andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Evanovich Janet - 19.Natretna dziewietnastka -

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - 19.Natretna dziewietnastka - .pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera E Evanovich Janet
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

Spis treści Karta tytułowa Łowczyni nagród Stephanie Plum Raz Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Trzynaście Czternaście Piętnaście Szesnaście Siedemnaście Osiemnaście Dziewiętnaście Dwadzieścia Dwadzieścia jeden Dwadzieścia dwa Dwadzieścia trzy Dwadzieścia cztery Dwadzieścia pięć

Dwadzieścia sześć Dwadzieścia siedem Janet Evanovich Karta redakcyjna Okładka

Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2. Po drugie dla kasy 3. Po trzecie dla zasady 4. Zaliczyć czwórkę 5. Przybić piątkę 6. Po szóste nie odpuszczaj 7. Szczęśliwa siódemka 8. Ósemka wygrywa 9. Wystrzałowa dziewiątka 10. Dziesięć kawałków 11. Najlepsza jedenastka 12. Parszywa dwunastka 13. Złośliwa trzynastka 14. Odlotowa czternastka 15. Smakowita piętnastka 16. Obłędna szesnastka 17. Płomienna siedemnastka 18. Wybuchowa osiemnastka 19. Natrętna dziewiętnastka

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Ebook zakupiony w swiatebookow.pl, nr transakcji #004942 RAZ Nie wiem, dlaczego musimy gotować się w twoim samochodzie, w południe, w środku lata, i do tego w takiej gównianej okolicy – powiedziała Lula. – Tu pewnie jest już ze sto stopni. Dlaczego jeszcze nie włączyłyśmy klimatyzacji? – Jest zepsuta – odpowiedziałam. – No to dlaczego nie otworzysz okna? – Zacięło się. – No to dlaczego nie pojechałyśmy moim samochodem? Mój samochód ma wszystko. – Twój samochód jest czerwony i błyszczący. Ludzie od razu go zauważają i zapamiętują. Ten samochód ma kamuflaż. Lula poprawiła się na siedzeniu. – Kamuflaż, też mi coś. To jest kupa złomu. Miała rację. Ale była to moja kupa złomu, bo z uwagi na okres posuchy na gruncie zawodowym na nic innego nie mogłam sobie pozwolić. Razem z Lulą pracujemy dla mojego kuzyna Vinniego, w agencji poręczycielskiej w Trenton, w New Jersey. Ja jestem agentką do spraw windykacji poręczeń, a Lula moją od-czasu-do-czasu-partnerką. Parkowałyśmy na Stark Street, obserwując dom z pokojami do wynajęcia. Miałyśmy nadzieję, że uda nam się złapać Melvina Barrela, jak będzie wchodził lub wychodził. Barrel został oskarżony o posiadanie z zamiarem rozprowadzania, Vinnie wykupił go z więzienia, a Barrel nie pojawił się na rozprawie. Lula dostaje pensję pomocy biurowej, ale mnie płacą tylko wtedy, gdy doprowadzę zbiega, dlatego byłam zdecydowana wytrzymać w moim piekielnie gorącym samochodzie, jeśli to oznaczało, że mogłam mieć szansę zgarnięcia Barrela.

– Pracowałam na tej ulicy, gdy byłam jeszcze panienką do wynajęcia – mruknęła Lula – ale stałam w lepszej części. Te domy tutaj są dla kompletnych frajerów. Żadna dziwka z klasą nie pracowałaby w obrębie tego kwartału. Darlene Gotch tu pracowała, ale okazało się, że w ramach hobby mordowała ludzi. Lula wachlowała się zgruchomioną torebką po fast foodzie, którą znalazła na podłodze z tyłu auta, i owiewał mnie zapach starych frytek i ketchupu. – Jak nie przestaniesz tak machać tą torebką, to będziemy pachniały, jakbyśmy pracowały przy kuchni w Gdaczącym Kubełku – stwierdziłam. – No w sumie racja – odparła Lula. – Robię się od tego głodna i chociaż naprawdę lubię aromat tłuszczu z jedzenia, nie chcę, żeby mi włosy tak pachniały, na okoliczność, że mam je świeżo zrobione. Wybrałam odżywkę o zapachu piña colady, żeby pachnieć jak tropikalna wyspa. Tego dnia miała włosy w kolorze strażackiej czerwieni, wyprostowane tak bardzo, że zyskały strukturę szczeciny dzika. Brązowa skóra Luli lśniła od potu. Jej ekstrazmysłowe ciało zostało wciśnięte w jadowicie zieloną elastyczną spódniczkę rozmiaru dwa, a hektary ciała składające się na jej gors wylewały się z jaskrawożółtego topiku na cienkich ramiączkach. Lula ma metr pięćdziesiąt pięć, jest więc nieco ode mnie niższa. Obie jesteśmy w wieku trzydziestu paru lat i obie jesteśmy singielkami. Nazywam się Stephanie Plum i nie mam ani ciała Luli, ani jej postawy wobec świata, jaka się z tym wiąże. Ja jestem raczej nastawiona na przetrwanie. Mam brązowe, kręcone włosy do ramion, niebieskie oczy, niemal zawsze podkreślone pociągnięciem czarnego tuszu, przyzwoite zęby, uroczy nosek równiutko pośrodku twarzy. I niemal zawsze mogę dopiąć jeansy. – Popatrz tylko na tego durnia, który idzie do nas środkiem ulicy – odezwała się Lula. – Co on wyprawia, do licha? Dureń był chudym facetem w gangsterskim stroju: workowatych jeansach, siatkowej koszulce damskiego boksera i butach do koszykówki za siedemset dolarów. Bardziej biegł, niż szedł i co kilka kroków spoglądał przez ramię, skanując wzrokiem ulicę. Zauważył Lulę i mnie, skorygował kurs i pobiegł prosto ku nam. Złapał za klamkę po stronie kierowcy i szarpnął, ale nic się nie wydarzyło. – Co jest grane? – zainteresowała się Lula. – Drzwi się zacięły – wyjaśniłam. – Czasem tak się dzieje, jak jest bardzo gorąco.

