Prolog
Wyobraź sobie, proszę, twarz dziecka.
Leży w łóżku, przygotowana do snu, ale nie śpi. Podniecenie
i oczekiwanie nie pozwalają jej zasnąć. Jest mała, ma nie więcej
niż cztery lata. Jej twarzyczkę w kształcie serca oświetla przy-
ćmiony blask płonącej w korytarzu lampy.
Na podeście słychać ciche kroki i drzwi otwierają się. Na
podłogę sypialni pada prostokąt światła.
‒ Nie możesz zasnąć?
Dziewczynka energicznie potrząsa głową i uśmiecha się.
Oboje znają przyczynę jej niepokoju.
Ojciec dziewczynki siada na łóżku. Jego ciężar napina wy-
krochmaloną pościel, która szczelnie otula jej ciało. Dziew-
czynka czuje się pewnie i bezpiecznie. W tej chwili do niej
należy świat absolutów, którego granice tworzy łóżko. Jej
wyobraźnia jednakże wykracza poza te granice, jak gdyby pra-
gnęła sięgnąć poza pokój do odległego miejsca, do innego
świata.
‒ Podniecona dniem jutrzejszym? ‒ pyta ojciec.
‒ Aha. ‒ Dziewczynka poważnie kiwa głową. ‒ Nie mogę
się doczekać.
Ojciec jest potężnie zbudowanym mężczyzną po czterdzie-
stce, wysokim i silnym, z długimi nogami, mocnymi ramionami
oraz wielkimi, stwardniałymi dłońmi. Posiada również deli-
katne cechy: wielkie, łagodne szare oczy i spokojny, pełen roz-
wagi głos. Mówi z miękkim irlandzkim akcentem. Jest ubrany w
starą kraciastą koszulę i błękitne dżinsy tak spłowiałe, że ich
barwa pasuje do jego oczu. Wszystko razem sprawia, że wy-
gląda na zatroskanego chłopca.
Uśmiecha się do córeczki.
‒ Najpierw musisz trochę się przespać. Uspokój się. Za-
mknij oczy.
Dziewczynka zwija się w kłębek, wtula w poduszki i mocno
zamyka oczy. Ojciec wygładza przykrywające ją prześcieradło,
a potem delikatnie, leciutko, pieści dłonią jej policzek. Ten gest
dziewczynka zna od urodzenia ‒ czułe muśnięcie będące
skoncentrowanym wyrazem miłości i ciepła, prostym sygnałem,
który przekazuje tak wiele.
‒ Kocham cię ‒ szepce mężczyzna.
‒ Kocham cię, tatusiu. ‒ Spogląda na niego, szczęście pło-
nie w jej oczach.
‒ Powiedziałem, zamknij oczy.
Dziewczynka szczelnie zaciska powieki, jak gdyby miało to
przyspieszyć nadejście snu.
Ojciec po chwili milczenia zaczyna śpiewać. Jego głos jest
niski i kojący, słowa płyną jak strumyk ze źródła. Postronnemu
słuchaczowi kołysanka ojca wydałaby się pozbawioną sensu
mieszaniną przypadkowych mamrocących dźwięków.
‒ Koju mija, koju ija, koju kizia...
Ale dla niej liryczny poemat jest tak znajomy ‒ przez twarz
przemyka lekki uśmiech i prawie „natychmiast oddech staje się
głębszy i spokojniejszy. Dziewczynka powoli zapada w sen.
‒ Koju kizia, koju bazia, koju lali, koju aj, koju utki'taj.
W tych chwilach przed zaśnięciem wyobraźnia dziewczynki
uwalnia się i dryfuje, niesiona na skrzydłach muzyki słów ojca;
wiruje jak korkociąg słodkiego dymu i szybuje do odległego
miejsca.
On przez długi czas siedzi na skraju łóżka. W milczeniu pa-
trzy na córeczkę z tą ledwie dającą się określić miłością, jaką
ojciec czuje do własnego dziecka. Najbardziej zwyczajne
szczegóły napawają go zdumieniem.
Był taki czas, gdy nie zauważał i nie czuł niczego poza bó-
lem. Oczywiście było to przed pojawieniem się Nell.
Nie myśli o własnym oddechu ani o biciu swojego serca, ale
gdy patrzy na córkę‒te zwyczajne funkcje u niej zdają mu się
fenomenem, który przepełnia go nabożnym podziwem. Prosta
architektura jej twarzy jest cudem. Gładka skóra jest cudem.
Rozdział 1
Wiatr od jeziora niesie ciepło lata, ale wysokie, milczące
sosny stłuczone na brzegach dowodzą, że jest to kraina zimy.
Jezioro, wąski zbiornik starej, zimnej, czarnej wody, leży wy-
soko w górach, w kraterze wulkanu liczącego sobie dziesiątki
tysięcy stuleci. Otaczające je granitowe turnie oraz podziura-
wione szczelinami i jaskiniami urwiska są jałowe, dzikie, bez-
ludne. To odizolowane od świata miejsce tworzy tajemną kry-
jówkę.
Miękkie odcienie zieleni, szarości i bladej purpury składają
się na dyskretną paletę barw, kolory są stonowane, jak gdyby
sama natura chciała odwrócić uwagę niepowołanych od swych
wspaniałych tajemnic.
Potrzaskane szczyty to Góry Kaskadowe w stanie Waszyng-
ton. Posępne purpurowe turnie wznoszą się na tle
kobaltowoniebieskiego nieba, usianego chmurami i
enigmatycznego jak sekret zawarty w kamieniu. Niższe partie
gór są nie mniej surowe; szare skały tworzą nad brzegami je-
ziora strome stopnie. Drzewa iglaste, w kolorze miękkiej zie-
leni, rzucają cienie ciemne jak noc. Tylko niebo ‒ rozległe,
błękitne, płonące letnie niebo ‒ wibruje i żyje.
Kompletną ciszę zaburza jedynie szum wiatru w koronach
drzew, plusk wody i grzechot kamyków na brzegu jeziora. Ale
dźwięki natury nie maskują przyciszonego ludzkiego głosu. Jest
to głos kobiety, stłumiony i żałobny.
‒ Koju ija ‒ śpiewa ‒ Koju ija. Koju kizia... Koju bazia... ‒
Brzmi to jak pieśń żałobna, przepełniona smutkiem i żalem. ‒
Koju lali, koju ij...
Ktoś tu mieszka. Kilkaset jardów od jeziora, w wąskiej
kotlinie, stoi przysadzista chata z bali. Jej ściany są posiwiałe z
wieku i niepogody. Otacza ją weranda z nierównych desek; dwa
okna wyglądają na jezioro, z jednej strony wspina się ceglany
komin. Jest to prosta lecz krzepka, osadzona na pewnych
fundamentach konstrukcja. Silne wichry tłukły w nią latami,
grzebały ją okrutne śniegi zim, ale chata przetrwała. Jest pokryta
mchem i porostami do tego stopnia, iż wydaje się, jakby budy-
nek nie tyle został wzniesiony ludzkimi rękami, ile sam wyrósł z
lasu. Niedaleko chaty w jezioro wchodzi krótki drewniany po-
most. .
Dźwięk dobiega z wnętrza. Głos cichnie i słowa rwą się,
jakby śpiewaczka była zbyt wyczerpana, aby kontynuować.
Potem następuje kolejna próba.
‒ Koju utki'taj... ‒ Melodia opada, przeradzając się w
przesyconą niespokojnym żalem skargę. ‒ Aiee m-mou...
To przygnębiający, jakby zwierzęcy dźwięk; zawodzenie
wyraża nie dający się ukoić ból i głęboki strach. Echo wisi w
powietrzu przez chwilę, wiatr i woda milkną, jak gdyby naturę
uciszył przenikający ją smutek.
Przez długą chwilę panuje cisza. Potem, daleko, roz-
brzmiewa inny dźwięk, dźwięk bardziej kłócący się z otocze-
niem niż ta żałobna pieśń. Zaczyna się jako odległe, ale natrętne
brzęczenie ‒ zły, nieprzyjazny odgłos. Potem, w miarę zbliża-
nia, staje się bardziej wyraźny i głośny, bardziej gardłowy i
głęboki. To warkot silnika.
Spomiędzy drzew wypada potężny motocykl. Pędząc z wy-
ciem wzdłuż brzegu zdaje się maszyną piekielną stworzoną do
zniszczenia spokoju, ciszy i piękna scenerii. Jednak motocykli-
sta jest nieświadom swego gwałtownego i niespodziewanego
aktu profanacji.
To otwarte wtargnięcie hałaśliwego produktu technologii
końca dwudziestego wieku podkreśla odosobnioną naturę tego
miejsca, na zatłoczonej planecie nie mogło przecież zachować
się ich wiele. Tu nic nie świadczy o inwazji nowoczesnego
świata ‒ nie ma kabli telefonicznych, anten telewizyjnych,
zaparkowanych samochodów ani nawet najprymitywniejszej
drogi dojazdowej.
Ale motocyklista nie zwraca na to uwagi. Nazywa się Billy
Fisher, jest miejscowym chłopakiem, nieokrzesanym, bezmyśl-
nym młodym człowiekiem, którego braki charakteru stawiają
gdzieś między bandziorem a chuliganem. Ma osiemnaście lat,
oczywiście jeździ bez kasku, jego długie włosy powiewają na
wietrze. Jest ubrany w brudne niebieskie dżinsy i skórzaną
kamizelkę, która odsłania umięśnione ramiona i brzuch.
Billy Fisher jest kiepsko wykształcony i nie posiada stałej
pracy. Jest ślepy na piękno wszelkiego rodzaju, a jego rozrywki
ograniczają się do picia piwa, wszczynania awantur, wdawania
się w bijatyki, grania w bilard, podnoszenia ciężarów i ugania-
nia motocyklem po trudnym, dzikim terenie takim jak ten. By
płacić za te wszystkie przyjemności, ima się prac, które same
wchodzą mu w drogę. Jego najbardziej regularnym zajęciem jest
dostarczanie co miesiąc artykułów spożywczych do tej dziczy.
Billy zahamował w fontannie żwiru i pyłu przed chatą. Wyłą-
czył wyjący silnik, zeskoczył z motocykla i zajął się
odwiązywaniem z tylnego siodełka kartonu z produktami. Cisza
przez kontrast z poprzednim jazgotem zdawała się bardziej
głucha, a nagły dźwięk z domu tym bardziej niesamowity.
‒ Aiee m-mou... m-mou...
Billy Fisher usłyszał zawodzenie i zamarł. Przez chwilę my-
ślał, że to zwierzę ‒ w lasach nie brakowało niedźwiedzi i pta-
ków ‒ ale nawet on potrafił rozpoznać, że w krzyku brakowało
nagłości przedśmiertnego bólu. Bez wątpienia był to pełen wy-
razu ludzki krzyk, przepełniony tęsknotą i smutkiem.
Billy przełknął ślinę i starł krople potu, które nagle zrosiły
mu czoło, po czym dźwignął pudło z jedzeniem na szerokie
ramiona i ruszył ostrożnie w stronę chaty. Rozległ się trzask i
Billy wzdrygnął się nerwowo, ale to tylko wiatr tarmosił stare
siatkowe drzwi.
