andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Feather Jane - Wyznanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Feather Jane - Wyznanie.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Feather Jane
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 396 stron)

Wyznanie Jane Feather

Prolog Vimiera, Portugalia, sierpień 1808 Słońce wisiało na niebie jak wielka kula rozpalonej miedzi. Żaden obłok nie przesłaniał metalicznego błękitu, nie łagodził nieznośnego żaru lejącego się na spieczoną, nagą równinę. Gdzieś w dali ośnieżone szczyty gór lśniły jak migotliwy miraż, a za pasmem wzgórz otaczają­ cych dolinę fale Atlantyku uderzały dziko o skalisty brzeg. Pięćdziesięciu żołnierzy Jego Królewskiej Mości należących do 3. Regimentu Dragonów ociekało potem. Odziani w szkarłatne kurt­ ki, dławili się pyłem rozprażonej ziemi. Zimne fale oceanu i zlodowa­ ciały śnieg na szczytach gór były dla nich równie dalekie i nieosiągalne jak senne marzenie. Zza wzgórz raz po raz wynurzały się szeregi Francuzów w nie­ bieskich mundurach. Wrogowie zbliżali się ku nim. Anglicy strzelali do nich, widzieli, jak niektórzy padają, szereg się załamuje i cofa... tylko po to, by zaraz zjawił się następny. Widzieli swoich towarzyszy poranionych i martwych. Padali w kwiaty macierzanki, która - po­ dobnie jak rachityczne drzewka oliwne i kaktusy - z trudem wal­ czyła o przetrwanie, napełniając zapachem nieruchome, rozpalone powietrze. Ilu Francuzów wynurzy się jeszcze zza wzgórza? Ile jeszcze razy wysypią się na równinę? Major dowodzący tą niewielką kompanią wpatrywał się w dal. Za nimi, po drugiej stronie szarej leniwej rzeki, były inne wzgórza, zza 5

których miały przybyć posiłki. Wytężał słuch, czy nie rozlega się już triumfalny zew trąbki, zwiastun odsieczy i ocalenia. Obiecano im po­ moc. Niemożliwe, by nie przybyła! A jednak, w miarę jak słońce zmierzało ku zachodowi, majora co­ raz częściej ogarniało zwątpienie. Widać było im sądzone zginąć tu, w tym rozpalonym piekle, i napoić spragnioną ziemię własną krwią. Lekka bryza znad oceanu owiała ich, gdy słońce miało się już skryć za wzgórzami. Na wietrze ożył sztandar regimentu. Jego drzewce wbito w ziemię obok martwego ciała młodziutkiego chorążego, który przedtem niósł chorągiew. - Znowu idą! - krzyknął jeden z szeregowców. Krył się za niezbyt imponującym okopem, który stanowił ich jedyną osłonę przed og­ niem nieprzyjaciela. Major spojrzał na szereg zbliżających się wrogów. I wówczas pod­ biegł do niego zasapany podporucznik. Pot ściekał mu spod czapki. W oczach miał strach, a z ust sypały się bezładnie trudne do przyjęcia słowa o zbliżającej się straszliwej śmierci.

1 Londyn, czerwiec 1810 Ożenić się zjedna z nich?! Dobry Boże! Niech pan nie gada głupstw, Crighton! Sylvester Gilbraith, piąty hrabia Stoneridge, patrzył z niedowie­ rzaniem na nerwowego człowieczka, który wydawał się jeszcze mniej­ szy, niż był, za swoim ogromnym biurkiem w kancelarii adwokackiej przy Threadneedle Street. Mecenas Crighton odchrząknął i zauważył: - O ile mi wiadomo, lord był ogromnie przywiązany do swoich wnuczek, panie hrabio. - A cóż to ma wspólnego ze mną?! - obruszył się Sylvester. Adwokat zaczął grzebać w papierach leżących na biurku. - Pragnął jak najlepiej zabezpieczyć je na przyszłość, milordzie. Ich matka, lady Belmont, ma po mężu pokaźny spadek i nie potrze­ buje dodatkowego wsparcia. Przeniesie się, oczywiście, do wdowiego domu, gdy tylko pan, panie hrabio, obejmie w posiadanie Stoneridge Manor. - Matka nic mnie nie obchodzi - rzekł twardo hrabia. - Proszę wyjaśnić jeszcze raz, i to jak najprościej, warunki ostatniej woli mego kuzyna. Chyba nie wszystko zrozumiałem. Adwokat spoglądał na swego klienta, wyraźnie speszony. - Nie sądzę, milordzie. Są cztery wnuczki, dzieci wicehrabiego Belmonta i lady Elinor... 7

-Tak, tak! Belmont zginął w bitwie nad Nilem dwanaście lat temu, a więc ja, zgodnie z zasadą majoratu, zostałem spadkobiercą Stoneridge'a. - Hrabia wielkimi krokami przemierzał w tę i z powro­ tem wąską przestrzeń od okna do drzwi. - Przejdź do sedna sprawy, człowieku! Prawnik doszedł do wniosku, że nowy lord Stoneridge budzi w nim jeszcze większy lęk niż jego zrzędliwy i podagryczny poprzed­ nik. Szare oczy Sylvestra Gilbraitha spoglądały niepokojąco przenikli­ wie. A blizna przecinająca czoło nadawała jego pociągłej twarzy groź­ ny wyraz. Zaciśnięte w wąską linię usta zdradzały popędliwość, która cechowała również jego zmarłego krewniaka. - Chyba najlepiej będzie, jeśli pan hrabia sam zapozna się z wa­ runkami testamentu - zawyrokował adwokat, wybierając jeden z leżą­ cych przed nim dokumentów. W chłodnych oczach Sylvestra pojawił się błysk rozbawienia. -Lepiej nie być zwiastunem złych wieści... Nieprawdaż, panie Crighton? Mężczyzna wyciągnął smukłą rękę i wyjął dokument z dłoni praw­ nika. Opadł na fotel, skrzyżował nogi w skórzanych bryczesach i zaczął czytać, uderzając się z lekka szpicrutą po cholewkach wysokich butów. Stojący w kącie wysoki zegar tykał, mucha sennie bzyczała tuż obok otwartego okna, z ulicy - w ciepłym czerwcowym powietrzu - niosło się nawoływanie wędrownego przekupnia. - Dobry Boże! - Stoneridge rzucił dokument na biurko i zerwał się z fotela. - Co za draństwo! Dziedziczę po nim tytuł, Stoneridge Manor i rezydencję w Londynie... ale nie dostanę ani kawałka ziemi, ani złamanego grosza od starego sknery, jeśli nie poślubię jednej z tych dziewcząt! To testament szaleńca! Żaden sąd nie uzna czegoś takiego! -Zapewniam pana, milordzie, że to prawomocny dokument. Świętej pamięci hrabia był w pełni władz umysłowych; osobiście to poświadczyłem wraz z dwoma kolegami z naszej kancelarii. - Adwo­ kat wojowniczo wysunął brodę. - Jedynie tytuł hrabiowski i te dwie rezydencje są objęte majoratem. Z resztą swojego majątku Jego Lor- dowska Mość mógł postąpić, jak mu się podobało. 8