Chudy facet przycisnął twarz do szyby i zaczął wrzeszczeć. – Co on mówi? – spytała Lula. – Nic nie rozumiem, a do tego zaraz oślepnę od tego słońca, co się odbija od jego złotego zęba z diamentem. – Chyba mówi, że jak nie otworzę, to mnie zabije. – To nie brzmi zachęcająco – oceniła Lula. – Może to jest właściwy moment, żebyśmy pojechały na lunch. Przekręciłam kluczyk. Silnik zacharczał i zgasł. Przekręciłam ponownie i tym razem nic się nie wydarzyło. Spojrzałam na chudzielca i uświadomiłam sobie, że celuje do mnie z pistoletu. Nie jakiegoś tam starego gnata. To był wielgachny pistolet. – Otwieraj drzwi! – wrzeszczał. – Otwórz te cholerne drzwi! Lula miała na kolanach torebkę i grzebała w niej z zacięciem. – Gdzieś tu mam broń – sapnęła. – Zajmij go czymś, a ja poszukam pistoletu. Zaczęłam coś majstrować przy klamce po mojej stronie, żeby wyglądało, jakbym chciała otworzyć. – Plan jest taki – powiedziałam do Luli. – Jak już znajdziesz pistolet, to mi powiedz, ja się schylę, a ty go zastrzelisz. – To by był całkiem niezły plan, ale mogę nie mieć pistoletu przy sobie. Mogłam go chyba zostawić w domu, kiedy zmieniałam czerwoną torebkę na żółtą. Wiesz, jak bardzo dbam o pasujące dodatki. Chudy był już naprawdę pobudzony. Przystawił lufę do okna, czoło miał przylepione do pistoletu, jakby już przymierzał się do zabójstwa. – Może jednak powinnaś otworzyć te drzwi – zasugerowała Lula. – Może on tylko chce się wybrać na przejażdżkę, bo go naszła ochota, w takim razie niech sobie weźmie ten zasmarkany samochód. Ja naprawdę chętnie pojadę do domu autobusem. – Moment! – wrzasnęłam do faceta. – Zaraz otworzę drzwi! – Co?! – wrzasnął w odpowiedzi. – Moment! Odchyliłam się jak mogłam najdalej i z całej siły rąbnęłam w drzwi ramieniem. Otworzyły się natychmiast ku absolutnemu zaskoczeniu chudego, jego pistolet wypalił, a on sam padł na ziemię i znieruchomiał. Wysiadłyśmy z auta i popatrzyłyśmy na chudzielca. Leżał bez drgnienia i krwawił z rany na czole. – Zabiłaś go – stwierdziła Lula. – Walnęłaś go tymi drzwiami, a on się zastrzelił.

– To był wypadek. – Nieważne. I tak wychodzi na to, że go zabiłaś. – Lula trąciła go czubkiem buta, ale facet wciąż leżał nieruchomy. – No. Jest sztywny. Spojrzałam na swój samochód i zauważyłam, że pocisk wbił się w dach, dokładnie nad drzwiami. Schyliłam się więc i przyjrzałam się chudzielcowi uważniej. – Nie postrzelił się – oznajmiłam. – Pistolet kopnął i uderzył go w głowę. Jest po prostu nieprzytomny. – Hunh – powiedziała Lula. – To bym powiedziała jako drugie. Zawlekłyśmy chudzielca do rynsztoka, żeby nikt go nie przejechał, i wróciłyśmy do samochodu. Znowu spróbowałam użyć kluczyka, ale wóz nie reagował. – Założę się, że padł ci akumulator – oceniła Lula. – To jest moja profesjonalna opinia. Musisz zorganizować jakiś prąd do tego akumulatora. A ja w tym czasie pójdę sobie na drugą stronę ulicy do tego nędznego sklepu i kupię coś do picia. Cała jestem odwodniona. Przeszłam przez ulicę z Lulą, kupiłyśmy sobie napoje i stanęłyśmy przed sklepem, pijąc łapczywie. Czarny cadillac escalade przytoczył się ulicą i zatrzymał obok mojego auta. Dwóch idiotów w barwach gangów wysiadło i zgarnęło chudzielca, po czym wrzucili go do escalade’a. Zza rogu wyskoczył żółty hummer, zatrzymał się gwałtownie jakieś pół kwartału od escalade’a, z jego okien wychyliło się dwóch gości i zaczęło strzelać. Escalade odpowiedział ogniem. Facet w przekrzywionej bejsbolówce wyłonił się z szyberdachu hummera i wycelował w escalade’a z wyrzutni rakiet. I PUUUUF! Rakieta ominęła escalade’a i wysadziła mój samochód. Nastała chwila ciszy, po czym oba wozy ryknęły silnikami i zniknęły. Razem z Lulą stałyśmy z otwartymi ustami, wytrzeszczając oczy na kulę ognia, która pochłaniała moje auto. – Rany Julek – zdołałam wykrztusić. – No tak, ale musisz patrzeć od tej jaśniejszej strony – odpowiedziała Lula. – Nie musisz się już martwić, żeby naładować ten akumulator. Ten komentarz Luli mógłby wydawać się nadto niewzruszony, jak na okoliczności, ale prawda była taka, że nie po raz pierwszy ktoś mi wybuchał samochód. Zadzwoniła moja komórka i już po dzwonku wiedziałam, że to Komandos. – Przestałaś nadawać – powiedział, gdy odebrałam. – Ktoś mi wysadził wóz.