Fisher bał się. Zatrzymał się u stóp rozklekotanych schodów
ze zjeżonymi na karku włosami. Coś było nie tak, jak powinno.
‒ Dostarcz to gówno i wynoś się w diabły ‒ wymamrotał.
Wspiął się na pierwsze trzy stopnie. ‒ Pani Kellty?
Nie doczekał się odpowiedzi. Billy Fisher nienawidził
comiesięcznych wizyt w chacie. Przejażdżki sprawiały mu
frajdę, ale zawsze był przerażony i czuł wstręt do szalonej starej
pani Kellty, która samotnie mieszkała na tym odludziu. Coś z
nią było nie w porządku ‒ Billy nie był całkiem pewien, co, ale
żywił awersję do starości i choroby. Kobieta miała sztywną i
nienaturalną prawą stronę twarzy, mówiła okropnie niewyraźnie
i trudno było ją zrozumieć. Najgorsze ze wszystkiego były jej
dzikie, wytrzeszczone niebieskie oczy, oczy, które obserwowały
go z bliska, czujnie, jak gdyby kobieta podejrzewała, że po
dostawcy nie można spodziewać się niczego dobrego. Nie da-
wała również napiwków, ani centa.
Billy niechętnie podjął wspinaczkę po schodach i wcisnął się
do kuchni. Rzucił pudło na stół, mając nadzieję, że ten hałas
oznajmi jego przybycie.
‒ Pani Kellty? Ma pani swoje produkty. ‒ Jego oczy śmi-
gały po kuchni, ale rozglądał się bez zainteresowania. Widział
już wszystko wcześniej.
Niskie pomieszczenie było zdominowane przez ogromny
opalany drewnem piec. W starodawnym brzuchaczu z czarnego
żelaza bez przerwy płonął ogień, w dzień i w nocy, od początku
roku do końca. Inne sprzęty były równie staroświeckie. Pod
ścianą stała okuta mosiądzem dębowa skrzynia na lód, dalej
wysoki kredens z przysłoniętymi siatką szafkami i wielka bla-
szana beczka na mąkę. Pani Kellty nie miała bieżącej wody,
brakowało więc zlewu, zamiast niego była szara blaszana misa i
kilka wielkich dzbanów. W pomieszczeniu panował porządek,
podłoga była zamieciona, ale zdaniem Billy'ego Fishera
wszystko było nędzne, ubogie i sprawiało przygnębiające
wrażenie.
Potrząsnął głową dziwiąc się, że ktoś mógł dobrowolnie
zdecydować się na tak proste życie z tak nielicznymi
udogodnieniami.
‒ Obłąkana stara nietoperzyca ‒ wyszeptał głośno.
Nadal nie było ani śladu starszej pani, a w domu panowała
niesamowita cisza. Drzwi prowadzące do drugiego
pomieszczenia były lekko uchylone. Billy ostrożnie zerknął do
środka, próbując rozróżnić szczegóły pokoju. Gdy jego oczy
przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, zobaczył
rozklekotane żelazne łóżko, wysokie stojące lustro, twarde
drewniane krzesło. W powietrzu unosił się lekki zapach jakby
pleśni i Billy Fisher ze wstrętem skrzywił nos. Była to woń
karbolowego mydła i starych ubrań, zapach starej kobiety.
‒ Uff ‒ mruknął.
Zrobił krok czy dwa, po czym zamarł. Na podłodze leżała
pani Kellty, ułożona tak, jakby spoczywała w domu pogrzebo-
wym. Jej kruche, starcze ciało ubrane było w długi, szary far-
tuch i wyświechtaną pikowaną kamizelkę. Na nogach miała parę
mocnych, lecz silnie podniszczonych skórzanych sznurowanych
butów. Ręce były złożone na piersiach; prawie przezroczystą
skórę znaczyły wątrobiane plamy i plątanina grubych błękitnych
żył.
Stara, pomarszczona twarz pani Kellty była zapadnięta,
cienkie usta prawie pozbawione krwi. Ale, przez chwilę, Billy
miał wrażenie, że oczy starszej pani są szeroko otwarte, wpa-
trzone w belki sufitu. Jednakże różniły się od zwyczajnych oczu
‒ były dziwniejsze nawet od tych szalonych, błękitnych, które
znał tak dobrze; te były jasnożółte, obramowane śnieżną bielą.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to wcale nie są oczy, ale
kwiaty. Ktoś położył dwie stokrotki na powiekach zmarłej: białe
płatki otaczające złote środki.
‒ Jezu Chryste! ‒ wrzasnął Billy. Nie odrywając wzroku od
tego niesamowitego widoku cofał się do drzwi, na oślep
wymacując drogę.
Potem przeszył go strach. Odwrócił się i wybiegł z sypialni.
Przemknął przez kuchnię, wyskoczył na werandę i rzucił się do
motocykla.
Silnik zaskoczył po pierwszym kopnięciu i z rykiem zbudził
się do życia, ale Billy, z ledwością zachowując resztki zdrowego
rozsądku, wrzucił trzeci bieg, co nieomal spowodowało
zniszczenie skrzyni. Motocykl zawył, gdy Billy wystrzelił z
miejsca i ruszył w górę zbocza w tumanie kurzu i sosnowych
igieł. Po kilku sekundach zniknął i wycie motocykla ucichło w
dali. Cisza powróciła na polanę, a kurz zaczął opadać.
Wtedy rozległo się zawodzenie.
‒ Ai-eee m-mou m-mou...
Rozdział 2
Otyły, podobny do wypasionego wołu Calvin Hannick sie-
dział w poobijanym starym fotelu przed rozwalającą się przy-
czepą mieszkalną. Jego wielka niczym łopata dłoń była owinięta
wokół puszki piwa, a z tłustych warg zwieszał się papieros.
Mężczyzna spod krzaczastych brwi w ponurym milczeniu
wpatrywał się w przestrzeń i robił co mógł, by nie słuchać narze-
kań żony. Z wnętrza przyczepy dobiegał wrzask telewizora, na
który nikt nie zwracał uwagi.
Lorene Hannick, równie gruba jak mąż, zajmowała drugi fo-
tel. Zamiast piwa i papierosa miała okropną szramę na twarzy, a
po tłustych policzkach spływała makabryczna strużka krwi.
Jerome Lovell ‒ doktor Jerome Lovell ‒ pochylał się nad nią,
pracowicie czyszcząc ranę. Rana nie była głęboka, ale jak każde
skaleczenie głowy krwawiła obficie, i chociaż nie wymagała
założenia szwów, Lorene przez tydzień czy dwa będzie parado-
wać z paskudnym siniakiem.
Lovell nie po raz pierwszy został wezwany do łatania jed-
nego z Hannicków ‒ Lorene często odpłacała pięknym za na-
dobne i była znana z tłuczenia męża znajdującymi się pod ręką
ciężkimi przedmiotami. Jerry Lovell czuł się już trochę znużony
opatrywaniem tej stale użerającej się pary.
‒ Lorene, Calvinie ‒ zaczął zmęczonym głosem. ‒ Musicie
przestać, bo pewnego dnia pozabijacie się.
‒ Prędzej on sam się zabije ‒ mruknęła Lorene. ‒ Właśnie
tak mu powiedziałam.
‒ Zamknij jadaczkę ‒ warknął jej mąż.
‒ Powiedziałam mu, że za dużo pali ‒ ciągnęła niewzrusze-
nie Lorene. Jej głos tworzył ciekawą kombinację ‒ był
jednocześnie monotonny i zgrzytliwy. Jerry Lovell zastanawiał
się, jak długo byłby w stanie go znieść. ‒ Powiedziałam, że za
dużo pali i że pewnego dnia to go zabije. To wszystko.
‒ A ja zapytałem, kto tak mówi? ‒ burknął Calvin.
‒ Ja na to, że naczelny lekarz społecznej służby zdrowia.
Calvin zaciągnął się po raz ostatni i cisnął niedopałek na
drogę.
‒ A kim, do kurwy nędzy, jest jakiś pierdolony lekarz na-
czelny?
‒ Ja powiedziałam, że lekarz naczelny nie jest takim dur-
nym kutasem jak ty. I wtedy on mnie uderzył.
Lovell założył opatrunek i wyprostował się.
‒ Czym ją uderzyłeś, Cal?
Calvin Hannick wzruszył ramionami.
‒ Obrazem.
‒ Ślubnym ‒ uzupełniła Lorene.
Lovell zerknął do przyczepy. Przed ryczącym telewizorem
leżało zdjęcie, na poplamionym kudłatym dywanie walały się
kawałki potłuczonego szkła. Fotografía przedstawiała Lorene i
Calvina sprzed ćwierci wieku. Obdarzona temperamentem para
była o połowę chudsza.
Lovell westchnął.
‒ Spasuj trochę, Cal. Mogłeś wybić jej oko.
‒ Powiedz jej, żeby trzymała swój parszywy jęzor za zę-
bami ‒ warknął Hannick. Z kieszeni na piersiach wyciągnął
wymiętą paczkę mentoli i zaczął zapalać kolejnego papierosa.
‒ I ona ma rację, nie powinieneś tyle palić. ‒ Nie trzeba było
być lekarzem, by wiedzieć, że Calvina Hannicka ze znaczną
nadwagą i nałogowym paleniem, w przyszłości czeka pewny
atak serca.
‒ Tak, tak... ‒ mruknął Calvin. ‒ Też mi, kurwa, problem.
Paliłem przez całe życie. Jeszcze nie ma problemu.
Nagle Lorene Hannick zerwała się na nogi, spoglądając
czujnie na drogę.
‒ A co o n, do diabła, tu robi? Nie prosiłam o żadnego sze-
ryfa.
Lovell zerknął przez ramię. Przed przyczepę zajechał
niebieski policyjny krążownik.
Lorene zmieniła się w rozdygotaną górę oburzenia.
‒ Da mu pan spokój, szeryfie Petersen ‒ wyskrzeczała. ‒ On
nic nie zrobił. ‒ Dotknęła rany na policzku. ‒ No, w każdym
razie niewiele.
Szeryf Todd Petersen wzniósł dłonie w pokojowym geście,
jak gdyby gołymi rękoma próbował powstrzymać napór hałasu.
Był zmęczonym człowiekiem po pięćdziesiątce ‒ zmęczonym,
jak się zdawało, kontaktami z ludźmi takimi jak Calvin i Lorene
Hannick. Ale były też inne, bardziej osobiste demony, z którymi
musiał staczać bitwy dużo poważniejsze od tych, jakie wymy-
ślali Hannickowie.
‒ Przyhamuj, Lorene ‒ powiedział Petersen. ‒ Odpręż się.
Nie przyszedłem tu po Calvina. Przyszedłem po doktora, okay?
Uspokojona Lorene Hannick opadła na fotel.
‒ Och ‒ wysapała. ‒ Przepraszam.
‒ Nie ma za co ‒ rzucił na odczepnego szeryf Petersen. ‒
Chodź, doktorku.
