śniadanie. Lula kiedyś była prostytutką, teraz pracuje w firmie Vinniego jako pomoc biurowa, a czasem kierowca. Jest czarną kobietą w rozmiarze XXL, która uwielbia wpychać się w za małe ciuchy, ze szczególnym uwzględnieniem tych w zwierzęce wzory i z lycrą. Luli nie brakuje niczego od stóp do głów. – Loretta ma zły dzień – wyjaśniłam. Lula obrzuciła Lorettę przeciągłym spojrzeniem. – No, to widzę. Ciągle jest w piżamie. – A zauważyłaś coś jeszcze? – spytałam słodko. – Jak na przykład to, że próbuje ułożyć sobie włosy rewolwerem? – Nie chcę iść do więzienia – jęknęła Loretta. – Nie jest tak źle – pocieszyła ją Lula. – Jak dostaniesz się do więzienia o zmniejszonym rygorze, to jeszcze ci zrobią wszystkie zęby. – Jestem do niczego – oznajmiła Loretta. Lula przestąpiła z nogi na nogę w swoich podróbkach Manola na nabijanych ćwiekami obcasach. – Do niczego to będziesz, jak pociągniesz za ten spust. Zrobisz sobie w głowie wielką dziurę i twoja matka nie będzie mogła urządzić pogrzebu z otwartą trumną. I kto posprząta ten bałagan, jakiego narobisz w kuchni?! – Mam polisę na życie – odpowiedziała Loretta. – Jak się zabiję, mój synek, Mario, będzie miał za co żyć, póki sam nie znajdzie pracy. A jak pójdę siedzieć, to zostanie sam i bez pieniędzy. – Po samobójstwie nie wypłacają polisy – wytknęła Lula. – O cholera! To prawda? – zwróciła się do mnie Loretta. – Prawda. A tak w ogóle to nie wiem, o co się martwisz.
Masz dużą rodzinę. Ktoś zajmie się Mariem. – To nie takie proste. Moja matka jest w trakcie rehabilitacji po wylewie. Nie może go zabrać. Mój brat Dom też nie. Dopiero co wyszedł z więzienia. Jest na warunkowym. – A siostra? – Siostra ma dość kłopotu z własnymi dzieciakami. Ten dupek jej mąż porzucił ją dla jakiejś niedorosłej tancerki erotycznej. – Musi być ktoś, kto zajmie się twoim dzieciakiem – upierała się Lula. – Każdy ma swoje sprawy i problemy. A ja nie chcę zostawiać Maria z byle kim. Jest taki wrażliwy... artystyczna dusza. Policzyłam do tyłu i doszłam do wniosku, że chłopak musi być nastolatkiem. Loretta nigdy nie wyszła za mąż i z tego, co słyszałam, nie zdradziła też, kto był ojcem dzieciaka. – Może ty byś się nim zajęła? – spytała mnie Loretta. – CO?! Nie. Nie, nie, nie, nie. – Tylko póki znowu nie wyjdę za kaucją. A wtedy poszukam kogoś, kto się nim zajmie na dłużej. – Jeśli zabierzemy cię teraz, to Vinnie da radę od razu cię wykupić. – Tak, ale jak coś pójdzie nie tak, to ktoś będzie musiał odebrać Maria ze szkoły. – A co może pójść nie tak? – Nie wiem. Matki martwią się na zapas. Obiecaj, że go odbierzesz, jeśli jeszcze będę w więzieniu. – Odbierze – zapewniła ją Lula. – Odłóż tą spluwę i się ubieraj, żebyśmy mogły mieć to z głowy. Potrzebuję takiej ekstratłustej kanapki na śniadanie. Muszę sobie zatkać arterie, w przeciwnym wypadku krew będzie mi płynąć zbyt szybko i jeszcze mi się w głowie zakręci. Lula siedziała rozparta na pokrytej sztuczną skórą kanapie w biurze firmy. Kierowniczka biura Vinniego, Connie Rosolli, siedziała za swoim biurkiem, ustawionym strategicznie przed
drzwiami do prywatnego gabinetu Vinniego. Miało to zniechęcić wkurzonych alfonsów, bukmacherów i inne szumowiny do wtargnięcia do środka i zaduszenia Vinniego. – Co to znaczy, że nie wyjdzie za kaucją?! – spytałam Connie głosem tak wysokim, że zazwyczaj słyszy się go jedynie u Myszki Minnie. – Nie ma pieniędzy na zabezpieczenie umowy. I żadnych środków. – Niemożliwe, każdy ma jakieś środki. A jej matka? Albo brat? Ona ma jak nic z setkę kuzynów i wszyscy mieszkają w promieniu mili. – Pracuję nad tym, ale na razie nie ma nic. Zero. Pustka. Kasa bubu. No to Vinnie czeka, aż coś się skołuje. – Ta, ale jest prawie druga trzydzieści – przypomniała mi Lula. – Lepiej jedź po dzieciaka, jak obiecałaś. Connie obróciła się błyskawicznie w moją stronę, a brwi jej podskoczyły niemal do linii włosów. – Obiecałaś zająć się Mariem?! – Powiedziałam, że go odbiorę ze szkoły, jeśli Loretta nie wyjdzie z aresztu na czas. Nie wiedziałam, że będzie jakiś problem z kaucją. – O rany. No to powodzenia – skwitowała Connie. – Loretta powiedziała, że chłopiec jest wrażliwy i ma artystyczną duszę. – Nie wiem nic na temat tej wrażliwości, ale artysta z niego od puszki ze sprayem. Prawdopodobnie oszpecił połowę budynków w Trenton. Loretta musi odbierać go ze szkoły, bo nie wpuszczają go do szkolnego autobusu. Przewiesiłam torbę przez ramię. – Ja go tylko odwożę do domu. Taka była umowa. – No wiesz, nie była tak dokładnie sprecyzowana – przypomniała mi Lula. – Mogłaś powiedzieć, że się nim zajmiesz. I poza tym nie możesz porzucić dzieciaka w pustym domu. Zaraz się tobą zainteresują pracownicy socjalni. – No a co, do diabła, mam z nim począć? Lula i Connie wzruszyły ramionami w jednoznacznym „nie mam pojęcia”.