Chwila ciszy. – I? – I chyba przydałaby mi się podwózka. – Słonko – powiedział Komandos. I się rozłączył. – Przyjedzie po nas? – upewniła się Lula. – Ta. Komandos jest Latynosem, żołnierzem służb specjalnych zmienionym w businessmana. Do tego współwłaścicielem firmy mieszczącej się w niepozornym, sześciopiętrowym budynku w centrum miasta. Czasem dla niego pracuję. Raz czy dwa zdarzyło nam się zbliżyć na gruncie mało zawodowym. Komandos ma przy tym czasem irytujący, czasem bardzo pomocny zwyczaj instalowania urządzeń namierzających w moich samochodach. Jego włosy są ciemnobrązowe, obecnie krótko przystrzyżone, oczy prawie czarne, a ciało doskonałe od stóp po czubek głowy. Komandos gra wedle własnych reguł i jest bezkompromisowy. Ubiera się tylko na czarno, jeździ tylko czarnymi samochodami. Jest inteligentny. I silny w każdym możliwym sensie tego słowa. I nie ma nic bardziej przerażającego, niż znaleźć się na jego celowniku. Nikt nie wyszedł z nędznego sklepiku, żeby popatrzeć na ogień. Nie słychać było nadjeżdżających radiowozów czy straży pożarnej. Zupełnie jakby nie wydarzyło się nic niezwykłego. Spojrzałam w stronę budynku z pokojami do wynajęcia, zastanawiając się, czy Melvin Barrel siedział tam i rozpuszczał się powoli. Na żadnym z okien nie dostrzegłam klimatyzatora. Centralnej klimatyzacji na pewno też tam nie mieli. – Założę się, że ten chudy gościu, którego prawie zabiłaś, uciekał przed kimś, dlatego chciał ci zabrać wóz – stwierdziła Lula. Oparłam się o ścianę budynku. – Źle wybrał. – No tak, ale nie mógł tego wiedzieć. Widział tylko dwie kobiety, siedzące w samochodzie jak para głupków. Pewnie doszedł do wniosku, że skoro jesteśmy na tyle głupie, żeby tak siedzieć w samochodzie, będziemy też wystarczająco głupie, by mu go oddać. – Pomylił się. – Ale niewiele. Piętnaście minut później zatrzymał się obok nas Komandos w swoim porsche cayenne. Zajęłam miejsce z przodu, a Lula usadowiła się na tylnym

siedzeniu. Komandos rzucił okiem na poczerniały zewłok z poskręcanego metalu i nadtopionych opon, który kiedyś był moim samochodem. – Twój? – upewnił się. – Ta – potwierdziłam. – Powinienem wiedzieć, jak do tego doszło? – Nie. Komandos zatrzymał się przed biurem agencji i Lula wysiadła. Chciałam pójść w jej ślady, ale złapał mnie za nadgarstek. – Zostań. Chcę z tobą porozmawiać. Mój związek z Komandosem nie był w tej chwili fizyczny. Komandos ma jasno określone priorytety, a małżeństwo nie jest jednym z nich. Tak naprawdę to Komandos nie uwzględnia go na żadnej liście. Do niedawna małżeństwo nie było też moim priorytetem, ale moja matka jest odmiennego zdania i, choć przyznaję to z prawdziwą niechęcią, udało jej się mnie zmęczyć. – Potrzebuję umówić się na randkę – oznajmił Komandos. Głos mi podskoczył o oktawę. – Mam cię z kimś umówić?! – Nie. Chcę się umówić z tobą. Muszę iść na bankiet i potrzebuję kogoś, kto będzie pilnował mi pleców. – Mnie? – Terminatorem to ja raczej nie byłam. – Jakbym wziął Czołga, ludzie zaczęliby gadać. Czołg to bardzo odpowiednie imię dla zastępcy Komandosa i jego cienia. I Komandos miał rację. Czołg byłby raczej kontrowersyjnym partnerem na bankiet. – I kiedy jest ten bankiet? – Jutro wieczorem. – Jutro? Nie mogę rzucić wszystkiego i iść jutro na imprezę. Trzeba mnie było wcześniej zapytać. W piątek wieczorem spotykam się z Morellim. Idziemy do kina, a potem… – Mogę ci zapewnić lepsze a potem – powiedział Komandos. Na sekundę odebrało mi dech. Morelli był zdumiewającym kochankiem, ale Komandos był magiczny. Wzięłam się w garść i spojrzałam na niego spod zmrużonych powiek, mając nadzieję, że sprawiam wrażenie zdeterminowanej.

– Ty i ja skończyliśmy ze wspólnym a potem – oznajmiłam. – Nie ma mowy o jakimkolwiek jeszcze a potem. Morelli i ja mamy umowę. – Na temat? – To bardzo oględne. – Słonko. – Tym razem mówię poważnie. Może dojrzałam już do poważnego związku dwojga dorosłych ludzi. Joe Morelli jest gliniarzem w trentońskim wydziale zabójstw. Znam go od zawsze i nasze relacje ewoluowały od wrogich do rozkosznie seksownych aż po „może moglibyśmy żyć ze sobą i to nie byłaby katastrofa”. Ma ponad metr osiemdziesiąt i włoskie libido. Czarne włosy, które układają się w fale. Oczy brązowe, które spoglądają taksująco. Ubiera się swobodnie. Nosi jeansy, luźne koszule i glocka 19. Jest też właścicielem wielkiego kudłatego psa o imieniu Bob. – Zapłacę ci – oświadczył Komandos. – Przepraszam?! – Wynajmę cię na wieczór. Będziesz moim ochroniarzem. To przyciągnęło moją uwagę. Zalegałam z czynszem za miesiąc i jakoś nie sprzyjało mi szczęście, jeśli chodzi o zatrzymania. W tym miesiącu Vinnie wystawiał umowy na niewysokie kaucje i ledwie zarabiałam na pizzę, a co tu mówić o czynszu. I byłam pewna, że zdołam zapanować nad sobą na tyle, by nie zedrzeć z Komandosa ciuchów. – A co miałabym robić jako ten ochroniarz? – spytałam. – To, co zawsze. Zasłonić mnie przed kulką, jeśli zajdzie potrzeba, i ogarnąć te wszystkie bankietowe rozmowy. – Sam nie możesz rozmawiać? – Grzeczne rozmowy o niczym nie należą raczej do zestawu moich umiejętności. – Zauważyłam. – No dobra, to nie brzmiało źle i jeszcze dostanę obiad, prawda? – O której po mnie przyjedziesz? – O szóstej. Impreza odbywa się w Atlantic City. O ósmej.