-I wzbogacił nim stadko gąsek! - To wytworne młode damy - zaoponował mecenas. Sądząc z wyrazu twarzy, hrabia nie uznał tej uwagi za zbytt pocie­ szającą. Adwokat znów odchrząknął. - Lady Emily ma dwadzieścia dwa lata, milordzie. O ile mi wia­ domo, jest zaręczona. Kolejna z sióstr, lady Clarissa, ma dwadzieścia jeden lat i nie jest z nikim związana. Lady Theodora wkrótce będzie miała dwadzieścia lat. No i lady Rosalind, jeszcze dziecko, niespełna dwanaście lat. -Wygląda na to, że mam dwie do wyboru. - Sylvester obdarzył prawnika posępnym uśmiechem. - Jeśli nie zdecyduję się na żadną z nich, fortuna mego kuzyna zostanie podzielona między jego cztery wnuczki, ja zaś zostanę jedynie z tytułem, bez grosza przy duszy. - Od­ wrócił się do kominka, oparł rękę na jego obramowaniu i wbił wzrok w puste palenisko. -Widać ten drań postanowił zemścić się na mnie za to, że zgodnie z prawem majoratu zostałem jego spadkobiercą! Prawnik zaczął wyłamywać sobie palce. Hrabia podniósł głowę i rzucił mu spojrzenie pełne żywej niechęci. Crighton pospiesznie opuścił ręce na blat biurka. Zażarta waśń między dwiema gałęziami rodu Stoneridge'ów - Gilbraithami i Belmontami - była mu dosko­ nale znana. Wiedziała o niej również cała londyńska śmietanka towa­ rzyska, nikt już jednak nie pamiętał przyczyny sporu. Czwarty hrabia Stoneridge nie mógł pogodzić się z tym, że jego tytuł przejdzie na dalekiego kuzyna. Zwiększało to jeszcze jego gorycz i ból po śmierci jedynaka. - Myli się pan, milordzie - zaprotestował nieśmiało adwokat. - Jest jeszcze kodycyl. Hrabia spojrzał na niego badawczo. - Kodycyl? - Tak jest, milordzie. - Mecenas Crighton wyciągnął kolejny per­ gamin. - Młode damy oraz ich matka zostaną powiadomione o wa­ runkach ostatniej woli dopiero po upływie miesiąca od chwili, gdy pan, milordzie, dowie się o nich. 9

- Co takiego?! - Hrabia wybuchnął pełnym niedowierzania śmie­ chem. - Przez cały miesiąc mają żyć w przekonaniu, że nie odzie­ dziczyły ani grosza?! I chce mi pan powiedzieć, że stary był do nich przywiązany! - Sądzę, że Jego Lordowska Mość chciał zapewnić panu hrabiemu równe szanse - powiedział adwokat. - To powinno usposobić młode panny życzliwiej do pańskich konkurów... O ile zdecyduje się pan, milordzie, ubiegać o rękę którejś z nich. - Miałbym zaraz po pogrzebie zalecać się do młodej damy w głę­ bokiej żałobie?! - Brwi Sylvestra uniosły się tak wysoko, że nieomal znikły pod włosami. -Wyjdę na durnia i egoistę!... Może właśnie o to chodziło memu kuzynowi? Pan Crighton odkaszlnął po raz kolejny. - Lord Stoneridge powiadomił swoje krewniaczki, że nie życzy sobie żałoby. Zabronił im noszenia czarnych strojów i rezygnowania ze zwykłych zajęć czy rozrywek. - Podrapał się w głowę. - Gdyby pan hrabia znal Jego Lordowska Mość, wiedziałby, że takie dyspozycje były całkowicie zgodne z jego charakterem. Nie należał do ludzi kon­ wencjonalnych, milordzie. -I czemuż to posunął się aż tak daleko, by zapewnić mi, jak pan powiada, równe szanse? - Hrabia pokręcił głową, nadal pełen niedo­ wierzania. Adwokat milczał przez chwilę. -Jego Lordowska Mość nie chciał, by Stoneridge Manor pod­ upadło z powodu braku funduszów... I chyba życzył sobie, aby pozo­ stało w rękach potomków jego syna. -Ach tak... Hrabia z namysłem skinął głową. - Niemal współczuję temu staremu diabłu! Musiał wybierać, co woli: Gilbraitha puszącego się w Stoneridge Manor czy starożytną sie­ dzibę popadającą w ruinę. Naciągał beżowe rękawiczki, wygładzając na palcach delikatną skórę. Na jego czole zarysowała się głęboka bruzda; blizna lekko się zmarszczyła. 10

-Małżeństwo Gilbraitha z Belmontówną to byłoby doprawdy niezwykłe osiągnięcie! - Istotnie, milordzie. - Do widzenia, panie Crighton - rzucił raptownie Sylvester i skie­ rował się do wyjścia. Prawnik zerwał się, by z ukłonami odprowadzić klienta najpierw do drzwi gabinetu, a następnie po wąskich schodach do drzwi fronto­ wych, wychodzących na ulicę. Czekał grzecznie, aż hrabia dosiądzie lśniącego czarnego konia, którego pilnował pod drzwiami jakiś ulicz- nik, i opuści Threadneedle Street, zmierzając do Cheapside. Wówczas adwokat wrócił do swej kancelarii. Miał nadzieję, że do młodych dam z rodziny Belmontów nie dotarły skandaliczne oskar­ żenia pod adresem nowego hrabiego Stoneridge'a. Takie pogłoski nie poprawiłyby ich opinii na temat ewentualnego konkurenta, zwłaszcza że był jednym z Giłbraithów, co samo w sobie stanowiło wystarczający mankament! Sylvester powrócił do swego mieszkania przy Jermyn Street. Dwa lata temu udałby się zapewne do jednego z klubów w poszukiwaniu towarzystwa, dobrego porto i okazji do gry w faraona. Nie był jed­ nak w stanie znieść ciszy, która zapadała, gdy wkraczał do sali pełnej ludzi, odwracanych pospiesznie spojrzeń i zdawkowych kiwnięć gło­ wą, jakimi witali go dawni przyjaciele. Nikt nie zignorował go otwar­ cie... oprócz Gerarda. W końcu nie dowiedziono, mu winy. Ale też nie oczyszczono go z oskarżeń ponad wszelką wątpliwość. Zarzut tchórzostwa pozostawił trwały ślad - niesmak i zażenowa­ nie. - To nie do zniesienia! Jak można oczekiwać, że będziemy miesz­ kać pod bokiem Gilbraitha?! - Młoda dama siedząca przy fortepianie uderzyła z całej siły w klawisze. - Zupełnie nie pojmuję, jak dziadziuś mógł wymagać od nas czegoś podobnego! - Twój dziadek wcale nie nalegał, żebyśmy zamieszkały we wdo­ wim domu, Clarisso - powiedziała łagodnie lady Elinor Belmont, przyglądając się krytycznym wzrokiem swojej robótce. - Chyba 11