– Może ja mogłabym podpisać umowę o kaucję dla Loretty? – spytałam Connie. – To raczej nie przejdzie. Jesteś jedyną osobą, o której wiadomo, że ma mniej środków niż Loretta. – Bosko – burknęłam. Wściekła wyszłam z biura i zapakowałam się do mojego złomochodu. Był to nissan sentra, swego czasu srebrny, obecnie głównie zardzewiały. Koła miał wielkości pączków, ozdobę z jaguara na masce i laleczkę Tony’ego Stewarta, która kiwała głową na tylnej szybie. Bardzo lubię Tony’ego Stewarta, ale widok jego kiwającej się głowy w lusterku wcale mi dobrze nie robił. Niestety, ktoś go przylepił superglue i żeby się go pozbyć, musiałabym chyba rozłożyć samochód na części. Loretta zaopatrzyła mnie w fotografię Maria i podała miejsce, gdzie należy go odebrać. Podjechałam tam i zobaczyłam grupkę dzieciaków, które snuły się w kółko, czekając na swoją podwózkę. Bez trudu rozpoznałam Maria. Przypominał Morellego w tym wieku. Falujące czarne włosy, szczupła sylwetka, podobne rysy. Z tym że Morelli miał urodę gwiazdy filmowej, podczas gdy Mariowi trochę do tej gwiazdy brakowało. Oczywiście mogły mnie zmylić liczne kolczyki w brwiach, uszach i w nosie. Ubrany był w biało-czarne conversy, obcisłe jeansy z łańcuszkowym paskiem, czarną koszulę z japońskimi znakami i czarną jeansową kurtkę. Morelli wcześnie dojrzał. Wcześnie i w niełatwych okolicznościach. Jego ojciec był wrednym pijakiem i Morelli szybko nauczył się używać rąk. W bijatykach i do tego, by skłonić dziewczyny do zrzucenia ubrania. Kiedy pierwszy raz bawiliśmy się z Morellim w doktora, ja miałam pięć lat, a on siedem. Powtarzaliśmy tę zabawę co jakiś czas przez lata, a ostatnio chyba byliśmy parą. Teraz Morelli jest gliniarzem i co zaskakujące, wyrósł z przepełniającego go gniewu. Odziedziczył przytulny domek po swojej cioci Rose i stał się domatorem na tyle, by posiadać psa i toster. Ale na razie nie osiągnął jeszcze etapu szybkowaru i opuszczanej deski w toalecie albo doniczek z kwiatami na parapetach w kuchni. Mario wyglądał na takiego, co dojrzewa PÓŹNO. Był niski,
jak na swój wiek, i niemalże miał wyryte na czole„kujon desperat”. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do dzieciaka. – Mario Rizzi? – A kto pyta? – Ja – odpowiedziałam. – Matka nie może po ciebie dzisiaj przyjechać. Obiecałam jej, że zawiozę cię do domu. To dało mi okazję wysłuchać kilku debilnych komentarzy i śmieszków Maria i jego kolegów. – Nazywam się Zook – poinformował mnie Mario. – Nie reaguję na Mario. Wywróciłam oczami, złapałam Zooka za pasek plecaka i pociągnęłam do samochodu. – To jest kupa gówna – stwierdził, stojąc z rękoma wiszącymi po bokach i taksując mój wóz. – No i? Wzruszył ramionami i otworzył drzwi po stronie pasażera. – Tak tylko mówię. Przejechałam niewielki dystans do firmy i zaparkowałam pod biurem. – Co jest? – zainteresował się Zook. – Twoja mama wróciła do więzienia, bo nie stawiła się na rozprawie. Nie stać ją na kaucję, a ja nie mogę zostawić cię w pustym domu, więc zamierzam zaparkować cię w agencji, póki czegoś nie wymyślę i nie znajdę ci jakiegoś lepszego miejsca. – Nie. – Co znaczy „nie”? „Nie” nie wchodzi w grę. – Nie wysiadam z tego samochodu. – Jestem łowcą nagród. Mogę cię pobić albo postrzelić, albo coś, jak nie wysiądziesz dobrowolnie. – Nie sądzę. Jestem tylko dzieckiem. Zaraz ci się dobiorą do tyłka. I oko ci drga. Wyciągnęłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do Morellego. – Pomocy – zażądałam. – Co znowu?
