GEORGE ELIOT Miasteczko Middlemarch KLASYKA POWIEŚCI Przełożyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Evans Ann(Eliot George) - Miasteczko Middlemarch
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 2.9 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 2.9 MB |
Rozszerzenie: |
GEORGE ELIOT Miasteczko Middlemarch KLASYKA POWIEŚCI Przełożyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska
TOM I
Od tłumaczki Nie do wiary, jak bardzo aktualna może się wydać ta powieść czytelnikowi, żyjącemu w kraju, który wznosi właśnie – lepiej czy gorzej – gmach demokracji, oparty na szeroko pojętych prawach obywatelskich. Książka ta bowiem, napisana przed stu dwudziestoma ośmioma laty, a traktująca o wydarzeniach sprzed przeszło stu siedemdziesięciu lat o tym właśnie opowiada, tyle że była to demokracja angielska. Aktualności pojawiają się tu nieustannie, jeśli potrafimy się wsłuchać w głos dochodzący z drugiego planu tej powieści, planu wydarzeń politycznych i społecznych, działań obywatelskich i zawodowych, dotykanych piórem lekko, jakby od niechcenia, a jednak w istotny sposób splecionych z dziejami bohaterów. Dzieją się w kraju rzeczy ważne, a miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko w Anglii, jest tych wielkich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności, a więc również mieszkańców sąsiednich dworów i należących do nich farm. Akcja powieści, którą autorka nazwała w podtytule: Studium życia na prowincji, zaczyna się w końcu września roku 1829, a kończy w maju 1832, tuż przed uchwaleniem ustawy o reformie wyborczej, rozgrywa się więc w okresie wielkiej społecznej batalii o zmianę oblicza prowincjonalnej Anglii – powiedzielibyśmy dzisiaj: o podstawy demokracji obywatelskiej. Ta pierwsza reforma wyborcza, która zresztą w niewielkim stopniu zmieniła sposób wybierania członków parlamentu, zapoczątkowała zmiany na wszystkich niemal płaszczyznach życia społecznego – łącznie ze zmianami w dotychczasowym skostniałym układzie towarzyskim.
„Człowiek sam stanowi o tym, czy jest dżentelmenem” – powiada jeden z bohaterów książki, a jest to w 1831 roku oświadczenie niemal rewolucyjne. Zaczynają się chwiać historycznie utrwalone podziały – w 1829 roku książę Wellington jako premier oraz sir Robert Peel jako minister spraw wewnętrznych przeprowadzają w Parlamencie ustawę o swobodach dla katolików, która po wiekach nietolerancji przywraca wyznawcom tej religii prawa obywatelskie w tym samym zakresie, w jakim je dotychczas mieli dysydenci protestanccy. Ten akt polityczny jest tak dalece sprzeczny z poglądami kupców i oberżystów miasteczka Middlemarch, że nie wahają się nazywać niedawnego bohatera wojen napoleońskich – sługą papistów. Lecz Kościół anglikański przestaje być monopolistą, pewnym swoich przywilejów. I choć wciąż jeszcze ewangeliccy dysydenci uważani są za ludzi należących do niższej sfery, a metodyzm – za religię prostaków, między poszczególnymi wyznaniami rozpoczyna się ruch. Ale wszystko to dzieje się powoli, krok po kroku. Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate, lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące, co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii – mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego dysydenta – w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obraz
uzupełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa pisarki. Los prowadzi bohaterów Miasteczka Middlemarch po rozmaitych, krzyżujących się ścieżkach. Ta, która interesuje nas szczególnie, to ścieżka polska. Jeden z bohaterów powieści, i to wyraźnie faworyt autorki, nazywa się Ladislaw i jest wnukiem polskiego powstańca. Jak to się stało, że George Eliot przyjęła imię za nazwisko (niewątpliwie bowiem chodzi o Władysława), skąd jej zainteresowanie tematyką polską – na to pytanie nie znam odpowiedzi, choć od dawna jej szukam. Mamy bowiem w twórczości tej pisarki jeszcze jedną „polską” zagadkę, jaką jest zbieżność wątku powieści Silas Marner, wydanej w 1861 roku, i Jermoły Kraszewskiego, wydanej w 1857 roku, a więc wcześniejszej o cztery lata i wówczas nietłumaczonej. Różne można snuć na ten temat przypuszczenia. Jedyne udokumentowane źródło zainteresowania George Eliot sprawami polskimi, jakie znalazłam, to fakt, że jej pasierb, Thomie Lewes, pragnął jechać do Polski, by walczyć z Rosjanami, rodzina jednak odwiodła go od tego pomysłu i w zamian wysłała do Afryki na polowania na grubą zwierzynę. Polskie pochodzenie Willa Ladislawa nie było mu pomocą w skomplikowanym romansie w Middlemarch – na niemal wszystkich szczeblach angielskiej drabiny społecznej wytykano mu pogardliwie domieszkę obcej krwi „wszystko jedno czy polskiej, czy żydowskiej” – co pozwalam sobie pozostawić bez komentarza naszym rodzimym szowinistom. Miasteczko Middlemarch to jedna z ważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej i wstyd doprawdy, że ukazuje się w Polsce dopiero u progu XXI wieku. George Eliot, jedna z najbardziej
nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzucała opinii publicznej, angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej, nadając mu odpowiedni ciężar gatunkowy. Twórczość George Eliot stanowi ogniwo pomiędzy dotychczasową beletrystyką, będącą opisem wydarzeń, a powieścią z określonym założeniem filozoficznym, bliżej jej więc do Henry Jamesa niż do Dickensa. Prawdziwe nazwisko George Eliot brzmiało: Mary Ann Evans. Urodziła się na Arbury Farm koło Nuneaton w hrabstwie Warwick w 1819 roku jako piąte dziecko Roberta Evansa. Fakty te są istotne, gdyż krajobraz Warwickshire stanowi tło każdej jej powieści rozgrywającej się w prowincjonalnej Anglii, a postać ojca jest prawzorem postaci Kaleba Gartha w Miasteczku Middlemarch. Pan Evans był rządcą majątku Arbury Hall, leżącego nieopodal Coventry, zdolnym budowniczym i geometrą, znanym z uczciwości i prawości charakteru. Z rodzeństwa najbliższy był pisarce jej brat Izaak – największa miłość lat dziecinnych, przeniesiona na karty Młyna nad Flossą. Miasto Coventry uważane jest za prototyp Middlemarch. Posłano ją do szkoły już w piątym roku życia, a w dziewiątym przeniesiono najpierw na pensję panny Lewis, żarliwej ewangeliczki, następnie zaś do szkoły w Coventry, prowadzonej przez siostry Franklin, kalwinki. Żarliwość religijna przyszłej pisarki i uleganie skrajnościom były ogromne; wraz z wiadomościami z geografii i rachunków przejęła kalwinizm swoich nauczycieli. Będzie to dla nas istotne, gdy zaczniemy śledzić wewnętrzne walki pana Bulstrode ze światem i sobą samym. W szkole – cóż to musiała być za szkoła – Mary Ann nauczyła się francuskiego i niemieckiego, później opanowała również włoski, grekę i łacinę. Była więc osobą bardzo wykształconą, co nie przeszkodziło jej
z kalwińską pryncypialnością uważać wszelkich rozrywek za występek. W 1841 roku przeniosła się z ojcem i rodziną na stałe do Coventry, gdzie zaczęła pogłębiać studia, zwłaszcza filozoficzne i teologiczne, i zawierać nowe znajomości w liberalnych kręgach miasteczka. Doprowadziło to do całkowitej odmiany jej religijnych zapatrywań – utraciła wiarę i pozostała do śmierci jawną agnostyczką. Po śmierci ojca osiadła w Londynie i zaczęła pracować w liberalnym czasopiśmie Westminster Review wydawanym przez Johna Chapmana. W Londynie znalazła się w najwyższych intelektualnych kręgach – poznała Dickensa, Thackeraya, Tennysona, Carlyle’a, Darwina i Herberta Spencera. Poznała tam również krytyka i pisarza, George’a Lewesa, w którym się zakochała. Lewes był żonaty i choć żona go opuściła, nie mógł uzyskać rozwodu. Mary Ann Evans podjęła wówczas niebywale odważną decyzję – postanowiła związać się z Lewesem bez formalnego aktu małżeństwa. Reakcja świata była z początku niesłychanie przykra – parę spotkał ostracyzm towarzyski, a również rodzinny. Ukochany brat Izaak zerwał z Mary Ann wszelkie kontakty. George Lewes okazał się przez blisko ćwierć wieku, aż do śmierci, nie tylko wiernym i oddanym mężem, ale i nieocenionym doradcą literackim. Mary Ann, która uważała się dotychczas za tłumaczkę i krytyka, pod jego wpływem zaczęła pisać opowiadania. Od początku pisała pod pseudonimem. „George” – ze względu na George’a Lewesa, a poza tym Eliot „to takie ładne, krągłe słowo”. Talent jej został uznany bardzo szybko i znakomite recenzje wynagrodziły wcześniejsze upokorzenia. Jej dorobek literacki jest pokaźny, najważniejsze powieści to: Adam Bede, Daniel Deronda, Felix Holt, The Radical, Młyn nad Flossą, Middlemarch Romola i wspomniany już wyżej Silas Marner. Miasteczko Middlemarch wszyscy ówcześni