jaśniejszy odcień zieleni... -Wybrała odpowiedni motek jedwabiu ze stojącego obok niej koszyczka. -Jednakże, choć nie grozi nam bynaj­ mniej więzienie za długi, powinnyśmy rozsądnie gospodarzyć naszy­ mi zasobami. Jeśli sięgniemy do kapitału po sporą sumę na urządzenie innego mieszkania, zubożymy fundusz posagowy. - Nie dbam o posag! - oświadczyła lady Clarissa. - Theo również nie! Nie mamy zamiaru wychodzić za mąż. Nigdy! - „Nigdy" to zbyt wielkie słowo, moja droga - zauważyła matka. - A zresztą musimy brać pod uwagę także Emily i Rosie. Clarissa okręciła się dokoła na taborecie. Jej wielkie błękitne oczy miotały iskry. -Jakież to irytujące - poskarżyła się. - Musimy przenieść się do wdowiego domu, choć przez całe życie mieszkałyśmy tutaj! - Nie marudź, Clarry. Przecież dobrze wiedziałyśmy, że na tym się skończy... od chwili gdy papa został zabity. -Wysoka młoda ko­ bieta zerknęła na siostrę znad żurnala, który przeglądała. Promień słońca wzniecał złote iskry w jej ciemnobrązowych włosach. - We wdowim domu z pewnością nie zabraknie nam miejsca. Zresztą, kie­ dy się pobierzemy z Edwardem, możecie wszystkie przenieść się do nas. - Biedny Edward! - mruknęła lady Elinor z uśmiechem rozbawie­ nia. - Wątpię, by jakikolwiek młody człowiek, choćby tak uprzejmy i serdeczny jak on, miał ochotę wkroczyć w małżeńskie życie w towa­ rzystwie teściowej i trzech szwagierek. - Pleciesz głupstwa, mamo! - Najstarsza z córek zerwała się na równe nogi i zarzuciła matce ręce na szyję. - Edward przepada za wami! -Jestem o tym przekonana, kochanie, i bardzo zobowiązana - od­ parła spokojnie lady Elinor, odwzajemniając uścisk. - Niemniej jed­ nak przeprowadzimy się do wdowiego domu i urządzimy się tam naj­ lepiej, jak zdołamy. Dwie starsze córki dobrze znały ten ton. Pod łagodną powierz­ chownością matki kryła się nieugięta wola. I choć ten rys jej charakteru bardzo rzadko się ujawniał, zawsze jednak należało się z nim liczyć. 12

- Gdzie jest Theo, mamusiu? Obiecała mi pomóc przy rozcinaniu dżdżownic! Do pokoju zajrzała dziewczynka, wyciągając rękę, w której coś ścis­ kała. - Rosie, wyrzuć to paskudztwo! Zabierz je stąd natychmiast! - za­ żądały zgodnym chórem starsze siostry. Dziewczynka zamrugała. Nosiła wielkie okulary w rogowej oprawce. - To nie jest żadne paskudztwo. Theo wcale tak nie uważa. Prze­ prowadzimy. .. eksperyment biologiczny. •- Theo nie ma pojęcia o eksperymentach biologicznych - obru­ szyła się Emily. - Ale przynajmniej się nimi interesuje - odcięła się Rosie, zerkając na zawartość swojej dłoni. - Dziadek zawsze powtarzał: „Jeśli się ni­ czym nie interesujesz, niczego się nie nauczysz!" - Masz rację, Rosie. Mimo to salon nie jest odpowiednim miej­ scem dla dżdżownic - oświadczyła matka. - Ani żywych, ani posiekanych! - wtrąciła Clarissa, opuszczając wieko fortepianu. - Zabierz je stąd! Theo wybrała się na ryby i Bóg raczy wiedzieć, kiedy wróci. Lady Belmont pochyliła się nad robótką, żeby córki nie dostrzegły, że oczy ma pełne łez. Wszystkie wnuczki były bardzo przywiązane do starego hrabiego, ale Theo łączyła z dziadkiem najsilniejsza więź. Gdy go zabrakło, borykała się z poczuciem ogromnej straty. Matka wiedziała o tym lepiej niż siostry. Theo najboleśniej odczuwała brak ojca. Po jego śmierci siedmioletnia dziewczynka łaknęła ojcowskiego przewodnictwa, którego nie mogła jej zastąpić macierzyńska miłość. Pozostałe córki jakoś pogodziły się z losem. Dziadek częściowo wy­ pełnił powstałą w ich życiu lukę, ale wpływ matki okazał się dominu­ jący. W przypadku Theo było odwrotnie. Po śmierci starego hrabiego dziewczyna ugrzęzła w sprawach ma­ jątkowych i gospodarskich. W wolnych chwilach wypuszczała się na samotne wyprawy, do których i dawniej miała upodobanie. Jednym i drugim usiłowała zagłuszyć trapiący ją ból. Na rozkład codziennych 13

zajęć domowych prawie nie zważała. Clarissa miała słuszność, Theo z pewnością wróci przed zmrokiem, ale kiedy dokładnie, Bóg raczy wiedzieć. Tego samego popołudnia Sylvester Gilbraith znajdował się nieda­ leko Stoneridge Manor. Opróżnił kufel piwa w pobliskim zajeździe i odchylił się do tyłu, opierając łokcie o znajdujący się tuż za nim szynkwas. Izba była mroczna i zadymiona, ale i tak zdawał sobie sprawę z ukradkowych spojrzeń rzucanych w jego stronę przez miejscowych. Popijali piwo i spluwali od czasu do czasu na pokrywające podłogę tro­ ciny. Nie wiedzieli, kim jest przybysz, i snuli najrozmaitsze przypusz­ czenia. Rzadko taki gość z wielkiego świata zjawiał się Pod Zającem i Ogarami w Lulworth, wynajmując w dodatku pokój na noc. Lord Stoneridge nie miał zamiaru zdradzać swej tożsamości. Do­ myślał się, że mieszkańcy wsi, dzierżawcy i dworska służba podzielają niechęć Belmontów do Gilbraithów. Okoliczna ludność zazwyczaj solidaryzowała się z państwem i wiernie naśladowała ich postawę, na­ wet jeśli nikt już nie pamiętał, dlaczego obie gałęzie rodu serdecznie się nienawidziły. Sylvester odsunął się od szynkwasu i wyszedł na zewnątrz. Lato przyszło wcześnie tego roku. Główna ulica Lulworth tonęła w słońcu, błoto wyschło i stwardniało. Stajenny z kapeluszem nasuniętym na oczy drzemał oparty o ścianę, pogryzając jakąś trawkę. Usłyszawszy Sylvestra, wyprostował się i przetarł oczy kułakiem. Zaraz też przybiegł z drugiego końca brukowanego kocimi łbami po­ dwórza. - Osiodłaj konia. Chłopak przytknął dłoń do czoła w geście uszanowania i zniknął we wnętrzu stajni, skąd wynurzył się po pięciu minutach, wiodąc ka- rosza. -Jest jakaś droga na skróty do Stoneridge Manor? Hrabia wskoczył na konia i rzucił stajennemu monetę. - Tak, wielmożny panie. Przez wieś, a na rozstaju w prawo. Ścież­ ka przez pola sama zaprowadzi do dworu od tyłu. 14

