PROLOG
Alabama - rok 1818
Słoneczny blask późnego popołudnia przedzierał się przez jasnozielone
drzewa gęstego lasu i oświetlał żyzną, przykrytą mchem ziemię. Woń
świeżo wyrosłej trawy, wciąż wilgotnej od dobroczynnego deszczu, była
lekka i aromatyczna, a delikatne, zielone źdźbła, pełne chłodu i
miękkości, uginały się pod stopami. Wysokie drzewa - jawory, sosny i
jesiony o niezwykle grubych pniach sięgały prawie samego nieba, a
najniższe gałęzie, niczym dach, kryły niewielką, trawiastą polankę.
Myśliwski nóż o kościanej rękojeści trafił w cel z dokładnością, która
dowodziła wielkiej wprawy. Czerwonoskóry chłopiec wyszczerzył w
uśmiechu zęby, oczy błyszczały mu figlarnie. Skrzyżował na szczupłej
piersi młodzieńcze, muskularne ramiona.
- Dorównaj mi, bracie.
Sloan MacAllister przyjrzał się z uwagą drgającej rękojeści noża i
wybuchnął śmiechem.
- Zrobię coś więcej. Strącę twój nóż. Stań z boku i patrz, jak to się robi!
Kiedy wreszcie wbijesz sobie do głowy, Osceolo, że jestem równie dobry
jak ty? To, że w twoich żyłach płynie indiańska krew, nie ma żadnego
znaczenia. Gdybyś tylko chciał uświadomić sobie prawdę - kpił - to
okazałoby się, że i twoja krew jest biała.
Nie czekając, aż jego przyrodni brat gniewnie zaprotestuje, co czynił,
ilekroć mu dokuczano z powodu pochodzenia, Sloan rzucił - swoim
nożem, który poszybował i strącił nóż Indianina, wbijając się dokładnie w
tym samym miejscu.
- Spójrz! - triumfował. - Mówiłem ci, że strącę twój nóż.
No, i co ty na to?
Osceola uśmiechnął się szeroko.
- Wiatr zmienił kierunek; każdy głupiec to zauważy. Tylko nie ty. Z ust
indiańskiego chłopca popłynął strumień słów wypowiadanych w narzeczu
muskogee. Sloan zmarszczył brwi starając się. zrozumieć epitety, którymi
zasypał go Osceola.
- Mów po angielsku, do diabła. Jeśli nazwiesz mnie jeszcze kiedyś
końskim zadem, zrobisz to po raz ostatni.
Osceola wybuchnął śmiechem i rzucił się do ucieczki, prowokując swego
brata do gonitwy i zabawy w chowanego pośród leśnego gąszczu, w
gasnącym świetle dnia.
Sloan ruszył w pogoń, jego szczupłe, młodzieńcze nogi niosły go lekko i
niemal bezgłośnie przez zarośla otaczające farmę ojca. Starał się, zgodnie
z naukami adoptowanego przez jego ojca Osceoli, zwracać uwagę na
pewne znaki, pozwalające ustalić kierunek obrany przez brata. Jego
przenikliwe, szare oczy, o spojrzeniu ostrym i badawczym, wpatrywały
się uważnie w zasłonę mrocznych cieni. Wysoki, smukły młodzieniec
starał się wykorzystać w tej zabawie wszystkie zmysły, tak jak uczył go
Osceola. Ludzkie oczy widziały tylko na określoną odległość; uszy
słyszały jedynie pewne dźwięki; lecz najlżejszy wietrzyk mógł również
nieść zapach, jeśli myśliwy o tym wiedział. Sloan skoczył zwinnie i
przylgnął do poskręcanego pnia orzesznika, po czym skupił się,
wdychając ciężkie, leśne wonie, które zewsząd go otaczały: ostry,
duszący zapach sosny, dojrzały aromat mchu pod stopami. I coś jeszcze.
Zapach Osceoli; olejku, którym natłuszczał swe warkoczyki. Robił to
dopiero od niedawna. Sloan marszczył nos pochylając się nisko, pełen
radosnego oczekiwania. Podkradał się do Osceoli powoli i ostrożnie,
chłonąc otoczenie wszystkimi zmysłami.
- Mam cię! - krzyknął triumfalnie, chwytając swego brata od tyłu. -
Wygrałem!
Osceola wyrwał się przeciwnikowi, chcąc ukryć przed Sloanem niezado-
wolenie.
- Jak to zrobiłeś? Co mnie zdradziło?
- To proste. Olejek, którym smarujesz włosy. Inaczej nigdy bym cię nie
znalazł. Wygrałbyś, bracie - przyznał uczciwie Sloan.
Osceola klepnął go dobrodusznie w ramię, lecz gdy się odwracał, Sloan
dostrzegł Cień smutku w jego uśmiechu. Osceola wyszedł nagle z zarośli
na zalaną słońcem polanę, gołe ręce trzymał luźno przy ciele. Czarne
włosy lśniły jak krucze skrzydła o granatowym odcieniu. Barwa jego ciała
wraz z nadejściem lata stała się ciemniejsza, bardziej miedziana,
upodabniając się kolorem do noszonej przez niego kamizelki z jeleniej
skóry. Ich matka spędziła wiele długich nocy wszywając w wygarbowaną
skórę jelenia różnokolorowe paciorki i haftując na niej zawiłe wzory. I
znowu, jak działo się to wielokrotnie w ostatnich czasach, Sloan
uświadomił sobie różnice, jakie pojawiły się między nimi. Chociaż przed
rokiem. byli tego samego wzrostu, teraz Sloan przewyższał swego
czerwonoskórego brata o głowę. Jego włosy miały kolor świeżo
skoszonej pszenicy, lśniące i miękkie, przyciągały promienie słońca i
odbijały jego blask. Czupryna Osceoli była gęsta i sztywna i bardziej
czarna od nocy. Na początku minionej zimy Osceola zaczął zapuszczać
włosy, zrezygnował ze zwykłych spodni i koszuli, i zaczął nosić
indiańskie spodnie z jeleniej skóry. Wychowywali się razem od siódmego
roku życia i jeszcze do niedawna Sloan nie uświadamiał sobie tego
wszystkiego, czym różnił się od brata. Ostatnio dzieci w ich szkole
zaczęły dokuczać Osceoli i obrzucać go wyzwiskami. Między braćmi a
pozostałymi uczniami wciąż wybuchały bójki, aż w końcu farmę
MacAllisterów odwiedził miejscowy pastor i zaproponował, by Billy,
które to imię nadano Osceoli, nic wracał do szkoły, lecz pobierał nauki w
domu.
- Muszę z tobą poważnie pomówić, bracie - powiedział Osceola. Na jego
twarzy malował się smutek, który Sloan zauważył już wcześniej.
Sloanowi serce podeszło do gardła. Od dawna spodziewał się tej
rozmowy i bał się jej. Już teraz odczuwał ból tęsknoty, nieobecność brata.
Osceola liczył czternaście lat, był więc o parę miesięcy starszy od Sloana
i według indiańskiego zwyczaju zbliżał się powoli do progu męskości.
Nadchodził kres ich zabaw, wspólnie spędzanych chwil i braterstwa. Było
to nieuniknione.
- Chcesz porozmawiać tutaj, czy wolisz wrócić do domu7
- Wszystko jedno. Czas, bym stąd odszedł, bracie. Czas, bym przyłączył
się do plemienia mojej matki. Muszę znaleźć sobie pośród niego miejsce;
to moje przeznaczenie. Nie jestem farmerem i nigdy nim nie będę. Ten
świat należy do ciebie, Sloan, ale nigdy nie będzie moim.
W oczach miał tyle smutku, że Sloanowi zaparło dech w piersiach. -
Chcę odejść za dwa dni, bracie.
Jego słowa padły ciężko jak kamienie.
- Powinienem był się domyślić. Już od tygodni zwracasz oczy - na
wschód. Kiedy zaplotłeś te warkocze, od razu wiedziałem, że zamierzasz
odejść. Czy powiedziałeś już naszej matce?
W pytaniu zawarta była rozpaczliwa iskierka nadziei, która natychmiast
zgasła. Matka Osceoli, sama będąc Indianką ze szczepu Muskogee, zro-
zumiałaby, że jej syn jako mężczyzna pragnie znaleźć sobie miejsce
pośród swego ludu.
Na twarzy Osceoli widać było napięcie. Wiedział, że musi wyrzec się
poczucia bezpieczeństwa i zerwać z młodością. Lubił, gdy Sloan mówił o
Polly nasza matka, choć w rzeczywistości była ona jego macochą.
- Nasza matka zrozumie. Będzie się smucić, ale ona wie, że takie jest moje
przeznaczenie. Uczyła cię naszych zwyczajów. Powiedz mi, bracie, że
jesteś szczęśliwy i dobrze mi tyczysz.
W oczach Indianina widać było błaganie, potrzebę zrozumienia ze strony
Sloana, ale i powątpiewanie, czy tamten naprawdę zrozumie. Decyzja
została podjęta, a los był zapisany w gwiazdach. Nie mógłby żyć w
dorosłym świecie białych. Było w nim zbyt wiele uprzedzeń, za dużo
nienawiści do czerwonoskórych. Może, gdyby jego włosy nie były tak
czarne a skóra tak ciemna... Nie, to marzenia dziecka, które chce zmienić
to, czego zmienić się nie da. Był Osceolą, synem Polly Copinger, Indianki
z plemienia Muskogee. W głębi serca odczuwał przemożne pragnienie, by
należeć do tego świata, pozostawić w nim swój ślad. Choć jego rodzony
ojciec był białym handlarzem, a w szkole znano go jako Billy Powella,
jego zewnętrzny wygląd wskazywał na indiańskie pochodzenie i tylko
Indianie mogli go zaakceptować. To, że nosił imię białego człowieka, nie
miało znaczenia, jeśli twarz określała jego przynależność do rasy
czerwonoskórych. Tak naprawdę należał tylko do świata Indian, w
którym przyjęto by go życzliwie, choć był także synem białego
człowieka. Tutaj, pośród białych, na zawsze pozostałby mieszańcem,
który stoi gdzieś z boku. Nawet Polly to wiedziała i rozumiała, aprobując
z niechęcią jego decyzję.
- Wcale nie jestem szczęśliwy! - zaprotestował Sloan. - Jestem
samolubny. Nie chcę stracić mego brata. Tato ledwie schodzi z łóżka,
żeby posiedzieć przy ogniu, i może nie przetrwać zimy. Obaj jesteśmy tu
potrzebni! Nie sądzisz, że jesteś mu coś winien? - dorzucił
rozgorączkowany.
Osceola przestał wpatrywać się w swego brata, jego spojrzenie
powędrowało w dół, ku miękkiej ziemi pod stopami.
- Jestem Muskogee.
- Akurat! Jest w tobie tyle białego co Indianina! - Sloan nie mógł
zapanować nad swoim wzburzeniem. - Chryste, nawet nasza matka
twierdzi, że ma białą krew. A ten Szkot, James McQueen, który był twoim
pradziadkiem? I chyba mi nie powiesz, że twoja babka była zamężna z
mieszańcem o nazwisku Copinger. Tak się nazywała nasza matka, nim
poślubiła twojego ojca, Williama Powella, a teraz nosi nazwisko
MacAllister, od czasu gdy poślubiła mojego ojca! Staliśmy się braćmi
dzięki temu związkowi. Przyrodnimi braćmi!
