andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Fern Michaels - Powrót

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Fern Michaels - Powrót.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fern Michaels
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Fern Michaels Powrót (The Delta Ladies) Przełożyła Maciejka Mazan

Rozdział 1 Na wysokości piętnastu tysięcy metrów pilot, siedzący za sterami dwusilnikowego beechcrafta, może się spodziewać niewielkich zamgleń i chmurek, wyglądających jak strzępki puchu rozrzuconego przez potężne turbiny samolotu. Ale tego dnia niebo było bezchmurne i intensywnie błękitne. Poranne słońce rozproszyło nieliczne obłoki i prażyło bezlitośnie. Kokpit zaczął przypominać piekarnik; nawet pracujące bez wytchnienia wentylatory nie były w stanie obniżyć nieznośnie wysokiej temperatury. Ten olśniewający dzień przypominał Caderowi Harrisowi chwile spędzone z wędką na brzegu rzeki w oczekiwaniu na lina lub, przy wyjątkowym szczęściu, na dorodnego szczupaka. Był to odpowiedni dzień na powrót do rodzinnego miasteczka Hayden w Luizjanie. Cader zmrużył oczy i spojrzał na zachód; widział z tej odległości długą, dobrze ubitą glinianą drogę prowadzącą do wyasfaltowanego lądowiska. Zerkając na wskaźniki, upewnił się, że benzyny wystarczy mu jeszcze na piętnaście minut lotu. Skręcił ostro o dwadzieścia stopni w lewo, kierując się na wschód, w kierunku przeciwnym niż miejscowe lotnisko. Na razie nie połączył się z wieżą kontroli lotów i nie poprosił o zezwolenie na lądowanie. Posłuszny wewnętrznemu impulsowi zaczął powoli zataczać niskie kręgi nad miastem. Wydawało mu się, że jeśli wzniesie się jeszcze wyżej, na pułap dwudziestu tysięcy metrów, spojrzy z nowej perspektywy na miejsce, w którym wszystko się zaczęło. To tutaj, w delcie Luizjany, nad leniwymi wodami Missisipi wpływającej na otwartą przestrzeń Zatoki Meksykańskiej, leżało Hayden. Biała wieża kościoła Baptystów, położonego wśród soczystozielonych łąk, górowała nad miastem. Na tyłach kościoła widać było zarysy starannie utrzymanych nagrobków. To spokojne miasteczko, liczące może piętnaście tysięcy mieszkańców, zostało nazwane imieniem założyciela, Jathy Haydena. Swoją nazwę nosiło z dumą już od stu siedemdziesięciu pięciu lat. Cader uśmiechnął się do siebie. Z góry miasteczko nie różniło się niczym od innych małych miejscowości. Mieszanina najróżniejszych stylów architektonicznych, od renesansu po nowoanglikańskie anonimowe pudełka, odzwierciedlała tutejsze upodobania. Ale także oglądając Hayden z bliska, trzeba było uznać je za jedno z tysięcy identycznych miasteczek; spotykało się tu ulicę Magnoliową i rondo Wiśniowe, a w niedzielę wszyscy jadali na obiad

smażone kurczaki i placek z orzechami. Cader znał dobrze tutejszych mieszkańców, ich upodobania i uprzedzenia, najlepsze i najgorsze cechy charakteru, które ukształtowały obecne oblicze Hayden - miasteczka takiego, jak wszystkie inne. Bystry wzrok Cadera wyłowił wąskie pasemko torów, dzielących miasto na dwie części. Zawrócił nad północną stroną Hayden, by znaleźć się jak najdalej od plątaniny szyn i rzędów ruder. Jak najdalej od miejsca, w którym się urodził. Skupił uwagę na bardziej efektownej części miasta, gdzie widniały starannie utrzymane trawniki i schludne szeregi domków. Przypomniał sobie znaki pamiątkowe, postawione przy obsadzonych drzewami ulicach przez Ligę Kobiet. Wskazywały one - uważane za ważne - takie miejsca, jak dom Jathy Haydena, jego pierwsze mieszkanie, czy też bibliotekę imienia Jathy Haydena, założoną przez Jathę i Cloris Haydenów. Cader zacisnął zęby i zrobił minę, którą można było uznać za uśmiech. Uświadomił sobie jedyny pewny fakt historyczny: to kobiety z Hayden zadecydowały, gdzie staną odpowiednie znaki. Spojrzenie Cadera padło na pokryty papą dach liceum imienia Jathy Haydena. Tu spędził cztery najważniejsze lata swojego życia: cztery lata sławy i chwały, jaką zyskał dzięki sukcesom osiąganym na boisku futbolowym, sukcesom, które zapewniły mu wstęp do college'u i szalonego świata profesjonalnego futbolu. Talent objawiony w dziedzinie piłki nożnej pozwolił Caderowi zabłysnąć. Mimo kiepskiego życiowego startu, mimo iż urodził się po gorszej stronie torów, zdołał ściągnąć na siebie uwagę Fostera Doyle Haydena, ostatniego żyjącego potomka założyciela miasta. Futbol był pasją Haydena, a kiedy Cader dał się poznać jako świetny piłkarz, Foster Doyle docenił go. Plotka głosiła, że zaproponował Caderowi stypendium na studia na uniwersytecie Tulane, a on je przyjął. Cader zacisnął usta w ponurym grymasie. Niektórzy mogliby powiedzieć, że porzucił swoich bliskich. On wolał to określać raczej jako zamknięcie pewnego rozdziału w życiu. A rozdział ten obejmował całą dotychczasową egzystencję, także związek z Ireną Hayden złotowłosą, śliczną córką Fostera Doyle, prawdziwie złotą dziewczyną o temperamencie rasowego konia i nieograniczonym apetycie luksusowej dziwki. Kiedy Foster Doyle oznajmił Caderowi, że Irena nosi jego dziecko, chłopak zrozumiał, że wszystkie jego ambicje rozwiewają się jak pył na wietrze. Sądził, że Hayden zbeszta go i zażąda, by poślubił Irenę. Wyobraził sobie siebie jako poddanego w imperium Fostera Doyle'a, zdanego na jego łaskę i niełaskę. Ale Hayden zaskoczył go, otwierając przed nim drogę ucieczki. - Ma opuścić miasto... nigdy więcej nie spotkać się z Ireną... za co miała go spotkać nagroda w postaci opłacenia studiów na uniwersytecie Tulane, utrzymanie i pokrycie wszelkich kosztów, nie wspominając o przyjemnej sumce, która miała co miesiąc napływać na jego konto w banku.

Ucieczka... Cader Harris myślał o tym nie raz. Nawet więcej, niż ucieczka... spełnienie marzeń... cel, do którego dążył przez całe życie, choć nie sądził, że będzie go mógł osiągnąć. Tulane... perła uniwersytetów Południa... pieniądze na ubrania, samochód i jeszcze coś na wsparcie dla ojca-pijaka. Wystarczyło zgodzić się na ofertę Haydena. Ale przecież była Irena. Hayden parsknął szyderczo, widząc wahanie Cadera. Irena musiała utrzymać swoją pozycję, a rodzina - zachować dobre imię. Problem związany z Ireną można było łatwo rozwiązać. Cader nie potrafił się zdobyć na natychmiastową decyzję. Kochał Irenę, ale pokusa odcięcia się od upokarzających początków i ucieczka na wyżyny Tulane - na koszt Haydena - była nie do odrzucenia. Miał przed sobą cały świat. Wyglądał jak model z okładek magazynów - miał odpowiednią prezencję i seksapil. Mógł stać się gwiazdą! Gigantem futbolu! Dziewczyny będą go uwielbiać, a faceci uschną z zazdrości. Ku jego zaskoczeniu zerwanie z przeszłością okazało się nadspodziewanie trudne. Podczas kursu przygotowawczego, jaki musiał odbyć przed rozpoczęciem studiów, dowiedział się z gazet o zaskakującym ślubie Ireny i Arthura Thomasa. Wiadomość ta przygnębiła go. Mimo iż był otoczony tłumem szalejących za nim dziewcząt, myślami ciągle wracał do Ireny. Musiał przyznać, że czuje żal, jakby coś utracił. Dopiero znacznie później odkrył, że zerwanie nie pozostawiło jednak głębokich blizn. Pewnego wieczoru po treningu z uniwersytecką drużyną zdarzyło mu się przeglądać gazetę z rodzinnego miasta. W rubryce towarzyskiej przeczytał, że Irena Hayden-Thomas urodziła syna. Szybko policzył miesiące. Syn. Jego syn. Kevin Hayden-Thomas był jego synem. Kiedy Foster Doyle oznajmił, że „zajmie się wszystkim", Cader zrozumiał, że oznaczało to aborcję. Teraz, przyglądając się miastu Hayden z kabiny samolotu, powrócił myślami do rzeczywistości. Gdzieś, pomiędzy łatami tej zieleni, mieszka jego syn. Chłopiec, który nazywa się Kevin Thomas. Cader postanowił, że go odszuka i spotka się z nim. Musiałem zamknąć ten rozdział - usprawiedliwiał się przed samym sobą. Tak naprawdę nie zamierzał sprzedać Ireny ani swojego dziecka za szansę przekroczenia magicznej linii torów i wejścia do przyzwoitego towarzystwa. Aż do dzisiaj dotrzymał swojej części umowy. Nie wrócił do Hayden nawet na pogrzeb ojca. Co zresztą nie było dla niego wielkim poświęceniem. Gdy w chwili słabości sumienie zaczynało mu doskwierać, mówił sobie, że wystarczy gwizdnąć na palcach, a Irena przybiegnie nie bacząc na nic. Na razie trzymał tego asa w rękawie; jeszcze nigdy nie próbował zagwizdać. Poza granicami miasta krajobraz rozmywał się w wielkich, płaskich połaciach pól; samolot Cadera mknął teraz nad zajezdniami dla ciężarówek, rozmieszczonymi na obrzeżach Hayden. Jakieś trzy, cztery kilometry dalej