Richfield, maleńka mieścina w stanie Waszyngton, leżało w
Górach Kaskadowych w paśmie Wenatchee, rozciągającym się
między rzekami Cedar i Snoqualmie. Nazwy miasteczek na tym
obszarze ‒ Startup, Goldbar, Index i nawet samo Richfield ‒
wskazywały, że niegdyś była to złotonośna kraina. Została
zasiedlona przez poszukiwaczy, a później eksploatowana przez
koncerny zajmujące się wyrębem lasów, lecz wraz ze zgonem
tych nieprzyjaznych dla środowiska poczynań, miasta spotkał
podobny los. Richfield podupadło i obecnie żyło z sezonowej
turystyki. Wprawdzie najważniejszymi ośrodkami oferującymi
pracę były pobliskie narciarskie miejscowości wypoczynkowe
Stevens Pass i Alpental, mieszkańcy Richfield jednak znajdy-
wali tam stałe, aczkolwiek niskopłatne zajęcia jako pokojówki i
personel zajmujący się konserwacją sprzętu.
Mieszkańcy byli nieliczni i prawomyślni, dlatego też Todd
Petersen poza rozsądzaniem kłótni domowych ‒ takich jak te,
które od czasu do czasu wybuchały między Calvinem a Lorene
Hannickami ‒ i przerywaniem bójek w jedynym w mieście
barze oraz wypisywaniem mandatów za przekraczanie prędko-
ści na Drodze Okręgowej numer 971, miał niewiele do roboty.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jego rewolwer opuścił kaburę.
Petersen minął rogatki. Jechali szosą, po obu stronach której
rosły gęste sosny. Drzewa tłoczyły się przy samej drodze i filtro-
wały promienie słońca, tworząc jakby naturalny stroboskop ‒
samochód przejeżdżał przez migające pasy ciemności i światła.
‒ Znalazł ją Billy Fisher ‒ powiedział Petersen. ‒ Dostarczał
tam artykuły spożywcze.
Wszyscy mieszkańcy Richfield wiedzieli co nieco o dziwnej
starszej pani, która mieszkała przy jeziorze, ale tylko nieliczni
widzieli ją na własne oczy.
‒ Tę kobietę w szarych ubraniach? ‒ zapytał Lovell. ‒ To
prawda, że zawsze ubierała się na szaro?
Petersen skinął.
‒ Tak. Pustelnica. Stara dziwaczka. Śmiesznie mówiła. ‒
Skrzywił lewą stronę twarzy, napiął wargi. ‒ Mniej więcej tak ‒
durr yurr mmm... Coś takiego.
‒ Prawdopodobnie apopleksja. Tylko jedna strona twarzy
działała. Uszkodzenie nerwów. Spróbowałeś mówić jedną po-
łową ust? Wychodzi tak samo.
Petersen westchnął.
‒ Domyślam się. Żyła własnym życiem. Nie obwiniam o to
nikogo. ‒ Zjechał z szosy na starą przecinkę, rzadko używaną i z
tego powodu zarośniętą.
‒ Byłeś tam kiedyś?
Jerry Lovell potrząsnął głową.
‒ Nigdy. Nie wiedziałem, że jacyś ludzie mieszkają tak da-
leko.
‒ Bo nie mieszkają. Tylko stara Kellty.
Samochód wyjechał z przecinki i zsunął się w dół stoku nad
jezioro. Koła zabuksowały na żwirze.
‒ Następnym razem przypomnij mi, żebym wziął jeepa.
Lovell nie zwrócił uwagi na słowa szeryfa. Jezioro, góry, las
składały się na widok tak piękny, że mógł tylko wytrzeszczać
oczy z zachwytu. Nie był tubylcem, mieszkał w Richfield do-
piero od kilku lat i wspaniała sceneria zawsze wywierała na nim
głębokie wrażenie. Kiedy przybył tutaj, w środek rozległej dzi-
czy, miasta i miejski styl życia stały się dlań czymś obcym i
nienaturalnym.
Wóz policyjny zatrzymał się na polanie przed domem pani
Kellty. Petersen wysiadł i ruszył żwawo w stronę chaty, lecz po
chwili zatrzymał się i obejrzał. Doktor Lovell stał nieruchomo,
ogarniając wzrokiem polanę, dom, jezioro i otaczające góry.
Policjant roześmiał się i potrząsnął głową.
‒ Chcesz zrobić zdjęcie?
‒ Tu jest pięknie ‒ rzekł poważnie Lovell. ‒ Nie uważasz, że
tu jest pięknie?
‒ Za dużo drzew. ‒ W przeciwieństwie do Lovella, Petersen
spędził całe życie w tej okolicy i dawno temu przestał reagować
na jej urodę. Nie zamierzał wyprowadzić się ze swego rodzin-
nego miasta, ale w przeciwieństwie do ludzi z zewnątrz nie
miękł i nie wlepiał zamglonych oczu w byle krzak czy sowę.
‒ O co chodzi? ‒ zapytał Lovell. ‒ Nie lubisz drzew?
Petersen rozejrzał się.
‒ Nie tak dużo ‒ odparł z krzywym uśmiechem. ‒ Nie lubię
przewagi liczebnej. ‒ Ruszył w stronę domu. ‒ Chodź, miejmy
już to za sobą.
Jerry Lovell był nie mniej zafascynowany wnętrzem domu
pani Kellty. Po wejściu do kuchni miał wrażenie, że znalazł się
w muzeum; jego uwagę przykuwał każdy najdrobniejszy
przedmiot należący do starej kobiety. Dla Billy Fishera prymity-
wizm życia pani Kellty zasługiwał jedynie na wzruszenie ra-
mion czy, w najlepszym przypadku, rodzaj wstrzemięźliwego
politowania; dla Lovella było to coś godne podziwu. Nawet
przybyłe ze świata supermarketów artykuły spożywcze zdawały
się staromodne. Stały w rzędzie na podniszczonym kuchennym
stole: pudełko płatków owsianych, suszona fasola, mąka, pro-
szek do pieczenia, kartonik mleka. Pudło, w którym je dostar-
czono, było schowane pod stołem, jakby na przyszły użytek.
Lovell trącił lampę naftową wiszącą pod sufitem i wprawił ją
w ruch.
‒ Bez elektryczności. Bez telefonu. Bez bieżącej wody.
‒ Tak ‒ powiedział Petersen. ‒ Istny obłęd, no nie?
‒ Myślisz?
‒ Próbuję nie myśleć. ‒ Szeryf przeszedł przez kuchnię do
sypialni i ukląkł obok ciała. W swej zniekształconej, przepojo-
nej strachem relacji Billy Fisher wspominał o jakichś kwiatach,
ale teraz nie było ich nigdzie widać. Petersen uważał za
oczywiste, że śmierć starszej pani była równie prosta, jak jej
życie.
‒ Co o tym sądzisz? ‒ zapytał, potrząsając powoli głową. ‒
Położyła się, złożyła ręce i umarła. ‒ Spojrzał przez ramię na
Lovella. ‒ Widziałeś kiedy coś podobnego, doktorku?
Lovell oczywiście nie pierwszy raz spotykał się ze śmiercią, i
chociaż nigdy do niej nie przywykł, próbował zmusić się, by
patrzeć na nią niewzruszonym, krytycznym okiem technika. W
większości przypadków śmierć była zniewagą, ostateczną ob-
razą zadawaną ciału, torturowanemu za życia. Ludzie umierali
w bólu i męczarniach, zżerani przez choroby, złożeni ostateczną
niemocą.
Lekarzom pozostawało jedynie klasyfikowanie śmierci,
przypisywanie wagi i znaczenia każdemu rodzajowi zgonu,
jednakże żaden lekarz, a najmniej ze wszystkich Lovell, nie
potrafił uciec przed faktem, że bitwa ze śmiercią nigdy nie
zostanie wygrana. Lovell bywał świadkiem gwałtownych
śmierci, niespodziewanych śmierci, powolnych śmierci w
męczarniach. Ale dobra śmierć, szczęśliwa, radosna śmierć, o
której piszą teologowie, była w jego przekonaniu w wielkiej
mierze mitem. Jednakże, gdy badał doczesne szczątki pani
Kellty, został zmuszony do skonkludowania, że jeżeli istniało
coś takiego jak spokojna śmierć, to właśnie się z nią spotkał.
Nie mógł ustalić przyczyny zgonu na podstawie
powierzchownego zbadania głowy, serca i płuc denatki, ale
mógł wysnuć przypuszczenie, że prawdopodobnie starszą panią
zabiła prostota jej życia. Lata ciężkiej pracy bez względu na
pogodę, rąbanie drewna, przynoszenie wody z jeziora, zebrały
swoje żniwo. Pani Kellty prawdopodobnie zawsze marzła w
ciągu zimy, być może również nie dojadała, gdy Billy'emu
Fisherowi nie udawało się przedrzeć z zapasami przez lód i
śnieg. W dodatku od dwóch czy trzech dziesięcioleci nie miała
żadnej opieki medycznej, a ten stan rzeczy pogarszało i
komplikowało długotrwałe osłabienie po apopleksji. Kruche
ciało starej kobiety po prostu musiało się poddać.
Lovell dał jej jakieś sześćdziesiąt pięć lat, chociaż wyglądała
daleko starzej. Autopsja miała wykazać, czy faktycznie była to
staroświecka śmierć, nie skomplikowana przez nowoczesnego
raka i chorobę serca, przez stresy i złożoność współczesnego
życia. Na razie wszystko wskazywało, że przypadł jej w udziale
dziewiętnastowieczny, spowodowany wyczerpaniem koniec,
jaki dopadał kobiety-pionierki. Pani Kellty zapracowała się na
śmierć.
‒ Orientujesz się, jak długo tu leży? ‒ Głos Petersena przy-
wiódł Lovella na powrót do rzeczywistości.
‒ Niedługo. Jest tak ciepło, że poznalibyśmy, gdyby nie żyła
dłużej niż dobę.
‒ Jest coś, czym mógłbyś się zająć? Nic nie wskazuje na
zabójstwo czy samobójstwo?
Lovell przecząco pokręcił głową.
‒ Niczego takiego nie widzę. Jak powiedziałeś... Po prostu
położyła się i umarła. ‒ Przerwał na chwilę, jakby nagle czegoś
niepewny. Raz jeszcze spojrzał na ciało.
‒ Co? ‒ zapytał Petersen. ‒ O co chodzi?
Doktor Lovell wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
‒ Nic poważnego, tylko trochę dziwne, że jej ręce nie poru-
szyły się w chwili zgonu. Wiesz, naprawdę istnieje coś zwanego
bólem śmierci.
‒ Nie wiem.
‒ No cóż, istnieje. I również charczenie agonalne.
‒ O tym wiedziałem. Ale tutaj w obrębie dziesięciu mil nie
było nikogo, kto mógłby je słyszeć.
Lovell rozejrzał się po pokoju.
‒ Mieszkała tu sama? Nikt nie mógł ułożyć ciała?
Petersen potrząsnął głową.