DWA Zostawiłam Komandosa i dołączyłam do Luli w biurze. Budynek agencji był całkiem nowy i o lata świetlne lepszy od starego. Miał ten sam rozkład, co poprzedni, ale ściany były świeżo malowane, płytki podłogowe niepopękane, a meble, choć niedrogie, to wygodne i wolne od plam po jedzeniu. Lula jak zawsze zajęła miejsce na kanapie pokrytej fałszywą skórą, a Connie, kierowniczka biura, jak zawsze siedziała za swoim biurkiem. Connie jest ode mnie starsza o kilka lat, o wiele lepsza w posługiwaniu się bronią; koneksje też ma lepsze. Jej rodzina to praktycznie włoska mafia w starym stylu, o wiele bardziej profesjonalna niż kretyni z gangów, jeśli przychodzi do likwidowania, porywania i prania forsy. Connie wygląda jak Betty Boop z wielką szopą włosów i wąsikiem. Dziś miała na sobie krótką, ołówkową spódniczkę w czarnym kolorze, szeroki pasek z lakierowanej skóry i obcisły czerwony sweterek z głębokim dekoltem, który odsłaniał sporo z jej bettyboopowatości. Spojrzałam na zamknięte drzwi za plecami Connie, które prowadziły do gabinetu mojego kuzyna. – Vinnie jest u siebie? – spytałam. Connie spojrzała znad komputera. – Nie. Jest w sądzie, wpłaca kaucję za Jimmy’ego Palowskiego, którego sąsiadka przyłapała na podlewaniu jej kwiatów bez konewki, jeśli chwytasz, o czym mówię. Został aresztowany za zakłócanie porządku publicznego i obnażanie się. Opadłam na plastikowe krzesło przed biurkiem Connie. – Samochód mi wybuchł. – Słyszałam. Nic nowego, nic nowego. – Potrzebuję forsy. Przyszło coś? – Pamiętasz Geoffreya Cubbina? – Tak. Aresztowali go w zeszłym miesiącu za zdefraudowanie pięciu

milionów dolarów z Żurawinowego Dworu. Connie podała mi teczkę. – Sędzia wyznaczył naprawdę wysoką kaucję, a Vinnie podpisał u dołu strony. Cubbin nie wyglądał na jakieś wielkie ryzyko. Nie był wcześniej aresztowany i twierdził, że jest niewinny. No i do tego ma żonę i kota. Faceci z kotami są mało ryzykowni. Bardzo stabilni. – No i? – No i zniknął. Zapadł się pod ziemię razem z pięcioma milionami. W dzisiejszej gazecie jest artykuł. Był w domu, czekając na proces, obudził się w środku nocy, miał bóle i gorączkę i poszedł na ostry dyżur. Cztery godziny później był lżejszy o wyrostek. To było trzy dni temu. Kiedy jego żona pojechała dziś do szpitala, żeby zabrać go do domu, zniknął. Rozpłynął się. Nikt nie widział, jak wychodził. – I to jest nasz problem? – Oficjalnie to będzie nasz problem od poniedziałku. Jeśli nie pojawi się w sądzie, to przepadnie nam kaucja. Moim zdaniem to wygląda tak, jakby się ulotnił. Zbliżała się data rozprawy i spanikował. Gdyby go skazali, czekałby go niemały wyrok. Możesz trochę powęszyć, zanim trop wystygnie. Wzięłam teczkę i przejrzałam zawartość. Geoffrey Cubbin miał czterdzieści dwa lata, ukończył wydział businessu na Uniwersytecie Pensylwanii – Wharton School. Zarządzał domem opieki Żurawinowy Dwór. Przyjrzałam się fotografii. Wyglądał całkiem sympatycznie. Brązowe włosy. Okulary. Żadnych tatuaży ani kolczyków. Miał metr siedemdziesiąt siedem wzrostu. Lekką nadwagę. Żonę i kota. Żadnych dzieci. Logicznie byłoby zacząć poszukiwania od szpitala. Tym bardziej że był tuż obok. Cubbin mieszkał w okręgu Hamilton i Żurawinowy Dwór oddalony był o trzydzieści pięć, czterdzieści minut jazdy samochodem przy wzmożonym ruchu. – Nie – powiedziała Lula. – A o co teraz chodzi? – zdziwiłam się. – Nie, nie jadę z tobą do szpitala. Widziałam tą twoją minę i wiem, że właśnie wykoncypowałaś, że najlepiej to będzie zacząć od szpitala. A ja z tobą nie pojadę, na okoliczność tego, że nie lubię szpitali. Dziwnie pachną i pełne są chorych ludzi. Ostatnio jak poszłam do szpitala, to było bardzo przygnębiające doświadczenie i chyba mogłam złapać jakiegoś grzyba. Na szczęście mam ogromną odporność na takie coś i to był jeden z tych dwudziestoczterogodzinnych grzybów.

Szpital pod wezwaniem świętego Franciszka oddalony był o jakiś kilometr od biura agencji i po przeciwnej stronie ulicy, oficjalnie zatem znajdował się w Grajdole. Grajdoł to zżyta, robotnicza część południowego Trenton, napędzana plotkami, dobrym, katolickim poczuciem winy i pieczenią podawaną punktualnie o szóstej. Jej granice stanowią Chambers Street, Hamilton Avenue, Brad i Liberty Street. Wyrosłam w Grajdole, a moi rodzice mieszkają tam do dzisiaj, w niewielkim bliźniaku przy High. – Nie ma sprawy – odpowiedziałam Luli. – Do Świętego Franciszka mogę iść piechotą. – Ale on nie leżał u Franciszka – poprawiła mnie Connie. – Leżał w Głównym na Joy Street. – Tam to nigdy nie dojdziesz pieszo – stwierdziła Lula. – To jest aż za Greenwood. – No to zawieź mnie do szpitala – powiedziałam. – Możesz poczekać w rejestracji. – Zawiozę cię do szpitala, ale nie czekam w żadnej rejestracji. Poczekam w swoim samochodzie. Szpital Główny wzniesiono w latach czterdziestych i bardziej przypominał fabrykę niż szpital. Ciemna czerwona cegła, pięć pięter małych, niewielkich pokoików, gdzie składowano pacjentów. Mały dziedzińczyk przed izbą przyjęć, podwójne drzwi frontowe. Drzwi otwierały się na lobby, w którym znajdowała się standardowa lada informacji, dwie obite skórą kanapy i dwa sztuczne drzewka. Nigdy nie byłam w sali operacyjnej, ale wyobrażałam ją sobie w standardzie średniowiecznym. Szpital nie miał najlepszej reputacji. – Hunh – powiedziała Lula, wjeżdżając na podziemny parking. – Coś mi się wydaje, że chyba będę musiała iść z tobą. Jak ja nie będę uważać i ostrzegać cię przed jakimś gównem, to możesz nigdy stąd nie wyjść. Tak właśnie szpitale dopadają ludzi. Idziesz z wizytą i zanim się obejrzysz, już masz kamerę w tyłku i szukają w tobie poliponów. – Chyba chodzi ci o polipy? – Właśnie. Przecież powiedziałam. W każdym razie zrobili tak mojemu wujkowi Andy’emu i powiedzieli, że ma polipy, i zaraz wyjęli mu wnętrzności, i musiał robić kupę do worka. No więc ja ci mówię, że nie ma mowy, żebym robiła kupę do worka. – Nie za bardzo mi się podoba temat tej rozmowy – oznajmiłam. – Możemy pogadać o czymś innym?