widać było piętrzące się wysoko wieże wiertnicze, należące do spółki Delta Oil, a pod rozprażone południowe niebo strzelały nigdy nie gasnące płomienie wydobywające się z szybów. Był to widok przywodzący na myśl zionącego ogniem potwora. Cader uśmiechnął się do własnych myśli i zmrużył oczy przed rażącymi promieniami słońca. Beechcraft opadł ku groźnie wyglądającym maszynom ze stali i potężnym przęsłom Delta Oil. Dwie myśli jednocześnie zajmowały jego umysł: staruszek Hayden, papcio wszystkich, i dobra, stara Delta Oil. Zanim jeszcze zbliżył się do poczerniałego molocha rafinerii, przyjrzał się szerokiemu na około pięć kilometrów pasowi plaży i setkom akrów ciągnących się za nią nieużytków, porośniętych stepową trawą. Była to kość niezgody pomiędzy magnatami naftowymi z Delta Oil a mieszkańcami Hayden. To tutaj, w miejscu znanym jako plaża Jatha, Delta zamierzała wznieść ponure i hałaśliwe zbiorniki do przechowywania skroplonego gazu naturalnego. Aczkolwiek tytuł własności terenu, który stanowił miejsce niewinnych igraszek młodzieży Hayden spoczywał w rękach władz miejskich, Foster Doyle Hayden, ostatni żyjący spadkobierca nazwiska założyciela miasta był zażartym przeciwnikiem tego planu. A jego zdanie liczyło się w tym małym, sennym miasteczku. Foster Doyle Hayden lubił prezentować się światu jako powściągliwy dżentelmen, siwowłosy ojciec miasta. Uważał, iż jest zobowiązany do hojnego wspierania swojego miasta. Był wzorem wszelkich cnót, wcieleniem najszczytniejszych ideałów. W cichości ducha lubił porównywać się do Teddy Roosevelta -człowieka o miękkim głosie i twardej ręce. Członkowie rady miasta, której przewodniczył Foster Doyle, nieraz mieli okazję przekonać się, że był on człowiekiem o twardej ręce. A w sprawie spółki naftowej Delta Oil poczuli ową rękę na własnej skórze. Okazał się nieprzejednanym wrogiem rozwój u spółki. Był głuchy na wszystkie argumenty, wskazujące na korzyści ekonomiczne, płynące z działalności Delta Oil. Chciał, aby miasto trwało niezmienione, pogrążone we śnie. Nowa inwestycja Delta Oil oznaczałaby postęp. Do jego miasta zaczęliby napływać obcy ludzie. Postęp oznaczał rozwój i zmiany, których Foster Doyle nie życzył sobie. Nie chciał stracić kontroli nad Hayden na rzecz tej bandy postrzeleńców z rewolucyjnymi pomysłami, którzy najprawdopodobniej byli bogatsi od niego. Nie chciał przyglądać się, jak ich pomysły przynoszą owoce. Foster Doyle był pewien swoich wpływów. Rada miejska doskonale rozumiała jego niemal jawne groźby. I dobrze, o to chodziło. Przyjęli do wiadomości pełne troski oświadczenie, że budowa nowego centrum medycznego odwlecze się na czas nieokreślony; wiedzieli, że bez jego wsparcia finansowego budowa nowego skrzydła biblioteki oraz rozmaite projekty rady miasta nigdy nie ujrzą światła dziennego. Miasto znajdowało się w żelaznym uścisku Fostera Doyle - uścisku, który w razie potrzeby mógł miażdżyć i łamać. Delta Oil musiała znaleźć kogoś, kto

byłby w stanie osłabić wpływ Fostera Doyle'a. A kto mógłby nadawać się do tego celu lepiej niż Cader Harris? Nieodrodne dziecko Hayden, futbolista, który stał się bohaterem narodowym i dumą swoich stron rodzinnych! Cader Harris, z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi Delta Oil, przystojny, pełen wigoru trzydziestosześciolatek, za którym kobiety szalały, którego mężczyźni szanowali. Delta uznała swój problem za rozwiązany. , Funkcja rzecznika interesów Delty, to pomysł samego Cadera. Takie rozwiązanie miało mu zapewnić spokój sumienia, które i tak nie było szczególnie wrażliwe. Cader miał zbyt wiele do zyskania, żeby zawracać sobie głowę skrupułami. Nawet jeśli jedynym jego celem miało być uzyskanie rewanżu za długoletnią urazę, jaką żywił do Hayden i jego miłujących demokrację obywateli. Pozycja, jaką zyskał w Delta Oil wydała mu się idealną okazją do uzyskania rekompensaty za wszystkie krzywdy i przykrości, jakie go spotykały. Doprowadzi do tego, by zaakceptowali obecność zbiorników. Nie tylko je zaakceptują, pokochają je! A on zgarnie forsę i pójdzie w swoją stronę. Nawet się nie odwróci, żeby sprawdzić, czy te wielkie szare potwory nie wybuchną im prosto w nos. Ale zemsta nie była jedyną przyczyną, dla której podjął grę. To, czy jego zadanie zakończy się sukcesem, czy porażką miało zadecydować o jego osobistym sukcesie lub porażce. Wiedział, co znaczy przebrzmiała sława. Popularność, jaką według Delta Oil wciąż cieszył się w Hayden, była znacznie mniejsza poza granicami miasta. Źle inwestowane wysokie zarobki i nagrody rozeszły się na różne ekstrawaganckie wybryki. Pozostało mu kilka tysięcy w banku, dwusilnikowy beecheraft - prezent od zakochanej w nim córki fabrykanta, która w zamian za swoją hojność oczekiwała dowodów miłości -a także kłopoty z własną psychiką. Wiedział, że jest się kimś, albo nikim i że trzeciej możliwości nie ma. Pieniądze mogły odegrać niebagatelną rolę w odzyskiwaniu byłego statusu. Kontrakt na ćwierć miliona dolarów i umowa na zajmowanie się reklamą Delta Oil powinny być wystarczająco silną motywacją do podłożenia ognia pod cały ten cholerny grajdoł i wytłumaczenia komu trzeba, że zbiorniki na gaz, to korzystna inwestycja. Wystarczyło, że tylko pomyślał o tym, a nad jego górną wargą wystąpiły drobne kropelki potu. Zdjął z drążka mocną, opaloną dłoń i wytarł pot. Wiedział, że musi dać z siebie wszystko, bo inaczej zginie. Dotarł do końca drogi. Później nie uda mu się już odzyskać dawnego znaczenia. To jego ostatnia szansa; musi stanąć na głowie, żeby do maksimum wykorzystać sytuację. Poczuł mdłości; miał wrażenie, że w trzewiach obraca mu się żelazny pręt. Przez ostatnie lata sprawy przybrały taki obrót, że teraz potrzebował każdego uśmiechu fortuny. Zupełnie, jakby ześlizgiwał się po stromym zboczu. To tyle; musi się sprawdzić. Bez względu na wszystko. Delta Oil była jego wybawieniem; w gruncie rzeczy dzięki niej mógł zmartwychwstać.

Oprzytomniał, słysząc ciche krztuszenie się prawego silnika. Zerknął szybko na wskaźnik paliwa. Bak był pusty. Będzie lądować na rezerwie. Rany boskie! Akurat teraz, kiedy był już niemal u celu! To byłoby bardzo w jego stylu tak się rozmarzyć, żeby stracić samolot i rozbić się dokładnie tam, gdzie zaczęło się jego życie - w slumsach poza granicami Hayden. Sięgnął po słuchawki i połączył się z wieżą kontroli lotów, prosząc o pozwolenie na lądowanie. Sunday Waters odgarnęła długie, miodowozłote włosy, opadające jej niesfornie na oczy i skupiła się na prowadzeniu błękitnego mustanga. Smukłą stopą, obutą w biały sandałek delikatnie przycisnęła hamulec i zatrzymała się na światłach na rogu bulwaru Jathy Haydena i Leland Avenue. Rzuciła szybkie spojrzenie na złotą bransoletkę i westchnęła z ulgą. Jeszcze nie spóźniła się na spotkanie z Marcem Baldwinem, swoim ginekologiem. Położyła smukłą dłoń na dźwigni biegów. Czekając na zmianę świateł na bulwarze Haydena zauważyła samolot, krążący nad liceum. Zmrużyła błękitne oczy przed rażącymi promieniami słońca, pochyliła się naprzód i spojrzała w niebo. Spodziewała się zobaczyć jeden z samolotów, rozpylających środki owadobójcze. Ich piloci dorabiali sobie dokształcaniem studentów, starających się o licencję pilota. Jednak samolot różnił się od latających ruin, używanych zwykle do oprysków. Bolesne wspomnienie kazało jej dodać ostro gazu. Wspomnienie o tym, jak razem z Caderem Harrisem leżała w wysokiej trawie porastającej obrzeża lotniska, przyglądając się jak samoloty unoszą się i lądują na parującym, rozmiękającym, od palącego letniego słońca, asfalcie. Cader miał fioła na punkcie wszystkiego, co wiązało się z lataniem. Nie potrafiła zliczyć, ile razy ciągnął ją na lotnisko, żeby obserwować olbrzymie, rozdzierające błękit nieba maszyny, i słuchać pokasływania ich budzących się do życia silników. Wokół nich szumiała wysoka trawa, która stanowiła osłonę przed wzrokiem intruzów. Setki owadów, rozeźlonych wtargnięciem obcych, gryzło ich i żądliło. Ale Sunday z radością weszłaby nawet w kłębowisko węży, by móc leżeć u boku Cadera Harrisa i obserwować iskierki podniecenia w jego ciemnych oczach, wiedząc, że kiedy napatrzy się już do syta mknącym po niebie aluminiowym ptakom, odwróci się do niej, weźmie w ramiona i będzie uczył latać, choć pozostaną na ziemi. Oprzytomniała, widząc chłopca i dwie dziewczyny, idących bulwarem. Byli tacy młodzi, tak młodzi jak ona i Cader - wtedy, tamtego lata. Boże, czy kiedykolwiek była taka młoda? Owszem, ale nigdy nie wyglądała tak, jak te dzieci, zbliżające się do skrzyżowania. Mieli wszystko dopięte na ostatni guzik - niemal czuła zapach drogiego mydła i pasty do zębów. Jako nastolatka nosiła przerobione sukienki ciotki, mieszkającej w Nowym Orleanie. Ale nowe ubrania i przyzwoite posiłki nie były tak ważne, jak codzienna porcja alkoholu u Buda Watersa... Rozpoznała ich, kiedy podeszli do krawężnika. Kevin i Bethany Thomas, dzieci Arthura, a wraz z nimi Judy Evans. Kevin odwrócił głowę i wybuchnął