krytycy okrzyknęli zgodnie arcydziełem. Oprócz satysfakcji pisarskiej przyszła również satysfakcja finansowa – George Eliot uzyskiwała od swojego wydawcy, Williama Blackwooda, bardzo wysokie honoraria. Za Middlemarch autorka otrzymała dziewięć tysięcy funtów. Była to na owe czasy ogromna suma. Charlotte Brontë za każdą kolejną powieść dostawała od swego wydawcy pięćset funtów. Po pewnym czasie towarzystwo londyńskie, a przynajmniej jego część, zaczęło zabiegać o względy wziętej autorki, dając jej satysfakcję za uprzednie upokorzenia. Nawet królowa Wiktoria, rówieśnica George Eliot, ów, zdawałoby się, symbol pruderii i pryncypialności, uznała wielkość jej pisarstwa, czytała głośno jej powieści księciu małżonkowi, a w liście do córki stwierdziła, że związek, który z Bóg wie jakich przyczyn nie mógł być zawarty formalnie, jest w jej głębokim przekonaniu święty i prawy. Nie potępiła więc George Eliot. Potępiło ją jednak duchowieństwo anglikańskie – po śmierci pisarki w 1880 roku odmówiono zgody na pochowanie jej w Opactwie Westminster wśród największych twórców angielskich. A niewątpliwie należało się jej to miejsce. Erudycja i inteligencja, połączone ze znakomitym zmysłem obserwacji i ciepłym poczuciem humoru przyniosły literaturze angielskiej kilka świetnych, niezapomnianych pozycji o wyjątkowo szlachetnej tonacji moralnej. Po pierwszym okresie ogromnego powodzenia zainteresowanie pisarstwem George Eliot w wieku XX zaczęło przygasać, może również dlatego, że te powieści stanowiły obowiązkową lekturę szkolną, a któż lubi czytać pod przymusem. Ostatnio jednak nastąpił renesans jej twórczości, czego efektem jest znakomity angielski serial telewizyjny Middlemarch, ze świetną obsadą, oglądany już niemal przez cały świat. Fabuła powieści okazała się doskonałym materiałem filmowym, dialogi przenoszono niemal dosłownie, a recenzje były równie entuzjastyczne jak
w chwili pierwszego wydania książki. Po Middlemarch sięgnęła znowu cała Anglia. Sądzę, że warto, by sięgnął po tę książkę i polski czytelnik. Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Preludium Któż spośród tych, co pragną poznać dzieje człowieka i dowiedzieć się, jak owa tajemnicza mieszanka reaguje na różnorakie eksperymenty dokonywane przez Czas, nie zadumał się choćby przez chwilę nad życiem świętej Teresy i nie uśmiechnął dobrotliwie na myśl o małej dziewczynce, która pewnego ranka wyruszyła w świat z młodszym braciszkiem, by szukać męczeństwa w krainie Maurów? Trzymając się za ręce, z oczyma szeroko otwartymi, wymaszerowali z surowej Avila, bezradni niby para sarniąt, choć ich ludzkie serca biły już narodowym rytmem, kiedy stanęła na ich drodze codzienna rzeczywistość w postaci wujów i kazała zrezygnować z wielkiego zamierzenia. Ta dziecięca pielgrzymka była właściwym początkiem. Namiętna, idealistyczna natura Teresy pragnęła życia wypełnionego dziełem: cóż mogły dla niej znaczyć opasłe romanse rycerskie czy towarzyskie podboje pięknej panny? Trawiący ją ogień szybko spopielał to liche paliwo, a podsycany od wewnątrz szukał jakiejś nieogarnionej satysfakcji, jakiegoś celu, który by nigdy nie usprawiedliwił znużenia, który by w miejsce desperacji wniósł porywającą świadomość życia poza nią samą. Znalazła takie dzieło w reformie zakonu. Owa Hiszpanka, żyjąca przed trzystu laty, nie była z pewnością ostatnią tego rodzaju kobietą. Niejedna narodziła się od tego czasu Teresa, której życie nie zostało wypełnione żadną treścią, umożliwiającą dokonanie w przyszłości jakiegoś wiekopomnego dzieła; egzystencja tych kobiet była albo pełna nieporozumień wynikających z fatalnego połączenia wielkości ducha i niedostatku możliwości, albo też kończyła się tragiczną klęską nieuświęconą przez poetę, nieopłakaną, zapomnianą. Mimo lichego światła i skomplikowanych warunków, w jakich żyły, starały się kształtować swoje myśli i czyny w szlachetnej zgodzie,
a mimo to przeciętnym oczom ich wysiłki wydawały się niespójne i niejasne. Te późniejsze Teresy nie znajdowały wsparcia w żadnych konsekwentnych koncepcjach społecznych ani systemach, które takim płomiennym duszom mogłyby zastąpić wiedzę. Ich żarliwość oscylowała pomiędzy nieokreślonym idealizmem a zwykłymi kobiecymi tęsknotami, z czego pierwsze potępiane było jako ekstrawagancja, a drugie – jako niewłaściwość. Niektórzy sądzą, że takie zagubione istnienia są skutkiem kłopotliwej nijakości, jaką Najwyższa Potęga nadała naturze kobiecej; gdyby przyjąć jeden wyznacznik kobiecego ograniczenia, tak określony jak na przykład możność zliczenia do trzech i nie więcej, można by mówić o społecznym losie kobiety z naukową pewnością. Tymczasem pozostaje nam owa nijakość, kryjąca jednak w sobie o wiele więcej różnorodności, niżby o tym świadczyły tak bardzo do siebie podobne modne fryzury czy wzięte romanse, wierszem i prozą. Tu i tam, na ciemnym stawie, wzrasta wśród kacząt jakieś niespokojne łabędziątko, któremu nie udało się odnaleźć bystrego nurtu rzeki, gdzie mogłoby pływać wraz ze swymi wiosłonogimi braćmi. Co jakiś czas rodzi się jakaś święta Teresa, która ostatecznie nie zakłada niczego, a żar jej serca i tęsknota za nieosiągniętym dobrem ulatują drżące, zaznawszy utrudzeń, miast skupić się na jakimś dawno już uznanym dziele.