‒ Sama jak palec. W promieniu wielu mil nie ma żywej du-
szy. Tak robią pustelnicy, Lovell. Żyją samotnie. Umierają
samotnie.
Rozdział 3
Wezwanie ambulansu przez radio zajęło Toddowi Peterse-
nowi dużo czasu, a jeszcze więcej czasu było potrzeba, by ten
niezdarny wehikuł odbył podróż z Monroe, najbliższego wiel-
kiego miasta i siedziby okręgu.
Lovell nie miał nic przeciwko czekaniu. Z zadowoleniem
wędrował po okolicy i oglądał różne przedmioty ‒ siekierę
wbitą w kloc do rąbania drewna, zardzewiały zbiornik na naftę,
łódź wiosłową do połowy zanurzoną w jeziorze ‒ z
zainteresowaniem i intensywnością antropologa studiującego
życie odległego i tajemniczego ludu. Po zakończeniu prze-
chadzki usadowił się na skraju pomostu i podziwiał roztaczający
się przed nim widok, od czasu do czasu zamykając oczy i
zwracając twarz ku letniemu słońcu.
Gdy tak siedział, z targanymi wiatrem brązowymi włosami i
długimi nogami zwieszonymi nad zimną niebieską wodą,
wyglądał na człowieka obarczonego niewidoma troskami. W
Richfield niewiele wiedziano na jego temat, wyjąwszy fakt, że
był wykształconym na północnym wschodzie lekarzem, który
przybył do miasta zaledwie kilka lat wcześniej i został
wspólnikiem Amy Blanchard, przez długi czas będącej jedynym
lekarzem w mieście. Miejscowi zakładali, że był po prostu jed-
nym z tych uciekinierów z wielkiego miasta, którzy wyrzekli się
pieniędzy i prestiżu wielkomiejskiej kariery na rzecz spokoju i
ciszy życia w małym miasteczku. Mieli rację tylko częściowo.
Nim ambulans pokonał wyboistą drogę i zabrał ciało, Todd
Petersen zakończył ostateczne badanie obejścia. Było już późne
popołudnie i małe pomieszczenia chaty zalewał delikatny
bursztynowy blask zachodzącego słońca, które wpadało przez
rozpięte na ramach okien muślinowe firanki. Przed wyjściem z
sypialni szeryf zatrzymał się i znieruchomiał na środku pokoju,
jak gdyby próbował wyczuć coś, czego nie mógł zobaczyć.
Przez cały dzień towarzyszyło mu dziwne uczucie. W domu
panowała cisza, znajdowało się w nim niewiele przedmiotów i
nie było w nim nikogo, jednakże nadal sprawiał wrażenie
zamieszkanego, jakby w dalszym ciągu żyła w nim jakaś dusza.
Petersen potrząsnął głową, rozbawiony własną naiwnością. ‒
Wariat ‒ mruknął i wyszedł na zewnątrz, by zabrać się za
odwalanie papierkowej roboty ‒ biurokratyczny proces, który
miał zamknąć smutne, ale pozbawione dramatycznych wypad-
ków życie obłąkanej starej kobiety. Gdy pojawił się na weran-
dzie, Lovell ruszył po pomoście, by się do niego przyłączyć.
‒ Kto jest właścicielem tego miejsca?
‒ A co? Chcesz je kupić? ‒ Todd Petersen uśmiechnął się
lekko. ‒ Widziałem, jak tam siedziałeś. Idę o zakład, że
zastanawiałeś się, jak to byłoby tu mieszkać. Obcowanie z na-
turą, prawda?
‒ Może.
‒ Masz wolną i nieprzymuszoną wolę ‒ powiedział Peter-
sen, kierując się do policyjnego krążownika. ‒ Ale dla mnie jest
tu za cicho. Lubię jasne światła centrum Richfield.
Lovell roześmiał się.
‒ Wiem. Mogą być ogromnie kuszące.
‒ Racja ‒ rzekł z wolna Petersen. Wsunął się za kierownicę i
wyciągnął książkę raportów zza przeciwsłonecznej osłony.
Pstryknął długopisem i zaczął sporządzać notatki. Lovell osłonił
ręką oczy i spojrzał w kierunku domu. Tak samo jak szeryf czuł
coś... coś w domu, coś, co go niepokoiło, jakieś dokuczliwe
podejrzenie, że coś jest nie w porządku.
‒ Billy Fisher znalazł ją, gdy dziś rano dostarczył artykuły
spożywcze?
Petersen nie oderwał oczu od raportu.
‒ To prawda.
‒ Nie rozpakował niczego?
Tym razem Petersen podniósł głowę.
‒ O co chodzi?
‒ Zaraz wrócę.
Oczywiście. Lovell znał Billy'ego Fishera ‒ zszywał go po
bijatyce w barze ‒ i wiedział, że młody człowiek nie zawracałby
sobie głowy rozpakowywaniem pudła. Lovell podejrzewał, że
pomaganie innym, nawet starej samotnej kobiecie, nie stało
wysoko na liście osobistych priorytetów Billy'ego.
Jeden z kartoników z mlekiem był otwarty. Lovell podniósł
go i zważył w ręku. Zakołysał nim, by sprawdzić, ile płynu
brakuje. Nie więcej niż łyk. Powąchał. Mleko nadal było słodkie
i świeże, kilka kropel skondensowanej pary nadal przywierało
do plastiku.
Otworzył drzwi i wszedł w aureolę złotego światła, w którym
była skąpana sypialnia. Wszystko było tak, jak zastali. Żelazne
łóżko, wysokie lustro, twarde krzesło, gorejąca w słońcu
bursztynowa firanka...
Deski podłogi były wytarte i Lovell przykląkł, by przecią-
gnąć palcami po gładkich konturach zagłębień.
Wtedy z góry dobiegł dźwięk. Był to cichutki odgłos, słaby
pisk, mimowolny okrzyk strachu zduszony w gardle. Przez
chwilę myślał, że to na pewno mysz czy nietoperz, ale w
odchylonym o kilka stopni w stronę sufitu lustrze uchwycił
nieznaczny ruch, lekki i niewyraźny jak przesuwający się po
ścianach cień. Gdy przyjrzał się uważniej, widziany w lustrze
cień pod krokwiami zaczął nabierać kształtu, zmienne odcienie
ciemności powoli zlały się w jedno. Tam coś było.
Lovell powoli podniósł głowę i spojrzał w górę. Rzeczywi-
ście było tam coś, jakieś stworzenie, zwierzę przywierające do
belki, rozpłaszczone ze strachu, wciskające się w ciemny kąt,
gdzie ściana spotykała się z sufitem. Z początku dzięki grze
światła i mrocznych cieni stworzenie zdawało się wtapiać w
kształt pokoju, ale stopniowo stawało się coraz wyraźniejsze.
Dziewczyna, może młoda kobieta ‒ trudno powiedzieć. Jej
głowa była wykręcona pod ostrym, nienaturalnym kątem,
olbrzymie oczy, szaro-błękitne w tym świetle, oczy nocnego
zwierzęcia, patrzyły na niego bez zmrużenia powiek. Jej twarz
była biała, wyprana z koloru; napięta na kościstych kończynach
skóra prawie przezroczysta. Miała na sobie jedynie jasną,
cienką, luźną suknię. Jej stopy były bose.
Lovell, nie spuszczając z niej oka, przemówił cicho, ostroż-
nie.
‒ W porządku. Nie zrobię ci krzywdy.
Z góry nie dobiegła odpowiedź. Ogromne oczy nadal wpatry-
wały się w niego bez zmrużenia powiek, ciało nadal było zwi-
nięte jak ostrze ze sprężystej stali, skulone najciaśniej, jak tylko
możliwe. Lovell ostrożnie, powoli, podniósł rękę, otwartą dło-
nią w jej stronę, jak gdyby chciał pomóc jej zejść z tej niebez-
piecznej grzędy.
To spowodowało reakcję. Ze ściągniętych warg wydarł się
ostrzegawczy syk. Jego ton i siła ulegały zmianie w miarę, jak
podchodził. Syk narastał w jej gardle, aż w końcu przerodził się
w głębokie warczenie rozwścieczonego i przerażonego psa.
‒ Okay... okay... ‒ Lovell mówił tak, jakby starał się uspo-
koić przerażone dziecko. ‒ Spokojnie...
I nagle kobieta wprost eksplodowała we wrzasku przeraże-
nia.
W pokoju zawibrowało skręcające wnętrzności wycie, które
zmusiło Lovella do cofnięcia. Palce kobiety zgięły się jak
szpony, zaczęła bić się nimi i drapać. Był to przerażający widok,
budzący grozę i litość ‒ strach sprawiał, że chciała wydrzeć
własne serce.
‒ Jezu! ‒ Lovell zrobił krok w jej stronę i wrzask stał się
dwakroć głośniejszy. Jej ręce skoczyły ku głowie. Młóciła po-
liczki i skronie z taką siłą, jakby próbowała się ogłuszyć.
‒ Przestań!
W odpowiedzi usłyszał straszliwe, mrożące krew w żyłach
wycie, wrzask nieszczęścia i udręki, który stargał mu nerwy
niczym piła. Lovell wyskoczył z pokoju w chwili, gdy Petersen
wpadał frontowymi drzwiami.
‒ Do diabła, co tu się dzieje? ‒ Wbiegł do sypialni, a wrzask
przybrał na sile.
Lovell wyciągnął go do kuchni.
‒ Zostaw ją ‒ rozkazał. ‒ Jest przerażona.
‒ O na ? Cholera!
‒ Na dwór! Na dwór!
Dwaj mężczyźni potykając się wybiegli na werandę. Harmi-
der za ich plecami powoli zaczął cichnąć. Po jakimś czasie
słyszeli jedynie niski pomruk, jakby kobieta po wypędzeniu
napastników ostrzegała ich przed powrotem.
Petersen i Lovell, jednakowo zdumieni, wytrzeszczyli na
siebie oczy.
‒ Dobry Boże! ‒ wykrztusił Petersen, nie mogąc złapać
tchu. ‒ Do diabła, co to jest?
‒ Słyszałeś, by ktoś tu mieszkał?
Policjant zdecydowanie potrząsnął głową.
‒ Nigdy. Kim ona jest? Co mamy zrobić?
‒ Okay. Pomalutku. ‒ Lovell odwrócił się w stronę domu. ‒
Zostań tu.
‒ Co chcesz zrobić?
‒ Porozmawiać z nią ‒ rzucił przez ramię Lovell. ‒ O ile to
możliwe.
‒ Proszę bardzo ‒ powiedział Petersen, robiąc wszystko, by
uspokoić walące serce.
Lovell wśliznął się do domu i zatrzymał przy drzwiach sy-
pialni. Nasłuchiwał w napięciu. Wrzaski ucichły, ale wiedział,
że kobieta nadal jest wzburzona. Słyszał jej płytki, przyspie-
szony oddech, akcentowany szybkim tupotem bosych stóp.
Brzmiało to tak, jakby biegała wokół pokoju, strzegąc go przed
nienawistnymi intruzami.