– Pamiętasz syna swojej kuzynki Loretty? Maria? – Mgliście. – Siedzi w moim samochodzie i nie chce wysiąść. – Zajęcie przez zasiedzenie. Zook siedział rozparty w fotelu i obserwował mnie kątem oka. Zaplótł ramiona na piersi. Minę miał ponurą. Westchnęłam z rezygnacją i opowiedziałam Morellemu o umowie z Lorettą. – Kończę o czwartej – powiedział Morelli. – Jeśli Loretta nie wyjdzie, zabiorę dzieciaka od ciebie. Ale do tego czasu jest cały twój, cukiereczku. Rozłączyłam się i zadzwoniłam do Luli. – Taa? – usłyszałam w słuchawce. – Jestem na zewnątrz i mam syna Loretty w samochodzie. Lula wyjrzała przez frontowe okno. – No widzę ciebie i dzieciaka. Co jest grane? – Nie chce wysiąść – poskarżyłam się. – Pomyślałam, że może ty go jakoś przekonasz. – Jasne – powiedziała Lula. – Przekonam go jak wszyscy diabli. Drzwi firmy otworzyły się szeroko, Lula wymaszerowała, kołysząc biodrami, podeszła do nissana i otworzyła drzwi po stronie pasażera. – Co jest? – spytała dzieciaka. Zook nie odpowiedział. Nadal był obrażony. – Mam cię eskortować z tego samochodu. – Lula pochyliła się, wypełniając przestrzeń drzwi swoimi przedłużonymi, czerwonymi włosami i hektarami cycków w kolorze czekolady, które wyłaniały się z głęboko wyciętej bluzki w biało-czarne paski. Zook uważnie obejrzał złoty ząb Luli z małym diamencikiem i skierował spojrzenie poniżej na kilometrowy rowek między jej piersiami. Oczy niemal wyszły mu z orbit. – Jej – powiedział nieco ochrypłym głosem i po omacku zaczął odpinać pas. – Umiem sobie radzić z mężczyznami – stwierdziła Lula. – To nie jest mężczyzna – uściśliłam. – To dzieciak.
– O, jestem już mężczyzną – zaprotestował Zook. – Chcecie, żebym to udowodnił? – NIE! – krzyknęłyśmy z Lulą zgodnym chórem. – Co jest? – zdziwiła się Connie, gdy we troje weszliśmy do biura. – Muszę gdzieś zostawić Maria na godzinę, bo jadę do KomandoMan. – Mówiłem, że nazywam się Zook! I co to jest KomandoMan? – Pracuję z facetem, który nazywa się Komandos, a KomandoMan to firma ochroniarska, której jest właścicielem. – To ty jesteś ten Zook, który wypisał swoje imię na połowie budynków w mieście? – zainteresowała się Lula. – I co to w ogóle znaczy „Zook”? – To jest moje imię z „Minionfire”. – A co to jest „Minionfire”? – Żartujesz?! Nie wiesz, co to „Minionfire”?! To najpopularniejsza, najbardziej odlotowa, absolutnie wyczesana, zajebiście trudna gra. Nie mów mi, że nie słyszałaś nigdy o „Ludach Minionfire”? – W mojej okolicy mamy tylko Bloodsów, Cripsów i islam. Może kilku baptystów, ale oni się właściwie nie liczą – odparła Lula. Zook wyciągnął laptop z plecaka. – Mogę się tu podłączyć, tak? – Nie masz jakiegoś zadania domowego? – spytała Connie. – Odrobiłem, jak musiałem siedzieć za karę po lekcjach. Muszę sprawdzić, co ze Skręconym Psem. To griefer i właśnie zbiera leśne elfy. To przykuło uwagę Luli. – A te leśne elfy to to samo co elfy Świętego Mikołaja? – Leśne elfy są złe, może je powstrzymać tylko Wygaśmiały. Mag trzeciego poziomu jak Zook. – Ty mi nie wyglądasz jak Wygaśmiały Mag – stwierdziła Lula. – Wyglądasz na dzieciaka, który wywiercił w sobie zbyt wiele dziur. Będziesz tak dalej robił, to zacznie z ciebie
wszystko wyciekać. Zook bezwiednie dotknął kolczyka w uchu. – Laski to uwielbiają. – Taa. – Lula pokiwała głową. – Najpewniej chcą pożyczyć twoje kolczyki. – Wróćmy może do bieżącego problemu – wtrąciłam. – Muszę zaparkować tu Maria, Zooka czy kim on tam jest. Komandos chce ze mną pogadać, bo ma dla mnie jakąś robotę. – O rany – mruknęła Lula. – PRAWDZIWĄ robotę – powiedziałam z naciskiem. – Jasne – zgodziła się Lula. – Przecież wiedziałam. Jaką robotę? – Nie wiem. – O rany – mruknęła Lula. Carlos Manoso jest w moim wieku, ale doświadczeniem życiowym przerasta mnie po wielokroć. Z pochodzenia jest Kubańczykiem i ma rodzinę w Newark i Miami. Ma ciemną skórę, ciemne oczy i ciemne włosy, obecnie zbyt krótkie, by wiązać je w kucyk, ale na tyle długie, by spadały mu na czoło, gdy śpi albo robi co innego w łóżku. Ma też mnóstwo mięśni we właściwych miejscach i zabójczy uśmiech, który rzadko można zobaczyć. Przezwisko Komandos zostało mu po latach służby w siłach specjalnych. Kiedy zaczynałam pracować u Vinniego, Komandos był głównie łowcą nagród i moim mentorem. Obecnie jest współwłaścicielem firmy ochroniarskiej, która ma filie w Bostonie, Atlancie i Miami. Ubiera się wyłącznie na czarno, pachnie jak zielony żel Bulgari, jest niesamowicie skryty i je tylko zdrowe jedzenie. Właściwie to kusi mnie, żeby powiedzieć, że nie ma z nim za wiele zabawy, ale Komandos ma swoje momenty. A przy tych nielicznych okazjach, gdy byliśmy ze sobą blisko... ŁAŁ. Firma Komandosa mieści się na bocznej ulicy w centrum Trenton, w nierzucającym się w oczy sześciopiętrowym budynku. Jej nazwa widoczna jest tylko na niewielkiej tabliczce