śmiechem w odpowiedzi na coś, co powiedziała jego siostra. Sunday poczuła bolesny ucisk wywołany wspomnieniem. Ona także była niegdyś taka beztroska. I także miała kogoś, kto tak na nią patrzył. Nazywał się Cader Harris. Była jego dziewczyną-jasnowłosą, rozbrykaną, bezgranicznie szczęśliwą dziewczyną Cadera. Do czasu, gdy postanowił przekroczyć magiczną linię torów i dostać się do elity Hayden za pośrednictwem Ireny Hayden, która mogła otworzyć przed nim wszystkie drzwi. Sunday westchnęła; Cader zdołałby je sobie otworzyć nawet bez pomocy Ireny. Ale efekt byłby taki sam: także by ją zostawił. Mustang drgnął lekko, gdy nacisnęła na pedał gazu. Kiedy dzieci mijały jej samochód, rozpoznała szczególny wyraz oczu Judy Evans. Pierwszy romans, pomyślała, ruszając bulwarem Jathy Haydena. A czy przypadkiem na twarzy Bethany nie pojawił się przelotny grymas wrogości? Sudany zmarszczyła brwi. Gdyby nie wiedziała, że dziewczyna jest siostrą Kevina, zaczęłaby ją podejrzewać o zazdrość. Więc co to miało oznaczać? Cóż, nie jej interes. Wcześniej czy później ich ojciec, Arthur Thomas, zwierzy się jej ze wszystkich drobnych problemów, gnębiących jego rodzinę. Zawsze zna się kłopoty mężczyzny, z którym ma się romans. Jeśli oczywiście można to nazwać kłopotami. Ale w głębi duszy wiedziała, po prostu wiedziała, że dzieciaki Thomasa narobią mu kłopotów. Jak mogłoby być inaczej, skoro ich matka to Irena Thomas? Znowu zatrzymała się na światłach. Powiodła wzrokiem po długim bulwarze, obsadzonym dostojnymi drzewami sykomory. Wszystko wyglądało tak spokojnie i zwyczajnie. A jednak w każdej chwili miasto mogło zatrząść się w posadach. Cader Harris wracał do Hayden. Podobno miał otworzyć sklep z artykułami sportowymi. Usłyszała tę wiadomość od Neila Hollistena, w knajpie „Cytrynowa kropelka", gdzie pracowała jako barmanka. Nalewała właśnie Gene McDermottowi tradycyjną szkocką z wodą. Cud, że nie wylała mu drinka na kolana. Neil powiedział, że pisze artykuł o Caderze. Był pewien, że znajdzie gazetę, która go wydrukuje. Potem mrugnął do niej i zrobił śmieszną minę. - Ogier Harris - roześmiał się. - Każda babka w tym mieście przybiegnie do niego. Zakładam się, że w ciągu jednego dnia nagle wszystkie staną się fankami sportu. Sunday nie odezwała się, poprzestając na słabym uśmiechu. Usiłowała nie dać po sobie poznać, że serce skoczyło jej do gardła. Po co wracał do Hayden? Po tylu latach? Owszem, słyszała o tym sklepie, ale Cader nie nadawał się na sprzedawcę. Chyba, że aż tak się zmienił. Prowadzenie sklepu wymagało czasu, wysiłku i pieniędzy. A tego ostatniego zawsze mu brakowało. Cader mawiał, że pieniądze są po to, żeby je wydawać. Martwienie się o to, co będzie później pozostawiał innym. No, ale pieniądze nie powinny być problemem dla człowieka, który zrobił taką karierę. Może zmienił się i ustatkował? Ale jakoś nie chciało się jej wierzyć, żeby Cader Harris mógł zmienić się choćby na jotę.

Z tyłu rozległ się klakson. Przydepnęła pedał gazu i ruszyła. Zostało jej dziesięć minut do umówionej wizyty u doktora Baldwina, do którego jechała na comiesięczne badanie. No, to dopiero facet, pomyślała. Marc Baldwin. Atrakcyjny i cholernie męski. A przy tym bez wątpienia znał się jak nikt na kobiecej psychice. Potrząsnęła głową, żeby uspokoić rozpędzone myśli i zatrzymała samochód na parkingu, ustawiając go tyłem, tak jak nakazywał znak. Pomyłka freudowska, doktorze? Roześmiała się cicho. Śmieszne, nigdy nie myślała o jego seksualnych upodobaniach. Wydawało jej się, że doktor zawsze spełnia upodobania kobiet. Szczęściara z tej Julii, jego żony. Sunday wysiadła z samochodu i wygładziła na biodrach błękitną jak bławatek sukienkę. Miała kolor, jej oczu i fantastycznie podkreślała cerę oraz miodowozłote włosy. Sunday wyprostowała się i ruszyła w stronę przychodni, w której przyjmował okulista, dwóch dentystów oraz, oczywiście, ginekolog Marc Baldwin. W chłodnym wnętrzu klimatyzowanego gabinetu za biurkiem recepcjonistki siedziała Marsha Evans. Sunday klęła w duchu, że umówiła się na wizytę w dniu, w którym Marion miała wolne. Nie przepadała za Marshą. Właściwie nie wiedziała dlaczego: Marsha zawsze była bardzo miła i nigdy nie traktowała jej z wyższością. A jednak trudno było ją zrozumieć. Tak, jakby nadawała sprzeczne sygnały. - Cześć, Sunday. Marc zaraz przyjdzie - powiedziała Marsha łagodnym, przyjaznym tonem. Uśmiechnęła się. - Usiądź. Na dworze jest pewnie strasznie gorąco. Sunday zmusiła się, by odpowiedzieć uprzejmie. Nagle zauważyła, że zaciska zęby, żeby czegoś nie chlapnąć. Czemu Marsha Evans aż tak ją drażniła? Usiłując ukryć wrogość, zmusiła się do większej otwartości. - Widziałam na skrzyżowaniu Judy z dzieciakami Thomsonów. Ślicznie wyglądała, taka roześmiana i radosna. - Faktycznie ma się z czego cieszyć - w zielonych, spokojnych oczach Marshy zapaliły się iskierki dobrodusznego rozbawienia. - To ostatni dzień szkoły. Pamiętasz, co się wtedy czuje? Trzy długie miesiące bez katorgi. Zabawa, pływanie i dokazywanie. - Tak, pamiętam - Sunday sięgnęła niecierpliwie po wyświechtany magazyn, udając, że coś ją szczególnie zaciekawiło. Przypuszczała, że Marsha nie miała nic złego na myśli, mówiąc o zabawie, pływaniu i dokazywaniu. Może jej wakacje tak wyglądały, ale Sunday pamiętała coś zupełnie innego. Nie kończąca się praca, prasowanie wraz z matką ubrań obcych ludzi i niewolnicza harówka na plantacji tytoniu, gdy słońce zdawało się wypalać mózg, a plecy zapominały, jak się wyprostować. Ktoś musiał pomóc jej stanąć w pozycji pionowej, żeby mogła wspiąć się na ciężarówkę, którą wracała do domu. Nagle zaczęła się denerwować. Nawet spokojne beżowe kolory wystroju poczekalni nie potrafiły ukoić jej rozdygotanych nerwów. Cader wrócił do miasta.

Na biurku rozległ się brzęczyk. Marsha zamknęła książkę rejestracyjną. Przywołała na usta sztuczny, oficjalny uśmiech i weszła do gabinetu, kołysząc uwodzicielsko biodrami rysującymi się pod białym fartuchem. Sunday westchnęła i rozejrzała się po poczekalni. Jedyną pacjentką oprócz niej była starsza pani, której nazwisko umknęło jej z. pamięci. Sunday odłożyła wybraną na chybił trafił gazetę i sięgnęła po magazyn z błyszczącą, nowiutką okładką. Z radością zauważyła, że nosi najświeższą datę. Zaczęła wertować śliskie jak jedwab strony. Jeden z tytułów przykuł jej uwagę. „Wielokrotny orgazm - prawda czy mit?" Powściągnęła uśmieszek. Wiedziała coś o tym! Nie wytrzymała i uśmiechnęła się szeroko. Niegdyś, jeszcze w liceum, przeżyła potrójny orgazm z Caderem, który omal nie oszalał, dorównawszy jej zaraz potem. Łeb w łeb. Tyle o mitach, pomyślała z satysfakcją, rzucając magazyn na stolik ze szklanym blatem. Zrobiło się ciepło czy tylko się jej wydawało? Wentylatory mruczały cicho. A więc to jej się wydawało. Delikatnie dotknęła policzka, starając sienie zetrzeć różu z wysokich kości policzkowych. Pociła się. Za chwilę zacznę cała płynąć, pomyślała. Oczyma wyobraźni zobaczyła samą siebie, spływającą do otworu ściekowego. Cader stał obok i śmiał się. No cóż, czy nie tak zdarzyło się w rzeczywistości? Wtedy, gdy dostał tę ofertę studiów na Uniwersytecie Tulane - ofertę zbyt dobrą, żeby ją odrzucić. Zastanowiła się przez chwilę, czy nie ma gorączki. Boże, nie mogę się teraz rozchorować, nie teraz, kiedy Cader wraca. Aha, i muszę zatrzymać się przy zakładzie pogrzebowym Arthura. Niech to szlag, mruknęła pod nosem, dlaczego obiecałam, że zrobię to dzisiaj? Dla stu dolarów, przyznała z rzadką otwartością. Comiesięczne testy były kosztowne, nie wspominając już o irygacjach, stosowanych tak często, jak można. Poza tym pieniądze mogłyby okazać się całkiem przydatne. W butiku Monde była oszałamiająca sukienką, na widok której Caderowi oczy wyjdą z głowy. Wzruszyła ramionami. Właściwie dzisiaj czuła takie podniecenie, że mogła dotrzymać obietnicy danej Arthurowi. Potrzebował jej, a ona na swój skromny sposób mogła dać mu szczęście, przelotną chwilę szczęścia. Potem wracał do domu i stawał twarzą w twarz z żoną, Ireną Hayden-Thomas. No cóż, nie miała wpływu na jego życie rodzinne. Każdy ma własne problemy. A Arthurowi wystarczało, że Sunday daje mu swoją przyjaźń i szybki numerek w pokoju wystawowym z trumnami. Śmieszne, że pomimo tego Arthur stal się jej wyjątkowym przyjacielem. Nie miało to związku z pieniędzmi, które jej wciskał, a ona nie wzbraniała się przed ich przyjęciem. Tu chodziło o coś więcej. Arthur naprawdę się nią interesował, przejmował jej uczuciami. Sunday zwierzała mu się ze swoich najintymniejszych tajemnic i lęków, a on wydawał się tym przejmować. Przynajmniej nie śmiał się z niej, w każdym razie nie otwarcie. Miała ochotę wykrzyczeć mu, że Cader wraca do miasta, ale coś mówiło jej, że nie powinna tego robić. Nawet przed samą sobą było jej trudno przyznać, że po niespełna dwudziestu latach nadal zaczyna dygotać jak w febrze na sam dźwięk jego nazwiska! Osiemnaście długich, męczących lat dzieliło ją