Stoneridge skinął głową i zawrócił konia. Nigdyjeszcze nie widział siedziby swoich przodków. Pamiętał tylko obrazy, które ją przedsta­ wiały. Z niewiadomego powodu zapragnął teraz obejrzeć dwór i jego otoczenie, zanim obwieści oficjalnie o swym przybyciu. Jechał zgodnie ze wskazówkami stajennego. Gdy wynurzył się z lasu, jego oczom ukazał się długi, niewysoki budynek z epoki Tu- dorów. Stał na szczycie wzgórza, po drugiej stronie strumienia, przez który przerzucono wąski kamienny mostek. Stoneridge Manor. Jego dom... a w przyszłości dom jego dzieci. Młodych Gilbraithów. Poczuł, jak wzbiera w nim złośliwa satysfakcja. Od dwustu lat noga żadnego Gilbraitha nie postała w Stoneridge Manor. A teraz posiadłość będzie należała do jego rodu! Niefortunna skłonność Belmontów do płodzenia córek ostatecznie ich wyeliminowała. Z wyjątkiem... Zaklął pod nosem i, zawróciwszy, ruszył brzegiem strumie­ nia. Sam dwór i otaczający go park nie miały większego znaczenia. Prawdziwe bogactwo stanowiła ziemia - lasy, pola i uprawiający je dzierżawcy. Bez nich i dochodu, który przynosiły, Stoneridge Manor było tylko jaśniepańską rezydencją, diabelnie kosztowną zabawką... Szczerze mówiąc, nie byłby w stanie utrzymać jej z tego, co odzie­ dziczył po ojcu. Ale jak cztery pannice i ich mamusia poradzą sobie z zarządzaniem majątkiem? Cóż one wiedzą o prowadzeniu gospodarstwa, o użeraniu się z dzierżawcami? Mogą oczywiście zdać się we wszystkim na rząd­ cę, ale ten z pewnością będzie je okradał. Majątek popadnie w ruinę w ciągu kilku lat. Czwartemu hrabiemu Stoneridge musiało brakować piątej klep­ ki... cokolwiek by mówił ten dureń adwokat! Mściwie smagnął szpicrutą krzewjanowca. Koń spłoszony nagłym ruchem zarżał i rzucił głową. - Spokojnie! Sylvester poklepał zwierzę po szyi, gdy wjeżdżali między dęby. Wyjrzawszy zza drzew, ujrzał postać leżącą na brzegu strumienia. Coś go zaintrygowało w jej pełnym napięcia bezruchu. 15

Zsiadł z konia i przywiązał go do młodego drzewka. Szedł bezsze­ lestnie po ziemi porośniętej wilgotnym mchem. Najpierw dostrzegł dziewczęce buciki porzucone kilka metrów od miejsca, gdzie leżała na brzuchu, machając bosymi nogami w powie­ trzu. Suknia z niebielonego płótna, podwinięta aż po uda, pozwalała podziwiać szczupłe, opalone łydki. Dziewczyna odrzuciła na plecy dwa grube, czarne warkocze. Rękawy sukni miała zawinięte, a obie ręce zanurzyła w strumieniu. To Cyganka! Usiłuje schwytać rękami pstrąga, pomyślał Sylve- ster. - Tam, skąd pochodzę, sprawiamy kłusownikom tęgie lanie - ode­ zwał się za plecami dziewczyny. Ani drgnęła. Zorientował się, że wcale jej nie zaskoczył. Widocz­ nie dosłyszała jego kroki, choć stąpał po cichu. - E tam! My tu wieszamy tych wszystkich, którym zapachnie cu­ dze - odparła śpiewnym dialektem hrabstwa Dorset, nie odwracając głowy. - Chyba że litość nas weźmie, wtedy odsyłamy draństwo za morza! Mimo woli uśmiechnął się na tę bezczelną odzywkę. "Widać Cy­ ganka nie należała do płochliwych. Stał bez ruchu, urzeczony skupie­ niem, z jakim usiłowała przechytrzyć rybę, kryjącą się za płaskim bru­ natnym kamieniem. Słońce tańczyło na gładkiej powierzchni wody, ręce Cyganki zastygły w bezruchu, by nie spłoszyć upatrzonej zdoby­ czy. I nagle dziewczyna się poruszyła. Jej ręce wynurzyły się z wody z poznaczoną brunatnymi cętkami rybą. - Mam cię! - Zachichotała, unosząc na chwilę swą zdobycz w po­ wietrze, zanim wrzuciła ją z powrotem do strumienia. Pstrąg wy­ prysnął z wody, zwinny i gibki, połyskujący rozświetlonymi kroplami wody na grzbiecie, i przepadł, pozostawiając po sobie tylko coraz szer­ szy krąg drobnych banieczek na powierzchni. - Czemu, u licha, wrzuciłaś go z powrotem do wody? Byłby z nie­ go niezły obiad! - dziwił się Stoneridge. -Jakoś nie zgłodniałam - odparła równie spokojnie jak poprzed­ nio. Przewróciła się na plecy i usiadła, spoglądając na niego zmrużo- 16