- Jestem Muskogee. - Zostało to wypowiedziane bezbarwnym głosem,
pozbawionym jakiejkolwiek emocji. Tylko w czarnych oczach widać
było powagę tego stwierdzenia. - Zapominasz, bracie, że według praw
mojego ludu człowiek należy do klanu matki, a jego dom jest tam, gdzie
żyją kobiety tego klanu. To, że krew biała miesza się z indiańską nie ma
znaczenia. Nasza matka zawsze mi mówiła, że jestem Muskogee,
ponieważ ona jest Muskogee. A ona jest Muskogee, ponieważ jej matka,
która poślubiła starego, białego człowieka wiele księżyców temu, była
Muskogee. Mówiła, że moja krew jest Muskogee od wielu, wielu
księżyców, a jest ich więcej niż liści na wielkim drzewie.
Przez chwilę, która wydawała im się wiecznością, chłopcy milczeli. Było
między nimi coś więcej niż tylko przyjaźń; łączył ich także wspólne
korzenie, poczucie bezpieczeństwa, jakie daje rodzina, braterska miłość.
W końcu Osceola przemówił, a jego słowa były łagodniejsze od wiatru,
który przenikał wierzchołki drzew.
- Musisz tu pozostać, Sloan. Nigdy mnie nie stracisz, bracie.
Jeśli, kiedykolwiek nadejdzie dzień, kiedy będziesz mnie potrzebował, to
wystarczy, że wypowiesz imię naszej matki albo moje, a mój lud stanie
się twoim ludem. Nie, Sloan, nigdy nie stracimy siebie nawzajem.
- Pomyśl o naszej matce. Co z nią będzie?
- Powierzam ją tobie, mój bracie. Kocha cię tak jak mnie. Wiem, że
będziesz dla niej dobry. Nie ma przede mną innej drogi. Powiedz,
że rozumiesz.
Sloan dojrzał w oczach Osceoli spojrzenie dorosłego człowieka. I usłyszał
głos dojrzałego mężczyzny.
- Rozumiem - powiedział uroczyście, zastanawiając się, skąd czerpie siłę,
by pogodzić się z odejściem swego ukochanego brata. - Pozostanę tu
przez wzgląd na naszą matkę. Przez wzgląd na nas obu.
Uściskali się serdecznie. Głęboka miłość, jaką do siebie odczuwali, nie
była skażona nawet cieniem zakłopotania. I kiedy księżyc wysunął się zza
chmur, oczy Indianina były wilgotne, a po policzku białego chłopca
spłynęła samotna, bezwstydna łza. Obejmując się szczupłymi ramionami,
chłopcy ruszyli w milczeniu przez las.
Od czasu do czasu z Nowego Orleanu nadchodził list, wysłany niewątp-
liwie wiele miesięcy po jego napisaniu. Zdarzało się, że na farmę
MacAllisterów przybywała grupa myśliwych czy zwiadowców
Muskogee, którzy rozpalali tuż obok stodoły ognisko. Przynosili Polly
wieści o jej synu, który zamieszkał pośród Seminoli, gdzieś w głębi
Florydy. Słuchając z uwagą wiadomości o synu, ze stoickim spokojem
przyjmowała przysłane przez niego podarki: ciepłe, skórzane pantofle i
ręcznie tkane narzuty.
Sloan domyślał się, że Polly, od śmierci jego ojca, często zastanawia się,
czy nie porzucić farmy i przyłączyć się do syna na Florydzie, ale cierpiała
na reumatyzm, więc podróż ta była dla niej niemożliwa. Uważała też, że
nie wolno jej opuścić drugiego syna, który pracował na farmie, by
zapewnić im utrzymanie. Sloan niepostrzeżenie zajął w jej sercu miejsce
tego, którego urodziła.
Gdy ukończył dziewiętnaście lat, Polly umarła. Sloan uważał, że
przyczyną była samotność i tęsknota. Pochował ją i sprzedał farmę za
znaczną sumę pieniędzy, z których połowę przesłał bratu.
Osceola rozpaczał, Sloan był o tym przekonany. Nie zdziwiło go jednak,
że młody Indianin nie przyjechał, by uczestniczyć w pochówku.
Jego brat bowiem wierzył, że chociaż ciało Polly umarło, jej duch żyje
nadal.
Pewnego dnia na farmie pojawił się samotny jeździec indiański z osma-
lonym piórem, które wręczył uroczyście Sloanowi. Świadczyło to o
głębokim smutku Osceoli. Słowa nie były potrzebne.,
Sloan położył ostrożnie pióro pośród ważnych papierów, a potem owinął
wszystko kawałkiem skóry.
Nadszedł czas na nowe życie. Dotrzymał obietnicy danej bratu, że zajmie
się ich matką. Ten etap życia dobiegł końca. Nadszedł czas, by opuścić
farmę.
Nie myślał o przeszłości, nie przesłał też Osceoli słów pożegnania. Nigdy
by tego nie uczynił. Wiedział, że się spotkają.
Alabama - rok 1823
Chata opierała się o stok łagodnego wzgórza, a jej dach wychylał się
niespodziewanie, stając się widoczny z daleka na tle zielonego zbocza. Na
palenisku płonął ogień, a matka pochylała się nad żelaznym garnkiem,
mieszając potrawę na wieczorny posiłek. Savanna lubiła tę porę dnia
najbardziej. Wiedziała, że wkrótce się ściemni i z pola wróci ojciec.
Ponieważ matka zawsze stawiała dla niego na ganku miskę wody i
kawałek brązowego mydła, wodził do izby czysty i odświeżony
wypełniając jej wnętrze swoją potężną sylwetką. Wiedziała, że wtedy
porwie ją w ramiona, całując jednocześnie mamę.
Savanna wprawiała się w pisaniu liter na niewielkiej tablicy, kopiując
starannie alfabet, który mama wyrysowała jej na wzór. Kuchnię wypełniał
miły zapał świeżo upieczonego chleba i potrawki z królika. Savanna
słyszała, jak burczy jej w brzuchu. Ocierając dłonie o niebieski fartuszek,
który na polecenie mamy zakładała do odrabiania lekcji, wyglądała przez
okno, czekając niecierpliwie na zmierzch i powrót ojca.
Może po kolacji tata zagra na skrzypcach, a matka będzie się uśmiechać i
wybijać rytm nogą, szyjąc i kołysząc się na bujanym fotelu obok kominka.
Mama pokazała już Savannie kilka prostych ściegów i dziewczynka
zupełnie nieźle radziła sobie z kawałkiem materiału, na którym ćwiczyła.
- Nie powinnaś myśleć o niebieskich migdałach, dziecko - skarciła ją
łagodnie matka. - Wkrótce nadejdzie zima i dni będą krótsze. Taka mała
dziewczynka musi odrabiać lekcje przy świetle dziennym, jeśli nie chce
nosić okularów, gdy dorośnie. .
Savanna zachichotała wyobrażając sobie, jak stara się utrzymać szkła na
swoim małym, lekko zadartym nosku.
- Tata wróci lada moment. Mogę nakryć do stołu? Mama
wybuchnęła śmiechem.
- Szukasz tylko pretekstu, żeby wykręcić się od lekcji. - Gdy zerknęła w
stronę okna, jej szare oczy i złote włosy oświetlały ostatnie promienie
słońca.
- Chyba naprawdę dzień się zaraz skończy. No dobrze, umyj ręce i nakryj
do stołu. Masz już sześć lat i jest najwyższy czas, byś się nauczyła
zajmować domem. Niedługo będziesz miała swój własny dom, mam
nadzieję.
Caroline James spojrzała na córkę, niemal dotykając ją swoim łagodnym
wzrokiem. Savanna była taka śliczna, bystra i inteligentna. Caroline
często się zastanawiała czy słusznie postąpili z Alfredem porzucając
Mobile, by ledwo wiązać koniec z końcem na tej ubogiej farmie, gdzieś
pośrodku głuszy, która nawet nie miała nazwy. Gdyby pozostali w
mieście i Alfred wciąż by pracował w sklepie swego ojca, Savanna
nosiłaby najładniejsze sukienki i chodziła do szkoły z rówieśnikami.
Wiedziała, jak bardzo dziecku potrzebne jest towarzystwo, coś, czego ona
nie mogła córce zapewnić. Od narodzin Savanny nie utrzymała ani jednej
ciąży do czwartego miesiąca.
- Uważaj na talerze - ostrzegła Caroline, gdy dziewczynka niosła je na
stół.
- Dobrze, mamo. To wasz prezent ślubny, wiem. Czy też wezmę ślub i
dostanę także ładne rzeczy do swojego domu?
- Oczywiście. Nie wolno ci tylko zapominać, że ładne rzeczy to nie
wszystko. Pewnego dnia spotkasz kogoś i pokochasz go tak mocno jak ja
tatę, a to najważniejsze.
- Czy nie mogłabyś kochać taty, gdybyśmy pozostali w Mobile, zamiast
przyjeżdżać tu, na farmę? Czy pamiętam jeszcze Mobile?
- Nie wiem, Savanno. Tylko ty możesz coś o tym powiedzieć. Miałaś trzy
i pół roku, kiedy przyjechaliśmy tutaj. Pamiętasz babcię i dziadka
Jamesów?
W głosie, Caroline odezwała się jakaś nuta smutku i żalu.
- Pamiętam listy, jakie czasem dostawaliśmy, i te obrazki przechowywane
w Biblii, pod tym drugim obrazkiem, na kt6rym jesteś razem z tatą, w
dniu waszego ślubu.
- Ale nie pamiętasz dziadków, nie pamiętasz, jak bardzo cię kochali?
No cóż - westchnęła Caroline - niedługo wszystko się zmieni. Babcia
napisała, że przyjadą tu na wiosnę.
- Czasem mi się zdaje, że ich pamiętam. Ale najlepiej pamiętam
strasznego człowieka w ciemnym płaszczu, który był rozgniewany. Ten
człowiek krzyczał na ciebie, mamo, a ty płakałaś.
Dzieci zapamiętują takie rzeczy, stwierdziła w myśli ze smutkiem
Caroline. Czyż mogło być inaczej? To była okropna scena. Thomas za-
chowywał się brutalnie, naprawdę groził, że zabije Alfreda. Biedny,
łagodny Alfred, całkiem bezradny wobec wściekłości swojego szwagra.
To przede wszystkim z powodu Thomasa opuścili Mobile. Jego ciągłe
wtrącanie się i wrogość zatruwały im życie. Była pewna, że jego hojność
wobec niej i Savanny miała dowieść, iż Alfred nie potrafi zapewnić
rodzinie utrzymania. Często musiała stawać między obu mężczyznami.
Ale zazdrość Thomasa była cierniem w ich małżeństwie. Kiedy Alfred
powiedział, że chce spróbować swych sił w uprawie ziemi, i pozostawił
żonie wolny wybór - życie z bratem albo wyjazd z mężem - Caroline nie
wahała się ani chwili. Kochała Alfreda, jego łagodne, spokojne
usposobienie. Jej miejsce było przy mężu, gdyż to właśnie z nim chciała
być ponad wszystko. Thomas nigdy jej tego nie wybaczył...
Caroline znów zerknęła przez okno. Słońce prawie zaszło; Alfred już
powinien iść ścieżką w kierunku domu, uśmiechając się szeroko,
zadowolony ze swej pracy. Tego roku spodziewali się pierwszych zysków
z farmy. Alfred mówił nawet o podróży do Mobile w okolicy Bożego
Narodzenia.
Savanna nuciła układając sztućce obok talerzy, ale raptem umilkła, gdyż z
zewnątrz dobiegł jakiś dziwny hałas. Odwróciła się zaskoczona w stronę
drzwi. Nie słyszała, by ścieżką zbliżał się tata, gwiżdżąc jedną z melodii,
które lubił wygrywać na skrzypcach. Zdjęta lękiem, poczuła dreszcz na
karku.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie; Savanna zobaczyła, że mama
zrywa się ze swojego fotela z dłonią na gardle. Gwahowny podmuch
powietrza sprawił, że ogień na palenisku podskoczył i wzmógł się; jasne,
bawełniane zasłony, które mama zawiesiła w oknach, wydęły się na
zewnątrz, jakby i one chciały uciec przed strasznymi istotami stojącymi w
drzwiach.