KSIĘGA PIERWSZA PANNA DOROTEA BROOKE
Rozdział I Niewiele czynię dobra, bom kobieta, Wszelako dążę wciąż w jego pobliże. Beaumont i Fletcher, The Maid’s Tragedy[1] Starsza panna Brooke odznaczała się tym rodzajem urody, którą skromność ubioru jeszcze bardziej uwydatnia. Miała tak kształtne dłonie i przeguby, że mogła nosić rękawy równie pozbawione stylu jak te, w jakich ukazywali Madonnę włoscy malarze, a jej profil, sylwetka i sposób bycia nabierały dodatkowej godności dzięki prostocie stroju, który w zestawieniu z prowincjonalną modą robił podobne wrażenie jak piękny cytat z Biblii – czy naszych dawnych poetów – na szpalcie dzisiejszej gazety. Mówiono o niej, że jest bardzo mądra, ale zaraz dodawano, że jej siostra Celia ma więcej zdrowego rozsądku. A przecież Celia nosiła niewiele więcej ozdób i tylko bystry obserwator mógł dostrzec, że jej suknia nieco się różni od sukni siostry, a w jej kroju pojawia się cień kokieterii; akceptowała bowiem w dużej mierze racje, dla których starsza panna Brooke ubierała się z taką prostotą. Nie bez znaczenia była tu świadomość przynależności do określonej sfery: ród Brooke’ów, choć niearystokratyczny w ścisłym tego słowa znaczeniu, był niewątpliwie świetnie skoligacony; w kilku ostatnich pokoleniach nie znalazłoby się wśród jego przodków nikogo, kto by się parał kupiectwem czy sklepikarstwem – nikogo poniżej admirała czy pastora, a był tam nawet pewien purytański dżentelmen, który służył Cromwellowi, a następnie [1] Jeżeli nie zaznaczono inaczej, motta w przekładzie Barbary Kopeć- Umiastowskiej.
wrócił na łono Kościoła i z wszystkich politycznych perturbacji wyszedł z pokaźnym majątkiem rodowym. Młode damy z takim nazwiskiem, mieszkające w cichym dworze, uczęszczające do wiejskiego kościółka, niewiele większego niż ich salon, musiały, rzecz jasna, uznawać fatałaszki za rzecz godną ambicji kramarskiej córki. Do tego dodać należy związany z urodzeniem nawyk oszczędności, który w owych czasach sprawiał, że zbytek w ubiorze stanowił pierwszą pozycję do skreślenia, jeśli potrzebne były fundusze na coś, co dobitniej by świadczyło o przynależności do ich sfery. Takie przyczyny dostatecznie tłumaczyłyby ową prostotę ubioru, niezależnie od uczuć religijnych, jednak w przypadku starszej panny Brooke właśnie religia była czynnikiem decydującym. Celia akceptowała potulnie poglądy siostry, nasycając je tylko owym zdrowym rozsądkiem, który potrafi przyjmować najwznioślejsze nawet idee bez przesadnej egzaltacji. Dorotea umiała na pamięć wiele wyjątków z Myśli Pascala oraz z pism Jeremy’ego Taylora; uważała, że człowiek, który patrzy na losy ludzkości przez pryzmat chrześcijaństwa, musi dojść do wniosku, że troska o modny strój to zajęcie godne pomyleńca. Nie potrafiła pogodzić niepokojów życia wewnętrznego, z którego wynikają przecież wieczyste konsekwencje, z żywym zainteresowaniem modną narzutką czy sztuczną wypukłością przymarszczonej materii. Miała filozoficzny umysł, który ze swej istoty tęsknił za jakąś wzniosłą koncepcją świata, obejmującą również parafię Tipton oraz jej, Dorotei Brooke, reguły postępowania w tej parafii; uwielbiała wielkość i intensywność i natychmiast akceptowała wszystko, co w jej oczach nosiło ich znamiona; mogłaby szukać męczeństwa, potem z niego rezygnować, by jednak wreszcie doznać męczeństwa, ale wcale nie tam, gdzie go szukała. Niewątpliwie takie cechy charakteru u panny na wydaniu stanowiły pewną zawadę i sprawiały, że o jej losach nie decydowała, jak to bywa w zwyczaju, uroda, próżność, czy też choćby psie przywiązanie. Z tym wszystkim ona, starsza z sióstr, nie miała jeszcze
dwudziestu lat, i tak jak jej młodsza siostra od śmierci rodziców przed kilku laty otrzymywała wykształcenie wedle przypadkowego, wąskiego programu, najpierw w pewnej rodzinie angielskiej, a potem w rodzinie szwajcarskiej w Lozannie, gdzie umieścił je ich nieżonaty stryj i opiekun, pragnąc w ten sposób powetować im, niedolę sieroctwa. Nie minął jeszcze rok, odkąd zamieszkały w Tipton Grange razem z owym stryjem, mężczyzną dochodzącym sześćdziesiątki, o ustępliwym usposobieniu, zmiennych poglądach i chwiejnych sympatiach politycznych. W młodości podróżował i jak uważano w tej części hrabstwa, nabrał nieco chaotycznego sposobu myślenia. Wnioski pana Brooke równie trudno było przewidzieć jak pogodę: można było tylko bezpiecznie założyć, że będzie działał w najlepszych intencjach, a do realizacji swych celów użyje jak najmniej pieniędzy. Najbardziej bowiem niezborne i niezdyscyplinowane umysły mają w sobie jakieś określone ziarna przyzwyczajeń; bywa, że ktoś nie troszczy się o żadne swoje sprawy i pamięta jedynie o własnej tabakierze, jeśli jednak o nią idzie, jest czujny, podejrzliwy i