Lula zaparkowała firebirda na drugim poziomie i wyłączyła silnik. – Tylko mówię. Weszłyśmy do szpitala frontowymi drzwiami i podeszłyśmy do kobiety w informacji. – Prowadzę śledztwo w sprawie zniknięcia Cubbina – poinformowałam ją. – Chciałabym zamienić słowo z szefem waszej ochrony. – Ma pani jakiś dowód tożsamości? – spytała. Jeśli chodzi o zatrzymywanie zbiegów dla agencji poręczycielskiej, sprawa wygląda tak: mam rozmaite uprawnienia, ponieważ osobnik zawierający umowę o kaucję podpisał odpowiednie dokumenty. Ale nie jestem policjantką. Na szczęście większość osób nie do końca orientuje się w szczegółach technicznych. I większość osób nie patrzy zbyt uważnie na pokazywane im dokumenty. Prawda jest taka, że kupiłam odznakę i zalaminowaną legitymację w sieci. Siedem dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów plus przesyłka. Wyglądają na oryginalne. I wcale nie kłamię. Na obu jest napisane „agent do spraw windykacji kaucji” i jest na nich moje imię i nazwisko. Nie moja wina, jeśli ludzie biorą mnie za gliniarza, prawda? Machnęłam jej odznaką i legitymacją, w tej samej chwili zadzwonił telefon, więc kobieta gestem kazała mi iść dalej. – Pierwsze piętro. Pokój sto siedemnaście – powiedziała. – Korytarzem na prawo. Jeśli nikogo tam nie będzie, może go pani wywołać, używając interkomu przy drzwiach. Powiedziałam jej bezgłośnie „dziękuję” i ruszyłyśmy z Lulą na poszukiwanie pokoju sto siedemnaście. – Jestem tu dopiero minutę, a już czuję, że dostałam szpitalnych weszek – oznajmiła Lula. – Wszystko mnie swędzi. Mam szpitalne ciarki na całym ciele. Pokój sto siedemnaście był zamknięty. Zapukałam i ktoś w środku mruknął zapraszająco. Otworzyłam drzwi i ze zdumieniem zobaczyłam Randy’ego Briggsa w beżowo-niebieskim mundurze ochroniarza. Spotkałam Randy’ego Briggsa kilkakrotnie przy różnych okazjach, niektóre były całkiem miłe, inne jakby mniej. Briggs jest singlem, ma rzadkie włosy w kolorze piasku, wąską twarz o blisko osadzonych oczach, metr wzrostu i osobowość szopa porażonego wścieklizną. – Ło-ho. O co chodzi z tym mundurem? – spytałam. – A na co ci to wygląda? – odparł Briggs. – Jestem szefem ochrony. – Zawsze zajmowałeś się technicznymi sprawami. Co się stało

z programowaniem? – Nie ma roboty. Całe to gówno robione jest w Chinach, a wsparcie techniczne pochodzi ze Sri Lanki. Tę robotę dostałem tylko dlatego, że szpital się bał pozwu, wiecie, o dyskryminowanie ludzi niskich. – I pozwalają ci nosić broń? – zainteresowała się Lula. – Taa. Jestem naprawdę dobry w strzelaniu gościom w jaja. Mam je na wysokości oczu. Biuro było niewielkie, umeblowanie składało się z biurka i kilku krzeseł, na oko bardzo niewygodnych. Na biurku stał komputer z epoki kamienia łupanego, obok telefon, stosik kartonowych teczek i para krótkofalówek. Na korkowej tablicy za plecami Briggsa wisiało kilka odręcznych notatek i jakieś zdjęcia. Wydało mi się, że na jednym z nich był Geoffrey Cubbin. – To są ci, którzy uciekli? – spytałam Briggsa. – Tak mi powiedzieli. Tak długo to ja tu nie pracuję. Mnie wymknął się tylko jeden. – Geoffrey Cubbin. – Właśnie. Pielęgniarka z nocnej zmiany sprawdziła go o drugiej nad ranem, spał. Następny wpis na karcie jest o szóstej rano i wtedy już zniknął. Razem z ubraniami i osobistymi rzeczami. – Tak napisali w jego karcie? – spytałam Briggsa. – Nie. Tak napisali w gazetach. Jezu, gazet nie czytacie?! – No to jak ten gość wymaszerował stąd, skoro dopiero co mu wycięli wyrostek? – chciała wiedzieć Lula. – To musiało boleć. A może on umarł, przetoczyli go do chłodni i nikt tam po prostu nie zajrzał. A nie, przecież by się nie ubierał, żeby umrzeć. – Cubbin miał w perspektywie dziesięć lat więziennego żarcia i robienia tablic rejestracyjnych – odparł Briggs. – Można wytrzymać trochę bólu, żeby się od czegoś takiego oddalić. – Chciałabym pogadać z jego lekarzem i tą pielęgniarką z nocnej zmiany – poinformowałam go. – Masz ich nazwiska? – Nie. I na pewno ci ich nie załatwię. Moim zadaniem jest dopilnować bezpieczeństwa poufnych danych na temat szpitala. Jestem tu najwyższym gliną. – No jak dla mnie to raczej dolną połową najwyższego gliny – powiedziała Lula. Briggs rzucił jej kose spojrzenie. – Jak dla mnie to jesteś na tyle gruba, że mogłabyś być całym oddziałem