Blask ognia wydobył z mroku sylwetki trzech Indian okrytych jelenimi
skórami, o twarzach wykrzywionych przerażającym grymasem. Ich
niskie, gardłowe głosy wypełniły swym brzmieniem izbę, a czarne,
nieprzeniknione oczy myszkowały po izbie. Caroline sprawiała wrażenie
opanowanej, stojąc przed nimi z podniesionym czołem i dłonią na głowie
Savanny, która schowała się w fałdach matczynej spódnicy.
- Czego chcecie? Odejdźcie! Zostawcie nas w spokoju!
Savanna dosłyszała rozkazujący ton w głosie matki, ale powieki miała
zaciśnięte, a głowę opuszczoną. Bała się patrzeć na intruzów.
Rozległ się jeszcze jeden gardłowy pomruk, a w chwilę później oderwano
od niej krzyczącą matkę. Savannę chwyciły jakieś dłonie. Indianin nie
zwracał uwagi na to, że wierzga nogami, drapie i woła matkę.
Dziewczynka zauważyła, że Caroline znów stoi po drugiej stronie izby,
tuż obok paleniska. Przerażenie widniejące w oczach matki udzieliło się
dziecku. Caroline spojrzała w stronę okna modląc się bezgłośnie, by na
ścieżce pojawił się wreszcie Alfred, pogwizdując jak zwykle.
- Jedzenie, chcecie jedzenia - mówiła drżącym głosem i gestykulowała,
unosząc do ust niewidzialną łyżkę. Sięgnęła do garnka z wrzątkiem i ujęła
rączkę chochli. Znów skierowała wzrok w stronę okna.
Indianin stojący najbliżej zdawał się rozumieć sens tego spojrzenia.
Twarz wykrzywił mu okrutny, straszny uśmiech, a z ust dobyły się
chrapliwe, niezrozumiałe dźwięki. W dłoni trzymał łańcuszek z
krzyżykiem. Odbijały się w nim ostatnie promienie słońca. Caroline omal
nie zemdlała; czuła, że za chwilę upadnie na podłogę. Łańcuszek
Alfreda... Alfred nie nadejdzie już ścieżką, nie wróci na kolację!
Indianin z łańcuszkiem w dłoni zbliżył się do Caroline, która stała teraz
między nim a kominkiem. Dzikus trzymający Sawannę ruszył nagle do
przodu, jego grube jak konar ramię miażdżyło w stalowym uścisku jej
żebra, pozbawiając ją tchu i tłumiąc wszelkie próby oporu, które
podejmowała, by wyrwać się i podbiec do matki. Trzeci Indianin, chcąc
odwrócić uwagę Caroline, okrążył stół i zbliżył się do niej od tyłu. W
ostatnim geście rozpaczy podniosła chochlę pełną wrzątku i cisnęła mu w
oczy.
Straszliwy krzyk odbił się echem od ścian, gdy mężczyzna chwycił się za
twarz i zgiął w pół pod wpływem rozdzierającego bólu. Zdawało się, że
cała chata rozbrzmiewa ogłuszającym hałasem. Indianin darł się z bó1u,
Caroline krzyczała z przerażenia, a Savanna zdzierała sobie gardło
wołając matkę.
Dziewczynka wciąż wzywała matkę, gdy Indianin wynosił ją z chaty.
Caroline leżała nieruchorno obok paleniska, wokół jej szyi widniało
jasnoczerwone pasmo krwi. Sparaliżowana ze strachu Savanna w końcu
umilkła, pozwalając się posadzić na grzbiecie konia i uświadamiając sobie
mgliście, że jeden z Indian siada za nią. Dziewczynka wodziła wkoło
szeroko otwartymi oczami, gdy opuszczali farmę. Słychać było gdakanie
kurcząt i pochrząkiwanie świń, kt6re czekały niecierpliwie na swój
posiłek.
- Tata, tata - jej wargi poruszyły się bezgłośnie, gdy rozpoznała
niewyraźny kształt tuż obok ścieżki. Ojciec leżał nieruchomo. Dlaczego
nie przyszedł jej z pomocą? Albo mamie? Leżał zupełnie nieruchomo.
Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim Indianin przynaglił konia
kolanami do szybszej jazdy. Ten, na którego mama wylała wrzątek,
zdążył już wyjść z chaty. Głowę, obwiązał kawałkiem materiału,
zakrywając jedno oko. Niósł w ręku strzelbę taty, która wisiała nad
kominkiem, i narzutę z łóżka mamy, wypełnioną przedmiotami z domu.
Trzeci Indianin objuczył konia żywnością, którą wyniósł ze spiżarni,
ocierając z zadowoleniem usta, tak jak czasem robił to tata po kolacji.
Savanna skierowała wzrok ku chacie i zobaczyła, że światło docierające z
jej wnętrza jest coraz jaśniejsze. Po chwili płomienie sięgnęły dachu i
pojawiły się w drzwiach. Miała niewiele lat, ale wiedziała, że to, co było,
już nigdy nie powróci. Zdawało jej się, że pochłania ją noc, gdy jechała na
grzbiecie konia, oddalając się coraz bardziej od mamy i taty, coraz
bardziej... i bardziej...
Galveston - rok 1836
Tuż przy wschodnim wybrzeżu Teksasu: usadowiona w kapryśnych
wodach Zatoki Meksykańskiej, wznosiła się wyspa Galveston. Listopad
był tradycyjnie porą deszczową, a ten rok nie stanowił wyjątku. Kręte
uliczki wiodące z doków ku łagodnie wznoszącemu się lądowi, na którym
zbudowano miasto, przykrywało błoto sięgające kolan. Kilka
ruchliwszych ulic wybrukowano, co ułatwiało wędrówkę po mieście, nie
dotyczyło to jednak Santabel Boulevard, gdzie stał dom Annemarie
Duval.
Niebo na południu ciemniało groźbą kolejnej burzy, gdy Sloan
MacAllister szukał najdogodniejszej drogi z miejskiej stajni do drzwi
frontowych Annemarie. Odczułby prawdziwą ulgę, gdyby mógł usiąść
przy jej kominku i rozgrzać zmarznięte palce u stóp, a potem spróbować
koniaku z jej prywatnych zapasów, nim udałby się na górę wysokimi,
kręconymi schodami w towarzystwie Beaunell, by zakosztować
przytulności jej łoża i ciepła spragnionych ramion. Minęły niemal dwa
lata od chwili, gdy widział ją po raz ostatni, ale dowiedział się od kowala,
pod którego opieką pozostawił swego konia, że Beaunell Gentry wciąż
pracuje u Annemarie.
Przeskoczył kałuże zagradzające mu drogę do frontowych schodów
dwupiętrowego domu i przystanął na chwilę, by strzepnąć ostatnie krople
z płaszcza, przesunąć dłonią po gęstych, jasnych włosach, i włożyć
kapelusz o szerokim rondzie.
Ledwie zdążył zapukać, gdy drzwi otworzyła ogromna Murzynka w
ciemnej sukni, białym czepku i takim samym fartuszku.
- Pan Sloan! - zawołała ciotka Jenny, pełna zdumienia. - Nigdy by nie
pomyślała, że moje stare oczy zobaczą jeszcze kiedy pana. Wejdź pan,
panna Annemarie chyba się przewróci, jak pana zobaczy.
Sloan znalazł się w pulchnych ramionach ciotki Jenny, która przyciskała
go do obfitego łona.
- Zjawia się pan kiedy trzeba, panie Sloan. Panna Annemarie jest w
salonie, a widok pana doda jej humoru!
Ciotka Jenny pomagała mu zdjąć płaszcz ciesząc się ze spotkania, co
można było poznać po jej żywych, ciemnych oczach i szerokim
uśmiechu, w którym ukazała białe zęby.
- Niech mnie diabli, jeśli nie jest pan balsamem dla umęczonych oczu.
Będzie chyba ze dwa lata, jak panna Annemarie wyrzuciła stąd pana. I jak
dobrze rozumiem pytanie w pana oczach, to powiem, że panna Beaunell
wciąż czeka i tęskni. Boże, ale się ucieszy, że znów wejdzie pan do jej
łóżka! Zawsze mówiłam, że z pana mężczyzna jak się patrzy. Jak na
białego, znaczy - oceniła.
- Wciąż jesteś taka sama, ciotko Jenny. Nadal uważasz, że nie jestem dla
ciebie dość dobry. No dalej, ciotko - droczył się z nią, mrugając do niej
lubieżnie - kiedy wreszcie zaprowadzisz mnie do swojego pokoju i
pokażesz, co lubią kobiety?
Śmiech Jenny odbił się echem w holu, a jej podwójny podbródek zatrząsł
się radośnie.
- Niech pana diabli wezmą! Jakbym wzięła to poważnie, tobyś pan wiał
stąd jak pies, co mu ogon osmaliło.
- Ciotko Jenny! Co tu się dzieje ... Sloan!
Annemarie Duval zastygła na chwilę w drzwiach, ale Sloan zdążył
dostrzec, że dwa lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, nie
pozostawiły widocznych śladów. Jej biała, świeża cera kontrastowała z
hebanowym kolorem włosów, niezwykłe, błękitne oczy były tak samo
duże i promieniowały młodością, chociaż ta już przeminęła. Należała do
kobiet, które zawsze są piękne, i Sloan żałował, nie po raz pierwszy, że
ich związek, na prośbę Annemarie, pozostał platoniczny, choć on wolałby
więź głębszą, bardziej intymną.
- Sloan, jak wspaniale znów cię widzieć. Nie wierzę własnym oczom. Ale
Annemarie uśmiechnęła się - powinnam się była domyślić, że to ty. Tylko
ciebie ciotka Jenny tak wita. Wejdź i usiądź. Mamy tyle do omówienia. A
może - mrugnęła szelmowsko - wolisz teraz odwiedzić Beaunell, a
porozmawiać później?
- Tylko wówczas, jeśli owo później oznacza ciebie zamiast Beaunell.
Nie - odparł nie czekając na odpowiedź swej pięknej gospodyni - chcę się
napić i porozmawiać. Opowiesz mi o wszystkim, co działo się podczas
mojej nieobecności. Tylko ty umiesz podawać suche fakty. - Usadowił się
w głębokim, szkarłatnym fotelu i zaczął szukać w kieszonce na piersi
cygara. - Mogę zapalić? - spytał.
- Tak, jeśli to dobry gatunek. Wino, whisky?
- Whisky będzie w sam raz. Napij się ze mną, Annemarie, nie lubię pić
sam.
Jej długie, szczupłe dłonie nalewały trunek z kryształowej karafki.
Usiadła naprzeciwko Sloana i uśmiechnęła się ciepło.
- Tęskniłam za tobą, Sloan. Tęskniłam za tymi długimi rozmowami, jakie
niegdyś prowadziliśmy, za kolacjami, po których zasypiałeś na tej sofie.
Dzięki twoim listom wiedziałam, jak dobrze powodzi ci się w Europie.
Czy opuściło cię szczęście i dlatego wróciłeś do Stanów? - uniosła
pytająco wąskie brwi, jej usta rozchyliły się, odsłaniając białe zęby.
Sloan rozłożył ręce i uśmiechnął się. Annemarie zawsze była rzeczowa,
pod tym względem można było na nią liczyć.
- Jesteś dobrą przyjaciółką, Annemarie. Chciałem cię po prostu zobaczyć.