od chwili, w której Cader Harris odwróci! się od niej. Co pomyśli ten złoty chłopak, duma Hayden, kiedy zobaczy, że Sunday przeniosła się na dobrą stronę torów, że dobrze się ubiera i używa dobrych kosmetyków? - Doktor Baldwin czeka - zameldowała Marsha Evans swoim najbardziej profesjonalnym tonem. Odsunęła się na bok, pozwalając Sunday wejść do gabinetu. - Znasz już procedurę. Ubranie możesz powiesić na wieszaku. Na półce znajdziesz świeży fartuch. Doktor za chwilę się zjawi. Sunday rzuciła Marshy podejrzliwe spojrzenie. Czy to miał być jakiś dowcip, ten tekst „znasz procedurę"? Z Marską nigdy nie wiadomo. Czasami była słodka, do rany przyłóż, a czasem stawała się bardziej dokuczliwa, niż rozeźlony szerszeń. Sunday weszła do chłodnego, niemal wyziębionego gabinetu pełnego nieprzyjaznych, stalowych przyrządów i ostentacyjnie zatrzasnęła za sobą drzwi. Wałcząc z suwakiem sukienki zaczęła się zastanawiać, dlaczego właściwie uwaga Marshy tak ją dotknęła. I cóż z tego, że tak często zgłasza się na badania? Czy nie było powszechnie znanym faktem, że jej matka umarła na raka narządów rodnych, odkrytego zbyt późno, by można było cokolwiek zrobić? A mama była przecież porządną kobietą, pomyślała wyplątując się z pasa do pończoch. Porządną, nie taką, jak... ja! dokończyła z determinacją. Musiała to przyznać. Mama zawsze mawiała, że tylko rozwiązłe kobiety chorują na takie choroby. Wstyd, którego doznawała w związku z rakiem był niemal większy, niż ból i strach przed śmiercią. Marsha Evans pojawiła się znowu dokładnie w chwili, w której Sunday położyła starannie złożone majteczki na niskim stołku. Podała błękitną papierową koszulkę, którą zapięła wokół jej szyi, podczas gdy Sunday usiłowała wepchnąć ręce w rękawy. - Marc przyjdzie za chwilę - wyjaśniła Marsha. - Usiądź sobie. Może chcesz poczytać gazetę? Sunday pokręciła głową. - Nie, tak jest dobrze. Marsha odwróciła się i zniknęła z pokoju, spiesząc w kierunku dzwoniącego na biurku telefonu. Sunday usiadła, krzyżując szykownie długie nogi. Chciało się jej zapalić, ale wiedziała, że Marc zganiłby ją za to. Nagość, przysłonięta jedynie bibułkową koszulką, krępowała ją. W sterylnej atmosferze gabinetu nagie ciało wyglądało inaczej, niż w zaciszu mieszkania czy przy mężczyźnie. Tutaj stawało się eksponatem. Sunday słyszała głos Marshy, rozmawiającej przez telefon z pacjentką. Był delikatnie modulowany i nie przypominał w niczym ostrego wrzasku, który potrafiła z siebie wydać. W liceum była w drużynie dopingującej zawodników. Sunday uśmiechnęła się. W ciągu jednej godziny cztery razy wracała pamięcią do minionych dni. To pewnie przez plotkę o powrocie Cadera do miasta. Słuchając głosu Marshy powędrowała myślami do czasów, kiedy była w pierwszej klasie liceum Jathy Haydena.

Dzień, jak na koniec września, nawet przy standardach Luizjany był gorący. Na tablicy ogłoszeń pojawiła się kartka informująca, że próba drużyny dopingującej odbędzie się na boisku tuż po zajęciach. Sunday przebrała się na tę okazję w najmniej sprane szorty i tenisówki, pieczołowicie odrestaurowane poprzedniego wieczoru za pomocą białej pasty do butów. Chciała znaleźć się w tej drużynie, pragnęła tego z całych sił. Wiedziała, że się nadaje. Jej smukłe, zgrabne ciało było giętkie i sprawne, a kiedy podskakiwała i wymachiwała nogami, jej gęste, miodowozłote włosy rozsypywały się i falowały kusząco. Wiedziała, że wygląd bardzo się liczy i była niemal pewna, że uda się jej dopiąć celu. Jedyny problem wiązał się z osobą Ireny Hayden, zarozumiałej dziewczyny, otoczonej gwardią przyboczną, w skład której wchodziły Marsha Taylor i Julia Wilson. Ale one zawsze były miłe, nawet jeśli odnosiły się do niej z pewną wyższością. Sunday nie należała do ich towarzystwa i wiedziała o tym. Co więcej, one także świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Dziewczyny pochodzące z gorszej strony torów po prostu nie były mile widziane w gronie wypieszczonych jedynaczek z najlepszych rodzin Hayden. Po drugiej stronie boiska przy dudnieniu, bębnów i porykiwaniu puzonów maszerowała orkiestra liceum Jathy Haydena. Nieopodal, na spłachetku ubitej gliny, zgromadziły się uczestniczki konkursu, obserwowane i oceniane przez panią Hurley, nauczycielkę gimnastyki, oraz dotychczasowy skład drużyny dopingującej. Sunday czuła na sobie wzrok Ireny Hayden. Uniosła głowę i uśmiechnęła się do modnie ubranej panny. Została zignorowana. Marsha Taylor i Julia Wilson, siedzące po obu stronach Ireny pomachały do niej. Ale oczy Ireny pozostały zimne, odpychające i krytyczne. Po prawej stronie rozległ się gwar męskich głosów. Sunday odwróciła się z zaskoczeniem. Kilku członków drużyny futbolowej przyglądało się z upodobaniem nagim nogom i opiętym sweterkami biustom dziewcząt, ubiegających się o dwa wolne miejsca w drużynie. Kątem oka zauważyła czyjąś złotowłosą głowę i bez dalszego przyglądania się wiedziała, że to Cader Harris, gwiazda drużyny futbolowej liceum Jathy Haydena. Usłyszała sprośne komentarze Rudy'ego Barnetta, którymi obdarzył pierwsze uczestniczki konkursu. Oblała się rumieńcem. Po co ten Rudy Barnett się tu przywlókł? To jego obleśne spojrzenie, niewyparzony język i wszędobylskie ręce. Grał w ofensywie i jako przywódca ustępował tylko Caderowi. Sunday znienawidziła go. Był wstrętną świnią. W zeszłym tygodniu szedł za nią, kiedy wracała do domu i nie odstępował ani na krok, mimo iż starała się go ignorować. Już dawno zrozumiała, że chłopcy w rodzaju Rudy Barnetta uważają ją za łatwą zdobycz. Ta opinia nie wynikała z tego, jaka była, lecz wiązała się z miejscem, z którego pochodziła. A to doprowadzało ją do furii. Dziewczyny mieszkające w nędznych budach przy plantacjach tytoniu zawsze musiały walczyć ze złą opinią. Sunday nie stanowiła wyjątku. Kiedy nadeszła jej kolej, spojrzała w stronę widowni i zauważyła Irenę Hayden, szepczącą coś do Marshy i Julii. Śmieszki i rzucane spojrzenia