nymi od słońca oczyma. - Nie lubimy w tych stronach, jak ktoś cho­ dzi po cudzym gruncie. A tu, od tych drzew, jest ziemia Belmontów. Wskazała granicę posiadłości. - Nie tylko ja zapędziłem się na cudzy grunt, jak mi się zdaje - od­ parł, przyglądając się uważnie jej twarzy. Była to szelmowska buzia, opalona na brązowo, z nieco spiczastą bródką i małym, prostym nosem. Kosmyki czarnych włosów opadały na szerokie czoło, tuż nad ogromnymi, fiołkowoniebieskimi oczyma. Całkiem milutka Cyganeczka! Skwitowała jego słowa wzruszeniem ramion i zerwała się na nogi, otrzepując fałdy szorstkiej płóciennej odzieży i przerzucając ciężkie czarne warkocze do przodu. - Nie twoja sprawa, po czyim chodzę. Nie jesteś tutejszy, praw­ da? Stała swobodnie na lekko rozstawionych bosych nogach, wziąw­ szy się pod boki. W całej jej postawie i w pochyleniu głowy było wy­ raźne wyzwanie. Być może nieświadome, być może to zwykły sposób, w jaki spoglądała na świat. Rozbawiła go ta myśl. Doprawdy, czarująca Cyganeczka! Zbliżył się do dziewczyny z uśmiechem i wziął ją pod brodę. - Nie jestem tutejszy. Ale chyba szybko się zaprzyjaźnię z miejsco­ wą ludnością... zwłaszcza z Romami. Ujął ją mocniej za podbródek i ustami dotknął jej warg. Hrabia Stoneridge nie wiedział, co się właściwie zdarzyło. Stał pewnie, całując Cygankę, czując zapach jej nagrzanej słońcem skóry i mocno obejmując dłonią jej podbródek... a po chwili leżał na wznak w strumieniu. Ktoś najwidoczniej wprowadził małą kłusowniczkę w arkana walki wręcz! - Ty szczurze! Ty parszywy kundlu! - piekliła się, podskakując na brzegu. Jej oczy były niemal czarne z urazy. - To cię nauczy, padalcu jeden, że nie wolno dobierać się do porządnej dziewczyny! Spróbuj jeszcze raz, to ci obetnę. Reszta tyrady zginęła w pełnym oburzenia wrzasku, gdy Sylvester zerwał się z dna strumienia i chwycił ją za kostkę. Jedno energiczne 2-Wyznanie 17

szarpnięcie i klapnęła na twarde podłoże. Wrzeszczała, chwytając się mchu i trawy i usiłując się ratować, gdy ściągał ją z brzegu, aż wylądo­ wała, sycząc i fukając jak kotka, na błotnistej płyciźnie. Sylvester wyprostował się i zmierzył wściekłą dziewczynę groź­ nym spojrzeniem. -Wet za wet, moja dziewuszko! - oświadczył. - Ten, kto cię uczył zapasów, zapomniał o przestrodze, byś za wcześnie nie triumfowała. Otrzepał ręce, chociaż niewiele to dało, po czym z chlupotem wy­ dostał się ze strumienia i wdrapał na brzeg. Dziewczyna też wygramoliła się z błota. - Nie jestem twoją dziewuszką! - krzyknęła. Chwyciła garść błota i cisnęła za odchodzącym. Trafiła go między łopatki. Odwrócił się błyskawicznie z gniewnym pomrukiem. Wspięła się na brzeg; jej oczy błyszczały żądzą odwetu. Popatrzył na ubłoconą, ale wyraźnie rwącą się do walki dziewczynę... I nagle wybuchnął śmiechem, gdy dotarła do niego absurdalność sytuacji. Był przemoczony do suchej nitki, buty miał pełne wody - znisz­ czone na amen... A wszystko przez tę czupurną kruszynę, którą za­ chciało mu się pocałować! Kto by pomyślał, że Cyganka zareaguje jak znieważona westalka?! Wyciągnął rękę na zgodę. - Zgódź się, że jesteśmy warci jedno drugiego i rozstańmy się bez ujmy na honorze! - Nie mów mi o honorze! - fuknęła. - Co ty możesz wiedzieć o honorze?! Uśmiech zgasł w jego oczach i cała postać stężała. Ręce opadły po bokach, dłonie zacisnęły się w pięści. -Jesteście oskarżeni o to, że splamiliście honor regimentu. Co wy na to, majorze Gilbraith? Znowu stał w zatłoczonej sali sądowej dowództwa gwardii kon­ nej. Śmiertelna cisza zaległa na ławach, zajętych przez jego towarzyszy broni, oficerów z 3. Pułku Dragonów Jego Królewskiej Mości. Czuł na sobie przeszywający wzrok generała, lorda Feringhama, przewod- 18

niczącego sądu wojennego. Jak miał odpowiedzieć na jego pytanie? To nie jego wina? Tak, oczywiście! -Jestem niewinny, milordzie. Ale czy rzeczywiście tak było? Gdyby tylko mógł sobie przypo­ mnieć tych kilka chwil poprzedzających cios zadany bagnetem! Gdyby Gerard poświadczył, że stało się tak, jak Sylvester przypuszczał: zajmo­ wał niemożliwe do utrzymania stanowisko pod Vimierą. Gerard miał przybyć z pomocą, ale nie zdążył. Zdruzgotani atakiem nieprzyjaciela, ponieśli najboleśniejszą i najbardziej upokarzającą stratę - odebrano im bojowy sztandar. Gerard, jego przyjaciel z lat dziecinnych, potwierdził, że spieszył im z odsieczą. Nie wiedział, że Francuzi ponowili atak na tę pozycję. Musiało się wydarzyć coś, co sprawiło, że odsiecz przybyła za późno. Majora Gilbraitha wzięto do niewoli, jego podkomendni byli zdani na własne siły, sztandar pułku został stracony. Sylvestra raniono w głowę. Przez dwanaście miesięcy pobytu w cuchnącym francuskim więzieniu walczył ze śmiercią i z trudem dochodził do siebie. Potem, dzięki wymianie jeńców, wrócił do kra­ ju... by stanąć przed sądem wojennym. Czy Francuzi rzeczywiście ponowili atak, zanim Gerard zdołał przyjść im z pomocą? Czy też ma­ jor stchórzył i oddał sztandar regimentu w ręce wroga? Nikt nie potrafił na to odpowiedzieć. Sylvester nie pamiętał, co zaszło, zanim ostrze bagnetu wbiło się w jego czaszkę. Gerard oświad­ czył, że niczego nie widział. I na tym sprawa utknęła. Żadnych niezbi­ tych dowodów obciążających Gilbraitha... i żadnych, które udowod- niłybyjego niewinność. Wobec tego ludzie wierzyli, w co chcieli. Nie ulegało wątpliwości, w co wierzy Gerard. On pierwszy odwrócił się od starego przyjaciela. Syhrester poczuł, że jeżą mu się włosy na karku i napina się skóra na głowie. Nie mógł sobie poradzić z natłokiem splątanych myśli. Dłoń sama uniosła się do czoła, dotknęła blizny, jakby próbował się odprężyć, zmusić narastający ból do ustąpienia. Niekiedy udawało mu się w ten sposób powstrzymać zbliżający się atak - o ile zamarł w bezruchu, za­ mknął oczy, wyciszył skłębione myśli i pokonał ogarniający go strach. 19