Chciałem też zobaczyć Beaunell. Długo mnie nie było, zbyt długo, jak
sądzę. Przerwał na chwilę, zmarszczył brwi, po czym stwierdził już z
większą szczerością: - miałem złe przeczucia. Byłem w Europie, a
mówiąc dokładniej w Rosji. Przywiozłem ze sobą wspaniałego konia.
Nazwałem go Wybawcą.
Sloan uśmiechnął się szeroko, okazując dumę i radość z posiadania
wspaniałego zwierzęcia.
- Koń! - parsknęła Annemarie. - Dlaczego nie przywiozłeś sobie żony i
nie wyrzekłeś się tego dzikiego, wędrownego życia? Czas się ustatkować,
Sloan. Pewnego dnia obudzisz się stary, a wtedy żadna dziewczyna nie
spojrzy na ciebie. Co wtedy zrobisz?
- Chyba wsiądę na Wybawcę i ruszę ku zachodowi słońca - wzruszył
ramionami. - Tylko mężczyzna i jego koń. Ktoś się nade mną w końcu
zlituje. Nigdy nie pozwolisz, żebym pozostał sam, prawda?
- Tylko wówczas, gdy wręczysz mi umowę sprzedaży twojego konia.
Wybawca, powiadasz? Ma dla ciebie niewątpliwie wielkie znaczenie. Jak
on wygląda?
- Nie ma szlachetnych przodków, to pewne. Podejrzewam, że jest w nim
po trosze różnych ras. Kupiłem go od Kozaka, który ukradł go jakimś
Cyganom, albo przynajmniej chciał mi to wmówić. Musisz go zobaczyć,
Annemarie, by uwierzyć. Największe konisko, jakie kiedykolwiek
oglądały moje oczy. Gdybym miał zgadywać, tobym powiedział, że to
mieszanka araba, rosyjskiego ogiera i konia pociągowego. Wielki
zwierzak o wielkim sercu. Nie pozwala się dosiąść nikomu prócz mnie.
- Sloan, to brzmi jak rumak krzyżowca.
- Jest nim pod wieloma względami - przyznał Sloan promieniejąc z dumy.
- A więc załatwione. Zdecydowanie zażądam tego konia w zamian za
opiekę nad tobą w starczym wieku - roześmiała się cicho i dystyngowanie.
- Bezlitosna jak zwykle. Zawsze byłaś kutą na cztery nogi kobietą
interesu. Musisz być teraz warta fortunę.
Annemarie wzruszyła ramionami.
- Mam spore wydatki.
Zatoczyła leniwym gestem dłoni wkoło.
Sloan podążył wzrokiem za ruchem jej ręki. Musiał przyznać, że wnętrze
urządzone było z klasą. Podobnie jak Annemarie - gustowne i bogate.
Podawano tu tylko najlepsze trunki. Poza tym Sloan wiedział, że dobrze
płaci dziewczynom, co było faktem bezspornym, a gdy przemijał urok ich
młodości i nie mogły już przyciągnąć męskiego wzroku, dawała im sutą
odprawę, albo wyszukiwała odpowiednich mężów. Dzięki temu mogły
pracować na pełnym etacie, jak mawiała Annemarie.
Była damą o znakomitym pochodzeniu i manierach. Urodzona w
Atlancie, w dobrej rodzinie, poślubiła nowoorleańskiego arystokratę.
Bezdzietna, znudzona i z pewnością nie kochana przez męża, zadurzyła
się w kreolskim hazardziście, dla którego porzuciła wszystko.
Podróżowała ze swym kochankiem przez kilka następnych lat, poznając
ciemniejsze strony życia i akceptując fakt, że stała się przyczyną skandalu
w rodzinie, która wyparła się czarnej owcy. Gdy jej kochanek poniósł
śmierć z ręki pokonanego przy stoliku karcianym przeciwnika, wzięła
wszystko, co do niej należało, i założyła interes w Galveslon. Mając
pieniądze tylko na założenie sklepu, zdołała jednak otworzyć dom
publiczny i czerpać z niego zyski. Sekret, twierdziła, polegał na tym, by
odprawiać klientów z kwitkiem. Zapotrzebowanie na coś, co nie jest z
miejsca dostępne, zawsze podbija cenę.
Jej spódnice z tafty szeleściły cicho, gdy przemierzała krwistoczerwony
dywan perski i siadła obok niego na sofie. Sloan dostrzegł w jej twarzy
subtelną zmianę. Wiedział z doświadczenia, że zamierza mu teraz
powiedzieć coś ważnego.
- Słuchaj, Sloan, na nieszczęście, jak się zdaje, żaden z moich listów nie
dotarł do ciebie, Prawdę mówiąc, kilka wróciło do mnie. Wiem, że gdybyś
je dostał, to pojawiłbyś się tu wcześniej. Mam nadzieję, że twoje przedsię-
wzięcia okazały się zyskowne, gdyż obawiam się, że będziesz
potrzebował każdego centa, który wpadnie ci w ręce. Powiedz mi, Sloan,
kiedy ostatni raz widziałeś się z Osceolą?
Głos Annemarie był napięty a spojrzenie jej jasnozielonych oczu
wydawało się oskarżycielskie. Słysząc imię brata Sloan poczuł ukłucie w
sercu. Przed kilku laty, pod wpływem szczególnie nostalgicznego
nastroju, powierzył Annemarie tajemnicę swego związku z Indianinem.
- Przybiłem do brzegu zaledwie parę godzin temu i większość czasu
spędziłem w kuźni. Potem przyszedłem wprost tutaj. Już od lat nie miałem
od niego wiadomości. Sloan wiedział tylko tyle, że Osceola znalazł sobie
miejsce pośród Seminoli na Florydzie, stając się dzięki małżeństwu z
jakąś wdową pełnoprawnym członkiem tego plemienia. Doszły go też
słuchy, że Indianin, jako zwiadowca, zaoferował swe usługi armii, która,
w związku z pomiarami kartograficznymi tych terenów, zakładała forty w
dzikich ostępach Florydy. Sloan wywnioskował z tych informacji, że
Osceola postanowił, w swoim własnym interesie, ukryć związki z białą
rasą. Listy podpisywał pospiesznie skreślonymi inicjałami B.P., Billy
Powel! O ile się Sloan zorientował, tylko on i Annemarie znali prawdziwe
pochodzenie Indianina. Annemarie, dostrzegając przygnębienie Sloana,
zwróciła się do niego łagodniejszym, współczującym tonem.
- Twój brat i jego ludzie są w bardzo trudnej sytuacji. Dotyczy to zresztą
wszystkich Seminoli. Starałam się im pomóc, oczywiście dyskretnie, ale
to nie takie proste. Robiłam to z przyjaźni do ciebie, ale - wzruszyła
ramionami - obawiam się, że to za mało.
- Trudna sytuacja? Stosunki między Seminolami a rządem Stanów
Zjednoczonych zawsze były złe, ale nie do tego stopnia, żeby Indianie nie
mogli sobie z tym poradzić. A ponieważ ta ich ostatnia klęska, którą
nazywają Wojną Seminoli, zakończyła się dwadzieścia lat temu,
myślałem, że wszystko jest w porządku. O czym ty mówisz? - zapytał,
odsuwając się lekko od niej.
Jej oczy przybrały z miejsca obojętny wyraz. Jakim cudem mógł nie
wiedzieć? .
- Gazety rozpisują się o konflikcie między Seminolami a prezydentem
Jacksonem, który uparł się,. żeby zmusić ich do opuszczenia swoich ziem.
Na ogół opinia jest po stronie Jacksona, ale zawsze znajdzie się jakiś
reporter O ciętym piórze, który udaje współczucie wobec losu Indian.
Wiem, że robi się to dla efektu, podobnie zachowują się abolicjoniści z
Północy, ale znasz powiedzenie: Nie ma dymu bez ognia.
- Co masz na myśli? - dopytywał się gorączkowo, naprężając mięśnie,
jakby chciał ruszyć na pomoc Osceoli.
- Oni głodują, Sloan. Dosłownie głodują. Myślałam, że o tym słyszałeś, że
wpadły ci w ręce jakieś amerykańskie gazety.
- Niech to diabli, nie wiedziałem! Jakim cudem mogą głodować? Przecież
to bogata, żyzna ziemia... istny raj, pastwiska, wody pełne ryb...
Kładąc uspokajającą dłoń na ramieniu Sloana, Annemarie powiedziała
cicho: - Opanuj się, Sloan. Chyba muszę opowiedzieć ci wszystko po
kolei. Odetchnęła głęboko i mówiła dalej: - Zdaje się, że cały dramat
rozpoczął się kilkanaście lat temu, choć ludzie niewiele o tym wiedzieli. O
terytoria Florydy toczy się walka. W sześć czy siedem miesięcy po twoim
wyjeździe do Europy przeczytałam w gazetach pierwsze artykuły o
sytuacji Indian. Udało mi się, jak ci już wspominałam, posłać twojemu
bratu przez kuriera parę rzeczy. Wiedziałam, że oczekiwałbyś tego ode
mnie. Prawdę mówiąc, posłałam je w twoim imieniu. Było to ryzykowne i
do dzisiaj nie wiem, czy przesyłka kiedykolwiek dotarła do Osceoli. Ze
względu na naszą przyjaźń czytam uważnie gazety, szukając najmniejszej
wzmianki o Seminolach.
- Jeśli Osceoli potrzebne są pieniądze, to będzie je miał! Powiodło mi się
w Europie, Annemarie. Zwłaszcza w Rosji. Zaoferowano mi możliwość
kupna akcji pewnego banku, w zamian za dług karciany. Miałem
szczęście. Jestem teraz nieźle sytuowany i mogę pomóc. Kłopoty Osceoli
wkrótce się skończą. Rano wyruszam na Florydę.
- Twoje pieniądze na nic się nie zdadzą. Według mnie Indianom może
pomóc teraz tylko cud.
- Do diabła z cudami, Annemarie, powiedz mi, u licha, co się wydarzyło
podczas mojej nieobecności. Chcę wiedzieć wszystko! - powiedział
gniewnie, rozsiadając się ponownie wygodnie obok niej. Dotyk jej dłoni
sprawiał mu ulgę.
- Seminole wędrują, Sloan. Są wypędzani ze swoich ziem przez rządo-
wych grabieżców. Nie mogą siać, polować, nie wolno im łapać ryb.
Otrzymują od władz racje żywnościowe, które są mizerne i, w najlepszym
razie, nadają się na jednorazowy posiłek. Uciekają na mokradła i próbują
tam jakoś egzystować.
- Rząd nie powinien tak postępować - Sloan uderzył pięścią o dłoń. -
Gdzie mają pójść Indianie? Gdzie mają żyć? .
- Mówi się coś o przeniesieniu ich na ziemie Krików, do Alabamy.
Twarz Sloana przybrała wygląd kamiennej maski.
- To niemożliwe. Być może o tym nie wiesz, ale między Krikami a
Seminolami panuje wrogość. Lud mojego brata nigdy się na to nie zgodzi.
Kto wpadł na ten niemądry pomysł? - spytał gniewnie.
- Sam prezydent Andrew Jackson. Wrogość, powiadasz? To by wyjaś-
niało, dlaczego oddział wojowników z plemienia Krików zaoferował
swoje usługi armii Stanów Zjednoczonych. Pewien dziennikarz oskarżył
nawet rząd o sankcjonowanie samowoli. Widzisz, Sloan, jest całkowicie
zrozumiałe, że ochotnicy na żołdzie armii mają prawo do zdobyczy,
łupów wojennych, jeśli można tak powiedzieć. Opublikowano raporty, z
których wynika, że zagarnięto ziemię i bydło, pochwycono nawet
czarnych, którzy żyli pośród Indian, i uczyniono z nich na powrót
niewolników.