zaborczy. Dziedziczna skłonność do purytanizmu nie ujawniła się w panu Brooke, natomiast wyraźnie dawała o sobie znać u Dorotei, zarówno w jej wadach, jak zaletach, na przykład w irytacji na stryjowskie gadanie lub na jego sposób prowadzenia majątku, tak „by wszystko pozostawało, jak jest”. Z tym większym utęsknieniem młoda panna wyglądała chwili, kiedy dojdzie pełnoletności i będzie miała pewną swobodę w dysponowaniu pieniędzmi na jakieś szlachetne cele. Uważano ją za bardzo bogatą: obie siostry otrzymywały po rodzicach siedemset funtów rocznie każda, a gdyby Dorotea wyszła za mąż i miała syna, ten dziedziczyłby majątek pana Brooke przynoszący około trzech tysięcy rocznie – dochód, który wydawał się oszałamiający wielu prowincjonalnym rodzinom, omawiającym dotąd jeszcze ostatnie pociągnięcie pana Peela w Kwestii
Katolickiej, rodzinach, które nawet nie umiałyby sobie wyobrazić przyszłych metod zbijania majątku ani tej olśniewającej plutokracji, co tak szlachetnie podniosła do rangi godności konieczność życia w wielkim stylu. Jakżeby Dorotea miała nie wyjść za mąż? Panna tak urodziwa i z takimi widokami na przyszłość? Nic nie mogło stanąć temu na przeszkodzie prócz jej zamiłowania do skrajności i upartej chęci dostosowywania życia do własnych wyobrażeń, co przewidującemu mężczyźnie kazałoby się zawahać przed złożeniem jej propozycji małżeńskiej, ją zaś mogło nawet skłonić do odrzucenia każdych oświadczyn. Młoda panna, dobrze urodzona, bogata, która klęka nagle przy łożu chorego wyrobnika i modli się żarliwie, jakby myślała, że żyje w czasach apostołów, której przychodzą dziwne pomysły, by pościć jak papistka lub ślęczeć nocą nad starymi księgami teologicznymi! Taka żona mogłaby pewnego pięknego ranka obudzić człowieka zaskakującą propozycją, na co ma pójść jej posag, propozycją niemającą nic wspólnego ani z ekonomią polityczną, ani koniecznością utrzymywania koni wierzchowych; doprawdy, człowiek powinien dwa razy pomyśleć, nim zaryzykuje podobny związek. Od kobiet nie oczekuje się zdecydowanych poglądów; ponadto fakt, że ich poglądy nie mają żadnego wpływu na postępowanie, jest największą poręką zarówno dla społeczeństwa, jak życia rodzinnego. Normalni ludzie robią to samo, co ich bliźni, toteż jeśli pojawiają się gdzieś jacyś szaleńcy, łatwo ich rozpoznać i unikać. Na wsi opinia o dwóch nowo przybyłych pannach, nawet wśród farmerów, skłaniała się na ogół na korzyść Celii, która była taka miła i wyglądała tak niewinnie, podczas gdy ogromne oczy starszej siostry, podobnie jak jej pobożność, wydawały się zbyt niezwykłe i osobliwe. Biedna Dorotea! W porównaniu z nią niewinnie wyglądająca Celia była osobą bywałą i doświadczoną; o ileż subtelniejszy jest umysł ludzki od
tkanki, która osłania go z zewnątrz niby tarcza zegarowa czy herbowa. Jednakże każdy, kto się zetknął z Doroteą, choćby był nawet, wskutek owych niepokojących pogłosek, uprzedzony do niej, stwierdzał, że jest obdarzona urokiem, który w niepojęty sposób daje się z tym wszystkim pogodzić. Większość mężczyzn uważała, że wygląda czarująco na koniu. Dorotea uwielbiała świeże powietrze, wieś i wszystko, co się z nią łączyło, a kiedy jej oczy i policzki błyszczały radością, wcale nie przypominała dewotki. Jazda konna była słabostką, na którą pozwalała sobie mimo wyrzutów sumienia i wciąż czekała dnia, kiedy się jej wyrzeknie. Była otwarta, żarliwa, bez cienia zarozumialstwa; doprawdy, miło było patrzeć, jak jej wyobraźnia przyozdabia Celię we wdzięki o wiele większe niż jej własne, a jeśli się zdarzyło, że jakiś pan pojawiał się we dworze nie po to, żeby się zobaczyć ze stryjaszkiem, wyciągała z tego natychmiast wniosek, że na pewno kocha się w Celii. Na przykład sir James Chettam, na którego starała się patrzeć oczyma Celii, rozważając w duchu, czy siostra powinna go przyjąć, czy odrzucić. Gdyby jej ktoś powiedział, że przecież baronet zabiega o nią samą, uznałaby to za niestosowny żart. Przy wszystkich wysiłkach, by poznać rzeczywistość, Dorotea zachowała bardzo dziecinne wyobrażenia o małżeństwie. Była pewna, że przyjęłaby oświadczyny mądrego Hookera[2] , gdyby się była urodziła na czas i zdążyła go ustrzec od straszliwego błędu, jaki popełnił, wybierając taką, a nie inną kobietę na żonę; albo Johna Miltona, gdy dotknęła go ślepota, albo jakiegoś innego wielkiego człowieka, którego dziwactwa znosiłaby ze wzniosłą pobożnością. Ale sympatyczny, przystojny baronet, który odpowiadał „oczywista” na każdą jej uwagę, nawet kiedy wyrażała wątpliwości – czymże by mógł ją zainteresować jako konkurent? Prawdziwie cudowne małżeństwo to takie, gdzie mąż [2] Richard Hooker (1554-1600) – teolog, rzekomo nieszczęśliwy w małżeństwie. W czasach Elżbiety I pisał prace w obronie Kościoła Anglii.