Teraz jednak stał w pełnym słońcu, z dala od chłodu i cienia, któ­ rych tak bardzo potrzebował. Nagle coś jakby błyskawica pojawiło się na granicy pola widzenia i Sylvester zrozumiał, że jest już za późno. Miał może jeszcze dwadzieścia minut, zanim straszliwe, upokarzające cierpienie zawładnie nim bez reszty... dwadzieścia minut na dotarcie do pokoju, wynajętego w gospodzie. Theo Belmont spoglądała na niego ze zdumieniem. Co się z nim działo? Wyglądał, jakby znalazł się na cmentarzu pełnym upiorów! Twarz mu pobladła, oczy straciły blask, cały zapadł się w sobie. Zupeł­ nie jakby cała krew i wszelkie siły witalne z niego wyciekły. Raptownie odwrócił się od niej i, potykając się, podbiegł do konia uwiązanego przy kępie drzew. Niezgrabnie wspiął się na siodło i odjechał, chwie­ jąc się, z głową zwieszoną na pierś. Kim był? A zresztą, nieważne. Nieznajomi dość często przejeżdża­ li przez Lulworth i rzadko mieli jakikolwiek wpływ na spokojne życie jego mieszkańców. Przeważnie trzymali się drogi, nie zapuszczali się na tereny prywatne. Wzruszyła ramionami i wyżęła mokre fałdy sukni. Potem wsunęła buty. Z roztargnieniem pomasowała poobijane pośladki... Porządnie wyrżnęła o ziemię! Nieznajomy nie patyczkował się, ale i on nieźle się potłukł. Uśmiechnęła się szeroko. Wspaniale poradziła sobie z natrętem. Edward byłby z niej dumny! Pozostawiając za sobą mokry ślad, Theo dotarła brzegiem stru­ mienia do kamiennego mostku. Przebiegła na drugą stronę i pospie­ szyła na wzgórze, do domu, dygocząc, gdy przy silniejszym powiewie morskiej bryzy mokre ubranie przywierało do ciała. - Co się stało, Theo?! - Clarissa pojawiła się na wykładanym ka­ miennymi płytami tarasie, przylegającym do salonu. -Widziałam, jak wracasz znad strumienia. - Wpadłam do wody, jeśli już musisz wiedzieć - odburknęła Theo. Nie miała ochoty opowiadać o swej przygodzie. Nie odniosła abso­ lutnego zwycięstwa w tej potyczce. Trzeba przyznać, że wprowadziła nieznajomego w błąd, może go nawet sprowokowała... 20

- Wpadłaś do wody? - Clarissa nie ustępowała. -Jak to się stało? Theo westchnęła. Jeśli jej siostra się uparła, to nie daj Boże! - Pochyliłam się nad strumieniem, próbowałam złapać pstrąga, no i straciłam równowagę. Weszła do salonu. - Theo! - pisnęła Emily. - Zalejesz cały dywan! - O, przepraszam. Theo popatrzyła na kałużę tworzącą się u jej stóp. - Nie wiem, gdzie się tak zmoczyłaś, kochanie - odezwała się matka, odkładając robótkę. - Ale lepiej wejdź do domu bocznymi drzwiami. Ten dywan nie należy już do nas i nie powinnyśmy go niszczyć. - Oczywiście! Nawet on jest teraz własnością Gilbraitha! Zapo­ mniałam, bardzo przepraszam. Theo obróciła się na pięcie i wymaszerowała z salonu. Lady Belmont westchnęła. Nie było sensu udawać, że nie zaszły żadne zmiany. Będą musiały pogodzić się z nimi - im prędzej, tym lepiej. Z pewnością Theo przyjdzie to z największym trudem. Zrosła się z tym domem i z posiadłością całym sercem. Miłość do Stoneridge Manor stanowiła spuściznę po ojcu i dziadku. Przekazali ją dziecku, które obaj kochali. 2 Posłaniec z Lulworth przyniósł list, milady. - Dziękuję, Foster. Lady Belmont uśmiechnęła się z roztargnieniem do majordomu- sa, biorąc list ze srebrnej tacy. Nie rozpoznała pisma i zmarszczyła brwi; spodziewała się, że to liścik od któregoś z sąsiadów. Zapewne za­ proszenie na wieczorek w niewielkim gronie. Choć wszyscy wiedzieli, że zmarły hrabia nie życzył sobie żałoby, tu, na wsi, nie miała co liczyć na inne zaproszenia. 21

-Poproś kucharkę, Foster, by za pół godziny przedstawiła mi menu do akceptacji, dobrze? Elinor udała się do małego saloniku, w którym zazwyczaj zała­ twiała sprawy gospodarskie i zajmowała się korespondencją. Wąskim nożykiem do papieru otworzyła list i go rozłożyła. Lord Stoneridge pragnąłby złożyć uszanowanie Lady Belmont dziś po południu. Gdyby termin był niedogodny, może Jej Lordowska Mość zechce wyznaczyć inny. Wiadomość proszę przesłać do zajazdu Pod Zającem i Ogarami, gdzie lord Stoneridge się zatrzymał. No cóż... to musiało się stać prędzej czy później. Elinor złożyła list, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno ściska go w ręku. Przenosiny do wdowiego domu nie potrwają dłużej niż dzień czy dwa. Pomocni­ ków nie zabraknie! Uda się tam jeszcze tego ranka i obejrzy pokoje. Dom był przyjemnie umeblowany, ale musi zdecydować, gdzie ustawić meble, które zabierze z rezydencji, gdyż są jej własnością. Przybyły do Stoneridge Manor razem z nią w dniu jej ślubu. Elinor zamrugała i wyprostowała ramiona. Od tak dawna towa­ rzyszyły jej poczucie ogromnej straty i bezsilny gniew. Dlaczego jej małżeńskie szczęście trwało tak krótko? Dlaczego życie Kita zostało przerwane tak gwałtownie i tak wcześnie?... O wiele za wcześnie! Ręce tego francuskiego potwora spłynęły krwią połowy młodych mężczyzn, których znała. - Idziemy na probostwo, mamo. Chciałabyś przekazać coś pani Haversham? Do saloniku weszła Emily, świeża i elegancka w starannie odpra­ sowanej spacerowej sukni z batystu. Na lśniących brązowych lokach miała słomkowy kapelusik, na wąskich stopach - płócienne trzewiki. - Poprosiłam kucharkę o galaretkę z cielęcych nóżek, którą mama obiecała żonie pastora - wtrąciła Clarissa, wyglądając zza ramienia siostry. Była niższa od Emily. Nagle dostrzegła wyraz twarzy matki i przyjrzała się jej baczniej. - Co się stało, mamusiu? Czyżby coś cię zaniepokoiło? Elinor uśmiechnęła się i pokręciła głową. Clarissa była najbardziej wrażliwa z jej córek i szybko odgadywała jej nastroje. 22