Annemarie dała Sloanowi czas na przemyślenie, a potem mówiła dalej. -
Prezydent Jackson kilka miesięcy temu zwolnił generała Scotta, a na jego
miejsce powołał Richarda CalIa i powierzył mu funkcję gubernatora
Florydy. Teraz łączy on stanowisko cywilne z dowodzeniem armią.
Powołał, jak wieść niesie, oddział bojowy liczący ponad tysiąc ludzi. Ale
coś mu się nie powiodło i jego siły rozproszyły się, nim zdążył dotrzeć na
pole bitwy.
Fern Michaels Dziki miód
PROLOG Alabama - rok 1818 Słoneczny blask późnego popołudnia przedzierał się przez jasnozielone drzewa gęstego lasu i oświetlał żyzną, przykrytą mchem ziemię. Woń świeżo wyrosłej trawy, wciąż wilgotnej od dobroczynnego deszczu, była lekka i aromatyczna, a delikatne, zielone źdźbła, pełne chłodu i miękkości, uginały się pod stopami. Wysokie drzewa - jawory, sosny i jesiony o niezwykle grubych pniach sięgały prawie samego nieba, a najniższe gałęzie, niczym dach, kryły niewielką, trawiastą polankę. Myśliwski nóż o kościanej rękojeści trafił w cel z dokładnością, która dowodziła wielkiej wprawy. Czerwonoskóry chłopiec wyszczerzył w uśmiechu zęby, oczy błyszczały mu figlarnie. Skrzyżował na szczupłej piersi młodzieńcze, muskularne ramiona. - Dorównaj mi, bracie. Sloan MacAllister przyjrzał się z uwagą drgającej rękojeści noża i wybuchnął śmiechem. - Zrobię coś więcej. Strącę twój nóż. Stań z boku i patrz, jak to się robi! Kiedy wreszcie wbijesz sobie do głowy, Osceolo, że jestem równie dobry jak ty? To, że w twoich żyłach płynie indiańska krew, nie ma żadnego znaczenia. Gdybyś tylko chciał uświadomić sobie prawdę - kpił - to okazałoby się, że i twoja krew jest biała. Nie czekając, aż jego przyrodni brat gniewnie zaprotestuje, co czynił,
ilekroć mu dokuczano z powodu pochodzenia, Sloan rzucił - swoim nożem, który poszybował i strącił nóż Indianina, wbijając się dokładnie w tym samym miejscu. - Spójrz! - triumfował. - Mówiłem ci, że strącę twój nóż. No, i co ty na to? Osceola uśmiechnął się szeroko. - Wiatr zmienił kierunek; każdy głupiec to zauważy. Tylko nie ty. Z ust indiańskiego chłopca popłynął strumień słów wypowiadanych w narzeczu muskogee. Sloan zmarszczył brwi starając się. zrozumieć epitety, którymi zasypał go Osceola. - Mów po angielsku, do diabła. Jeśli nazwiesz mnie jeszcze kiedyś końskim zadem, zrobisz to po raz ostatni. Osceola wybuchnął śmiechem i rzucił się do ucieczki, prowokując swego brata do gonitwy i zabawy w chowanego pośród leśnego gąszczu, w gasnącym świetle dnia. Sloan ruszył w pogoń, jego szczupłe, młodzieńcze nogi niosły go lekko i niemal bezgłośnie przez zarośla otaczające farmę ojca. Starał się, zgodnie z naukami adoptowanego przez jego ojca Osceoli, zwracać uwagę na pewne znaki, pozwalające ustalić kierunek obrany przez brata. Jego przenikliwe, szare oczy, o spojrzeniu ostrym i badawczym, wpatrywały się uważnie w zasłonę mrocznych cieni. Wysoki, smukły młodzieniec starał się wykorzystać w tej zabawie wszystkie zmysły, tak jak uczył go Osceola. Ludzkie oczy widziały tylko na określoną odległość; uszy słyszały jedynie pewne dźwięki; lecz najlżejszy wietrzyk mógł również nieść zapach, jeśli myśliwy o tym wiedział. Sloan skoczył zwinnie i przylgnął do poskręcanego pnia orzesznika, po czym skupił się,
wdychając ciężkie, leśne wonie, które zewsząd go otaczały: ostry, duszący zapach sosny, dojrzały aromat mchu pod stopami. I coś jeszcze. Zapach Osceoli; olejku, którym natłuszczał swe warkoczyki. Robił to dopiero od niedawna. Sloan marszczył nos pochylając się nisko, pełen radosnego oczekiwania. Podkradał się do Osceoli powoli i ostrożnie, chłonąc otoczenie wszystkimi zmysłami. - Mam cię! - krzyknął triumfalnie, chwytając swego brata od tyłu. - Wygrałem! Osceola wyrwał się przeciwnikowi, chcąc ukryć przed Sloanem niezado- wolenie. - Jak to zrobiłeś? Co mnie zdradziło? - To proste. Olejek, którym smarujesz włosy. Inaczej nigdy bym cię nie znalazł. Wygrałbyś, bracie - przyznał uczciwie Sloan. Osceola klepnął go dobrodusznie w ramię, lecz gdy się odwracał, Sloan dostrzegł Cień smutku w jego uśmiechu. Osceola wyszedł nagle z zarośli na zalaną słońcem polanę, gołe ręce trzymał luźno przy ciele. Czarne włosy lśniły jak krucze skrzydła o granatowym odcieniu. Barwa jego ciała wraz z nadejściem lata stała się ciemniejsza, bardziej miedziana, upodabniając się kolorem do noszonej przez niego kamizelki z jeleniej skóry. Ich matka spędziła wiele długich nocy wszywając w wygarbowaną skórę jelenia różnokolorowe paciorki i haftując na niej zawiłe wzory. I znowu, jak działo się to wielokrotnie w ostatnich czasach, Sloan uświadomił sobie różnice, jakie pojawiły się między nimi. Chociaż przed rokiem. byli tego samego wzrostu, teraz Sloan przewyższał swego czerwonoskórego brata o głowę. Jego włosy miały kolor świeżo skoszonej pszenicy, lśniące i miękkie, przyciągały promienie słońca i
odbijały jego blask. Czupryna Osceoli była gęsta i sztywna i bardziej czarna od nocy. Na początku minionej zimy Osceola zaczął zapuszczać włosy, zrezygnował ze zwykłych spodni i koszuli, i zaczął nosić indiańskie spodnie z jeleniej skóry. Wychowywali się razem od siódmego roku życia i jeszcze do niedawna Sloan nie uświadamiał sobie tego wszystkiego, czym różnił się od brata. Ostatnio dzieci w ich szkole zaczęły dokuczać Osceoli i obrzucać go wyzwiskami. Między braćmi a pozostałymi uczniami wciąż wybuchały bójki, aż w końcu farmę MacAllisterów odwiedził miejscowy pastor i zaproponował, by Billy, które to imię nadano Osceoli, nic wracał do szkoły, lecz pobierał nauki w domu. - Muszę z tobą poważnie pomówić, bracie - powiedział Osceola. Na jego twarzy malował się smutek, który Sloan zauważył już wcześniej. Sloanowi serce podeszło do gardła. Od dawna spodziewał się tej rozmowy i bał się jej. Już teraz odczuwał ból tęsknoty, nieobecność brata. Osceola liczył czternaście lat, był więc o parę miesięcy starszy od Sloana i według indiańskiego zwyczaju zbliżał się powoli do progu męskości. Nadchodził kres ich zabaw, wspólnie spędzanych chwil i braterstwa. Było to nieuniknione. - Chcesz porozmawiać tutaj, czy wolisz wrócić do domu7 - Wszystko jedno. Czas, bym stąd odszedł, bracie. Czas, bym przyłączył się do plemienia mojej matki. Muszę znaleźć sobie pośród niego miejsce; to moje przeznaczenie. Nie jestem farmerem i nigdy nim nie będę. Ten świat należy do ciebie, Sloan, ale nigdy nie będzie moim. W oczach miał tyle smutku, że Sloanowi zaparło dech w piersiach. - Chcę odejść za dwa dni, bracie.