upewniły ją, że to ona jest obiektem żartów. Miała ochotę uciec z boiska, ale wtedy napotkała wzrok Cadera. Uśmiechnął się do niej krzepiąco; zmrużył oczy przed rażącym słońcem i błysnął mocnymi zębami. Sunday pokonując nieśmiałość odwzajemniła uśmiech. Cader Harris należał do jej ulubieńców. Nie przeszkadzało mu to, że pochodziła z nędznej chałupiny po drugiej stronie miasta. Kiedy z nią rozmawiał, co zdarzyło się raptem parę razy, miała wrażenie, że ją lubi. Pani Hurley wywołała jej nazwisko. Sunday wstała. Rzuciła okiem na widownię i uchwyciła wyraz twarzy Ireny. Zrozumiała, że nie zostanie wybrana. Przypomniała sobie zaintrygowane spojrzenie Ireny, która uchwyciła moment porozumienia pomiędzy nią i Caderem. Oczywiście. Sunday Waters po raz kolejny w swoim życiu będzie musiała znieść gorycz porażki. Figury akrobatyczne wykonała jak automat. Łamiącym się głosem wykrzyknęła znaną formułkę i skurczyła się w sobie na widok zdziwionego grymasu pani Hurley. Nauczycielka wiedziała, że stać ją na coś więcej. Grupka uczestniczek oczekiwała z podnieceniem na ogłoszenie wyników. Sunday usiadła sama, czując ogarniającą ją pustkę. Nie udało się. Tego mogła być pewna. Nie zaprezentowała się od najlepszej strony. Załamała się pod przeszywającym spojrzeniem Ireny i sprośnymi komentarzami Rudy'ego. Wywołano nazwiska dwóch dziewcząt, które zaraz nagrodzono oklaskami. Tak jak się spodziewała, została pominięta. Nawet nie wybrano jej na rezerwową. Wycofała się z boiska i poszła do szatni. Pomieszczenie, jak się spodziewała było puste. Dwoma kopnięciami zrzuciła ze stóp tenisówki, teraz umazane ziemią i gliną z boiska. Wylądowały z łoskotem na dnie szafki. Szarpnęła niecierpliwie za guzik szortów i zsunęła je w dół smukłych nóg. Kiedy przysiadła na ławce, żeby zdjąć skarpetki nagle wezbrały w niej powstrzymywane emocje. To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe! Żal przygniótł ją swoim ciężarem. Gdyby urodziła się w Hayden, żaden chłopak nie ośmieliłby się jej zaczepić, nawet gdyby była najgorszą puszczalską w szkole, Gdyby miała ładne stroje i mieszkała w ładnym domu, pewnie dziewczęta przyjęłyby ją do swojego grona. Gdyby Irena Hayden nie była taką zołzą, może Sunday dostałaby się do drużyny... Gdyby Cader Harris nie spojrzał na nią, a Irena tego nie zobaczyła, nie stałaby się pośmiewiskiem i lepiej by się spisała... Gdyby! Gdyby! Gdyby! Dławiąc się wściekłością na samą siebie ściągnęła przez głowę cienki sweterek, i zaczęła szarpać się z zapięciem stanika. Niecierpliwie zsunęła ramiączka i przekręciła biustonosz zapięciem do przodu. Zsunęła majteczki i wyjęła z szafki cienki, przetarty ręcznik. Prysznice były zupełnie puste. Mało prawdopodobne, by ktoś miał się w nich pojawić. Wszystkie dziewczęta miały w domach ładne łazienki z gorącą wodą. Najlepszą rzeczą w szkole było. to, że zawsze można było wziąć prysznic; nawet w zimie, kiedy woda z domowej pompy zamarzała w miednicy i trzeba było podgrzewać ją na piecyku.

Na jej ramiona spadł deszcz kłujących igiełek, a wokół zaczęły się unosić obłoki pary. Postanowiła sobie, że nie będzie myśleć o drużynie dopingującej. Była głupia licząc na to, że się jej uda. Poza tym, dziewczyna z drużyny dopingującej powinna nieustannie ładnie wyglądać. Dwie sukienki, z których wyrosła, trzy spódnice i cztery bluzki nie stanowiły zbyt atrakcyjnej garderoby. A przecież miała się także odbyć zabawa dyplomantek i igrzyska uniwersyteckie... Poprzez szum wody dobiegł ją jakiś dźwięk. Odwróciła się i omal nie zemdlała, ujrzawszy Rudy Barnetta i jego kumpli, gapiących się na nią obleśnie. - Wynoś się! - krzyknęła. - I zabieraj ze sobą te śmieci! Odwróciła się do ściany, czując na nagich pośladkach ich przeciągłe spojrzenie. -Nie wiedzieliśmy, że tu jesteś. Słowo honoru! No nie? w glosie Barnetta słychać było fałsz. - Usłyszeliśmy szum wody i przyszliśmy, żeby ją zakręcić. No nie? - Nie obchodzi mnie, po co tu przyszliście. Wynocha! - zaczęła płakać, upokorzona. Wiedzieli, że była sama. Przyszli tu po nią. Zaczęła bezgłośnie się modlić. - No nie, Sunday - odezwał się Rudy szyderczo. - Zakręć wreszcie tę wodę i pokaż nam pupcię. Chcemy się tylko przekonać, co tam masz. Założyliśmy się. Niektórzy z nas nie wierzą, że to wszystko twoje, co masz pod tym obcisłym sweterkiem... - Precz! - w jej głosie pojawiła się histeria. - Ja twierdzę, że to wszystko prawdziwa, oryginalna Sunday Waters. Powiedziałem, że sam to sprawdziłem, ale oni mi nie wierzą - rzucił Rudy od niechcenia, prześmiewczo, z ukrytą groźbą. - Niczego nie sprawdziłeś, ty świnio. Wyjdź stąd wreszcie! - Dajże spokój, Sunday, nie rób ze mnie głupka w obecności kolegów. Chcemy się tylko trochę zabawić, no nie? - usłyszała zbliżające się kroki i przylgnęła do ściany. - Daj nam to, co dajesz innym. To dla dobra drużyny, no nie? W łazience podniósł się gwar szyderczych okrzyków. - Daj popatrzeć, Sunday, nie bądź taka. Chcemy tylko pooglądać, nawet cię nie dotkniemy, no nie? - Proszę, zostawcie mnie - powiedziała błagalnie przez łzy i spływającą wodę. - Proszę, zostawcie mnie... - Słyszeliście, co powiedziała panienka? - w łazience rozległ się mocny glos, tak różny od miękkiego, szyderczego tonu Rudy'ego. Na jego dźwięk mięśnie pleców Sunday drgnęły. - Zabierajcie się stąd i żebym więcej nie słyszał o tych głupotach. Zostawcie ją, i to raz na zawsze. - Ale coś ty, myśmy nie chcieli... tylko tak żartowaliśmy -jęknął Rudy.

- Gówno mnie obchodzi, co tu robiliście. Wynocha, ale już! Zdrętwiała ze strachu Sunday usłyszała oddalające się kroki. Osunęła się na podłogę, kryjąc twarz w dłoniach. Całe ciało paliło ją z powodu zaznanego upokorzenia. Nagle zdała sobie sprawę, że Cader zakręcił kran. Na jej nagie plecy opadł ręcznik. - Sunday, Sunday, tak mi przykro - w jego łagodnym głosie było tyle współczucia... Znajdował się bliżej niż się spodziewała. Oderwała drżącą dłoń od twarzy i podniosła oczy. Przykląkł przy niej na jednym kolanie. - Dałbym wszystko za to, żeby te bydlaki ci tego nie zrobiły. Gdybym to przewidział, powstrzymałbym ich. Teraz lepiej przez pewien czas nie przychodź do szatni bez towarzystwa. Dobrze? Skinęła bezmyślnie głową. - Ubierz się. Zaczekam na ciebie za drzwiami. Odprowadzę cię do domu, żeby chłopakom nie strzeliło coś głupiego do głowy. Dobrze się czujesz? Mam przyprowadzić panią Hurley? Nie chciałbym im narobić kłopotów, więc mogłabyś powiedzieć, że ci słabo. Sunday pokręciła głową. Głos zaczął jej drżeć. - Nic... nic mi nie będzie. -Na pewno? - jego dłonie dotknęły jej ramion. Pomógł jej wstać. Kiedy znowu spojrzała mu w oczy, przekonała się, że jego spojrzenie błądzi po jej nagim ciele. Gdy zamknął pospiesznie drzwi zaczęła się ubierać. Chciała uciec z tej łazienki, z szatni, ze szkoły. Z miasta. Jeśli pozwoli sobie pomyśleć o tym. co ją spotkało, umrze. Nie, nie tutaj, musi wrócić do domu. Do domu. Nędzna, ciemna chałupa po drugiej stronie miasta stała się jej upragnionym celem. Do domu. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy z tego, jak ciepłe może być to słowo. Dom. Cader dotrzymał słowa. Kiedy wyszła, czekał na nią na korytarzu. -Nie musisz mnie odprowadzać. Nic mi się nie stanie - jej głos załamywał się. - I tak idę w tamtym kierunku. To żaden problem -w jego głosie nadal brzmiało szczere współczucie. Szła o krok za nim, wbijając wzrok w swoje stare tenisówki z pociemniałymi skuwkami na sznurówki. Jeśli nawet słońce nadal grzało, nie czuła go. Jedyne, co do niej docierało, to ciepło przyjaźni, którą ofiarowywał jej Cader. A jeśli z ulicy dobiegały jakieś dźwięki, nie słyszała ich. Była świadoma jedynie brzmienia swego głosu. - Lepiej ci? - spytał, kiedy dotarli w pobliże alejki, prowadzącej do jej domu. - Nie - powiedziała szczerze, bez emocji. - Już nigdy nie poczuję się lepiej. - Tak nie można, Sunday. Ci idioci nie mogą cię złamać, jesteś zrobiona z lepszego materiału niż oni.