policji. – Ty uważaj, co mówisz. Mogłabym usiąść na tobie i zgnieść cię jak robaka. Nic by nie zostało, tylko tłusta plama na podłodze. – Nie będzie żadnego zgniatania – pouczyłam Lulę. – A ty – wskazałam Briggsa palcem – ty musisz się wziąć w garść. Obróciłam się na pięcie i wymaszerowałam z biura Briggsa. Lula deptała mi po piętach. Wróciłam do lobby i zadzwoniłam do Connie. – Wiemy, kto operował Cubbina? – spytałam. – Chciałabym porozmawiać z lekarzem. – Czekaj chwilę. Podzwonię. Obejrzałyśmy z Lulą, co miał do zaoferowania sklepik z pamiątkami, i wracałyśmy właśnie do lobby, gdy Connie oddzwoniła. – Lekarz nazywa się Craig Fish. Nazwisko podała mi twoja babcia, jest podpięta pod Gorącą Linię Plotkarską Opinie Medyczne w Zakresie Błonnika. To chirurg ogólny z prywatną praktyką, ma przywileje pozwalające mu operować w Świętym Franciszku i w Głównym. Gabinet ma w Centrum Sztuki Lekarskiej, dwie przecznice od Głównego. Żonaty, dwoje dzieci na studiach. Nie wystosowano pod jego adresem żadnych pozwów ani kroków prawnych. Nie mam żadnych negatywnych informacji na jego temat. Pojechałyśmy do Centrum Sztuki Lekarskiej i Lula wysadziła mnie pod wejściem. – Za rogiem jest Dunkin’ Donuts, przy stacji benzynowej – poinformowała mnie. – Może będę musiała zjeść kilka pączków na okoliczność wizyty w szpitalu i tego, że oblazły mnie szpitalne weszki i w ogóle. – Myślałam, że chcesz się odchudzać. – No tak, ale to sytuacja kryzysowa. Weszki mogły zjeść cały mój cukier z organizmu i muszę trochę dorzucić. – To żałosne – oznajmiłam. – Dlaczego nie przyznasz po prostu, że masz ochotę na pączka, za to nie masz silnej woli? – No tak, ale to już nie brzmi tak dobrze. Chcesz pączka? – Z budyniem. Wjechałam windą na trzecie piętro i odszukałam gabinet Fisha. W poczekalni siedziały dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Żadne z nich nie wyglądało na szczęśliwe. Pewnie rozmyślali o tym, jak w niedalekiej przyszłości z ich ciał zostanie usunięta jakaś istotna część. Machnęłam legitymacją recepcjonistce i powiedziałam, że muszę zamienić kilka słów z doktorem.

Dziesięć minut i trzy kolorowe pisma z oślimi rogami później zostałam wprowadzona do niewielkiego, zagraconego biura pana doktora. – Mam zaledwie pięć minut – zapowiedział. – Jak mogę pani pomóc? Craig Fish miał pięćdziesiąt parę lat, stalowosiwe włosy, okrągłą twarz cherubina, a koszula w niebiesko-białe prążki napinała się mu mocno na brzuchu. Na biurku stało kilka rodzinnych fotografii. Dwoje dzieci na jakiejś plaży, uśmiechających się do aparatu. On sam tulący blondynkę nieledwie po trzydziestce. Wylewała się ze zmysłowej sukienki, a na palcu miała diament wielkości Rhode Island. Zakładałam, że to jego najnowsza żona. – Czy Geoffrey Cubbin w jakikolwiek sposób sugerował, że zamierza wyjść ze szpitala wcześniej? – spytałam. – Nie. Nie sprawiał wrażenia pobudzonego czy zdenerwowanego. Operacja była rutynowa, wszystkie wyniki pooperacyjne w normie. – Ma pan jakiś pomysł, gdzie Cubbin mógł się udać? – Zazwyczaj pacjenci, którzy wypisują się na własną prośbę, wracają do domu. – Najwyraźniej nie w tym przypadku. Często zdarza się coś takiego? – Nie bardzo często, ale częściej, niżby pani pomyślała. Ludzie zaczynają tęsknić za domem, są niezadowoleni z opieki, martwią się wydatkami, a czasem wskutek reakcji na leki nie myślą jasno. – Cubbin umówił się na wizytę kontrolną? – O to musi pani spytać mojej recepcjonistki. Ja dostaję do ręki listę pacjentów na dany dzień. W tej chwili zabrzęczał interkom i recepcjonistka przypomniała doktorowi, że pani Weinstein czeka na niego w gabinecie zabiegowym numer trzy. Zatrzymałam się, wychodząc, by zapytać recepcjonistki, czy Geoffrey Cubbin umówił się na wizytę kontrolną, i usłyszałam, że nie. Kiedy wyszłam z budynku, Lula siedziała w samochodzie przy krawężniku. Usiadłam na miejscu pasażera i zajrzałam do pudełka z Donkin’ Donuts, które leżało na podłodze. Było puste. – Gdzie mój pączek? – spytałam. – Ups. Chyba go zjadłam. Miałam szczęście. Lepiej w Luli uda niż w moje, szczególnie że jutro miałam się wcisnąć w sukienkę koktajlową. – I co teraz? – chciała wiedzieć Lula. – Skończyłyśmy na dzisiaj? Nie czuję się najlepiej po tych wszystkich pączkach. Miałam zamiar zjeść tylko dwa, a potem straciłam poczucie tego, co robię, i zanim się obejrzałam, nie

było żadnych pączków. Normalnie jakbym straciła przytomność i ktoś w tym czasie zeżarł wszystkie pączki. – Masz cukier puder i plamy od dżemu na bluzce. – Hunh – powiedziała Lula, spoglądając w dół. – Czyli to chyba jednak ja je zjadłam. – Byłoby super, gdybyś mnie podrzuciła do moich rodziców, żebym mogła pożyczyć Wielki Błękit. Wielki Błękit to jasnoniebiesko-biały buick, który został zdeponowany w garażu mojego ojca, gdy wujek Sandor zameldował się w domu opieki Szczęśliwe Wzgórza. Prowadzi się go niczym lodówkę na kółkach i w żaden sposób nie poprawia mojego wizerunku. Tylko Jay Leno wyglądałby dobrze za kierownicą tego samochodu. Ale Wielki Błękit ma jedną zaletę – jest darmowy.