Jego słowa padły ciężko jak kamienie. - Powinienem był się domyślić. Już od tygodni zwracasz oczy - na wschód. Kiedy zaplotłeś te warkocze, od razu wiedziałem, że zamierzasz odejść. Czy powiedziałeś już naszej matce? W pytaniu zawarta była rozpaczliwa iskierka nadziei, która natychmiast zgasła. Matka Osceoli, sama będąc Indianką ze szczepu Muskogee, zro- zumiałaby, że jej syn jako mężczyzna pragnie znaleźć sobie miejsce pośród swego ludu. Na twarzy Osceoli widać było napięcie. Wiedział, że musi wyrzec się poczucia bezpieczeństwa i zerwać z młodością. Lubił, gdy Sloan mówił o Polly nasza matka, choć w rzeczywistości była ona jego macochą. - Nasza matka zrozumie. Będzie się smucić, ale ona wie, że takie jest moje przeznaczenie. Uczyła cię naszych zwyczajów. Powiedz mi, bracie, że jesteś szczęśliwy i dobrze mi tyczysz. W oczach Indianina widać było błaganie, potrzebę zrozumienia ze strony Sloana, ale i powątpiewanie, czy tamten naprawdę zrozumie. Decyzja została podjęta, a los był zapisany w gwiazdach. Nie mógłby żyć w dorosłym świecie białych. Było w nim zbyt wiele uprzedzeń, za dużo nienawiści do czerwonoskórych. Może, gdyby jego włosy nie były tak czarne a skóra tak ciemna... Nie, to marzenia dziecka, które chce zmienić to, czego zmienić się nie da. Był Osceolą, synem Polly Copinger, Indianki z plemienia Muskogee. W głębi serca odczuwał przemożne pragnienie, by należeć do tego świata, pozostawić w nim swój ślad. Choć jego rodzony ojciec był białym handlarzem, a w szkole znano go jako Billy Powella, jego zewnętrzny wygląd wskazywał na indiańskie pochodzenie i tylko Indianie mogli go zaakceptować. To, że nosił imię białego człowieka, nie
miało znaczenia, jeśli twarz określała jego przynależność do rasy czerwonoskórych. Tak naprawdę należał tylko do świata Indian, w którym przyjęto by go życzliwie, choć był także synem białego człowieka. Tutaj, pośród białych, na zawsze pozostałby mieszańcem, który stoi gdzieś z boku. Nawet Polly to wiedziała i rozumiała, aprobując z niechęcią jego decyzję. - Wcale nie jestem szczęśliwy! - zaprotestował Sloan. - Jestem samolubny. Nie chcę stracić mego brata. Tato ledwie schodzi z łóżka, żeby posiedzieć przy ogniu, i może nie przetrwać zimy. Obaj jesteśmy tu potrzebni! Nie sądzisz, że jesteś mu coś winien? - dorzucił rozgorączkowany. Osceola przestał wpatrywać się w swego brata, jego spojrzenie powędrowało w dół, ku miękkiej ziemi pod stopami. - Jestem Muskogee. - Akurat! Jest w tobie tyle białego co Indianina! - Sloan nie mógł zapanować nad swoim wzburzeniem. - Chryste, nawet nasza matka twierdzi, że ma białą krew. A ten Szkot, James McQueen, który był twoim pradziadkiem? I chyba mi nie powiesz, że twoja babka była zamężna z mieszańcem o nazwisku Copinger. Tak się nazywała nasza matka, nim poślubiła twojego ojca, Williama Powella, a teraz nosi nazwisko MacAllister, od czasu gdy poślubiła mojego ojca! Staliśmy się braćmi dzięki temu związkowi. Przyrodnimi braćmi! - Jestem Muskogee. - Zostało to wypowiedziane bezbarwnym głosem, pozbawionym jakiejkolwiek emocji. Tylko w czarnych oczach widać było powagę tego stwierdzenia. - Zapominasz, bracie, że według praw mojego ludu człowiek należy do klanu matki, a jego dom jest tam, gdzie
żyją kobiety tego klanu. To, że krew biała miesza się z indiańską nie ma znaczenia. Nasza matka zawsze mi mówiła, że jestem Muskogee, ponieważ ona jest Muskogee. A ona jest Muskogee, ponieważ jej matka, która poślubiła starego, białego człowieka wiele księżyców temu, była Muskogee. Mówiła, że moja krew jest Muskogee od wielu, wielu księżyców, a jest ich więcej niż liści na wielkim drzewie. Przez chwilę, która wydawała im się wiecznością, chłopcy milczeli. Było między nimi coś więcej niż tylko przyjaźń; łączył ich także wspólne korzenie, poczucie bezpieczeństwa, jakie daje rodzina, braterska miłość. W końcu Osceola przemówił, a jego słowa były łagodniejsze od wiatru, który przenikał wierzchołki drzew. - Musisz tu pozostać, Sloan. Nigdy mnie nie stracisz, bracie. Jeśli, kiedykolwiek nadejdzie dzień, kiedy będziesz mnie potrzebował, to wystarczy, że wypowiesz imię naszej matki albo moje, a mój lud stanie się twoim ludem. Nie, Sloan, nigdy nie stracimy siebie nawzajem. - Pomyśl o naszej matce. Co z nią będzie? - Powierzam ją tobie, mój bracie. Kocha cię tak jak mnie. Wiem, że będziesz dla niej dobry. Nie ma przede mną innej drogi. Powiedz, że rozumiesz. Sloan dojrzał w oczach Osceoli spojrzenie dorosłego człowieka. I usłyszał głos dojrzałego mężczyzny. - Rozumiem - powiedział uroczyście, zastanawiając się, skąd czerpie siłę, by pogodzić się z odejściem swego ukochanego brata. - Pozostanę tu przez wzgląd na naszą matkę. Przez wzgląd na nas obu. Uściskali się serdecznie. Głęboka miłość, jaką do siebie odczuwali, nie była skażona nawet cieniem zakłopotania. I kiedy księżyc wysunął się zza
chmur, oczy Indianina były wilgotne, a po policzku białego chłopca spłynęła samotna, bezwstydna łza. Obejmując się szczupłymi ramionami, chłopcy ruszyli w milczeniu przez las. Od czasu do czasu z Nowego Orleanu nadchodził list, wysłany niewątp- liwie wiele miesięcy po jego napisaniu. Zdarzało się, że na farmę MacAllisterów przybywała grupa myśliwych czy zwiadowców Muskogee, którzy rozpalali tuż obok stodoły ognisko. Przynosili Polly wieści o jej synu, który zamieszkał pośród Seminoli, gdzieś w głębi Florydy. Słuchając z uwagą wiadomości o synu, ze stoickim spokojem przyjmowała przysłane przez niego podarki: ciepłe, skórzane pantofle i ręcznie tkane narzuty. Sloan domyślał się, że Polly, od śmierci jego ojca, często zastanawia się, czy nie porzucić farmy i przyłączyć się do syna na Florydzie, ale cierpiała na reumatyzm, więc podróż ta była dla niej niemożliwa. Uważała też, że nie wolno jej opuścić drugiego syna, który pracował na farmie, by zapewnić im utrzymanie. Sloan niepostrzeżenie zajął w jej sercu miejsce tego, którego urodziła. Gdy ukończył dziewiętnaście lat, Polly umarła. Sloan uważał, że przyczyną była samotność i tęsknota. Pochował ją i sprzedał farmę za znaczną sumę pieniędzy, z których połowę przesłał bratu. Osceola rozpaczał, Sloan był o tym przekonany. Nie zdziwiło go jednak, że młody Indianin nie przyjechał, by uczestniczyć w pochówku. Jego brat bowiem wierzył, że chociaż ciało Polly umarło, jej duch żyje nadal. Pewnego dnia na farmie pojawił się samotny jeździec indiański z osma-
lonym piórem, które wręczył uroczyście Sloanowi. Świadczyło to o głębokim smutku Osceoli. Słowa nie były potrzebne., Sloan położył ostrożnie pióro pośród ważnych papierów, a potem owinął wszystko kawałkiem skóry. Nadszedł czas na nowe życie. Dotrzymał obietnicy danej bratu, że zajmie się ich matką. Ten etap życia dobiegł końca. Nadszedł czas, by opuścić farmę. Nie myślał o przeszłości, nie przesłał też Osceoli słów pożegnania. Nigdy by tego nie uczynił. Wiedział, że się spotkają. Alabama - rok 1823 Chata opierała się o stok łagodnego wzgórza, a jej dach wychylał się niespodziewanie, stając się widoczny z daleka na tle zielonego zbocza. Na palenisku płonął ogień, a matka pochylała się nad żelaznym garnkiem, mieszając potrawę na wieczorny posiłek. Savanna lubiła tę porę dnia najbardziej. Wiedziała, że wkrótce się ściemni i z pola wróci ojciec. Ponieważ matka zawsze stawiała dla niego na ganku miskę wody i kawałek brązowego mydła, wodził do izby czysty i odświeżony wypełniając jej wnętrze swoją potężną sylwetką. Wiedziała, że wtedy porwie ją w ramiona, całując jednocześnie mamę. Savanna wprawiała się w pisaniu liter na niewielkiej tablicy, kopiując starannie alfabet, który mama wyrysowała jej na wzór. Kuchnię wypełniał miły zapał świeżo upieczonego chleba i potrawki z królika. Savanna słyszała, jak burczy jej w brzuchu. Ocierając dłonie o niebieski fartuszek,
który na polecenie mamy zakładała do odrabiania lekcji, wyglądała przez okno, czekając niecierpliwie na zmierzch i powrót ojca. Może po kolacji tata zagra na skrzypcach, a matka będzie się uśmiechać i wybijać rytm nogą, szyjąc i kołysząc się na bujanym fotelu obok kominka. Mama pokazała już Savannie kilka prostych ściegów i dziewczynka zupełnie nieźle radziła sobie z kawałkiem materiału, na którym ćwiczyła. - Nie powinnaś myśleć o niebieskich migdałach, dziecko - skarciła ją łagodnie matka. - Wkrótce nadejdzie zima i dni będą krótsze. Taka mała dziewczynka musi odrabiać lekcje przy świetle dziennym, jeśli nie chce nosić okularów, gdy dorośnie. . Savanna zachichotała wyobrażając sobie, jak stara się utrzymać szkła na swoim małym, lekko zadartym nosku. - Tata wróci lada moment. Mogę nakryć do stołu? Mama wybuchnęła śmiechem. - Szukasz tylko pretekstu, żeby wykręcić się od lekcji. - Gdy zerknęła w stronę okna, jej szare oczy i złote włosy oświetlały ostatnie promienie słońca. - Chyba naprawdę dzień się zaraz skończy. No dobrze, umyj ręce i nakryj do stołu. Masz już sześć lat i jest najwyższy czas, byś się nauczyła zajmować domem. Niedługo będziesz miała swój własny dom, mam nadzieję. Caroline James spojrzała na córkę, niemal dotykając ją swoim łagodnym wzrokiem. Savanna była taka śliczna, bystra i inteligentna. Caroline często się zastanawiała czy słusznie postąpili z Alfredem porzucając Mobile, by ledwo wiązać koniec z końcem na tej ubogiej farmie, gdzieś pośrodku głuszy, która nawet nie miała nazwy. Gdyby pozostali w
mieście i Alfred wciąż by pracował w sklepie swego ojca, Savanna nosiłaby najładniejsze sukienki i chodziła do szkoły z rówieśnikami. Wiedziała, jak bardzo dziecku potrzebne jest towarzystwo, coś, czego ona nie mogła córce zapewnić. Od narodzin Savanny nie utrzymała ani jednej ciąży do czwartego miesiąca. - Uważaj na talerze - ostrzegła Caroline, gdy dziewczynka niosła je na stół. - Dobrze, mamo. To wasz prezent ślubny, wiem. Czy też wezmę ślub i dostanę także ładne rzeczy do swojego domu? - Oczywiście. Nie wolno ci tylko zapominać, że ładne rzeczy to nie wszystko. Pewnego dnia spotkasz kogoś i pokochasz go tak mocno jak ja tatę, a to najważniejsze. - Czy nie mogłabyś kochać taty, gdybyśmy pozostali w Mobile, zamiast przyjeżdżać tu, na farmę? Czy pamiętam jeszcze Mobile? - Nie wiem, Savanno. Tylko ty możesz coś o tym powiedzieć. Miałaś trzy i pół roku, kiedy przyjechaliśmy tutaj. Pamiętasz babcię i dziadka Jamesów? W głosie, Caroline odezwała się jakaś nuta smutku i żalu. - Pamiętam listy, jakie czasem dostawaliśmy, i te obrazki przechowywane w Biblii, pod tym drugim obrazkiem, na kt6rym jesteś razem z tatą, w dniu waszego ślubu. - Ale nie pamiętasz dziadków, nie pamiętasz, jak bardzo cię kochali? No cóż - westchnęła Caroline - niedługo wszystko się zmieni. Babcia napisała, że przyjadą tu na wiosnę. - Czasem mi się zdaje, że ich pamiętam. Ale najlepiej pamiętam strasznego człowieka w ciemnym płaszczu, który był rozgniewany. Ten