nad domofonem. Na szóstym piętrze znajduje się mieszkanie Komandosa. Dwa inne piętra zostały przeznaczone na kawalerki dla pracowników. Jedno zajmuje zarządca budynku i jego żona Ella. Na czwartym znajduje się centrum monitoringu, na parterze recepcja, a na pierwszym pomieszczenia konferencyjne. Wiem, że są jeszcze dwa piętra poniżej gruntu, ale jakoś nie załapałam się na dokładne zwiedzanie, moim zdaniem tam są lochy, zbrojownie i komórka dla osobistego krawca Komandosa. Wjechałam do podziemnego garażu i zaparkowałam obok czarnego porsche turbo należącego do Komandosa. Pojechałam windą na czwarte, pomachałam do chłopaków przy monitorach i poszłam od razu do biura Komandosa. Drzwi były otwarte. Komandos siedział za biurkiem i rozmawiał przez zestaw słuchawkowy. Kiedy mnie zobaczył, skończył rozmowę i zdjął słuchawki. – Dziewczyno – powiedział. „Dziewczyna”, jak inne słowa, jakimi się do mnie zwracał, zazwyczaj miały całkiem spore spektrum znaczeń. Mogły oznaczać pochwałę, naganę, rozbawienie, a nawet pożądanie. Dzisiaj to było „cześć”. – Co jest? – Usiadłam po przeciwnej stronie biurka. – Potrzebuję partnerki. – Czy to jest jakieś zawoalowane określenie seksu? – Nie. To określenie interesów, ale seks mogę dorzucić jako premię, jeśli jesteś zainteresowana. Uśmiechnęłam się na te słowa. Nie byłam zainteresowana z wielu bardzo skomplikowanych powodów, z których wcale nie najmniejszym był Joe Morelli. A jednak miło było wiedzieć, że oferta nadal jest aktualna. – Jaki to interes? – Poproszono mnie, żebym ochraniał Brendę. – Tę Brendę? Piosenkarkę? – Tak. Przyjeżdża do miasta na trzy dni, da koncert, kilka wywiadów i weźmie udział w aukcji charytatywnej. Mam dopilnować, żeby była trzeźwa, nie brała prochów i żeby nie stała jej się krzywda. Jeśli przydzielę jej jednego z moich
ochroniarzy, to go zje żywcem, a potem wypluje przed dziennikarzami. No więc postanowiłem sam jej pilnować i potrzebuję kogoś do pomocy. – A Czołg? Czołg jest zastępcą Komandosa i człowiekiem, który pilnuje pleców swego szefa. Czołg nazywany jest Czołgiem, bo taki jest. To mięśnie z ponad dwumetrowego ciała, skompaktowane w ciele niespełna dwumetrowym, całkowicie pozbawionym szyi. Czołg jest również chłopakiem Luli. – Marketing Brendy prosił, by ochrona w miejscach publicznych była możliwie niewidzialna, a sama wiesz, że nie da się łatwo schować Czołga – wyjaśnił Komandos. – Czołg i Hal będą trzymać straż w jej hotelu, ale gdy Brenda będzie na wolności, wtedy my ją przejmiemy. Może twierdzić, że towarzyszymy jej w podróży, a ty możesz z nią chodzić do łazienki i upewnić się, że nie będzie testować grzybków. – Nie ma własnego ochroniarza? – Poślizgnął się i złamał kostkę, gdy wczoraj wysiadał z samolotu. Odesłali go do Kalifornii. – Dziwię się, że to bierzesz. – Robię przysługę Lew Pepperowi, który organizuje koncert. – Komandos podsunął mi arkusz papieru. – To jest grafik jej publicznych wystąpień. Musimy być w hotelu pół godziny wcześniej. I jesteśmy pod telefonem. Jeśli tylko wyjdzie z pokoju, mamy robotę. Popatrzyłam na grafik i przygryzłam dolną wargę. Morelli nie będzie zadowolony, że tyle czasu spędzam z Komandosem. A Brenda była jak chodząca katastrofa. Podobnie jak Cher i Madonna nie używała nazwiska. Po prostu Brenda. Przeżyła sześćdziesiąt jeden lat i osiem małżeństw. Mogła łupać orzechy pośladkami, takie miała mięśnie. I mówiło się, że jest wredna jak żmija. Nie pamiętałam jej ostatniego albumu, ale wiedziałam, że ma jakiś kabaretowy numer. Opieka nad Brendą nie mogła być niczym innym jak koszmarem. – Dziewczyno. – Komandos chyba czytał w moich myślach. – Rzadko proszę o przysługi. Westchnęłam, złożyłam grafik i wepchnęłam do kieszeni