TRZY Moi rodzice mieszkają w niewielkim musztardowobrązowym piętrowym bliźniaku, którego druga połowa pomalowana jest na kolor limonkowej zieleni. Najwyraźniej koncepcja budowania domów dwurodzinnych wydała się najekonomiczniejszym rozwiązaniem te czterdzieści lat temu, gdy dom budowali. Podobnych w Grajdole jest wiele. Syjamskich bliźniąt połączonych ścianą salonów na parterze i głównych sypialni na piętrze, z odrębnymi mózgami. Dom moich rodziców ma frontowe podwórko wielkości znaczka pocztowego, niewielką werandę i długie, wąskie podwórko na tyłach. Pomieszczenia rozplanowane są na jednej osi. Salon, jadalnia, kuchnia. Na górze trzy małe sypialnie i łazienka. Z rodzicami mieszka babcia Mazurowa. Wprowadziła się, kiedy arterie dziadka Mazura totalnie zatkał tłuszcz z wieprzowiny i dziadek dostał bilet w jedną stronę na wielkie pieczenie świni w niebiesiech. Kiedy Lula zatrzymała się przy krawężniku, babcia była we frontowym pokoju. Kiedyś myślałam, że babcia telepatycznie wyczuwa, że się zbliżam, ale teraz zdałam sobie sprawę, że stała przy drzwiach, oglądając przejeżdżające samochody, jakby były częścią jakiegoś reality show. Kiedy nas zobaczyła, twarz jej się rozpromieniła i babcia pomachała do nas zadowolona. – Lubię twoją babcię – oświadczyła Lula. – Ona zawsze wygląda, jakby była szczęśliwa, że nas widzi. Takie coś nie trafia się codziennie. W połowie przypadków, kiedy zapukamy do drzwi, to ludzie do nas strzelają. – Owszem, ale to tylko w połowie przypadków. Czasami uciekają. Do jutra. – Do jutra, Kemo Sabe. – Jak interesy? – zapytała babcia, gdy dotarłam do drzwi. – Złapałaś kogoś dzisiaj? Gdzie masz samochód? – Wybuchł. – Znowu? Który to już w tym miesiącu? – W tym miesiącu ten jeden. Miałam nadzieję, że pożyczysz mi Wielki

Błękit. – Jasne, możesz go pożyczać, kiedy chcesz. I tak nim nie jeżdżę, bo nie wyglądam w nim seksownie. Zapewne wszystko jest względne, ale raczej byłabym skłonna twierdzić, że trzeba czegoś więcej niż szybkiego wozu, żeby moja babcia wyglądała seksownie. Grawitacja nie potraktowała babci łagodnie. Do tego babcia nie ma też prawa jazdy, z uwagi na skłonność do wciskania pedału gazu w podłogę. Aczkolwiek jestem przekonana, że brak prawa jazdy by jej nie powstrzymał, gdyby miała dostęp do ferrari. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiczek samochodu, a gdy się obróciłam, zobaczyłam Lulę zmierzającą w naszą stronę. – Czuję smażonego kurczaka – stwierdziła. Babcia zaprosiła ją machnięciem ręki. – Mama Stephanie smaży kurczaka na obiad. A na deser mamy ciasto czekoladowe. Jedzenia jest mnóstwo, jeśli chcesz zostać. Pół godziny później siedziałyśmy z Lulą przy stole, jedząc kurczaka z moimi rodzicami i babcią. – Stephanie wybuchła następny samochód – ogłosiła babcia Mazurowa, zgarniając purée. – Technicznie to jeden taki gangster go wybuchł – skorygowała Lula. – I samochód był nic niewart. Akumulator miał do niczego. Moja matka zrobiła znak krzyża i wychyliła pół szklanki czegoś, co wyglądało jak mrożona herbata, ale pachniało całkiem jak Jim Beam. Mój ojciec nie podnosił głowy i z zapałem ogryzał kurzą nogę. – I nie było mnie w środku – powiedziałam. – To był wypadek. – Nie rozumiem, jak to możliwe, że masz te wszystkie wypadki – oznajmiła matka. – Nie znam nikogo innego, komu wybuchłby samochód. – Popatrzyła nad stołem na mojego ojca. – Frank, czy znasz kogoś, komu wysadzono samochód? Frank! Czy ty mnie słuchasz?! Mój ojciec poderwał głowę i z ust wypadł mu kawałek kurczaka. – Co? – To nasza praca – wyjaśniła Lula. – To takie to ryzyko zawodowe. Jak szpitalne weszki. Musiałyśmy dzisiaj przeprowadzić śledztwo w szpitalu i chyba złapałam weszki. – Założę się, że szukacie Geoffreya Cubbina – zgadła babcia. – Connie dzwoniła do mnie, żeby zapytać o jego lekarza. Coś wiem na ten temat, bo Lorraine Moochy ma krewnego w Żurawinowym Dworze i mówiła mi, że

Cubbin będzie potrzebował niejednego doktora, jeśli pensjonariusze dorwą go w swoje ręce. – I co jeszcze mówiła Lorraine? – zapytałam babci. – Że wydawał się naprawdę miłym człowiekiem, a potem ni z tego, ni z owego ukradł te wszystkie pieniądze. Żurawinowy Dwór to jedno z tych miejsc, gdzie trzeba opłacać pobyt, i nie jest tani. Żurawinowy Dwór to instytucja najwyższej kategorii, jeśli wziąć pod uwagę, że znajduje się w Jersey. Lorraine mówi, że teraz mogą go zamknąć, a jej krewna znajdzie się z walizkami na ulicy. – Wygląda na to, że ma przekopane – podsumowała Lula. – Przekopane? – zdziwiła się moja matka. Babcia nałożyła sobie kolejny kawałek kurczaka. – To taki grzeczny sposób na użycie brzydkiego słowa. Moja matka zerknęła w stronę kuchni i wiedziałam od razu, że myśli o uzupełnieniu poziomu „mrożonej herbaty” w szklance. Babcia i ja stanowimy dla niej prawdziwe wyzwanie. Moja matka stara się być przykładną chrześcijanką i wcieleniem dobrych manier, podczas gdy my z babcią już jakby mniej. Nie chodzi o to, że nie chcemy być przyzwoitymi chrześcijankami. Chcemy, tylko nie zawsze nam się udaje. – Vinnie wpłacił kaucję za Cubbina – powiedziała Lula. – I teraz my musimy go znaleźć. – Bardzo ciekawa sprawa – odpowiedziała babcia. – On ponoć wstał, ubrał się i wyszedł w samym środku nocy. Jakby ktoś mnie pytał, to podejrzane. Miał przecież szwy i w ogóle. Nie biegasz korytarzami i nie szukasz po nocy taksówki dwa dni po tym, jak ci wycięto wyrostek. Ledwie co chodzisz, zgięty wpół, i tylko jęczysz i narzekasz. – I jak myślisz, co się z nim stało? – spytała Lula. – Ja tam nie wiem, ale mnie się widzi, że musiał mieć pomoc – odpowiedziała babcia. – Ja też tak myślę. Tylko dlaczego nikt nie widział, jak on stoi i czeka na windę? – zastanawiała się Lula. – Cięcia budżetowe – powiedziała babcia. – Prawie nie mają pielęgniarek. Kiedyś to mieli kamery w windach, ale słyszałam, że teraz to ponoć żadne już nie działają. Mówię wam, szpitale nie są już takie jak kiedyś. Myra i ja raz w tygodniu chodzimy do Głównego na lunch, ale ostatnio jedzenie jest ohydne, a ludzie robią się opryskliwi. – Musisz znać mnóstwo chorych ludzi – stwierdziła Lula.