- Ale oni mnie widzieli! Widzieli mnie! - jej głos załamał się histerycznie, a twarz poczerwieniała. - Uważają mnie za dziwkę, za taką, co sypia ze wszystkimi. A przecież ja nigdy... nigdy... - rozszlochała się gwałtownie. - Myślałaś, że o tym nie wiedziałem? - Objął jej ramiona. - Wiem, jaką jesteś dziewczyną, Sunday. Przestań, proszę, nie mogę cię puścić do domu w, tym stanie - wziął ją za rękę i poprowadził piaszczystą drogą w stronę plantacji tytoniu. Sunday poszła za nim, nadal zanosząc się płaczem. Nie zwracała uwagi na zaskorupiałą czarną ziemię ani na wietrzyk, kołyszący żółtawozielonymi liśćmi tytoniu. Zaprowadził ją na skrawek trawy po drugiej stronie pola. Osamotniony dąb użyczył im swego cienia. Cader oparł się o pień powykręcanego drzewa i wziął ją w ramiona. - Płacz, Sunday. Wypłacz to z siebie. - Nie potrafię. To się nie uda. Jestem zbyt wściekła. Oni mnie upokorzyli. - Jak to? Dlaczego miałabyś się czuć upokorzona? Nie masz się czego wstydzić. Nie rozumiesz? Jesteś piękna. Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem. Jesteś zbyt dobra dla tych idiotów i oni wiedzą o tym. Zobaczysz, nie odważą się spojrzeć ci w oczy. Noś głowę wysoko, bo jesteś zbyt dobra, zbyt piękna dla takich, jak oni. Sunday uniosła głowę. Jej szarobłękitne oczy były pełne łez, a na twarzy malował się wyraz najprawdziwszego zdumienia. Nie mogła uwierzyć, że to naprawdę Cader Harris, ten Cader Harris. Zawsze go lubiła, bo choć w towarzystwie chłopców zachowywał się szorstko, dla niej był miły. Ale nie przypuszczała, że potrafi być tak słodki i delikatny. Cader Harris był jedynym chłopcem w szkole, który jej nie przerażał, nie patrzył na nią jak na kawałek mięsa. Zawsze sądziła, że jej nie dostrzegał, a teraz, proszę - mówi, że jest piękna. Gorącymi ustami musnął delikatnie jej policzek. Pocałunek był bardziej ulotny niż dotknięcie motyla, bardziej nierealny niż promień słońca, czulszy niż pieszczota matczynej ręki. Cader ją pocałował. Powiedział, że jest dobra i piękna; wiedziała, że nie kłamał. Oparła głowę na piersi i usłyszała bicie jego serca. W ułamku chwili zrozumiała, że chce należeć do Cadera Harrisa. Na zawsze. I z nadspodziewaną pewnością postanowiła, że wkrótce się mu odda. Całkiem niedługo. Już niedługo. I będzie to najszczęśliwszy dzień jej życia. Sunday Waters uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego popołudnia na tytoniowym polu. Cader był ciepły, wyrozumiały i troskliwy. Prawdziwy charakter ukrywał jednak pod maską twardego bohatera futbolowej drużyny, który delikatność uczuć zastępował szorstkim obejściem, życzliwość pozorami egoizmu. Intuicja podpowiadała jej, że bez względu na to, kogo udawał przed światem, tamtego dnia na polu tytoniowym zobaczyła jego prawdziwą twarz. Pod palącym słońcem Luizjany, w cieniu rozłożystych ramion samotnego dębu Sunday Waters oddała Caderowi Harrisowi swoje serce.

Marc Baldwin zapukał grzecznie przed wejściem. Sunday spotkała go dwa dni temu w „Cytrynowej kropelce". Teraz jednak wyglądał inaczej wydawał się wyższy i szczuplejszy w białym fartuchu, ze stetoskopem niedbale zawieszonym na szyi. Jego włosy były przycięte dokładnie tyle, ile trzeba, a policzki nadal miał gładkie po porannym goleniu. Pochwyciła delikatną woń wody kolońskiej Aramisa. - Jak się pani czuje, panno Waters? Coś się stało czy chodzi tylko o wymaz? - W towarzystwie Marc zwracał się do niej po imieniu, ale w gabinecie stawała się „panną Waters". Miał miły zwyczaj pytania „jak się pani czuje". Nie pozwalał sobie na często używany przez lekarzy zwrot „I jak się miewamy"? Wiedział, jak postępować z ludźmi, zwłaszcza z kobietami. Nigdy nie traktował ich z góry. - Wymaz... - szepnęła, wdzięczna mu za to, że nie robi wykładu na temat Śmieszności jej postępowania. Już dawno wyjaśnił, że jeśli częste badanie zapewnia jej spokój ducha, jego obowiązkiem jest poświęcać temu czas. Sunday, podobnie jak inne pacjentki uwielbiała go. Był wcieleniem kobiecych marzeń. Światły umysł, szczerze ceniący cały rodzaj żeński. Do Hayden wtargnęły feministki i gabinet Marca był zasłany stosowną literaturą w rodzaju „Ms" i „ Viva". Pomiędzy egzemplarzami „Cosmopolitan" spotykało się nawet „Playgirl". Do gabinetu Marca Baldwina nie miały wstępu takie gazety jak „Dobra gospodyni" czy „Przepisy praktyczne". Jego stosunek do pacjentek był życzliwy i otwarty. Przy nim czuły się odprężone i swobodne. Mogły mu opowiadać o swoich najbardziej intymnych problemach, a on był ich chętnym słuchaczem. Chętnym i troskliwym! Marc Baldwin był mistrzem w swoim fachu. Czyż nie ogrzewał instrumentów w ciepłej wodzie przed wprowadzeniem ich do napiętego ciała pacjentek? A to świadczyło - kobiety z Hayden były w tej kwestii zgodne - że Marc Baldwin był nie tylko lekarzem, lecz także ich wrażliwym przyjacielem. Marc obwiązał ramię Sunday poduszką przyrządu do mierzenia ciśnienia i polecił Marshy, by przygotowała wszystko do wymazu. Poduszka powoli puchła, a Sunday mrużąc oczy, przyglądała się, jak Marsha zajmuje miejsce z tyłu za stołkiem doktora. - Ciśnienie krwi w normie. A teraz serce - po chwili usłyszała: - Wszystko brzmi świetnie. Gdy nachylił się nad nią, poczuła zapach jego wody toaletowej. Długimi, delikatnymi palcami odsunął kołnierz papierowej koszuli odsłaniając pierś Sunday. Uniósł jej lewe ramię. Napięcie. Smukłe palce szybko i sprawnie rozpoczęły badanie. Cicho westchnęła. - Świetnie, panno Waters. A teraz zrobimy wymaz i będzie pani mogła cieszyć się resztą dnia. Lato przyszło w tym roku wcześnie, prawda? - Uśmiechnął się ciepło, czekając na odpowiedź. Wyglądał na szczerze zainteresowanego jej opinią. A tak naprawdę odwlekał dalsze badanie.

- Prawda - powiedziała napiętym głosem, kładąc się na przykrytym bibułką fotelu i wkładając bose stopy w lodowate strzemiona. Dr Baldwin skinął na Marshę, by podała mu wziernik, moczący się w naczyniu z ciepłą wodą. Usiadł na stołeczku u stóp fotela ginekologicznego pomiędzy rozłożonymi nogami Sudany, jego oczy znalazły się na poziomie delikatnego różowego ciała. Kolejne badanie, przez które trzeba przebrnąć. Kiedy badał wilgotne i mroczne, pozbawione wszelkich śladów życia narządy nie ciężarnych kobiet, cała procedura przejmowała go odrazą. W przypadku kobiety brzemiennej te same narządy nabierały barw, stawały się schronieniem, wylęgarnią, miejscem cudu. Na wpół świadomie zdał sobie sprawę z tego, że Sunday coś do niego mówi. - Mhm- odmruknął. Szlag by was trafił! Dlaczego wszystkie kobiety poczytywały sobie za punkt honoru prowadzenie salonowej konwersacji, podczas gdy on zaglądał im do pochwy? Powoli wypuścił wstrzymywane powietrze i wprowadził instrument. Sprawnie przejechał wacikiem po szklanej szybce, którą podała mu Marsha i pobrał wydzielinę Sunday czuła jego najdrobniejszy dotyk, nawet oddech, muskający jej udo. Kiedy leżała z szeroko rozłożonymi nogami, a silna lampa oświetlała ją jak reflektorem, nie było tu miejsca na wstyd, fałszywą skromność czy poczucie utraty godności. W przypadku Marca Baldwina nawet niezręczna pozycja, niezbędna do przeprowadzenia badań wydawała się zmysłową pozą z opowiadania dla młodych dziewcząt. Marc nie należał do lekarzy, którzy wykonują badania pospiesznie i nerwowo, ledwie dotykając pacjentki rękami w sterylnych, gumowych rękawiczkach., Kiedy dotykał cię Marc, wiedziałaś o tym. Nabierało się pewności siebie i zaufania. Szczęściara z tej Julii. Miała męża, który lubił i cenił kobiece ciało - całe, także to, co kryło się w nim w środku. Wszystko wygląda świetnie, naprawdę świetnie - zapewnił swoim głębokim głosem. W mrocznym wnętrzu jej pochwy znajdowało się miejsce, którego nie mogła nigdy zobaczyć. To niezwyczajne narządy jak nerki czy wątroba. To jej własne, bardzo intymne miejsce. Można tam zajrzeć tylko za jej zgodą, przy użyciu przyrządów i mocnego światła. To miejsce daje i otrzymuje rozkosz, jest to zarazem miejsce, które może dać schronienie jej dziecku. Kochanek, mąż, nawet obcy człowiek może spojrzeć w głąb jej pochwy i zobaczyć to, czego jej oczy nigdy nie ujrzą. - Żadnych oznak podrażnienia - ciągnął Marc. - Właściwy kolor, zdrowy róż. Żadnych śladów krwawienia czy obrzmienia. Wszystko wygląda lepiej niż normalnie. Było to kolejne zdanie, którego używał przy niej i pozostałych pacjentkach, żeby poczuły się wyjątkowo. Lepiej niż normalnie. Te słowa miały moc wywyższenia kobiety ponad inne.