człowiek krzyczał na ciebie, mamo, a ty płakałaś. Dzieci zapamiętują takie rzeczy, stwierdziła w myśli ze smutkiem Caroline. Czyż mogło być inaczej? To była okropna scena. Thomas za- chowywał się brutalnie, naprawdę groził, że zabije Alfreda. Biedny, łagodny Alfred, całkiem bezradny wobec wściekłości swojego szwagra. To przede wszystkim z powodu Thomasa opuścili Mobile. Jego ciągłe wtrącanie się i wrogość zatruwały im życie. Była pewna, że jego hojność wobec niej i Savanny miała dowieść, iż Alfred nie potrafi zapewnić rodzinie utrzymania. Często musiała stawać między obu mężczyznami. Ale zazdrość Thomasa była cierniem w ich małżeństwie. Kiedy Alfred powiedział, że chce spróbować swych sił w uprawie ziemi, i pozostawił żonie wolny wybór - życie z bratem albo wyjazd z mężem - Caroline nie wahała się ani chwili. Kochała Alfreda, jego łagodne, spokojne usposobienie. Jej miejsce było przy mężu, gdyż to właśnie z nim chciała być ponad wszystko. Thomas nigdy jej tego nie wybaczył... Caroline znów zerknęła przez okno. Słońce prawie zaszło; Alfred już powinien iść ścieżką w kierunku domu, uśmiechając się szeroko, zadowolony ze swej pracy. Tego roku spodziewali się pierwszych zysków z farmy. Alfred mówił nawet o podróży do Mobile w okolicy Bożego Narodzenia. Savanna nuciła układając sztućce obok talerzy, ale raptem umilkła, gdyż z zewnątrz dobiegł jakiś dziwny hałas. Odwróciła się zaskoczona w stronę drzwi. Nie słyszała, by ścieżką zbliżał się tata, gwiżdżąc jedną z melodii, które lubił wygrywać na skrzypcach. Zdjęta lękiem, poczuła dreszcz na karku. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie; Savanna zobaczyła, że mama
zrywa się ze swojego fotela z dłonią na gardle. Gwahowny podmuch powietrza sprawił, że ogień na palenisku podskoczył i wzmógł się; jasne, bawełniane zasłony, które mama zawiesiła w oknach, wydęły się na zewnątrz, jakby i one chciały uciec przed strasznymi istotami stojącymi w drzwiach. Blask ognia wydobył z mroku sylwetki trzech Indian okrytych jelenimi skórami, o twarzach wykrzywionych przerażającym grymasem. Ich niskie, gardłowe głosy wypełniły swym brzmieniem izbę, a czarne, nieprzeniknione oczy myszkowały po izbie. Caroline sprawiała wrażenie opanowanej, stojąc przed nimi z podniesionym czołem i dłonią na głowie Savanny, która schowała się w fałdach matczynej spódnicy. - Czego chcecie? Odejdźcie! Zostawcie nas w spokoju! Savanna dosłyszała rozkazujący ton w głosie matki, ale powieki miała zaciśnięte, a głowę opuszczoną. Bała się patrzeć na intruzów. Rozległ się jeszcze jeden gardłowy pomruk, a w chwilę później oderwano od niej krzyczącą matkę. Savannę chwyciły jakieś dłonie. Indianin nie zwracał uwagi na to, że wierzga nogami, drapie i woła matkę. Dziewczynka zauważyła, że Caroline znów stoi po drugiej stronie izby, tuż obok paleniska. Przerażenie widniejące w oczach matki udzieliło się dziecku. Caroline spojrzała w stronę okna modląc się bezgłośnie, by na ścieżce pojawił się wreszcie Alfred, pogwizdując jak zwykle. - Jedzenie, chcecie jedzenia - mówiła drżącym głosem i gestykulowała, unosząc do ust niewidzialną łyżkę. Sięgnęła do garnka z wrzątkiem i ujęła rączkę chochli. Znów skierowała wzrok w stronę okna. Indianin stojący najbliżej zdawał się rozumieć sens tego spojrzenia. Twarz wykrzywił mu okrutny, straszny uśmiech, a z ust dobyły się
chrapliwe, niezrozumiałe dźwięki. W dłoni trzymał łańcuszek z krzyżykiem. Odbijały się w nim ostatnie promienie słońca. Caroline omal nie zemdlała; czuła, że za chwilę upadnie na podłogę. Łańcuszek Alfreda... Alfred nie nadejdzie już ścieżką, nie wróci na kolację! Indianin z łańcuszkiem w dłoni zbliżył się do Caroline, która stała teraz między nim a kominkiem. Dzikus trzymający Sawannę ruszył nagle do przodu, jego grube jak konar ramię miażdżyło w stalowym uścisku jej żebra, pozbawiając ją tchu i tłumiąc wszelkie próby oporu, które podejmowała, by wyrwać się i podbiec do matki. Trzeci Indianin, chcąc odwrócić uwagę Caroline, okrążył stół i zbliżył się do niej od tyłu. W ostatnim geście rozpaczy podniosła chochlę pełną wrzątku i cisnęła mu w oczy. Straszliwy krzyk odbił się echem od ścian, gdy mężczyzna chwycił się za twarz i zgiął w pół pod wpływem rozdzierającego bólu. Zdawało się, że cała chata rozbrzmiewa ogłuszającym hałasem. Indianin darł się z bó1u, Caroline krzyczała z przerażenia, a Savanna zdzierała sobie gardło wołając matkę. Dziewczynka wciąż wzywała matkę, gdy Indianin wynosił ją z chaty. Caroline leżała nieruchorno obok paleniska, wokół jej szyi widniało jasnoczerwone pasmo krwi. Sparaliżowana ze strachu Savanna w końcu umilkła, pozwalając się posadzić na grzbiecie konia i uświadamiając sobie mgliście, że jeden z Indian siada za nią. Dziewczynka wodziła wkoło szeroko otwartymi oczami, gdy opuszczali farmę. Słychać było gdakanie kurcząt i pochrząkiwanie świń, kt6re czekały niecierpliwie na swój posiłek.
- Tata, tata - jej wargi poruszyły się bezgłośnie, gdy rozpoznała niewyraźny kształt tuż obok ścieżki. Ojciec leżał nieruchomo. Dlaczego nie przyszedł jej z pomocą? Albo mamie? Leżał zupełnie nieruchomo. Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim Indianin przynaglił konia kolanami do szybszej jazdy. Ten, na którego mama wylała wrzątek, zdążył już wyjść z chaty. Głowę, obwiązał kawałkiem materiału, zakrywając jedno oko. Niósł w ręku strzelbę taty, która wisiała nad kominkiem, i narzutę z łóżka mamy, wypełnioną przedmiotami z domu. Trzeci Indianin objuczył konia żywnością, którą wyniósł ze spiżarni, ocierając z zadowoleniem usta, tak jak czasem robił to tata po kolacji. Savanna skierowała wzrok ku chacie i zobaczyła, że światło docierające z jej wnętrza jest coraz jaśniejsze. Po chwili płomienie sięgnęły dachu i pojawiły się w drzwiach. Miała niewiele lat, ale wiedziała, że to, co było, już nigdy nie powróci. Zdawało jej się, że pochłania ją noc, gdy jechała na grzbiecie konia, oddalając się coraz bardziej od mamy i taty, coraz bardziej... i bardziej... Galveston - rok 1836 Tuż przy wschodnim wybrzeżu Teksasu: usadowiona w kapryśnych wodach Zatoki Meksykańskiej, wznosiła się wyspa Galveston. Listopad był tradycyjnie porą deszczową, a ten rok nie stanowił wyjątku. Kręte uliczki wiodące z doków ku łagodnie wznoszącemu się lądowi, na którym
zbudowano miasto, przykrywało błoto sięgające kolan. Kilka ruchliwszych ulic wybrukowano, co ułatwiało wędrówkę po mieście, nie dotyczyło to jednak Santabel Boulevard, gdzie stał dom Annemarie Duval. Niebo na południu ciemniało groźbą kolejnej burzy, gdy Sloan MacAllister szukał najdogodniejszej drogi z miejskiej stajni do drzwi frontowych Annemarie. Odczułby prawdziwą ulgę, gdyby mógł usiąść przy jej kominku i rozgrzać zmarznięte palce u stóp, a potem spróbować koniaku z jej prywatnych zapasów, nim udałby się na górę wysokimi, kręconymi schodami w towarzystwie Beaunell, by zakosztować przytulności jej łoża i ciepła spragnionych ramion. Minęły niemal dwa lata od chwili, gdy widział ją po raz ostatni, ale dowiedział się od kowala, pod którego opieką pozostawił swego konia, że Beaunell Gentry wciąż pracuje u Annemarie. Przeskoczył kałuże zagradzające mu drogę do frontowych schodów dwupiętrowego domu i przystanął na chwilę, by strzepnąć ostatnie krople z płaszcza, przesunąć dłonią po gęstych, jasnych włosach, i włożyć kapelusz o szerokim rondzie. Ledwie zdążył zapukać, gdy drzwi otworzyła ogromna Murzynka w ciemnej sukni, białym czepku i takim samym fartuszku. - Pan Sloan! - zawołała ciotka Jenny, pełna zdumienia. - Nigdy by nie pomyślała, że moje stare oczy zobaczą jeszcze kiedy pana. Wejdź pan, panna Annemarie chyba się przewróci, jak pana zobaczy. Sloan znalazł się w pulchnych ramionach ciotki Jenny, która przyciskała go do obfitego łona. - Zjawia się pan kiedy trzeba, panie Sloan. Panna Annemarie jest w
salonie, a widok pana doda jej humoru! Ciotka Jenny pomagała mu zdjąć płaszcz ciesząc się ze spotkania, co można było poznać po jej żywych, ciemnych oczach i szerokim uśmiechu, w którym ukazała białe zęby. - Niech mnie diabli, jeśli nie jest pan balsamem dla umęczonych oczu. Będzie chyba ze dwa lata, jak panna Annemarie wyrzuciła stąd pana. I jak dobrze rozumiem pytanie w pana oczach, to powiem, że panna Beaunell wciąż czeka i tęskni. Boże, ale się ucieszy, że znów wejdzie pan do jej łóżka! Zawsze mówiłam, że z pana mężczyzna jak się patrzy. Jak na białego, znaczy - oceniła. - Wciąż jesteś taka sama, ciotko Jenny. Nadal uważasz, że nie jestem dla ciebie dość dobry. No dalej, ciotko - droczył się z nią, mrugając do niej lubieżnie - kiedy wreszcie zaprowadzisz mnie do swojego pokoju i pokażesz, co lubią kobiety? Śmiech Jenny odbił się echem w holu, a jej podwójny podbródek zatrząsł się radośnie. - Niech pana diabli wezmą! Jakbym wzięła to poważnie, tobyś pan wiał stąd jak pies, co mu ogon osmaliło. - Ciotko Jenny! Co tu się dzieje ... Sloan! Annemarie Duval zastygła na chwilę w drzwiach, ale Sloan zdążył dostrzec, że dwa lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, nie pozostawiły widocznych śladów. Jej biała, świeża cera kontrastowała z hebanowym kolorem włosów, niezwykłe, błękitne oczy były tak samo duże i promieniowały młodością, chociaż ta już przeminęła. Należała do kobiet, które zawsze są piękne, i Sloan żałował, nie po raz pierwszy, że ich związek, na prośbę Annemarie, pozostał platoniczny, choć on wolałby