- Nic wielkiego. Musimy się przygotować na niełatwą rozmowę dziś po południu. Lord Stoneridge zapowiedział się z wizytą. - Ach, dlaczego nie zostawi nas w spokoju! -jęknęła Clarissa. - Po co te wizyty? Nie mógłby po prostu oznajmić, kiedy chce się tu wpro­ wadzić, żebyśmy zdążyły się wynieść? Nie musielibyśmy się nawza­ jem oglądać! - Nie pleć głupstw, Clarisso - ofuknęła ją ostro Elinor. - Należy przestrzegać zasad dobrego wychowania, doskonale o tym wiesz! Nie­ bawem zostaniemy sąsiadami i musimy zachowywać się uprzejmie. Czy to jasne? - Tak, mamo. Oczy Clarissy nadal lśniły buntowniczo, a delikatne usta zacisnęły się w wąską linię. - Nie przypuszczam, by się tu często pokazywał - pocieszyła sio­ strę Emily. - Z pewnością podczas sezonu będzie bawił w Londynie. I jestem pewna, że mnóstwo czasu spędzi w swoim domu myśliwskim w Szkocji. Lulworth to dla niego po prostu nudna dziura. - Emily! Jak ty się wyrażasz! - zaprotestowała matka, ale roześmia­ ła się mimo woli. - I skąd wiesz, że hrabia Stoneridge będzie się tu nudził? - Nie wiem - odparła Emily. - Ale mogę się założyć, że tak będzie. - Skrzywiła się. - Nowy hrabia to zapewne dandys w każdym calu, jak ten okropny kuzyn Cecil! -Wszyscy Gilbraithowie są równie okropni jak kuzyn Cecil - pis­ nęła Rosie. Elinor dopiero teraz spostrzegła obecność dziewczynki ukrytej za starszymi siostrami. - Dość tego! Dajecie fatalny przykład Rosie. Chodź no tu, moje dziecko! Rosie wyłoniła się zza spódnic Emily, a matka przyjrzała się jej uważnie i zmarszczyła czoło. - Pończoszki ci opadają, a na fartuszku masz plamę po konfiturach. Jesteś stanowczo za duża na to, by pokazywać się ludziom, wyglądając jak strach na wróble. Co też pani Haversham sobie pomyśli! 23

Rosie zerknęła zza okularów, przygryzła wargę i potarła palcem lepką smużkę. - Nie zobaczy mnie. Robbie obiecał, że pokaże mi swego pająka w spirytusie. Przechwalał się, że ma aż dziesięć nóg, ale ja wiem, że to nieprawda! Pająki mają tylko osiem. - Nie możesz się wybrać na probostwo i nie przywitać z panią Ha- versham - tłumaczyła jej Emily, pochylając się i podciągając dziecku pończoszki. - Czy Theo idzie z wami? Elinor poprawiła szarfę na wąskiej talii Rosie. - Nie. Objeżdża gospodarstwo razem z Beaumontem. Muszą zadecydować przed jesiennymi siewami, które pola mają leżeć odło­ giem. -I jak uspokoić dziedzica Greenhama! - dodała Clarissa. - A jakże! Jaśnie pan dziedzic znowu się rozsierdził, że nie utrzy­ mujemy w należytym porządku naszych terenów łowieckich - po­ twierdziła Emily. - Grzmiał, że podczas polowania nigdy nie wypłoszą zwierząt z zarośli, jeśli szlaki będą źle utrzymane. I że gajowi Bel- montów nie dbają o to, by jak należy oznakować lisie nory... A jak, u diabła, myśliwy ma je pozatykać, jeśli nie wie, gdzie są?! - To jest okrucieństwo! - wykrzyknęła Rosie. Policzki jej poczer­ wieniały, oczy płonęły gniewem zza okularów. - To wstrętne, zatykać nory, żeby lisy nie mogły się w nich schronić, kiedy je ścigają! Theo mi opowiadała, że kiedyś na polowaniu widziała lisa, który biegał koło swego legowiska, próbując się tam dostać. A potem nadbiegły psy i rozdarły go na strzępy. To jest ohydne! I niesprawiedliwe! Głos jej drżał. Matka i siostry wiedziały, że lada chwila wybuchnie głośnym, rozdzierającym płaczem. - Sezon myśliwski zacznie się dopiero za cztery miesiące - rzuciła pospiesznie Clarissa. - I przyrzekam ci, że wykradniemy się razem w środku nocy przed samym polowaniem i zadbamy o to, by wszyst­ kie lisy mogły się schronić w swoich norach. Lord Stoneridge będzie miał z pewnością coś do powiedzenia na ten temat, pomyślała Elinor. To przecież teraz jego ziemia! 24

Nie było jednak sensu jeszcze bardziej niepokoić Rosie. Powie­ działa więc łagodnie: - Zdążycie wrócić do domu, zanim się zjawi lord Stoneridge, nie­ prawdaż? Starsze córki popatrzyły na nią i odgadła, że przyszło im do głowy to samo, co jej. Ale tylko skinęły głowami. - Oczywiście, mamo. Idziemy, Rosie! Musimy się pospieszyć, więc pójdziesz w tym fartuszku. Robbie i jego pająk nie zauważą pla­ my, a pani Haversham ten jeden raz przymknie na nią oko. Emily wzięła małą za rękę i wyciągnęła ją na dwór. Clarissa deptała im po piętach. Elinor ze znużeniem zasłoniła ręką oczy. Przed nimi kilka trud­ nych dni, ale kiedy już się zadomowią we wdowim domu, z pewnoś­ cią zdołają utrzymać właściwy dystans i nie będą wchodzić w drogę nowemu hrabiemu. Imprezy towarzyskie w sąsiedztwie z pewnością nie przypadną mu do gustu, więc nie będą się zbyt często widywać. Zadzwoniła na Fostera, a gdy się zjawił, powiedziała: -Jak tylko Theo wróci, poproś ją do mnie. - Oczywiście, milady. - Foster się skłonił. - Kucharka już cze­ ka... - Przyślij ją tu. I, Foster... lord Stoneridge złoży nam wizytę dziś po południu. Przyjmę go w dużym salonie. Podaj nam butelkę... bu­ telkę... - Mniemam, że lady Theo zasugerowałaby czerwone wino, rocz­ nik 1789, milady. Mimo zmartwień Elinor się uśmiechnęła. - Theo z pewnością wiedziałaby, co podać! Dziadek zapoznał ją z zawartością piwnicy tak szczegółowo, że z zawiązanymi oczami tra­ fiłaby do każdej bezcennej butelki! Oczy lokaja lekko zwilgotniały, ale powiedział tylko: - Podam czerwone wino, milady. - Skierował się ku drzwiom. Nagle zatrzymał się i odkaszlnął. - Proszę mi wybaczyć, ale mam wra­ żenie, że wizyta Stoneridge'a oznacza, iż niebawem jaśnie pani prze­ niesie się wraz z panienkami do wdowiego domu? 25