Bezceremonialnie wyciągnął wziernik. Sunday Waters, pomyślał, jest jedyną kobietą, która nie krzywiła się i nie piszczała przy wprowadzaniu przyrządu. - Co za ulga! - powiedziała tylko. Mięśnie szczęk Marca rozluźniły się. Kątem oka zauważył, że Sunday wyjmuje stopy ze strzemion i układa się w mniej upokarzającej pozycji. Po raz tysięczny w czasie swojej kariery pomyślał, dlaczego zaglądając w ciemne wnętrze kobiecej pochwy spodziewa się zobaczyć - powiedzmy - zęby? Ale co to Sunday mówiła teraz na temat mnogich orgazmów? Skinął głową i udał, że zastanawia się nad tym, co od niej usłyszał. - Nie ma rzeczy niemożliwych, panno Waters. Niestety, zbyt wiele kobiet uważa, że rozmowa o orgazmie jest... krępująca - zdołał wykrztusić wracając do swoich notatek. Sunday poprawiła papierowy fartuch. - Przeciwnie, uważam że to pasjonujące - zaszczebiotała słodko. - Miałam przyjaciółkę, która doznała potrójnego orgazmu. - To musiało być niesamowite przeżycie, prawda doktorze? Marc Baldwin przełknął z trudem ślinę, pochylając się nisko nad jej kartą zdrowia. Po chwili podniósł na nią wzrok; jego twarz, rozjaśniona ciepłym uśmiechem, przybrała wyraz nieco odbiegający od zwykłej lekarskiej uprzejmości. - Według mnie to musi być niezapomniane przeżycie. Natychmiast zmienił temat - nie ma potrzeby, żeby przychodziła pani po wyniki. Wszystko wygląda idealnie. Chyba, że chce pani o czymś ze mną porozmawiać. Sunday odwzajemniła jego uśmiech. - Nie, na innych polach wszystko jest w zupełnym porządku. - W takim razie życzę miłego dnia, panno Waters. Gdy wyszła, osunął się na obracane krzesło za masywnym biurkiem i odwrócił twarz do nagiej ściany. Tak. Znał je dobrze. Podwójne, potrójne orgazmy! Był ciekaw, czy to sama Sunday jest tą przyjaciółką z potrójnym orgazmem. Niewątpliwie. Znowu przełknął ślinę i potarł skronie. Tym razem jej narządy pachniały mandarynkami. W zeszłym miesiącu był to środek „Li- sterine". Obrócił się na krześle, modląc się gorąco, żeby zadzwonili do niego z wiadomością ze szpitala, że Sara Stone zaczęła rodzić. Wszystko, byle uniknąć badania pani Gallagher. Nie znosił widoku pomarszczonej, brązowej jak rzemień skóry na jej udach i pojedynczych, siwych włosów pomiędzy nogami. 1 zawsze było ją czuć zaschniętą uryną. Nie wspominając już o tym, że była strasznie wrzaskliwa. „Ooo, doktorze! Boli!" skrzypiała, a on miał absolutną pewność, że rozkoszowała się każdą minutą badania. Wiedział, że jego kariera ginekologa skończy się w chwili, gdy jakaś kobieta dozna podczas badania orgazmu. Marsha Evans zajrzała do gabinetu.

- Pani Gallagher czeka w sali numer trzy i dzwoniła twoja żona - powiedziała cicho. - Prosiła, żebyś oddzwonił, kiedy znajdziesz chwilę czasu. Zapisałam Sunday Waters na wizytę w przyszłym miesiącu. Zapłaciła czekiem. - Dziękuję. Powiedz pani Gallagher, że zaraz przyjdę. Czy wyniki jej badań wróciły z laboratorium? - Dołączyłam je do karty zdrowia. Jest na półce. - Jeśli chcesz wyjść dziś wcześniej, pani Gallagher jest naszą ostatnią pacjentką. Nie ma potrzeby, żebyś tu siedziała. O piątej przyjdzie sprzątaczka. A właśnie, bardzo ci dziękuję, że zastępujesz Marion. - To dla mnie przyjemność. Ale skorzystam z twojej oferty. Dziś Judy kończy szkołę i obiecałam, że razem pójdziemy na obiad. Sunday wyszła z gabinetu, znacznie pogodniejsza po zakończonym badaniu. Miała uraz na tle raka macicy, i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Wycofała mustanga z parkingu, mijając o włos mercedesa pani Gallagher. Rety, ależ była stara. Wyobraźcie sobie tylko badanie takiej cipki. Biedny doktor. Zaciekawiło ją, czy pani Gallagher czuje się w obecności Marshy Evans tak samo skrępowana, jak ona. W ciepłym wnętrzu samochodu przeszył ją nagle dreszcz, jakby zrobiło się jej bardzo zimno. Włączyła wentylację i ruszyła w stronę zakładu pogrzebowego Arthura Thomasa. Zatrzyma samochód na parkingu, i pójdzie niby to w stronę apteki. Jeśli nikogo nie będzie w pobliżu, wejdzie od tyłu zakładu. Spojrzała na zegarek. Szesnasta czterdzieści pięć. Szybki numerek, do domu pod prysznic, a potem na wpół do szóstej do „Cytrynowej kropelki". Miała mało czasu, ale obiecała Arthurowi i dotrzyma słowa. Zamykając samochód zauważyła Kevina i Beth, wyłaniających się zza rogu i wchodzących do zakładu pogrzebowego. Niech to! Jak długo tam będą? Przynajmniej kwadrans, pomyślała. Wróciła i zajęła miejsce za kierownicą. Zadzwoni do Arthura z domu i umówi się z nim na później. Może w piątek, albo w sobole po południu. Kiedy pójdzie w poniedziałek do banku, wpłaci zarówno swoją pensję, jak i prezent Arthura. Jeszcze raz wycofała mustanga z parkingu i tym razem ruszyła do domu. Spróbuje umówić się na piątek. Dzięki temu sto dolarów w portmonetce pozwoli jej czuć się bezpiecznie.

Rozdział 2 Dobrze naoliwione drzwi zakładu pogrzebowego otworzyły się i zamknęły bezgłośnie. Arthur uniósł wzrok znad gazety i z zaskoczeniem spojrzał na swoje dzieci. Zerknął odruchowo na zegarek i zaczął modlić się gorąco, żeby Sunday się spóźniła. Dlaczego dzieci przyszły akurat dzisiaj? - Co was sprowadza? - spytał ciepło. - To ostatni dzień szkoły. Zapomniałeś, papo? - Beth przyskoczyła do niego i wycisnęła soczysty pocałunek na policzku ojca. - Chyba zapomniałem. No, ale co tu robicie? Wiecie, że matka... a, chcecie dostać kieszonkowe, tak? Beth roześmiała się; jej długie, jasne warkocze podskoczyły wesoło. - Nie, papo, jeszcze mamy pieniądze. Kevin chce z tobą o czymś pomówić. No mów, Kev. - Tato - zaczął chłopak głosem pełnym szacunku. Jego oczy spoglądały poważnie spod strzechy jasnych włosów. - Czy zgodzisz się, żebym podjął pracę w tym nowym sklepie z artykułami sportowymi, który otwierają na Leland Avenue? Dziś rano widziałem ogłoszenie, że poszukują, pracowników. Rozmawiałem z agentką handlu nieruchomościami. Zawiesiła to ogłoszenie na prośbę Cadera Harrisa. To jego sklep, tato. Arthur poczuł wzbierającą falę bezpodstawnej zazdrości. To zimne ukłucie w piersi było spowodowane błyskiem w oczach Kevina, ożywieniem w jego głosie. Całe miasteczko trzęsło się od plotek na temat powrotu bohatera. Gwiazdy sportu. Mężczyzny podziwianego przez chłopców w rodzaju Kevina, mężczyzny krańcowo odmiennego od Arthura, który nie potrafił odróżnić jednego końca golfowego kija od drugiego. Kiedy odpowiedź ojca nie nadchodziła, Kevin uniósł wysoko mocny, władczy podbródek. Jest taki podobny do Ireny, pomyślał Arthur. To spuścizna po arystokracji Południa, mawiała szyderczo Irena, gdy zwracał jej na to uwagę. - Tato, poradzą sobie z tą pracą, wiem na pewno. Pomagałem ci w prowadzeniu księgowości i interesów. 1 wiem, że dam sobie radę z wyposażeniem sportowym. - Właśnie, tatusiu. Proszę zgódź się - dodała Beth błagalnie. Kevin objął opiekuńczo ramiona siostry.

- Więc co ty na to, papo? Od pierwszej chwili, w której Kevin wspomniał o pracy w sklepie Harrisa, Arthur Thomas zrozumiał, że musi ukrócić jego zapędy. Irena na to nie pozwoli. Jej dzieci miałyby pracować jak zwykła biedota? Uznawałaby to za obrzydliwe. Ale kiedy Kevin objął siostrę, Arthur zrozumiał, że musi się zgodzić. Dla dobra dzieci. Muszą uciec z tego domu, uwolnić się od zrzędzenia Ireny. Od samego urodzenia izolowała ich od innych dzieci, twierdząc że mogłyby złapać jakąś zakaźną chorobę. Wreszcie, kiedy groźba wiecznej ospy i szkarlatyny zniknęła z horyzontu, Irena musiała przyznać się do prawdziwej natury swojej obsesji. Jej syn i córka urodzili się jako spadkobiercy długiej linii Haydenów, byli członkami starej, wielkiej rodziny pochodzącej z arystokratycznego Południa i ich znajomi powinni pochodzić z równie dobrych rodów. Arthur protestował, ale dość słabo. Był tak zajęty wyrabianiem sobie dobrej marki w przemyśle pogrzebowym, że wychowywanie dzieci zostawił Irenie. Matka była ich jedynym towarzystwem. Poza tym widywali się ze starannie dobranymi znajomymi oraz z apodyktycznym, władczym dziadkiem, Fosterem Doyle Haydenem we własnej osobie. Oczywiście Beth i Kevin stali się sobie bliscy, pomyślał, bliżsi niż na ogół bywają brat i siostra. Potrzebowali się nawzajem. Ale wkrótce Kevin wyjedzie do college'u i wyrwie się z tej wzajemnej zależności. To samo dotyczyło Beth, Czasami wydawali się tak związani ze sobą, jakby czytali w swoich myślach. Arthur czuł się wtedy jakoś nieswojo. Czasami wręcz przechodziły go ciarki. - Proszę, tatusiu, zgódź się - powiedziała Beth błagalnie. W jej zielonych oczach pojawiły się małe światełka, a w blasku lampy z korytarza jej długie, jedwabiste włosy wydawały się błyszczeć czerwonozłotym światłem. Arthur rozejrzał się po poczekalni, usiłując podjąć jakąś decyzję. Uświadomił sobie, jak strasznie nienawidzi tej trupiej ciszy i odoru specyfików do balsamowania zwłok. Żelazne stojaki na doniczki z kwiatami i gruby dywan wydawały mu się jak skostniałe. Rozmowy z żałobnikami były boleśnie nudne. Ten dom pogrzebowy, miejsce jego pracy, został wybrany dla niego, ale nie przez niego. On sam marzył o tym, żeby stać się najlepszym koronerem w dużym mieście: gwar, zamieszanie, dramaty. Tego mu brakowało w ustabilizowanym, dobrze urządzonym życiu. Stał na progu ekscytującej kariery, kiedy Irena zatelefonowała do akademii medycznej i zakomunikowała mu, że jest W ciąży. Jej presja oraz własne sumienie kazały mu powziąć właściwą decyzją. Wymarzona wizja kariery rozwiała się, jak sen, ustępując miejsca jednostajnej egzystencji przedsiębiorcy pogrzebowego. Patrząc na Kevina i widząc w jego ciemnych oczach ożywienie i przejęcie, postanowił dać mu odpowiedź, której syn najbardziej oczekiwał. Zrobi wszystko, zdobędzie się nawet na to, by stawić czoło Irenie. Ich syn nie będzie musiał poświęcać swoich marzeń i zaprzepaszczać nadziei. Nie będzie powtarzał błędów ojca.