jeansów. – Ta aukcja charytatywna ma być dzisiaj. Rozpoczyna się o piątej trzydzieści. Spotkamy się w hotelowym lobby o piątej. Kiedy wróciłam do firmy, Zook był gdzieś w świecie „Minionfire”. Connie pracowała przy biurku, Lula się pakowała, niemal gotowa do wyjścia. – Muszę iść do domu i zrobić się na bóstwo – powiedziała do mnie. – Czołg przychodzi dzisiaj na noc. Spotkam się z nim trzeci raz w tym tygodniu. Chyba się zaangażował. Nie zdziwiłabym się, gdyby zadał mi pytanie. – A jakie pytanie masz na myśli? – spytała Connie. – Wielkie pytanie. Pytanie o M. Pewnie już dawno zadałby mi M-pytanie, gdyby nie był taki nieśmiały. Chyba muszę mu z tym pomóc. Ułatwić. Może powinnam go najpierw upić? Żeby był rozluźniony i w dobrym nastroju. I może nawet wstąpię do jubilera po drodze do domu i sama kupię pierścionek zaręczynowy, żeby nie musiał robić zakupów. Mężczyźni nienawidzą zakupów. – Jak tam stoimy z kaucją dla Loretty? – przerwałam. Connie zerknęła na Zooka pochylonego nad klawiaturą, a potem na mnie. Nie miałam wątpliwości, co znaczy ten milczący komunikat: „Jak na razie nic z tego”. Ciężko znaleźć zabezpieczenie kilku tysięcy dolarów na kaucję, kiedy ostatniej osobie, która to zrobiła, sąd skonfiskował wyłożone pieniądze. Lula miała torbę na ramieniu i kluczyki samochodowe w dłoni. – Co Komandos chciał od ciebie? – Przez następne trzy dni będzie ochraniał Brendę i chce, żebym mu pomogła. Morelli mieszka w połowie drogi między moim mieszkaniem na granicy Trenton a domem moich rodziców w Grajdole. Dom Morellego to skromny piętrowy bliźniak na cichej ulicy, w statecznej okolicy. Salon, jadalnia, kuchnia i niewielka toaleta na parterze. Dwie sypialnie, gabinet i łazienka na piętrze. Z tego, co wiedziałam, Morelli jeszcze nigdy nie zjadł
posiłku w jadalni, śniadania jadał przy niewielkim stoliku kuchennym, lunche przy zlewie, a obiady przed telewizorem w salonie. Na tyłach domu znajdował się niewielki garaż, do którego prowadziła też wąska droga dojazdowa, ale Morelli zwykle parkował swojego SUV-a przy krawężniku przed domem. Podwórko na tyłach było ściśle użytkowe – użytkowane przez Boba, psa Morellego. Zaparkowałam przed domem i popatrzyłam na Zooka. – Znasz Joego Morellego, prawda? – Nieprawda. – Jesteście spokrewnieni. – Słyszałem. – Zook taksował dom. – Myślałem, że będzie większy. Mój wujek tylko o nim mówi, odkąd wyszedł z więzienia. Mówi, że dom miał być jego, ale Morelli go oskubał. – To niepodobne do Morellego. – Myślałem, że jest wielkim, wrednym twardzielem, co to może wyrwać każdą laskę. Po co mu taki frajerski dom? Początkowo też się zastanawiałam. Oczyma duszy widziałam Morellego w jakimś fajnym mieszkaniu z kinem domowym i wielkim telewizorem, może nawet z flipperem w salonie. Okazało się jednak, że Morellego zmęczyła ta droga. Przeprowadził się do domu cioci Rose z otwartym umysłem. Obejrzeli się z domem wzajemnie i zaadaptowali. Dom stracił nieco bibelotów, a Morelli stłumił nieco swą dziką stronę. Wyjęłam kluczyk ze stacyjki, wysiadłam i ruszyłam w stronę domu z Zookiem następującym mi na pięty. – Ale żenada – powiedział, szurając nogami. – Nie mogę uwierzyć, że moja matka próbowała okraść sklep z wódą. Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. Nie chciałam sprawiać wrażenia, że napad z bronią w ręku jest okay, ale nie chciałam też chłopaka przygnębiać. – Czasami dobrzy ludzie robią głupie rzeczy – powiedziałam więc. – Jeśli jakoś to przetrzymacie, ty razem z mamą, w końcu wszystko się wyprostuje... jakoś. Odsuń się, gdy otworzę drzwi, bo pies cię przewróci. Nacisnęłam klamkę, rozległo się basowe „hau” i łomot łap,