Potem przemówiła... czy przynajmniej przemieniła swą
zdolność do wrzasku w coś, co brzmiało jak mowa i miało formę
języka. Ale nie przypominało niczego, co Lovell kiedykolwiek
słyszał.
‒ Omu Nell, an, sokie, sokie an, omu Nell.
Jej głos był niski, ale słowa spieszne i urywane, jak gdyby
przynaglała się do zachowania rozsądku, do znalezienia odwagi,
Tytuł oryginału NELL Opracowanie graficzne okładki KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja merytoryczna KATARZYNA CHMIELEWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JACEK RING Copyright © 1994 by Twentieth Century Fox Film Corporation and the Polygram Film International B. V. All rights reserved including the right of reprodurtion in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group, a division of the Putnam Berkley Group, Inc. For the Polish edition , Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Original English language edition ISBN 83-7082-929-9 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1995. Wydanie I Druk:. Opolskie Zakłady Graficzne
Prolog Wyobraź sobie, proszę, twarz dziecka. Leży w łóżku, przygotowana do snu, ale nie śpi. Podniecenie i oczekiwanie nie pozwalają jej zasnąć. Jest mała, ma nie więcej niż cztery lata. Jej twarzyczkę w kształcie serca oświetla przy- ćmiony blask płonącej w korytarzu lampy. Na podeście słychać ciche kroki i drzwi otwierają się. Na podłogę sypialni pada prostokąt światła. ‒ Nie możesz zasnąć? Dziewczynka energicznie potrząsa głową i uśmiecha się. Oboje znają przyczynę jej niepokoju. Ojciec dziewczynki siada na łóżku. Jego ciężar napina wy- krochmaloną pościel, która szczelnie otula jej ciało. Dziew- czynka czuje się pewnie i bezpiecznie. W tej chwili do niej należy świat absolutów, którego granice tworzy łóżko. Jej wyobraźnia jednakże wykracza poza te granice, jak gdyby pra- gnęła sięgnąć poza pokój do odległego miejsca, do innego świata. ‒ Podniecona dniem jutrzejszym? ‒ pyta ojciec. ‒ Aha. ‒ Dziewczynka poważnie kiwa głową. ‒ Nie mogę się doczekać. Ojciec jest potężnie zbudowanym mężczyzną po czterdzie- stce, wysokim i silnym, z długimi nogami, mocnymi ramionami oraz wielkimi, stwardniałymi dłońmi. Posiada również deli- katne cechy: wielkie, łagodne szare oczy i spokojny, pełen roz- wagi głos. Mówi z miękkim irlandzkim akcentem. Jest ubrany w starą kraciastą koszulę i błękitne dżinsy tak spłowiałe, że ich
barwa pasuje do jego oczu. Wszystko razem sprawia, że wy- gląda na zatroskanego chłopca. Uśmiecha się do córeczki. ‒ Najpierw musisz trochę się przespać. Uspokój się. Za- mknij oczy. Dziewczynka zwija się w kłębek, wtula w poduszki i mocno zamyka oczy. Ojciec wygładza przykrywające ją prześcieradło, a potem delikatnie, leciutko, pieści dłonią jej policzek. Ten gest dziewczynka zna od urodzenia ‒ czułe muśnięcie będące skoncentrowanym wyrazem miłości i ciepła, prostym sygnałem, który przekazuje tak wiele. ‒ Kocham cię ‒ szepce mężczyzna. ‒ Kocham cię, tatusiu. ‒ Spogląda na niego, szczęście pło- nie w jej oczach. ‒ Powiedziałem, zamknij oczy. Dziewczynka szczelnie zaciska powieki, jak gdyby miało to przyspieszyć nadejście snu. Ojciec po chwili milczenia zaczyna śpiewać. Jego głos jest niski i kojący, słowa płyną jak strumyk ze źródła. Postronnemu słuchaczowi kołysanka ojca wydałaby się pozbawioną sensu mieszaniną przypadkowych mamrocących dźwięków. ‒ Koju mija, koju ija, koju kizia... Ale dla niej liryczny poemat jest tak znajomy ‒ przez twarz przemyka lekki uśmiech i prawie „natychmiast oddech staje się głębszy i spokojniejszy. Dziewczynka powoli zapada w sen. ‒ Koju kizia, koju bazia, koju lali, koju aj, koju utki'taj. W tych chwilach przed zaśnięciem wyobraźnia dziewczynki uwalnia się i dryfuje, niesiona na skrzydłach muzyki słów ojca; wiruje jak korkociąg słodkiego dymu i szybuje do odległego miejsca. On przez długi czas siedzi na skraju łóżka. W milczeniu pa- trzy na córeczkę z tą ledwie dającą się określić miłością, jaką ojciec czuje do własnego dziecka. Najbardziej zwyczajne szczegóły napawają go zdumieniem. Był taki czas, gdy nie zauważał i nie czuł niczego poza bó- lem. Oczywiście było to przed pojawieniem się Nell.
Nie myśli o własnym oddechu ani o biciu swojego serca, ale gdy patrzy na córkę‒te zwyczajne funkcje u niej zdają mu się fenomenem, który przepełnia go nabożnym podziwem. Prosta architektura jej twarzy jest cudem. Gładka skóra jest cudem.
Rozdział 1 Wiatr od jeziora niesie ciepło lata, ale wysokie, milczące sosny stłuczone na brzegach dowodzą, że jest to kraina zimy. Jezioro, wąski zbiornik starej, zimnej, czarnej wody, leży wy- soko w górach, w kraterze wulkanu liczącego sobie dziesiątki tysięcy stuleci. Otaczające je granitowe turnie oraz podziura- wione szczelinami i jaskiniami urwiska są jałowe, dzikie, bez- ludne. To odizolowane od świata miejsce tworzy tajemną kry- jówkę. Miękkie odcienie zieleni, szarości i bladej purpury składają się na dyskretną paletę barw, kolory są stonowane, jak gdyby sama natura chciała odwrócić uwagę niepowołanych od swych wspaniałych tajemnic. Potrzaskane szczyty to Góry Kaskadowe w stanie Waszyng- ton. Posępne purpurowe turnie wznoszą się na tle kobaltowoniebieskiego nieba, usianego chmurami i enigmatycznego jak sekret zawarty w kamieniu. Niższe partie gór są nie mniej surowe; szare skały tworzą nad brzegami je- ziora strome stopnie. Drzewa iglaste, w kolorze miękkiej zie- leni, rzucają cienie ciemne jak noc. Tylko niebo ‒ rozległe, błękitne, płonące letnie niebo ‒ wibruje i żyje. Kompletną ciszę zaburza jedynie szum wiatru w koronach drzew, plusk wody i grzechot kamyków na brzegu jeziora. Ale dźwięki natury nie maskują przyciszonego ludzkiego głosu. Jest to głos kobiety, stłumiony i żałobny. ‒ Koju ija ‒ śpiewa ‒ Koju ija. Koju kizia... Koju bazia... ‒ Brzmi to jak pieśń żałobna, przepełniona smutkiem i żalem. ‒
Koju lali, koju ij... Ktoś tu mieszka. Kilkaset jardów od jeziora, w wąskiej kotlinie, stoi przysadzista chata z bali. Jej ściany są posiwiałe z wieku i niepogody. Otacza ją weranda z nierównych desek; dwa okna wyglądają na jezioro, z jednej strony wspina się ceglany komin. Jest to prosta lecz krzepka, osadzona na pewnych fundamentach konstrukcja. Silne wichry tłukły w nią latami, grzebały ją okrutne śniegi zim, ale chata przetrwała. Jest pokryta mchem i porostami do tego stopnia, iż wydaje się, jakby budy- nek nie tyle został wzniesiony ludzkimi rękami, ile sam wyrósł z lasu. Niedaleko chaty w jezioro wchodzi krótki drewniany po- most. . Dźwięk dobiega z wnętrza. Głos cichnie i słowa rwą się, jakby śpiewaczka była zbyt wyczerpana, aby kontynuować. Potem następuje kolejna próba. ‒ Koju utki'taj... ‒ Melodia opada, przeradzając się w przesyconą niespokojnym żalem skargę. ‒ Aiee m-mou... To przygnębiający, jakby zwierzęcy dźwięk; zawodzenie wyraża nie dający się ukoić ból i głęboki strach. Echo wisi w powietrzu przez chwilę, wiatr i woda milkną, jak gdyby naturę uciszył przenikający ją smutek. Przez długą chwilę panuje cisza. Potem, daleko, roz- brzmiewa inny dźwięk, dźwięk bardziej kłócący się z otocze- niem niż ta żałobna pieśń. Zaczyna się jako odległe, ale natrętne brzęczenie ‒ zły, nieprzyjazny odgłos. Potem, w miarę zbliża- nia, staje się bardziej wyraźny i głośny, bardziej gardłowy i głęboki. To warkot silnika. Spomiędzy drzew wypada potężny motocykl. Pędząc z wy- ciem wzdłuż brzegu zdaje się maszyną piekielną stworzoną do zniszczenia spokoju, ciszy i piękna scenerii. Jednak motocykli- sta jest nieświadom swego gwałtownego i niespodziewanego aktu profanacji. To otwarte wtargnięcie hałaśliwego produktu technologii końca dwudziestego wieku podkreśla odosobnioną naturę tego miejsca, na zatłoczonej planecie nie mogło przecież zachować się ich wiele. Tu nic nie świadczy o inwazji nowoczesnego
świata ‒ nie ma kabli telefonicznych, anten telewizyjnych, zaparkowanych samochodów ani nawet najprymitywniejszej drogi dojazdowej. Ale motocyklista nie zwraca na to uwagi. Nazywa się Billy Fisher, jest miejscowym chłopakiem, nieokrzesanym, bezmyśl- nym młodym człowiekiem, którego braki charakteru stawiają gdzieś między bandziorem a chuliganem. Ma osiemnaście lat, oczywiście jeździ bez kasku, jego długie włosy powiewają na wietrze. Jest ubrany w brudne niebieskie dżinsy i skórzaną kamizelkę, która odsłania umięśnione ramiona i brzuch. Billy Fisher jest kiepsko wykształcony i nie posiada stałej pracy. Jest ślepy na piękno wszelkiego rodzaju, a jego rozrywki ograniczają się do picia piwa, wszczynania awantur, wdawania się w bijatyki, grania w bilard, podnoszenia ciężarów i ugania- nia motocyklem po trudnym, dzikim terenie takim jak ten. By płacić za te wszystkie przyjemności, ima się prac, które same wchodzą mu w drogę. Jego najbardziej regularnym zajęciem jest dostarczanie co miesiąc artykułów spożywczych do tej dziczy. Billy zahamował w fontannie żwiru i pyłu przed chatą. Wyłą- czył wyjący silnik, zeskoczył z motocykla i zajął się odwiązywaniem z tylnego siodełka kartonu z produktami. Cisza przez kontrast z poprzednim jazgotem zdawała się bardziej głucha, a nagły dźwięk z domu tym bardziej niesamowity. ‒ Aiee m-mou... m-mou... Billy Fisher usłyszał zawodzenie i zamarł. Przez chwilę my- ślał, że to zwierzę ‒ w lasach nie brakowało niedźwiedzi i pta- ków ‒ ale nawet on potrafił rozpoznać, że w krzyku brakowało nagłości przedśmiertnego bólu. Bez wątpienia był to pełen wy- razu ludzki krzyk, przepełniony tęsknotą i smutkiem. Billy przełknął ślinę i starł krople potu, które nagle zrosiły mu czoło, po czym dźwignął pudło z jedzeniem na szerokie ramiona i ruszył ostrożnie w stronę chaty. Rozległ się trzask i Billy wzdrygnął się nerwowo, ale to tylko wiatr tarmosił stare siatkowe drzwi. Fisher bał się. Zatrzymał się u stóp rozklekotanych schodów ze zjeżonymi na karku włosami. Coś było nie tak, jak powinno.