- W rzeczy samej, Foster. Majordomus znowu zakasłał. -Mam nadzieję, że milady nie zamierza rezygnować z moich usług? Elinor pokręciła głową. - Oczywiście pragnęłabym nadał z nich korzystać, ale sądzę, Foster, że powinieneś pozostać we dworze. Jestem pewna, że twoja znajomość domu i służby ogromnie się przyda nowemu lordowi Stoneridge'owi. - Wolałbym pozostać przy boku jaśnie pani. Kucharka i pani Graves są tego samego zdania. Skłonił się i wyszedł z pokoju. . Elinor westchnęła, postukując palcami o piaseczniczkę. Zycie we wdowim domu byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby mogła nadal korzy­ stać z usług lokaja, gospodyni i kucharki, którzy służyli jej i staremu hrabiemu od dwudziestu lat. Ale takie uszczuplanie dworskiego per­ sonelu nie byłoby uczciwe w stosunku do nowego właściciela Stone- ridge Manor. Zacisnęła szczęki. Ów nowy właściciel to jeden z Gilbraithów! Nie miała wobec niego żadnych zobowiązań. Także i służba czuła się zwią­ zana z Kitem i z jego ojcem, a nie z nowym hrabią Stoneridge'em. Kucharka zastukała do drzwi i lady Belmont poświęciła się ukła­ daniu menu, odsuwając od siebie myśl, że nie powiadomiła jeszcze Theo o wizycie Stoneridge'a. Theo wróciła do domu tuż przed południem. Była głodna jak wilk - od siódmej rano uganiała się konno po polach. Gdy tylko weszła do wyłożonej boazerią jadalni, matka i siostry dostrzegły, że dziewczyna jest w doskonałym humorze. - Mam ochotę na sadzone jajka! - oświadczyła, wdychając sma­ kowite zapachy. - Jak wam minął ranek? Beaumont miał znakomity pomysł, jeśli chodzi o Long Meadow. Namówił mnie, by użyźnić je marglem, jak to zrobił pan Coke w Holkham, i obsiać... Urwała i obiegła wzrokiem jadalnię. Na wszystkich twarzach ma­ lowało się napięcie... z wyjątkiem Rosie. Dziewczynka czubkiem noża dzieliła skrzydełko kury ze skupieniem i dokładnością chirurga. 26

- Co się stało? - N i c niespodziewanego, Theo - odparła Elinor opanowanym głosem, nabierając plasterek szynki. - Lord Stoneridge złoży nam wi­ zytę dziś po południu. -Ach tak? Theo uniosła pokrywę, odsłoniła półmisek z sadzonymi jajkami i zakryła go z powrotem. Siadła na swym zwykłym miejscu i kruszyła w palcach kromkę chleba. Niewidzące oczy utkwiła w mocno już wy­ tartym stole z wiśniowego drzewa. -Wyrzuci nas stąd jeszcze dziś po południu? - Oczywiście, że nie! Musimy najpierw wszystko omówić, nie­ zbędne są przygotowania... - A Gilbraith, rzecz jasna, załatwi wszystko z uprzedzającą grzecz­ nością? - zauważyła zjadliwie Theo. - Dziadek był o nich jak najgor­ szego zdania! Elinor uznała, że nie jest to chwila odpowiednia na dyskusje. Po­ wiedziała więc stanowczo: - Oczekuję, że będziesz obecna podczas jego wizyty, Theo! Theo odsunęła się z krzesłem od stołu. Nie czuła już głodu. - Czy mogę wyjść, mamo? Obiecałam zajrzeć do Gardnerów. Joe skaleczył się w rękę, a jego żona lada dzień urodzi... -Oczekuję, że będziesz obecna, gdy zjawi się lord Stoneridge, Theo - powtórzyła Elinor chłodno, patrząc córce prosto w oczy. - Tak, wiem - odparła Theo. Rzuciła serwetkę na stół i wstała. Opuściła jadalnię, nie powiedziawszy ani słowa. Nie mogła... nie chciała witać w Stoneridge Manor jakiegoś tam Gilbraitha! Ten człowiek pozbawi ją domu, ziemi, dzierżawców... Wszystkiego, co było jej drogie. Wszystkiego, co wiązało się z pa­ mięcią ojca i dziadka, uosabiało ich ducha. Wszystkiego, czemu po­ święciła ostatnie trzy lata wytężonej pracy, odkąd wzięła na swe barki zarządzanie majątkiem. Ziemia była żyzna, dzierżawcy pracowici i zadowoleni ze swego losu. To wszystko należało do niej, a on jej to odbierze! Znała tu każdy kamień, roślinę, bruzdę. Znała też dzier­ żawców, ich kłopoty, triumfy, pretensje... Wiedziała, którzy radzą 27

sobie gorzej, a którzy są bardziej zaradni. Znała ich dzieci. A oni wszyscy znali ją. Theo uświadomiła sobie nagle, że stoi u podnóża schodów, zacis­ kając rękę na rzeźbionej poręczy. W holu było pusto. Potężne dębo­ we drzwi stały otworem, drobinki kurzu tańczyły w szerokiej smudze światła. Rozejrzała się dokoła, zatrzymując wzrok na każdym z dobrze znanych przedmiotów. Na ławce stojącej obok drzwi dawno temu zwykł siadać jej ojciec, gdy ściągano mu ubłocone buty... Ten długi stół pochodził z czasów króla Jakuba, stojąca na nim miedziana czarka była pełna płatków róż... W kącie przy kominku - na którym w zi­ mie nigdy nie wygasał ogień, żeby można było każdego gościa powitać grzanym winem - w wigilijny wieczór zbierali się dzierżawcy... Rzuciła krótkie siarczyste przekleństwo, chwyciła leżące na stole rękawiczki oraz szpicrutę i wyszła znów na dwór, zmierzając ku stajni. Do diabła z hrabią Stoneridge'em! Miała zbyt wiele roboty, żeby się nim zajmować! Po jej wyjściu w jadalni zapadło niezręczne milczenie. - Theo wróci na czas, mamo - powiedziała Emily bez większego przekonania. - Mam nadzieję - odparła Elinor, odkładając serwetkę. - Rosie też powinna być obecna. Czy któraś z was dopilnuje, by wyglądała przy­ zwoicie? Wyszła z pokoju. Clarissa i Emily westchnęły. - Theo bywa trudna... ale to nie jest w porządku wobec mamy. - To nie jest w porządku wobec nas wszystkich - stwierdziła cierp­ ko Emily. - Och! Żeby Edward wrócił wreszcie z tej okropnej woj­ ny! Pobralibyśmy się i wy wszystkie zamieszkałybyście razem z nami. I moglibyśmy powiedzieć temu... temu Gilbraithowi, żeby poszedł do diabła! - Emily! -wykrzyknęła Clarissa, zaszokowana przekleństwem, ale podzielająca uczucia siostry. - Idziemy, Rosie! Musisz zmienić sukienkę - oświadczyła Emily, przybierając znów pełen godności ton starszej siostry mentorki. - Po­ staraj się odszukać Theo, Clarry! Ona się liczy z twoim zdaniem. 28