jest jakby ojcem, zdolnym nauczyć żonę nawet hebrajskiego, gdyby tego chciała. Te osobliwości jej charakteru sprawiały, że okoliczne towarzystwo miało za złe panu Brooke, iż nie zapewnił bratanicom jakiejś damy w średnim wieku w roli towarzyszki i opiekunki. Ale on sam tak bardzo się bał apodyktycznych kobiet – a taką zapewne okazałaby się owa osoba – że pozwolił, aby Dorotea wyperswadowała mu ten pomysł, i znalazł dość odwagi, by stawić w tej sprawie czoło całemu światu, to znaczy pani Cadwallader, żonie miejscowego plebana, oraz nielicznej grupce ziemian, z którymi utrzymywał stosunki w tym północno-wschodnim zakątku hrabstwa Loam. Tak więc starsza z sióstr prezydowała w domu stryjaszka, a nowa godność i związana z nią estyma wcale nie wydawały się jej przykre. Sir James Chettam miał być tego wieczoru na kolacji w Grange wraz z pewnym panem, którego dziewczęta nigdy jeszcze nie widziały, a co do którego Dorotea żywiła jakieś wzniosłe nadzieje. Na kolacji spodziewano się bowiem wielebnego Edwarda Casaubona, uważanego w hrabstwie za człowieka ogromnej wiedzy, który podobno od wielu lat pracował nad wiekopomnym dziełem na temat historii religii i który ponadto miał majątek odpowiednio duży, by dodać blasku swej pobożności; posiadał również własne poglądy, ale te miały się jaśniej uwidocznić dopiero w księdze, kiedy zostanie wydana. Samo jego nazwisko robiło wrażenie trudne do oszacowania bez użycia ścisłych miar naukowych. Tego dnia Dorotea wróciła wcześniej z przedszkola, które założyła we wsi, i zasiadła na swoim ulubionym miejscu w ładnym saloniku dzielącym sypialnie obu sióstr z mocnym postanowieniem, że wykończy projekty jakichś budynków (ogromnie lubiła to zajęcie), kiedy Celia, która spoglądała na nią z wahaniem i prosząco, powiedziała wreszcie: – Doroteo, kochanie, jeśli pozwolisz… jeśli nie jesteś zbyt zajęta…
może mogłybyśmy dzisiaj przejrzeć zostawioną nam przez mamę biżuterię i podzielić się nią? Mija dokładnie sześć miesięcy, od kiedy stryjaszek ci ją wręczył, a ty dotąd nawet na nią nie spojrzałaś. Na buzi Celii ukazał się cień nadąsania, na prawdziwe dąsy nie pozwalał zbożny lęk przed Doroteą oraz zasady, dwie siły sprawcze, które, poruszone nieopatrznie, mogły wywołać sekretne napięcie. Spojrzawszy niepewnie na siostrę, Celia zobaczyła z ulgą, że zwracające się ku niej oczy Dorotei pełne są rozbawienia. – Cóż z ciebie za cudowny kalendarzyk, Celio! Czy to sześć miesięcy księżycowych czy kalendarzowych? – Mamy dzisiaj ostatni dzień września, a stryjaszek dał ci biżuterię pierwszego kwietnia. Pamiętasz przecież, powiedział, że ze szczętem o niej zapomniał. A i ty pewno o niej nawet nie pomyślałaś, odkąd ją zamknęłaś tutaj, w sekretarzyku. – Wiesz przecież, kochanie, że nie powinnyśmy nosić tej biżuterii. – W ciepłym tonie Dorotei brzmiała i serdeczność, i chęć usprawiedliwienia. Trzymała w ręku ołówek i kreśliła na marginesie projektu jakieś małe, dodatkowe szkice. Celia oblała się pąsem i zrobiła poważną minę. – Sądzę, że gdybyśmy ją gdzieś schowały i przestały o niej myśleć, okazałybyśmy brak szacunku dla pamięci mamy… A poza tym – dodała po chwili wahania, a w gardle jej wzbierał szloch upokorzenia – naszyjniki często się teraz nosi, nawet Madame Poinçon, która pod pewnymi względami była bardziej surowa niż ty, nie wyrzekała się biżuterii. A jeśli idzie o chrześcijan… na pewno są w niebie kobiety, które za życia nosiły klejnoty… – Kiedy Celii bardzo zależało na tym, by kogoś przekonać, dawała świadectwo swoich sił umysłowych. – Chciałabyś je nosić? – zawołała Dorotea, a zdumienie nad dokonanym odkryciem ożywiło całą jej postać i nadało ruchom
dramatyczności zapożyczonej od tej właśnie pani Poinçon, która nosiła biżuterię. – W takim razie wyjmijmy ją zaraz. Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedziała? Ale klucze, klucze! – ścisnęła dłońmi skronie, zdesperowana brakiem pamięci. – Klucze są tutaj. – Tę wiadomość Celia miała już od dawna gotową i przemyślaną. – Otwórz, proszę, dużą szufladę w sekretarzyku i wyjmij szkatułkę z biżuterią. Po chwili szkatułka stała otwarta, a rozłożone na stole klejnoty utworzyły przed oczyma sióstr wspaniały kwietnik. Nie była to wielka kolekcja, ale kilka sztuk odznaczało się ogromną urodą; na pierwszy rzut oka największe wrażenie robił naszyjnik z ametystów w pięknej złotej oprawie, a również krzyżyk z pereł, w którym tkwiło pięć brylantów. Dorotea natychmiast zapięła siostrze naszyjnik na szyi, do której przyległ ściśle jak bransoletka, a krąg, jaki w ten sposób powstał, znakomicie podkreślał linię głowy i szyi Celii, w stylu Henrietty Marii[3] , co mogła wyraźnie stwierdzić w stojącym naprzeciwko zwierciadle. – No, proszę, Celio! Możesz go włożyć do tej sukni z indyjskiego muślinu. Ale krzyżyk będzie bardziej odpowiedni do ciemnej sukni. Celia starała się powściągnąć uśmiech zadowolenia. – Och, Dodo, ten krzyż musisz zatrzymać dla siebie. – Nie, moja droga, nie, nie. – Dorotea odrzuciła propozycję niedbałym gestem dłoni. – Musisz, musisz naprawdę; bardzo do ciebie pasuje, zwłaszcza do twojej czarnej sukni – nalegała Celia. – Ten krzyżyk mogłabyś nosić. – Za żadne skarby świata, za żadne skarby świata. Krzyż to ostatnia rzecz, jakiej mogłabym użyć jako ozdobę. – Dorotea zadrżała lekko. [3] Henrietta Maria – żona Karola I, przedstawiana zawsze z naszyjnikiem z pereł.
– Wobec tego będziesz mnie uważała za grzesznicę, jeśli go zacznę nosić. – W głosie Celii brzmiał niepokój. – Nie, droga moja. – Dorotea pogładziła siostrę po policzku. – Ludzkie dusze też mają rozmaite rodzaje cery; to, co pasuje do jednej, nie pasuje do drugiej. – Ale mogłabyś go zachować przez pamięć dla mamy. – Nie, mam inne po niej pamiątki: pudełko z drzewa sandałowego, które tak bardzo lubię – masę rzeczy. Naprawdę, to wszystko jest twoje, kochanie. Nie będziemy więcej mówić na ten temat. Masz, zabieraj swoją własność! Celia czuła się troszkę urażona. W tej purytańskiej tolerancji kryło się silne poczucie własnej wyższości, niemal równie drażniące dla zrównoważonej jasnowłosej panny, co purytańskie prześladowania. – Jakże ja mogę nosić ozdoby, jeśli ty, moja starsza siostra, nie chcesz ich nosić? – Doprawdy, Celio, prosisz o zbyt wiele: żebym ja miała obwieszać się błyskotkami dla twojego dobrego samopoczucia! Gdybym włożyła taki naszyjnik, zakręciłoby mi się w głowie. Świat zawirowałby razem ze mną i nie ustałabym na własnych nogach. Celia rozpięła naszyjnik i zdjęła go. – Dla ciebie byłby trochę za krótki, lepsze byłoby coś dłuższego, płaskiego – powiedziała z pewnym zadowoleniem. Fakt, że naszyjnik z każdego punktu widzenia był nieodpowiedni dla Dorotei, sprawiał, że Celia przyjęła go z lżejszym sercem. Otworzyła teraz pudełeczko z pierścionkami: oczom sióstr ukazał się piękny szmaragd z brylantami i właśnie w tym momencie słońce wychyliło się zza chmury i rzuciło jasny promień na stół. – Jakie te kamienie piękne – szepnęła Dorotea w nowym przypływie uczuć równie niespodzianych, jak ten promień. – Zdumiewające, jak
barwy potrafią głęboko przenikać człowieka, podobnie jak zapach. Pewno dlatego w Objawieniu świętego Jana szlachetne kamienie służą za duchowe emblematy. Wyglądają jak odpryski nieba. Ten szmaragd jest najpiękniejszy z tych wszystkich kamieni. – Popatrz, jest do niego bransoletka, to komplet – ucieszyła się Celia. – Wcale jej nie zauważyłyśmy. – Śliczne – Dorotea wsunęła pierścionek i bransoletę na pięknie wymodelowany palec i przegub dłoni, a potem, zwróciwszy rękę ku oknu, podniosła ją na wysokość oczu. Przez cały czas starała się w myślach usprawiedliwić swój zachwyt nad tymi barwami, włączając je w mistyczną radość religijnego przeżycia. – Wzięłabyś je, Doroteo? – spytała Celia niepewnym głosem, bo w głowie jej postała zdumiewająca myśl, że siostra okazuje pewną słabość, jak również taka, że szmaragdy bardziej niż amarantowe ametysty pasowałyby do jej własnej cery. – Musisz wziąć ten cały komplet, jeśli nie chcesz niczego więcej. Ale popatrz, te agaty też są bardzo ładne i takie spokojne. – Tak, zatrzymam pierścionek i bransoletkę – powiedziała Dorotea. Potem, spuszczając bezwładnie rękę na stół, dodała innym już tonem: – Pomyśl o tych nieszczęśnikach, którzy szukają takich kamieni, szlifują je i potem sprzedają! – Znowu umilkła i Celia pomyślała, że siostra ma zamiar wyrzec się tych klejnotów, co zresztą powinna zrobić, jeśli jest konsekwentna. – Tak, kochana moja, zatrzymam je – powtórzyła ze zdecydowaniem Dorotea. – Ale zabierz resztę, i szkatułkę też. Ujęła znów ołówek, nie zdejmując klejnotów i wciąż na nie patrząc. Postanowiła często je nosić na ręku, by cieszyć oczy tymi malutkimi fontannami czystej barwy. – Będziesz je nosiła w towarzystwie? – Celia wpatrywała się w siostrę, naprawdę ciekawa jej odpowiedzi.