‒ Dostarcz to gówno i wynoś się w diabły ‒ wymamrotał. Wspiął się na pierwsze trzy stopnie. ‒ Pani Kellty? Nie doczekał się odpowiedzi. Billy Fisher nienawidził comiesięcznych wizyt w chacie. Przejażdżki sprawiały mu frajdę, ale zawsze był przerażony i czuł wstręt do szalonej starej pani Kellty, która samotnie mieszkała na tym odludziu. Coś z nią było nie w porządku ‒ Billy nie był całkiem pewien, co, ale żywił awersję do starości i choroby. Kobieta miała sztywną i nienaturalną prawą stronę twarzy, mówiła okropnie niewyraźnie i trudno było ją zrozumieć. Najgorsze ze wszystkiego były jej dzikie, wytrzeszczone niebieskie oczy, oczy, które obserwowały go z bliska, czujnie, jak gdyby kobieta podejrzewała, że po dostawcy nie można spodziewać się niczego dobrego. Nie da- wała również napiwków, ani centa. Billy niechętnie podjął wspinaczkę po schodach i wcisnął się do kuchni. Rzucił pudło na stół, mając nadzieję, że ten hałas oznajmi jego przybycie. ‒ Pani Kellty? Ma pani swoje produkty. ‒ Jego oczy śmi- gały po kuchni, ale rozglądał się bez zainteresowania. Widział już wszystko wcześniej. Niskie pomieszczenie było zdominowane przez ogromny opalany drewnem piec. W starodawnym brzuchaczu z czarnego żelaza bez przerwy płonął ogień, w dzień i w nocy, od początku roku do końca. Inne sprzęty były równie staroświeckie. Pod ścianą stała okuta mosiądzem dębowa skrzynia na lód, dalej wysoki kredens z przysłoniętymi siatką szafkami i wielka bla- szana beczka na mąkę. Pani Kellty nie miała bieżącej wody, brakowało więc zlewu, zamiast niego była szara blaszana misa i kilka wielkich dzbanów. W pomieszczeniu panował porządek, podłoga była zamieciona, ale zdaniem Billy'ego Fishera wszystko było nędzne, ubogie i sprawiało przygnębiające wrażenie. Potrząsnął głową dziwiąc się, że ktoś mógł dobrowolnie zdecydować się na tak proste życie z tak nielicznymi udogodnieniami. ‒ Obłąkana stara nietoperzyca ‒ wyszeptał głośno.
Nadal nie było ani śladu starszej pani, a w domu panowała niesamowita cisza. Drzwi prowadzące do drugiego pomieszczenia były lekko uchylone. Billy ostrożnie zerknął do środka, próbując rozróżnić szczegóły pokoju. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, zobaczył rozklekotane żelazne łóżko, wysokie stojące lustro, twarde drewniane krzesło. W powietrzu unosił się lekki zapach jakby pleśni i Billy Fisher ze wstrętem skrzywił nos. Była to woń karbolowego mydła i starych ubrań, zapach starej kobiety. ‒ Uff ‒ mruknął. Zrobił krok czy dwa, po czym zamarł. Na podłodze leżała pani Kellty, ułożona tak, jakby spoczywała w domu pogrzebo- wym. Jej kruche, starcze ciało ubrane było w długi, szary far- tuch i wyświechtaną pikowaną kamizelkę. Na nogach miała parę mocnych, lecz silnie podniszczonych skórzanych sznurowanych butów. Ręce były złożone na piersiach; prawie przezroczystą skórę znaczyły wątrobiane plamy i plątanina grubych błękitnych żył. Stara, pomarszczona twarz pani Kellty była zapadnięta, cienkie usta prawie pozbawione krwi. Ale, przez chwilę, Billy miał wrażenie, że oczy starszej pani są szeroko otwarte, wpa- trzone w belki sufitu. Jednakże różniły się od zwyczajnych oczu ‒ były dziwniejsze nawet od tych szalonych, błękitnych, które znał tak dobrze; te były jasnożółte, obramowane śnieżną bielą. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to wcale nie są oczy, ale kwiaty. Ktoś położył dwie stokrotki na powiekach zmarłej: białe płatki otaczające złote środki. ‒ Jezu Chryste! ‒ wrzasnął Billy. Nie odrywając wzroku od tego niesamowitego widoku cofał się do drzwi, na oślep wymacując drogę. Potem przeszył go strach. Odwrócił się i wybiegł z sypialni. Przemknął przez kuchnię, wyskoczył na werandę i rzucił się do motocykla. Silnik zaskoczył po pierwszym kopnięciu i z rykiem zbudził się do życia, ale Billy, z ledwością zachowując resztki zdrowego rozsądku, wrzucił trzeci bieg, co nieomal spowodowało
zniszczenie skrzyni. Motocykl zawył, gdy Billy wystrzelił z miejsca i ruszył w górę zbocza w tumanie kurzu i sosnowych igieł. Po kilku sekundach zniknął i wycie motocykla ucichło w dali. Cisza powróciła na polanę, a kurz zaczął opadać. Wtedy rozległo się zawodzenie. ‒ Ai-eee m-mou m-mou...
Rozdział 2 Otyły, podobny do wypasionego wołu Calvin Hannick sie- dział w poobijanym starym fotelu przed rozwalającą się przy- czepą mieszkalną. Jego wielka niczym łopata dłoń była owinięta wokół puszki piwa, a z tłustych warg zwieszał się papieros. Mężczyzna spod krzaczastych brwi w ponurym milczeniu wpatrywał się w przestrzeń i robił co mógł, by nie słuchać narze- kań żony. Z wnętrza przyczepy dobiegał wrzask telewizora, na który nikt nie zwracał uwagi. Lorene Hannick, równie gruba jak mąż, zajmowała drugi fo- tel. Zamiast piwa i papierosa miała okropną szramę na twarzy, a po tłustych policzkach spływała makabryczna strużka krwi. Jerome Lovell ‒ doktor Jerome Lovell ‒ pochylał się nad nią, pracowicie czyszcząc ranę. Rana nie była głęboka, ale jak każde skaleczenie głowy krwawiła obficie, i chociaż nie wymagała założenia szwów, Lorene przez tydzień czy dwa będzie parado- wać z paskudnym siniakiem. Lovell nie po raz pierwszy został wezwany do łatania jed- nego z Hannicków ‒ Lorene często odpłacała pięknym za na- dobne i była znana z tłuczenia męża znajdującymi się pod ręką ciężkimi przedmiotami. Jerry Lovell czuł się już trochę znużony opatrywaniem tej stale użerającej się pary. ‒ Lorene, Calvinie ‒ zaczął zmęczonym głosem. ‒ Musicie przestać, bo pewnego dnia pozabijacie się. ‒ Prędzej on sam się zabije ‒ mruknęła Lorene. ‒ Właśnie tak mu powiedziałam. ‒ Zamknij jadaczkę ‒ warknął jej mąż.
‒ Powiedziałam mu, że za dużo pali ‒ ciągnęła niewzrusze- nie Lorene. Jej głos tworzył ciekawą kombinację ‒ był jednocześnie monotonny i zgrzytliwy. Jerry Lovell zastanawiał się, jak długo byłby w stanie go znieść. ‒ Powiedziałam, że za dużo pali i że pewnego dnia to go zabije. To wszystko. ‒ A ja zapytałem, kto tak mówi? ‒ burknął Calvin. ‒ Ja na to, że naczelny lekarz społecznej służby zdrowia. Calvin zaciągnął się po raz ostatni i cisnął niedopałek na drogę. ‒ A kim, do kurwy nędzy, jest jakiś pierdolony lekarz na- czelny? ‒ Ja powiedziałam, że lekarz naczelny nie jest takim dur- nym kutasem jak ty. I wtedy on mnie uderzył. Lovell założył opatrunek i wyprostował się. ‒ Czym ją uderzyłeś, Cal? Calvin Hannick wzruszył ramionami. ‒ Obrazem. ‒ Ślubnym ‒ uzupełniła Lorene. Lovell zerknął do przyczepy. Przed ryczącym telewizorem leżało zdjęcie, na poplamionym kudłatym dywanie walały się kawałki potłuczonego szkła. Fotografía przedstawiała Lorene i Calvina sprzed ćwierci wieku. Obdarzona temperamentem para była o połowę chudsza. Lovell westchnął. ‒ Spasuj trochę, Cal. Mogłeś wybić jej oko. ‒ Powiedz jej, żeby trzymała swój parszywy jęzor za zę- bami ‒ warknął Hannick. Z kieszeni na piersiach wyciągnął wymiętą paczkę mentoli i zaczął zapalać kolejnego papierosa. ‒ I ona ma rację, nie powinieneś tyle palić. ‒ Nie trzeba było być lekarzem, by wiedzieć, że Calvina Hannicka ze znaczną nadwagą i nałogowym paleniem, w przyszłości czeka pewny atak serca. ‒ Tak, tak... ‒ mruknął Calvin. ‒ Też mi, kurwa, problem. Paliłem przez całe życie. Jeszcze nie ma problemu. Nagle Lorene Hannick zerwała się na nogi, spoglądając czujnie na drogę.