więź głębszą, bardziej intymną. - Sloan, jak wspaniale znów cię widzieć. Nie wierzę własnym oczom. Ale Annemarie uśmiechnęła się - powinnam się była domyślić, że to ty. Tylko ciebie ciotka Jenny tak wita. Wejdź i usiądź. Mamy tyle do omówienia. A może - mrugnęła szelmowsko - wolisz teraz odwiedzić Beaunell, a porozmawiać później? - Tylko wówczas, jeśli owo później oznacza ciebie zamiast Beaunell. Nie - odparł nie czekając na odpowiedź swej pięknej gospodyni - chcę się napić i porozmawiać. Opowiesz mi o wszystkim, co działo się podczas mojej nieobecności. Tylko ty umiesz podawać suche fakty. - Usadowił się w głębokim, szkarłatnym fotelu i zaczął szukać w kieszonce na piersi cygara. - Mogę zapalić? - spytał. - Tak, jeśli to dobry gatunek. Wino, whisky? - Whisky będzie w sam raz. Napij się ze mną, Annemarie, nie lubię pić sam. Jej długie, szczupłe dłonie nalewały trunek z kryształowej karafki. Usiadła naprzeciwko Sloana i uśmiechnęła się ciepło. - Tęskniłam za tobą, Sloan. Tęskniłam za tymi długimi rozmowami, jakie niegdyś prowadziliśmy, za kolacjami, po których zasypiałeś na tej sofie. Dzięki twoim listom wiedziałam, jak dobrze powodzi ci się w Europie. Czy opuściło cię szczęście i dlatego wróciłeś do Stanów? - uniosła pytająco wąskie brwi, jej usta rozchyliły się, odsłaniając białe zęby. Sloan rozłożył ręce i uśmiechnął się. Annemarie zawsze była rzeczowa, pod tym względem można było na nią liczyć. - Jesteś dobrą przyjaciółką, Annemarie. Chciałem cię po prostu zobaczyć. Chciałem też zobaczyć Beaunell. Długo mnie nie było, zbyt długo, jak
sądzę. Przerwał na chwilę, zmarszczył brwi, po czym stwierdził już z większą szczerością: - miałem złe przeczucia. Byłem w Europie, a mówiąc dokładniej w Rosji. Przywiozłem ze sobą wspaniałego konia. Nazwałem go Wybawcą. Sloan uśmiechnął się szeroko, okazując dumę i radość z posiadania wspaniałego zwierzęcia. - Koń! - parsknęła Annemarie. - Dlaczego nie przywiozłeś sobie żony i nie wyrzekłeś się tego dzikiego, wędrownego życia? Czas się ustatkować, Sloan. Pewnego dnia obudzisz się stary, a wtedy żadna dziewczyna nie spojrzy na ciebie. Co wtedy zrobisz? - Chyba wsiądę na Wybawcę i ruszę ku zachodowi słońca - wzruszył ramionami. - Tylko mężczyzna i jego koń. Ktoś się nade mną w końcu zlituje. Nigdy nie pozwolisz, żebym pozostał sam, prawda? - Tylko wówczas, gdy wręczysz mi umowę sprzedaży twojego konia. Wybawca, powiadasz? Ma dla ciebie niewątpliwie wielkie znaczenie. Jak on wygląda? - Nie ma szlachetnych przodków, to pewne. Podejrzewam, że jest w nim po trosze różnych ras. Kupiłem go od Kozaka, który ukradł go jakimś Cyganom, albo przynajmniej chciał mi to wmówić. Musisz go zobaczyć, Annemarie, by uwierzyć. Największe konisko, jakie kiedykolwiek oglądały moje oczy. Gdybym miał zgadywać, tobym powiedział, że to mieszanka araba, rosyjskiego ogiera i konia pociągowego. Wielki zwierzak o wielkim sercu. Nie pozwala się dosiąść nikomu prócz mnie. - Sloan, to brzmi jak rumak krzyżowca. - Jest nim pod wieloma względami - przyznał Sloan promieniejąc z dumy. - A więc załatwione. Zdecydowanie zażądam tego konia w zamian za
opiekę nad tobą w starczym wieku - roześmiała się cicho i dystyngowanie. - Bezlitosna jak zwykle. Zawsze byłaś kutą na cztery nogi kobietą interesu. Musisz być teraz warta fortunę. Annemarie wzruszyła ramionami. - Mam spore wydatki. Zatoczyła leniwym gestem dłoni wkoło. Sloan podążył wzrokiem za ruchem jej ręki. Musiał przyznać, że wnętrze urządzone było z klasą. Podobnie jak Annemarie - gustowne i bogate. Podawano tu tylko najlepsze trunki. Poza tym Sloan wiedział, że dobrze płaci dziewczynom, co było faktem bezspornym, a gdy przemijał urok ich młodości i nie mogły już przyciągnąć męskiego wzroku, dawała im sutą odprawę, albo wyszukiwała odpowiednich mężów. Dzięki temu mogły pracować na pełnym etacie, jak mawiała Annemarie. Była damą o znakomitym pochodzeniu i manierach. Urodzona w Atlancie, w dobrej rodzinie, poślubiła nowoorleańskiego arystokratę. Bezdzietna, znudzona i z pewnością nie kochana przez męża, zadurzyła się w kreolskim hazardziście, dla którego porzuciła wszystko. Podróżowała ze swym kochankiem przez kilka następnych lat, poznając ciemniejsze strony życia i akceptując fakt, że stała się przyczyną skandalu w rodzinie, która wyparła się czarnej owcy. Gdy jej kochanek poniósł śmierć z ręki pokonanego przy stoliku karcianym przeciwnika, wzięła wszystko, co do niej należało, i założyła interes w Galveslon. Mając pieniądze tylko na założenie sklepu, zdołała jednak otworzyć dom publiczny i czerpać z niego zyski. Sekret, twierdziła, polegał na tym, by odprawiać klientów z kwitkiem. Zapotrzebowanie na coś, co nie jest z
miejsca dostępne, zawsze podbija cenę. Jej spódnice z tafty szeleściły cicho, gdy przemierzała krwistoczerwony dywan perski i siadła obok niego na sofie. Sloan dostrzegł w jej twarzy subtelną zmianę. Wiedział z doświadczenia, że zamierza mu teraz powiedzieć coś ważnego. - Słuchaj, Sloan, na nieszczęście, jak się zdaje, żaden z moich listów nie dotarł do ciebie, Prawdę mówiąc, kilka wróciło do mnie. Wiem, że gdybyś je dostał, to pojawiłbyś się tu wcześniej. Mam nadzieję, że twoje przedsię- wzięcia okazały się zyskowne, gdyż obawiam się, że będziesz potrzebował każdego centa, który wpadnie ci w ręce. Powiedz mi, Sloan, kiedy ostatni raz widziałeś się z Osceolą? Głos Annemarie był napięty a spojrzenie jej jasnozielonych oczu wydawało się oskarżycielskie. Słysząc imię brata Sloan poczuł ukłucie w sercu. Przed kilku laty, pod wpływem szczególnie nostalgicznego nastroju, powierzył Annemarie tajemnicę swego związku z Indianinem. - Przybiłem do brzegu zaledwie parę godzin temu i większość czasu spędziłem w kuźni. Potem przyszedłem wprost tutaj. Już od lat nie miałem od niego wiadomości. Sloan wiedział tylko tyle, że Osceola znalazł sobie miejsce pośród Seminoli na Florydzie, stając się dzięki małżeństwu z jakąś wdową pełnoprawnym członkiem tego plemienia. Doszły go też słuchy, że Indianin, jako zwiadowca, zaoferował swe usługi armii, która, w związku z pomiarami kartograficznymi tych terenów, zakładała forty w dzikich ostępach Florydy. Sloan wywnioskował z tych informacji, że Osceola postanowił, w swoim własnym interesie, ukryć związki z białą rasą. Listy podpisywał pospiesznie skreślonymi inicjałami B.P., Billy
Powel! O ile się Sloan zorientował, tylko on i Annemarie znali prawdziwe pochodzenie Indianina. Annemarie, dostrzegając przygnębienie Sloana, zwróciła się do niego łagodniejszym, współczującym tonem. - Twój brat i jego ludzie są w bardzo trudnej sytuacji. Dotyczy to zresztą wszystkich Seminoli. Starałam się im pomóc, oczywiście dyskretnie, ale to nie takie proste. Robiłam to z przyjaźni do ciebie, ale - wzruszyła ramionami - obawiam się, że to za mało. - Trudna sytuacja? Stosunki między Seminolami a rządem Stanów Zjednoczonych zawsze były złe, ale nie do tego stopnia, żeby Indianie nie mogli sobie z tym poradzić. A ponieważ ta ich ostatnia klęska, którą nazywają Wojną Seminoli, zakończyła się dwadzieścia lat temu, myślałem, że wszystko jest w porządku. O czym ty mówisz? - zapytał, odsuwając się lekko od niej. Jej oczy przybrały z miejsca obojętny wyraz. Jakim cudem mógł nie wiedzieć? . - Gazety rozpisują się o konflikcie między Seminolami a prezydentem Jacksonem, który uparł się,. żeby zmusić ich do opuszczenia swoich ziem. Na ogół opinia jest po stronie Jacksona, ale zawsze znajdzie się jakiś reporter O ciętym piórze, który udaje współczucie wobec losu Indian. Wiem, że robi się to dla efektu, podobnie zachowują się abolicjoniści z Północy, ale znasz powiedzenie: Nie ma dymu bez ognia. - Co masz na myśli? - dopytywał się gorączkowo, naprężając mięśnie, jakby chciał ruszyć na pomoc Osceoli. - Oni głodują, Sloan. Dosłownie głodują. Myślałam, że o tym słyszałeś, że wpadły ci w ręce jakieś amerykańskie gazety. - Niech to diabli, nie wiedziałem! Jakim cudem mogą głodować? Przecież
to bogata, żyzna ziemia... istny raj, pastwiska, wody pełne ryb... Kładąc uspokajającą dłoń na ramieniu Sloana, Annemarie powiedziała cicho: - Opanuj się, Sloan. Chyba muszę opowiedzieć ci wszystko po kolei. Odetchnęła głęboko i mówiła dalej: - Zdaje się, że cały dramat rozpoczął się kilkanaście lat temu, choć ludzie niewiele o tym wiedzieli. O terytoria Florydy toczy się walka. W sześć czy siedem miesięcy po twoim wyjeździe do Europy przeczytałam w gazetach pierwsze artykuły o sytuacji Indian. Udało mi się, jak ci już wspominałam, posłać twojemu bratu przez kuriera parę rzeczy. Wiedziałam, że oczekiwałbyś tego ode mnie. Prawdę mówiąc, posłałam je w twoim imieniu. Było to ryzykowne i do dzisiaj nie wiem, czy przesyłka kiedykolwiek dotarła do Osceoli. Ze względu na naszą przyjaźń czytam uważnie gazety, szukając najmniejszej wzmianki o Seminolach. - Jeśli Osceoli potrzebne są pieniądze, to będzie je miał! Powiodło mi się w Europie, Annemarie. Zwłaszcza w Rosji. Zaoferowano mi możliwość kupna akcji pewnego banku, w zamian za dług karciany. Miałem szczęście. Jestem teraz nieźle sytuowany i mogę pomóc. Kłopoty Osceoli wkrótce się skończą. Rano wyruszam na Florydę. - Twoje pieniądze na nic się nie zdadzą. Według mnie Indianom może pomóc teraz tylko cud. - Do diabła z cudami, Annemarie, powiedz mi, u licha, co się wydarzyło podczas mojej nieobecności. Chcę wiedzieć wszystko! - powiedział gniewnie, rozsiadając się ponownie wygodnie obok niej. Dotyk jej dłoni sprawiał mu ulgę. - Seminole wędrują, Sloan. Są wypędzani ze swoich ziem przez rządo- wych grabieżców. Nie mogą siać, polować, nie wolno im łapać ryb.
Otrzymują od władz racje żywnościowe, które są mizerne i, w najlepszym razie, nadają się na jednorazowy posiłek. Uciekają na mokradła i próbują tam jakoś egzystować. - Rząd nie powinien tak postępować - Sloan uderzył pięścią o dłoń. - Gdzie mają pójść Indianie? Gdzie mają żyć? . - Mówi się coś o przeniesieniu ich na ziemie Krików, do Alabamy. Twarz Sloana przybrała wygląd kamiennej maski. - To niemożliwe. Być może o tym nie wiesz, ale między Krikami a Seminolami panuje wrogość. Lud mojego brata nigdy się na to nie zgodzi. Kto wpadł na ten niemądry pomysł? - spytał gniewnie. - Sam prezydent Andrew Jackson. Wrogość, powiadasz? To by wyjaś- niało, dlaczego oddział wojowników z plemienia Krików zaoferował swoje usługi armii Stanów Zjednoczonych. Pewien dziennikarz oskarżył nawet rząd o sankcjonowanie samowoli. Widzisz, Sloan, jest całkowicie zrozumiałe, że ochotnicy na żołdzie armii mają prawo do zdobyczy, łupów wojennych, jeśli można tak powiedzieć. Opublikowano raporty, z których wynika, że zagarnięto ziemię i bydło, pochwycono nawet czarnych, którzy żyli pośród Indian, i uczyniono z nich na powrót niewolników. Annemarie dała Sloanowi czas na przemyślenie, a potem mówiła dalej. - Prezydent Jackson kilka miesięcy temu zwolnił generała Scotta, a na jego miejsce powołał Richarda CalIa i powierzył mu funkcję gubernatora Florydy. Teraz łączy on stanowisko cywilne z dowodzeniem armią. Powołał, jak wieść niesie, oddział bojowy liczący ponad tysiąc ludzi. Ale coś mu się nie powiodło i jego siły rozproszyły się, nim zdążył dotrzeć na pole bitwy.