Dorotea rzuciła na nią szybkie spojrzenie. Mimo upiększania w wyobraźni tych, których kochała, zdobywała się od czasu do czasu na ostry sąd o nich, zaprawiony nawet odrobiną zjadliwości. Jeśli starsza panna Brooke stałaby się kiedykolwiek całkowicie łagodna, to z pewnością nie na skutek braku wewnętrznego ognia. – Może – odparła wyniośle. – Nie wiem, do jakiego poziomu mogę się jeszcze zniżyć. Celia poczerwieniała i zrobiło się jej przykro; pojęła, że uraziła siostrę, i nie śmiała nawet skwitować miłymi słowami podarunku z biżuterii, którą włożyła z powrotem do szkatułki i schowała do sekretarzyka. Dorotei też było przykro i szkicując dalej, zapytywała samą siebie, czyjej uczucia i słowa podczas tej rozmowy zakończonej drobnym wybuchem były naprawdę szczere. Celia nie miała najmniejszego poczucia winy: pytanie, jakie postawiła, było naturalne i usprawiedliwione, powtarzała więc sobie w duchu, że Dorotea jest niekonsekwentna; powinna była albo wziąć taką część biżuterii, jaka jej się należy, albo po tym, co powiedziała, zrzec się jej całkowicie. „Jestem pewna, a przynajmniej mam nadzieję – myślała Celia – że noszenie naszyjnika nie przeszkodzi mi w pacierzach. I wcale nie uważam, żeby poglądy Dorotei musiały mnie obowiązywać, teraz kiedy już zaczynamy bywać w towarzystwie, chociaż dla niej, rzecz jasna, powinny być zobowiązujące.Ale Dorotea nie zawsze jest konsekwentna”. Tak rozmyślała Celia pochylona nad swym haftem, gdy usłyszała, że siostra ją woła. – Chodź no tu, Kitty, popatrz na mój projekt; mogłabym pomyśleć, że ze mnie wielki architekt, gdybym jeszcze potrafiła sobie poradzić ze schodami i kominkiem. Gdy Celia pochyliła się nad projektem, Dorotea przytuliła
pieszczotliwie policzek do jej ramienia. Celia zrozumiała, co ten gest znaczy. Dorotea uznała, że nie miała racji, a Celia jej wybaczyła. Odkąd sięgały pamięcią, krytycyzm Celii wobec starszej siostry mieszał się ze zbożnym lękiem. Zawsze czuła ciężar swojego jarzma – ale przecież jarzmo nie wyklucza posiadania własnych poglądów.
Rozdział II „Dime; no ves aquel caballero que hácia nosotros viene sobre un caballo rucio rodado que trae puesto en la cabeza un yelmo de oro?”. „Lo que veo y columbro – respondiò Sancho – no es sino un hombre sobre un asno pardo como el mio, que trae sobre la cabeza una cosa que relumbra”. „Pues ese es el yelmo de Mambrino”, dijo Don Quijote. – Powiedz mi, czy nie widzisz rycerza, co się ku nam zbliża na siwojabłkowitym koniu, a na głowie ma hełm złoty? – To, co widzę i rozróżniam – odpowiedział Sancho – jest tylko człek na ośle szarym jak mój, który na głowie ma coś świecącego. – To właśnie jest hełm Mambryna – rzekł Don Kichote[4]. Manuel de Cervantes, Don Kichote – Sir Humphry Davy – dywagował nad zupą pan Brooke, nawiązując ze swą jowialną swobodą do uwagi sir Jamesa, że studiuje Chemię rolną Davy’ego. – No proszę, sir Humphry Davy, jadłem z nim przed laty kolację u Cartwrighta, a był wtedy z nami Wordsworth, ten poeta, ma się rozumieć, Wordsworth. Osobliwa sprawa. Studiowałem w Cambridge w [4] Przeł. Anna Ludwika Czerny, Zygmunt Czerny.
Busia1904• 2 lata temu
Czy są to obie części?