Bob przygalopował do nas z kuchni. Jego uszy powiewały we wszystkie strony, język zwisał wesoło, ślina bryzgała naokoło. Bob przebiegł obok nas, zeskoczył z ganku i popędził wprost do najbliższego drzewa, gdzie szybciutko podniósł nogę. Zook miał oczy jak spodki. – Co to za pies? – Nie jesteśmy pewni, ale chyba w większej części golden retriever. Nazywa się Bob. Bob sikał i sikał, jak nic przez jakieś pół godziny, a potem truchcikiem wrócił do domu. Zamknęłam drzwi i sprawdziłam zegarek. Czwarta. Morelli kończył zmianę o czwartej. Za pół godziny powinien być w domu. A ja musiałam się ubrać i dotrzeć do hotelu o piątej. O tej porze potrzebowałam trzydziestu minut, żeby dotrzeć tam ze swojego mieszkania. Nie miałam szans. Zook rozejrzał się po salonie Morellego. – Jest tu Wi-Fi? – Nie wiem. Komputer Morellego jest na górze w gabinecie, ale widziałam, że na dole też pracował. Zook wyciągnął laptop z plecaka. – Sam sprawdzę. – Świetnie, bo ja muszę lecieć. Morelli zaraz tu będzie. Ufam ci, że tu zostaniesz, poczekasz na niego i nie narobisz kłopotów. – Spoko – odpowiedział Zook. Zadzwoniłam do Morellego na komórkę. – Gdzie jesteś? – Właśnie skręciłem na Hamilton. – Jesteśmy u ciebie. Niestety, mam robotę o piątej i najpierw muszę wrócić do domu i się przebrać, więc zostawię tu Zooka samego na pięć minut. – Kim jest ten Zook? – Sam zobaczysz. I taka nieśmiała sugestia, może będziesz chciał odpalić koguta i dodać gazu?
DWA Moje mieszkanie ma jedną sypialnię, jedną łazienkę i jest na pierwszym piętrze budynku bez żadnych specjalnych wygód. Wąski korytarz i niewielka, niezbyt godna zaufania winda. Główne wyjście prowadzi na ruchliwą ulicę pełną małych firm i sklepików, tylne – na parking dla mieszkańców. Na ten parking wychodzą okna sypialni i salonu. To zaleta, bo ta strona jest zwykle cicha, poza piątą rano w poniedziałki i czwartki, bo wtedy wywożą śmieci. Moim współlokatorem jest chomik Rex. Wjechałam na parking z piskiem opon, wyskoczyłam z samo- chodu, wbiegłam po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Popędziłam korytarzem i niemal w biegu wsadziłam klucz w zamek moich drzwi. Wrzasnęłam „cześć” do Reksa i już byłam w sypialni. Nie miałam czasu na uprzejmości. Dziesięć minut później wybiegłam z domu w szpilkach, czarnej garsonce i białym topiku. Poprawiłam makijaż, wzburzyłam włosy i wrzuciłam rewolwer do torebki. Nie był naładowany i nie miałam czasu szukać kul, ale jeślibym chciała walnąć kogoś w głowę, to torebka zyskała przyjemny ciężar. Gdy wsiadałam do samochodu, odebrałam telefon od Morellego. – Właśnie wszedłem do domu i ten dzieciak ubrany jest w czarną satynową pelerynę, reaguje tylko na imię Zook i wydaje się mieć obsesję na punkcie gościa, który nazywa się Skręcony Pies. – Zamów pizzę i zaprzyjaźnij się. Na parking hotelowy dotarłam z pięciominutowym opóźnieniem. Pięć minut nie byłoby problemem, gdybym tylko
spotykała się z kimś innym niż Komandosem. Komandos ma wiele zalet. Cierpliwość nie jest jedną z nich. Przebiegłam przez podziemny parking i wyhamowałam dopiero w hotelowym holu, poprawiłam spódnicę i podeszłam do Komandosa. Miał na sobie czarne spodnie, czarny blezer i czarną koszulę z czarnym krawatem. Czarny krawat miał czarne prążki. Gdyby LOGO wypuściło numer o zawodowych zabójcach, Komandos trafiłby na okładkę. – Nieźle – przywitałam go. – Staram się wyglądać odpowiednio do roli – odparł. Poszłam za nim na drugie piętro do jedynego apartamentu w hotelu. Przed drzwiami stał Czołg z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Ubrany był w uniform KomandoMan: czarną koszulkę i czarne bojówki. – Jakieś problemy? – spytał Komandos. – Nie. Nie wyszła z pokoju, odkąd zacząłem służbę. – Dobrze, teraz ją przejmiemy. Patrzyłam, jak Czołg idzie do windy, i pomyślałam o Luli kupującej pierścionek zaręczynowy. Do pewnego stopnia mogłam sobie wyobrazić Czołga i Lulę zaręczonych, ale koncepcja, że tych dwoje ustatkuje się i rozpocznie życie małżeńskie, znalazła się poza skalą mojego dziwometru. Komandos zapukał do drzwi apartamentu i czekał. Zapukał ponownie. – Może jest w łazience – podsunęłam. Komandos wyjął z kieszeni elektroniczny klucz i wsunął do zamka. – No to sprawdź, czy tam ją znajdziesz. Na paluszkach weszłam do środka i rozejrzałam się po salonie. – Halo? – zawołałam ostrożnie. Z łazienki wyskoczyła młoda, szczupła dziewczyna. Czarne krótkie włosy zaczesała za uszy w stylu nijakim. Ubrana była w spódnicę, kardigan i baleriny. Nie wyglądała na szczęśliwą, jej twarzyczka o ostrych rysach miała ten nawiedzony wyraz, jaki często widuje się u kogoś, kto rzucił palenie. – Tak? – zapytała.