‒ A co o n, do diabła, tu robi? Nie prosiłam o żadnego sze- ryfa. Lovell zerknął przez ramię. Przed przyczepę zajechał niebieski policyjny krążownik. Lorene zmieniła się w rozdygotaną górę oburzenia. ‒ Da mu pan spokój, szeryfie Petersen ‒ wyskrzeczała. ‒ On nic nie zrobił. ‒ Dotknęła rany na policzku. ‒ No, w każdym razie niewiele. Szeryf Todd Petersen wzniósł dłonie w pokojowym geście, jak gdyby gołymi rękoma próbował powstrzymać napór hałasu. Był zmęczonym człowiekiem po pięćdziesiątce ‒ zmęczonym, jak się zdawało, kontaktami z ludźmi takimi jak Calvin i Lorene Hannick. Ale były też inne, bardziej osobiste demony, z którymi musiał staczać bitwy dużo poważniejsze od tych, jakie wymy- ślali Hannickowie. ‒ Przyhamuj, Lorene ‒ powiedział Petersen. ‒ Odpręż się. Nie przyszedłem tu po Calvina. Przyszedłem po doktora, okay? Uspokojona Lorene Hannick opadła na fotel. ‒ Och ‒ wysapała. ‒ Przepraszam. ‒ Nie ma za co ‒ rzucił na odczepnego szeryf Petersen. ‒ Chodź, doktorku. Richfield, maleńka mieścina w stanie Waszyngton, leżało w Górach Kaskadowych w paśmie Wenatchee, rozciągającym się między rzekami Cedar i Snoqualmie. Nazwy miasteczek na tym obszarze ‒ Startup, Goldbar, Index i nawet samo Richfield ‒ wskazywały, że niegdyś była to złotonośna kraina. Została zasiedlona przez poszukiwaczy, a później eksploatowana przez koncerny zajmujące się wyrębem lasów, lecz wraz ze zgonem tych nieprzyjaznych dla środowiska poczynań, miasta spotkał podobny los. Richfield podupadło i obecnie żyło z sezonowej turystyki. Wprawdzie najważniejszymi ośrodkami oferującymi pracę były pobliskie narciarskie miejscowości wypoczynkowe Stevens Pass i Alpental, mieszkańcy Richfield jednak znajdy- wali tam stałe, aczkolwiek niskopłatne zajęcia jako pokojówki i personel zajmujący się konserwacją sprzętu. Mieszkańcy byli nieliczni i prawomyślni, dlatego też Todd
Petersen poza rozsądzaniem kłótni domowych ‒ takich jak te, które od czasu do czasu wybuchały między Calvinem a Lorene Hannickami ‒ i przerywaniem bójek w jedynym w mieście barze oraz wypisywaniem mandatów za przekraczanie prędko- ści na Drodze Okręgowej numer 971, miał niewiele do roboty. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jego rewolwer opuścił kaburę. Petersen minął rogatki. Jechali szosą, po obu stronach której rosły gęste sosny. Drzewa tłoczyły się przy samej drodze i filtro- wały promienie słońca, tworząc jakby naturalny stroboskop ‒ samochód przejeżdżał przez migające pasy ciemności i światła. ‒ Znalazł ją Billy Fisher ‒ powiedział Petersen. ‒ Dostarczał tam artykuły spożywcze. Wszyscy mieszkańcy Richfield wiedzieli co nieco o dziwnej starszej pani, która mieszkała przy jeziorze, ale tylko nieliczni widzieli ją na własne oczy. ‒ Tę kobietę w szarych ubraniach? ‒ zapytał Lovell. ‒ To prawda, że zawsze ubierała się na szaro? Petersen skinął. ‒ Tak. Pustelnica. Stara dziwaczka. Śmiesznie mówiła. ‒ Skrzywił lewą stronę twarzy, napiął wargi. ‒ Mniej więcej tak ‒ durr yurr mmm... Coś takiego. ‒ Prawdopodobnie apopleksja. Tylko jedna strona twarzy działała. Uszkodzenie nerwów. Spróbowałeś mówić jedną po- łową ust? Wychodzi tak samo. Petersen westchnął. ‒ Domyślam się. Żyła własnym życiem. Nie obwiniam o to nikogo. ‒ Zjechał z szosy na starą przecinkę, rzadko używaną i z tego powodu zarośniętą. ‒ Byłeś tam kiedyś? Jerry Lovell potrząsnął głową. ‒ Nigdy. Nie wiedziałem, że jacyś ludzie mieszkają tak da- leko. ‒ Bo nie mieszkają. Tylko stara Kellty. Samochód wyjechał z przecinki i zsunął się w dół stoku nad jezioro. Koła zabuksowały na żwirze. ‒ Następnym razem przypomnij mi, żebym wziął jeepa.
Lovell nie zwrócił uwagi na słowa szeryfa. Jezioro, góry, las składały się na widok tak piękny, że mógł tylko wytrzeszczać oczy z zachwytu. Nie był tubylcem, mieszkał w Richfield do- piero od kilku lat i wspaniała sceneria zawsze wywierała na nim głębokie wrażenie. Kiedy przybył tutaj, w środek rozległej dzi- czy, miasta i miejski styl życia stały się dlań czymś obcym i nienaturalnym. Wóz policyjny zatrzymał się na polanie przed domem pani Kellty. Petersen wysiadł i ruszył żwawo w stronę chaty, lecz po chwili zatrzymał się i obejrzał. Doktor Lovell stał nieruchomo, ogarniając wzrokiem polanę, dom, jezioro i otaczające góry. Policjant roześmiał się i potrząsnął głową. ‒ Chcesz zrobić zdjęcie? ‒ Tu jest pięknie ‒ rzekł poważnie Lovell. ‒ Nie uważasz, że tu jest pięknie? ‒ Za dużo drzew. ‒ W przeciwieństwie do Lovella, Petersen spędził całe życie w tej okolicy i dawno temu przestał reagować na jej urodę. Nie zamierzał wyprowadzić się ze swego rodzin- nego miasta, ale w przeciwieństwie do ludzi z zewnątrz nie miękł i nie wlepiał zamglonych oczu w byle krzak czy sowę. ‒ O co chodzi? ‒ zapytał Lovell. ‒ Nie lubisz drzew? Petersen rozejrzał się. ‒ Nie tak dużo ‒ odparł z krzywym uśmiechem. ‒ Nie lubię przewagi liczebnej. ‒ Ruszył w stronę domu. ‒ Chodź, miejmy już to za sobą. Jerry Lovell był nie mniej zafascynowany wnętrzem domu pani Kellty. Po wejściu do kuchni miał wrażenie, że znalazł się w muzeum; jego uwagę przykuwał każdy najdrobniejszy przedmiot należący do starej kobiety. Dla Billy Fishera prymity- wizm życia pani Kellty zasługiwał jedynie na wzruszenie ra- mion czy, w najlepszym przypadku, rodzaj wstrzemięźliwego politowania; dla Lovella było to coś godne podziwu. Nawet przybyłe ze świata supermarketów artykuły spożywcze zdawały się staromodne. Stały w rzędzie na podniszczonym kuchennym stole: pudełko płatków owsianych, suszona fasola, mąka, pro- szek do pieczenia, kartonik mleka. Pudło, w którym je dostar-
czono, było schowane pod stołem, jakby na przyszły użytek. Lovell trącił lampę naftową wiszącą pod sufitem i wprawił ją w ruch. ‒ Bez elektryczności. Bez telefonu. Bez bieżącej wody. ‒ Tak ‒ powiedział Petersen. ‒ Istny obłęd, no nie? ‒ Myślisz? ‒ Próbuję nie myśleć. ‒ Szeryf przeszedł przez kuchnię do sypialni i ukląkł obok ciała. W swej zniekształconej, przepojo- nej strachem relacji Billy Fisher wspominał o jakichś kwiatach, ale teraz nie było ich nigdzie widać. Petersen uważał za oczywiste, że śmierć starszej pani była równie prosta, jak jej życie. ‒ Co o tym sądzisz? ‒ zapytał, potrząsając powoli głową. ‒ Położyła się, złożyła ręce i umarła. ‒ Spojrzał przez ramię na Lovella. ‒ Widziałeś kiedy coś podobnego, doktorku? Lovell oczywiście nie pierwszy raz spotykał się ze śmiercią, i chociaż nigdy do niej nie przywykł, próbował zmusić się, by patrzeć na nią niewzruszonym, krytycznym okiem technika. W większości przypadków śmierć była zniewagą, ostateczną ob- razą zadawaną ciału, torturowanemu za życia. Ludzie umierali w bólu i męczarniach, zżerani przez choroby, złożeni ostateczną niemocą. Lekarzom pozostawało jedynie klasyfikowanie śmierci, przypisywanie wagi i znaczenia każdemu rodzajowi zgonu, jednakże żaden lekarz, a najmniej ze wszystkich Lovell, nie potrafił uciec przed faktem, że bitwa ze śmiercią nigdy nie zostanie wygrana. Lovell bywał świadkiem gwałtownych śmierci, niespodziewanych śmierci, powolnych śmierci w męczarniach. Ale dobra śmierć, szczęśliwa, radosna śmierć, o której piszą teologowie, była w jego przekonaniu w wielkiej mierze mitem. Jednakże, gdy badał doczesne szczątki pani Kellty, został zmuszony do skonkludowania, że jeżeli istniało coś takiego jak spokojna śmierć, to właśnie się z nią spotkał. Nie mógł ustalić przyczyny zgonu na podstawie powierzchownego zbadania głowy, serca i płuc denatki, ale mógł wysnuć przypuszczenie, że prawdopodobnie starszą panią
zabiła prostota jej życia. Lata ciężkiej pracy bez względu na pogodę, rąbanie drewna, przynoszenie wody z jeziora, zebrały swoje żniwo. Pani Kellty prawdopodobnie zawsze marzła w ciągu zimy, być może również nie dojadała, gdy Billy'emu Fisherowi nie udawało się przedrzeć z zapasami przez lód i śnieg. W dodatku od dwóch czy trzech dziesięcioleci nie miała żadnej opieki medycznej, a ten stan rzeczy pogarszało i komplikowało długotrwałe osłabienie po apopleksji. Kruche ciało starej kobiety po prostu musiało się poddać. Lovell dał jej jakieś sześćdziesiąt pięć lat, chociaż wyglądała daleko starzej. Autopsja miała wykazać, czy faktycznie była to staroświecka śmierć, nie skomplikowana przez nowoczesnego raka i chorobę serca, przez stresy i złożoność współczesnego życia. Na razie wszystko wskazywało, że przypadł jej w udziale dziewiętnastowieczny, spowodowany wyczerpaniem koniec, jaki dopadał kobiety-pionierki. Pani Kellty zapracowała się na śmierć. ‒ Orientujesz się, jak długo tu leży? ‒ Głos Petersena przy- wiódł Lovella na powrót do rzeczywistości. ‒ Niedługo. Jest tak ciepło, że poznalibyśmy, gdyby nie żyła dłużej niż dobę. ‒ Jest coś, czym mógłbyś się zająć? Nic nie wskazuje na zabójstwo czy samobójstwo? Lovell przecząco pokręcił głową. ‒ Niczego takiego nie widzę. Jak powiedziałeś... Po prostu położyła się i umarła. ‒ Przerwał na chwilę, jakby nagle czegoś niepewny. Raz jeszcze spojrzał na ciało. ‒ Co? ‒ zapytał Petersen. ‒ O co chodzi? Doktor Lovell wzruszył ramionami i potrząsnął głową. ‒ Nic poważnego, tylko trochę dziwne, że jej ręce nie poru- szyły się w chwili zgonu. Wiesz, naprawdę istnieje coś zwanego bólem śmierci. ‒ Nie wiem. ‒ No cóż, istnieje. I również charczenie agonalne. ‒ O tym wiedziałem. Ale tutaj w obrębie dziesięciu mil nie było nikogo, kto mógłby je słyszeć.
Lovell rozejrzał się po pokoju. ‒ Mieszkała tu sama? Nikt nie mógł ułożyć ciała? Petersen potrząsnął głową. ‒ Sama jak palec. W promieniu wielu mil nie ma żywej du- szy. Tak robią pustelnicy, Lovell. Żyją samotnie. Umierają samotnie.