– Nie chodzimy odwiedzać chorych, tylko na lunch – uściśliła babcia. – Mają taki wielki bufet na stołówce i jest tanio, bo tam jedzą ludzie, którzy pracują w szpitalu. Wszyscy noszą te takie szpitalne ubrania. Jak w „Chirurgach”. Wszyscy seniorzy tam jadają i czasem można nawet kogoś poznać. Ja poznałam niezłego towarka w zeszłym miesiącu, ale miał tętniaka i umarł, zanim zdążyłam go wyhaczyć. A po lunchu jeździmy do Makro i wybieramy coś na deser od tych pań z darmowymi próbkami. – Uwielbiam je – oświadczyła Lula. – Pod koniec miesiąca, gdy nie zostanie nam już nic z emerytur, to pomijamy szpital i lunch też dostajemy od tych pań z próbkami – zakończyła babcia. – No naprawdę – wtrąciła matka – można by pomyśleć, że cię nie karmię. Zawsze mamy w domu coś dobrego na lunch. – Ale ja czasem lubię jadać na mieście – odparła babcia. – Mam wtedy powód, żeby użyć szminki. A w szpitalu zawsze się coś dzieje. Znam brudy wszystkich pielęgniarek. Wystarczy siedzieć obok właściwych ludzi i nadstawiać uszu. – To ty powinnaś prowadzić to śledztwo – powiedziała babci Lula. – My poszłyśmy do szpitala i niczego się nie dowiedziałyśmy. – Powiedzcie mi tylko, co chcecie wiedzieć, a ja się dowiem – zapewniła babcia. – Jestem naprawdę wścibska i tak myślałam, żeby zrobić z tego moje stałe zajęcie. – To superplan – ucieszyła się Lula. – Nie musiałybyśmy wracać do Głównego, gdybyś ty tam była. Mogłybyśmy w tym czasie robić inne ważne rzeczy nie w szpitalu. – To wcale nie jest superplan – zaprotestowała moja matka. – To okropny plan. Nie wystarczy, że sieje zamęt w każdym domu pogrzebowym w promieniu trzydziestu kilometrów? – Nie zawsze – zaoponowała babcia. – Po prostu nie lubię, jak trumna jest zamknięta. Wtedy zaraz myślę, że to jakiś kant. Skąd wiadomo, że w środku ktoś jest? Matka wskazała na mnie widelcem. – Ty jesteś za to odpowiedzialna. Jeśli twoją babcię aresztują za zakłócanie porządku w tym szpitalu, możesz się pożegnać z ciastem czekoladowym do końca życia. I z ananasowym też. – Rany, to straszna kara – stwierdziła Lula. – Nie chciałabym, żebyś musiała zrezygnować z ciasta ananasowego –

oznajmiła babcia. – Więc nie będę chyba szpiegować dla ciebie. Zresztą i tak muszę iść do fryzjera. Jutro będzie ważne czuwanie, przy Stanleyu Kuberskim, i chcę dobrze wyglądać. W gazetach napisali, że Bractwo Łosia będzie odprawiało dla niego ceremonię, a w Łosiach jest kilku towarów, na których mam oko. – Powinnaś iść z babcią – ożywiła się moja matka. – Syn Loretty Gross należy do Łosi. Założę się, że tam będzie, a właśnie się rozwiódł. – Jest seksowny? – spytała babcia. – Bo ja bym się mogła nim zainteresować. – Dla ciebie jest za młody – ucięła moja matka. Mój ojciec zgarniał z talerza ziemniaki. – Dla niej każdy jest za młody. – Teraz celuję w młodszych – oświadczyła babcia. – Kiedy umawiam się ze starszymi, umierają, zanim zdążę skorzystać. Poza tym usłyszałam, że nie wyglądam na swoje lata. To prawda, babcia nie wyglądała na swoje lata. Wyglądała na jakieś dziewięćdziesiąt. Wyszłyśmy z domu moich rodziców nieco po ósmej. Lula odjechała swoim firebirdem. Ja odjechałam Wielkim Błękitem. Obok na siedzeniu miałam całą torbę pozostałości z obiadu. Czułam się nieco rozdarta. Mogłam zabrać resztki do domu albo pojechać kawałek dalej do Morellego i się z nim podzielić. Dzielenie się było chyba lepszym rozwiązaniem, bo przecież miałam zamiar odwołać naszą piątkową randkę. Joe Morelli odziedziczył dom po swojej cioci Rose. Stoi on na granicy Grajdoła, przy cichej uliczce w okolicy zamieszkanej głównie przez robotników. Jest niewielkim piętrowym budyneczkiem, którego wnętrze stanowi przyjemne połączenie Morellego i cioci Rose. Jej staroświeckie zasłony nadal wiszą w oknach, ale większość mebli należy do Morellego i jego pomarańczowego psa Boba. Bob jest po części golden retrieverem, a po części Chewbaccą. Je wszystko, kocha wszystkich i poprawia Morellemu humor. Zaparkowałam przed domem Morellego, po czym sama wpuściłam się do środka. – Hej! – zawołałam. – Mam jedzenie. Jest ktoś w domu? Bob szczeknął z kuchni na tyłach domu i usłyszałam, jak galopuje w moją stronę. Wpadł na mnie z pełną prędkością. Skoczył na pierś i powalił płasko na plecy. Wyrwał mi z palców torbę z jedzeniem i odgalopował.