– Ochrona – odpowiedziałam. – Przyszliśmy eskortować Brendę. – Ubiera się. – Naprawdę – huknęła Brenda z sypialni. – Zupełnie nie wiem, dlaczego muszę to robić. Brenda urodziła się i wychowała w Kentucky. Głos miała stuprocentowo country, styl śmiały. Z tego, co pisały tabloidy, w wieku sześćdziesięciu jeden lat jej kariera miała się ku końcowi. Ale Brenda nie zamierzała odejść po cichu. – To wydarzenie związane z działalnością charytatywną – odpowiedziała młoda kobieta. – To gest dobrej woli. Staramy się jakoś zniwelować wspomnienie o tym, jak przejechałaś fotografa w zeszłym tygodniu. – To był wypadek. – Przejechałaś mu po nodze, a potem wrzuciłaś wsteczny i go wywaliłaś! – Bo się zamotałam. Na litość boską, zejdź ze mnie. Dla kogo ty właściwie pracujesz? Chcę dostać kieliszek wina. Gdzie moje wino? Zamówiłam sauvignon blanc z Nowej Zelandii, specjalnie schłodzone. Muszę dostać moje sauvignon! Spojrzałam na zegarek. – Odpowiadasz za dostarczenie jej tam na czas? – zapytałam Komandosa. – Odpowiadam za to, by dotarła tam żywa. – To ja odpowiadam za to, by dotarła tam na czas – wyjaśniła ciemnowłosa kobieta. – Nazywam się Nancy Kolen. Jestem rzecznikiem prasowym przydzielonym do tej trasy. Pracuję dla wytwórni płytowej Brendy. – Nie mam co na siebie włożyć – oznajmiła Brenda. – W co mam się ubrać? Naprawdę, dlaczego zawsze otaczają mnie amatorzy?! Czy stylista to zbyt wygórowane wymagania?! Gdzie jest mój stylista? Najpierw nie ma wina, a teraz nie ma stylisty. Jak mam pracować w takich warunkach?! Nancy Kolen zniknęła w sypialni, a po chwili wyszła stamtąd Brenda. Nancy następowała jej na pięty. Brenda była szczupła, wysportowana, opalona samoopalaczem na kolor zbliżony do pomarańczowego błota.
Miała ogromny biust, grzywę rudych loków z jasnymi pasemkami, a jej usta wyglądały, jakby napompowano je sprężonym powietrzem. Ubrana była w czerwoną sukienkę bez ramiączek, tak obcisłą, że mogłaby uchodzić za drugą skórę, dziesięciocentymetrowe szpilki i białą futrzaną kurteczkę. Wyglądała jak posezonowa dziwka Świętego Mikołaja. Komandos stał, dotykając piersią moich pleców, i wyczułam, że uśmiechnął się, gdy Brenda weszła do pokoju. Dźgnęłam go łokciem w żebra, a on parsknął ledwie słyszalnym śmiechem. – Patrzcie, kogo my tu mamy – rzuciła Brenda, taksując go uważnym spojrzeniem. – Ale z ciebie ciacho, mogłabym cię schrupać całego. Słodziutki, zamierzam się przekonać, jak smakujesz. Komandos nadal się uśmiechał. Trudno było powiedzieć, czy dobrze się bawi, czy po prostu jest uprzejmy. – Stephanie i ja mamy panią ochraniać – oznajmił. – Masz jakieś imię? – Komandos. – Komandos jak to łatwo dostępne wino? Przez chwilę miałam ochotę ją poprawić, ale tak naprawdę wszyscy wiedzieliśmy, o co Brenda właściwie pyta. Wreszcie Komandos zrobił krok naprzód i otworzył drzwi apartamentu. – Jak komandos żołnierz – odparł. Brenda wysunęła się na korytarz, ocierając się przy okazji o Komandosa. – Słyszałam, że żołnierze mają wielkie spluwy. Razem z Nancy wywróciłyśmy oczami, a Komandos pozostał uprzejmie niewzruszony. Wychodziłam z apartamentu ostatnia. – Widziałam twoją spluwę – szepnęłam do Komandosa. – Chcesz, żebym jej o tym opowiedziała? – Niekoniecznie, ale możemy to później przedyskutować nad lampką wina. Nancy ruszyła przodem i wezwała windę. Kiedy drzwi się otworzyły, wsiedliśmy do kabiny, a Brenda przysunęła się do Komandosa. – No więc, towarku, zostaniesz przy mnie całą noc?