Rozdział 3 Wezwanie ambulansu przez radio zajęło Toddowi Peterse- nowi dużo czasu, a jeszcze więcej czasu było potrzeba, by ten niezdarny wehikuł odbył podróż z Monroe, najbliższego wiel- kiego miasta i siedziby okręgu. Lovell nie miał nic przeciwko czekaniu. Z zadowoleniem wędrował po okolicy i oglądał różne przedmioty ‒ siekierę wbitą w kloc do rąbania drewna, zardzewiały zbiornik na naftę, łódź wiosłową do połowy zanurzoną w jeziorze ‒ z zainteresowaniem i intensywnością antropologa studiującego życie odległego i tajemniczego ludu. Po zakończeniu prze- chadzki usadowił się na skraju pomostu i podziwiał roztaczający się przed nim widok, od czasu do czasu zamykając oczy i zwracając twarz ku letniemu słońcu. Gdy tak siedział, z targanymi wiatrem brązowymi włosami i długimi nogami zwieszonymi nad zimną niebieską wodą, wyglądał na człowieka obarczonego niewidoma troskami. W Richfield niewiele wiedziano na jego temat, wyjąwszy fakt, że był wykształconym na północnym wschodzie lekarzem, który przybył do miasta zaledwie kilka lat wcześniej i został wspólnikiem Amy Blanchard, przez długi czas będącej jedynym lekarzem w mieście. Miejscowi zakładali, że był po prostu jed- nym z tych uciekinierów z wielkiego miasta, którzy wyrzekli się pieniędzy i prestiżu wielkomiejskiej kariery na rzecz spokoju i ciszy życia w małym miasteczku. Mieli rację tylko częściowo. Nim ambulans pokonał wyboistą drogę i zabrał ciało, Todd Petersen zakończył ostateczne badanie obejścia. Było już późne
popołudnie i małe pomieszczenia chaty zalewał delikatny bursztynowy blask zachodzącego słońca, które wpadało przez rozpięte na ramach okien muślinowe firanki. Przed wyjściem z sypialni szeryf zatrzymał się i znieruchomiał na środku pokoju, jak gdyby próbował wyczuć coś, czego nie mógł zobaczyć. Przez cały dzień towarzyszyło mu dziwne uczucie. W domu panowała cisza, znajdowało się w nim niewiele przedmiotów i nie było w nim nikogo, jednakże nadal sprawiał wrażenie zamieszkanego, jakby w dalszym ciągu żyła w nim jakaś dusza. Petersen potrząsnął głową, rozbawiony własną naiwnością. ‒ Wariat ‒ mruknął i wyszedł na zewnątrz, by zabrać się za odwalanie papierkowej roboty ‒ biurokratyczny proces, który miał zamknąć smutne, ale pozbawione dramatycznych wypad- ków życie obłąkanej starej kobiety. Gdy pojawił się na weran- dzie, Lovell ruszył po pomoście, by się do niego przyłączyć. ‒ Kto jest właścicielem tego miejsca? ‒ A co? Chcesz je kupić? ‒ Todd Petersen uśmiechnął się lekko. ‒ Widziałem, jak tam siedziałeś. Idę o zakład, że zastanawiałeś się, jak to byłoby tu mieszkać. Obcowanie z na- turą, prawda? ‒ Może. ‒ Masz wolną i nieprzymuszoną wolę ‒ powiedział Peter- sen, kierując się do policyjnego krążownika. ‒ Ale dla mnie jest tu za cicho. Lubię jasne światła centrum Richfield. Lovell roześmiał się. ‒ Wiem. Mogą być ogromnie kuszące. ‒ Racja ‒ rzekł z wolna Petersen. Wsunął się za kierownicę i wyciągnął książkę raportów zza przeciwsłonecznej osłony. Pstryknął długopisem i zaczął sporządzać notatki. Lovell osłonił ręką oczy i spojrzał w kierunku domu. Tak samo jak szeryf czuł coś... coś w domu, coś, co go niepokoiło, jakieś dokuczliwe podejrzenie, że coś jest nie w porządku. ‒ Billy Fisher znalazł ją, gdy dziś rano dostarczył artykuły spożywcze? Petersen nie oderwał oczu od raportu. ‒ To prawda.
‒ Nie rozpakował niczego? Tym razem Petersen podniósł głowę. ‒ O co chodzi? ‒ Zaraz wrócę. Oczywiście. Lovell znał Billy'ego Fishera ‒ zszywał go po bijatyce w barze ‒ i wiedział, że młody człowiek nie zawracałby sobie głowy rozpakowywaniem pudła. Lovell podejrzewał, że pomaganie innym, nawet starej samotnej kobiecie, nie stało wysoko na liście osobistych priorytetów Billy'ego. Jeden z kartoników z mlekiem był otwarty. Lovell podniósł go i zważył w ręku. Zakołysał nim, by sprawdzić, ile płynu brakuje. Nie więcej niż łyk. Powąchał. Mleko nadal było słodkie i świeże, kilka kropel skondensowanej pary nadal przywierało do plastiku. Otworzył drzwi i wszedł w aureolę złotego światła, w którym była skąpana sypialnia. Wszystko było tak, jak zastali. Żelazne łóżko, wysokie lustro, twarde krzesło, gorejąca w słońcu bursztynowa firanka... Deski podłogi były wytarte i Lovell przykląkł, by przecią- gnąć palcami po gładkich konturach zagłębień. Wtedy z góry dobiegł dźwięk. Był to cichutki odgłos, słaby pisk, mimowolny okrzyk strachu zduszony w gardle. Przez chwilę myślał, że to na pewno mysz czy nietoperz, ale w odchylonym o kilka stopni w stronę sufitu lustrze uchwycił nieznaczny ruch, lekki i niewyraźny jak przesuwający się po ścianach cień. Gdy przyjrzał się uważniej, widziany w lustrze cień pod krokwiami zaczął nabierać kształtu, zmienne odcienie ciemności powoli zlały się w jedno. Tam coś było. Lovell powoli podniósł głowę i spojrzał w górę. Rzeczywi- ście było tam coś, jakieś stworzenie, zwierzę przywierające do belki, rozpłaszczone ze strachu, wciskające się w ciemny kąt, gdzie ściana spotykała się z sufitem. Z początku dzięki grze światła i mrocznych cieni stworzenie zdawało się wtapiać w kształt pokoju, ale stopniowo stawało się coraz wyraźniejsze. Dziewczyna, może młoda kobieta ‒ trudno powiedzieć. Jej głowa była wykręcona pod ostrym, nienaturalnym kątem,
olbrzymie oczy, szaro-błękitne w tym świetle, oczy nocnego zwierzęcia, patrzyły na niego bez zmrużenia powiek. Jej twarz była biała, wyprana z koloru; napięta na kościstych kończynach skóra prawie przezroczysta. Miała na sobie jedynie jasną, cienką, luźną suknię. Jej stopy były bose. Lovell, nie spuszczając z niej oka, przemówił cicho, ostroż- nie. ‒ W porządku. Nie zrobię ci krzywdy. Z góry nie dobiegła odpowiedź. Ogromne oczy nadal wpatry- wały się w niego bez zmrużenia powiek, ciało nadal było zwi- nięte jak ostrze ze sprężystej stali, skulone najciaśniej, jak tylko możliwe. Lovell ostrożnie, powoli, podniósł rękę, otwartą dło- nią w jej stronę, jak gdyby chciał pomóc jej zejść z tej niebez- piecznej grzędy. To spowodowało reakcję. Ze ściągniętych warg wydarł się ostrzegawczy syk. Jego ton i siła ulegały zmianie w miarę, jak podchodził. Syk narastał w jej gardle, aż w końcu przerodził się w głębokie warczenie rozwścieczonego i przerażonego psa. ‒ Okay... okay... ‒ Lovell mówił tak, jakby starał się uspo- koić przerażone dziecko. ‒ Spokojnie... I nagle kobieta wprost eksplodowała we wrzasku przeraże- nia. W pokoju zawibrowało skręcające wnętrzności wycie, które zmusiło Lovella do cofnięcia. Palce kobiety zgięły się jak szpony, zaczęła bić się nimi i drapać. Był to przerażający widok, budzący grozę i litość ‒ strach sprawiał, że chciała wydrzeć własne serce. ‒ Jezu! ‒ Lovell zrobił krok w jej stronę i wrzask stał się dwakroć głośniejszy. Jej ręce skoczyły ku głowie. Młóciła po- liczki i skronie z taką siłą, jakby próbowała się ogłuszyć. ‒ Przestań! W odpowiedzi usłyszał straszliwe, mrożące krew w żyłach wycie, wrzask nieszczęścia i udręki, który stargał mu nerwy niczym piła. Lovell wyskoczył z pokoju w chwili, gdy Petersen wpadał frontowymi drzwiami. ‒ Do diabła, co tu się dzieje? ‒ Wbiegł do sypialni, a wrzask
przybrał na sile. Lovell wyciągnął go do kuchni. ‒ Zostaw ją ‒ rozkazał. ‒ Jest przerażona. ‒ O na ? Cholera! ‒ Na dwór! Na dwór! Dwaj mężczyźni potykając się wybiegli na werandę. Harmi- der za ich plecami powoli zaczął cichnąć. Po jakimś czasie słyszeli jedynie niski pomruk, jakby kobieta po wypędzeniu napastników ostrzegała ich przed powrotem. Petersen i Lovell, jednakowo zdumieni, wytrzeszczyli na siebie oczy. ‒ Dobry Boże! ‒ wykrztusił Petersen, nie mogąc złapać tchu. ‒ Do diabła, co to jest? ‒ Słyszałeś, by ktoś tu mieszkał? Policjant zdecydowanie potrząsnął głową. ‒ Nigdy. Kim ona jest? Co mamy zrobić? ‒ Okay. Pomalutku. ‒ Lovell odwrócił się w stronę domu. ‒ Zostań tu. ‒ Co chcesz zrobić? ‒ Porozmawiać z nią ‒ rzucił przez ramię Lovell. ‒ O ile to możliwe. ‒ Proszę bardzo ‒ powiedział Petersen, robiąc wszystko, by uspokoić walące serce. Lovell wśliznął się do domu i zatrzymał przy drzwiach sy- pialni. Nasłuchiwał w napięciu. Wrzaski ucichły, ale wiedział, że kobieta nadal jest wzburzona. Słyszał jej płytki, przyspie- szony oddech, akcentowany szybkim tupotem bosych stóp. Brzmiało to tak, jakby biegała wokół pokoju, strzegąc go przed nienawistnymi intruzami. Potem przemówiła... czy przynajmniej przemieniła swą zdolność do wrzasku w coś, co brzmiało jak mowa i miało formę języka. Ale nie przypominało niczego, co Lovell kiedykolwiek słyszał. ‒ Omu Nell, an, sokie, sokie an, omu Nell. Jej głos był niski, ale słowa spieszne i urywane, jak gdyby przynaglała się do zachowania rozsądku, do znalezienia odwagi,