– Stephanie i ja będziemy pani towarzyszyć, póki nie wróci pani do pokoju hotelowego. – Czasami potrzebuję, żeby moi ochroniarze spędzili ze mną CAŁĄ noc – powiedziała Brenda. Nancy i ja znów przewróciłyśmy oczami, Komandos był jeszcze bardziej obojętnie uprzejmy. Drzwi się otworzyły i wyszliśmy prosto w tłum ludzi w holu. Nancy prowadziła, ja maszerowałam za nią, Brenda szła wciśnięta między mnie a Komandosa. Przeszliśmy prosto do pomieszczenia, gdzie miało odbyć się spotkanie z gwiazdą. Gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi, atmosfera zrobiła się spokojniejsza. Otoczyli nas filantropi, którzy niemało zapłacili za prywatną audiencję u Brendy. Przyjęła teraz wysoki kieliszek z szampanem, osuszyła natychmiast i sięgnęła po następny. – Nie jest tak źle – mruknęłam do Komandosa. – W końcu nikt do niej nie strzela. I jeszcze się nie obnażyła. Zostałeś trochę obmacany w windzie, ale do tego się zdążyłeś już chyba przyzwyczaić. – Taa, ciągle mi się to zdarza. Kobieta gdzieś tak po czterdziestce podeszła do Brendy. – Co to jest? – spytała, pokazując futrzane bolerko Brendy. – Żakiet. – Żakiet z CZEGO? – A jak myślisz, z czego? – Myślę, że to norki. – Bingo – potwierdziła Brenda. – Masz tupet – powiedziała kobieta. – To miała być obelga? – Kochaniutka, kiedy ja kogoś obrażam, to on nie ma wątpliwości, że został obrażony. Oczy Nancy zrobiły się tak wielkie jak gęsie jaja, spanikowana przeglądała plan spotkania. – O cholera! – wyrwało jej się. – O jasna dupa! Spojrzałam jej przez ramię na papier na podkładce z klipsem. „Czwartkowe spotkanie w intencji humanitarnego traktowania zwierząt”. Kobieta patrzyła na Brendę spod przymrużonych złowieszczo powiek.
– Zdejmij ten obraźliwy żakiet, i to natychmiast. – Naskocz mi – odpowiedziała Brenda. – I o co ci w ogóle chodzi? – Wiesz, ile małych norek musiało umrzeć, żeby powstał ten twój żakiet? – O, proooszę – prychnęła Brenda. – Nie wciskaj mi tu tych bzdur miłośników drzew. Słuchaj, jeśli to ci zrobi jakąś różnicę, to to była rosyjska łasica. Kobieta zgarnęła z tacy niesionej przez kelnera kieliszek wina i wylała je na bolerko Brendy. Brenda rzuciła jej w twarz kieliszek szampana. Komandos chciał pochwycić Brendę, ale ona już zaciskała ręce na szyi tej drugiej. Obie kopały, piszczały i klęły, a zanim Komandos zdążył je rozdzielić, cycki Brendy wyskoczyły ze stanika, a sukienka podjechała jej do pasa. Komandos beznamiętnie podciągnął jej sukienkę na piersi i poprawił tak, by zakrywała pośladki, przeprosił przeciwniczkę Brendy, a samą Brendę wyprowadził z pokoju. Nancy i ja popędziłyśmy za nimi i wszyscy wsiedliśmy do windy. Nancy skreśliła spotkanie ze swojego grafiku. – No to jedno mamy z głowy – stwierdziła. – Mamy jeszcze dziesięć minut do obiadu. Komandos i ja postanowiliśmy nie siadać u szczytu stołu z Brendą. Usiedliśmy pod ścianą przodem do drzwi, żebyśmy w razie czego mogli zobaczyć, gdyby ktoś zdecydował się zaatakować Brendę kolejnym kieliszkiem wina. Teraz Brenda miała na sobie satynowy gorset, obcisłe jeansy ozdobione kryształkami i przyjazny zwierzętom kaszmirowy szal na ramionach. Zawibrowała moja komórka. Morelli. – Muszę odebrać – poinformowałam Komandosa. – Wyjdę na chwileczkę. Znalazłam sobie zaciszny korytarz i oddzwoniłam do Morellego. – Jak leci? – spytałam. – A nie wiem. Nie przestał grać od czasu, gdy wróciłem do