- To dobry pomysł, synu. Dobrze ci to zrobi. Niezły sposób na spędzenie wakacji - dodał, umykając wzrokiem przed spojrzeniem Beth. Tak naprawdę chodziło mu o to, by odseparować Kevina od Beth i Ireny. - Czyja też mogę ubiegać się o tę pracę? - zaszczebiotała Beth, patrząc mu przymilnie w oczy. - Mogę pracować w dziale ubrań dla kobiet - wyznała konfidencjonalnie. - Chwileczkę, panienko, nie było mowy o tym, żebyś i ty pracowała u pana Harrisa. Spojrzenie Beth zlodowaciało. - Jeśli Kevinowi wolno, to mnie też. Może spytamy o radę Destry'ego? Arthur Thomas odwrócił się i ujrzał wchodzącego właśnie swojego czarnoskórego wspólnika, Destry Davidsona. Na twarzy Davidsona pojawił się szeroki uśmiech. - Młoda damo, nigdy nie mieszam się w cudze sprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę. Tato da ci dobrą radę. Ja mogę doradzać jedynie w dwóch dziedzinach: w przypadku zwłok i... I wesołego domku cioci Cledie, dodał w myślach Arthur. - Czy coś się stało? - zwrócił się do wspólnika. - Zmarła pani Marlowe. Przed chwilą dzwoniła jej rodzina. .. -To jedna z twoich czy... Uśmiech Destry'ego znikł, a jego twarz stała się nieprzeniknioną maską. - Pani Marlowe była kucharką i gospodynią u cioci Cledie - powiedział cicho. Następne słowa wyrwały się Arthurowi bezwiednie. - To zatrzyma jej biznes na jakieś pół godziny. Twarz Destry'ego nie, zmieniła wyrazu, ale w jego oczach pojawiło się szyderstwo. - Coś koło tego. Arthur wzdrygnął się. Świat pędził dalej. Ciocia Cledie nie pozwoli, by życie burdelu zatrzymało się ze względu na taki drobiazg jak czyjaś śmierć. Interes był czynny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ciekawe czy zamkną go na czas nabożeństwa i pogrzebu? Wiedział, że powinien coś powiedzieć, zdobyć się na jakąś uwagę. Destry czekał. - Zajmij się tym. Jeśli mam ci pomóc... - Zadzwonię - dokończył chłodno Destry i wyszedł. Do wszystkich diabłów, dlaczego białym wydaje się, że czarnego koloru skóry można się pozbyć? Zemdliło go, gdy przypomniał sobie minę, jaką miał Arthur Thomas, kiedy po raz pierwszy zobaczył odprowadzanie krwi ze zwłok Murzyna. Jednego z pobratymców Destry Davidsona, jak ich określał. Był wstrząśnięty, kiedy jego oczom ukazała się krew równie czerwona, jak jego własna! Od tego dnia minęło wiele czasu i w stosunku Arthura Thomasa do czarnej ludności Hayden zaszła duża zmiana. Teraz, dzięki wpływowi Destry'ego, uważał ich już jedynie za obywateli drugiej kategorii.

Artur zamrugał powiekami. Wiedział, że niechcący uraził czymś wspólnika. Później go przeproszę, usprawiedliwił się przed sobą. - Papooo - syknęła Beth przez zaciśnięte zęby. - Słuchasz mnie w ogóle? - Ależ oczywiście. Co mówiłaś? - Jeśli Kevin może pracować, to ja też. - A co powiedziałaby na to twoja matka? Wiesz, jaka jest. Nigdy nie zgodzi się, żebyś pracowała w sklepie. Sprawa się komplikuje, pomyślał Arthur. Nie mogę w żaden sposób uzasadnić, dlaczego nie chcę, żeby Beth wisiała u ramienia Kevina. - Mama nie ma żadnego wyboru. Postanowiłam, że będę pracować z Kevinem. Niech tylko spróbuje mnie powstrzymać! - dziewczyna wysunęła wojowniczo dolną wargę i uniosła wysoko głowę. - Tato ma rację - włączył się Kevin, usiłując załagodzić konflikt. - Poza tym już zapisałaś się na tenis i narty wodne. Nie możesz zrezygnować. - Kevin! - jęknęła rozpaczliwie. - Nie chcę spędzić całego lata z jakimiś pętakami. Chcę się bawić tak, jak ty! Proszę, tatusiu - odwróciła się do Arthura. - Nie sprzeciwiaj się. - Beth, malutka, nie ma żadnej gwarancji, że któreś z was dostanie tę pracę. Może pan Harris chce mieć bardziej dorosły personel. A jeśli ty również będziesz się ubiegać o pracę, to zmniejszysz szanse Kevina, wiesz? - Kevin nie przyjmie tej pracy, jeśli ja też jej nie dostanę. Prawda, Kev? - rzuciła bez wahania. Brat spojrzał na nią bezradnie, a Arthur miał wrażenie, że czyta w jego myślach. Biedny chłopiec, rozdarty między lojalnością wobec siostry a pragnieniem zdobycia tej pracy. - Posłuchaj, Beth - powiedział Arthur surowo. - To nie fair, żeby stawiać Kevina w takiej sytuacji. I nie popisałaś się zbytnio dorosłością. Wszystko szło nie tak. Jedynym powodem, dla którego odważył się stawić czoło Irenie była chęć wyzwolenia Kevina z zależności od Beth. A teraz ona oświadcza, że chce z nim pracować! -Nie obchodzi mnie, co sądzisz o mojej dorosłości, tatusiu. Zgłoszę swoją kandydaturę razem z Kevinem. A jeśli dostanę tę pracę ani ty, ani mama nie zdołacie mnie powstrzymać! - wybuchneła Beth. Odziedziczyła po Irenie upór w dochodzeniu własnych spraw. Arthur zrozumiał, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Westchnął i skinął głową. - Zakładam, że nie spodziewacie się, iż oboje zostaniecie zatrudnieni. Czy to jasne? Beth? Zrozumiałaś? Teraz wszystko zależy od Cadera Harrisa - zmarszczył brwi, widząc zmianę na twarzy córki. Jej lśniące, zielone oczy spochmurniały, a szczęki zacisnęły się mocno. - A więc życzę wam powodzenia. Obojgu - dodał z wahaniem. - Zobaczymy się przy kolacji, dobrze? Bądźcie punktualnie. Matka będzie przeciwna waszemu pomysłowi, więc nie należy dolewać oliwy do ognia - klepnął serdecznie syna po plecach i nadstawił policzek, żeby Beth mogła go pocałować.

Przedtem jednak spojrzał w jej jasne oczy i z zaskoczeniem spostrzegł w nich chłodny, wyrachowany wyraz. Wzdrygnął się, kiedy córka cofnęła się, nie spuszczając z niego oczu. Niemal, jakby go prowokowała. Beth zawsze lubiła manipulować ludźmi. Odkąd nauczyła się mówić, owinęła sobie matkę wokół palca. Wydawało się jej, że to samo zrobiła z nim. Początkowo bawiło go spełnianie jej małych zachcianek. Dlaczego nikt poza nim nie dostrzegał pustki jej charakteru? Czemu nie widziała tego Irena, Kevin, a przede wszystkim dziadek? Znowu przeszył go dreszcz. Sytuacja wyglądała inaczej, dopóki tylko on zdawał sobie sprawę z podstępów córki. A teraz, kiedy Beth już wie, że on wie, zaczął się jej obawiać. Obawiać o siebie i Kevina. Boże, czy nie dość już tych problemów? Zajmie się tym później. Później, kiedy będzie miał czas zastanowić się spokojnie, kim staje się jego córka. Kiedy ożywione głosy dzieci ucichły za zamykającymi się drzwiami, opadł bezwładnie na krzesło. Było dziesięć po piątej. Sunday już się nie pojawi. O wpół do szóstej musiała zacząć pracę w „Cytrynowej kropelce". Powinien wstąpić tam po drodze do domu i umówić się na kolejną randkę. Musiał zwierzyć się komuś z dręczącego uczucia, które nawiedzało go na widok Kevina i Bethany. A Sunday umiała słuchać. Pastor Damion Conway pochylił się nad biurkiem w refektarzu kościoła Baptystów. Jego kobaltowobłękitne oczy zdawały się przewiercać na wylot pustą kartkę papieru. Musi wreszcie wziąć się w garść i napisać poruszające kazanie na najbliższe niedzielne nabożeństwo. Nie opuszczaj mnie, pomyślał błagalnie, wznosząc oczy ku niebu. Ostatnio z coraz większym trudem przychodziło mu przelewanie myśli na papier. Odchrząknął parę razy z wysiłkiem. Złożył długie, smukłe ręce, ręce artysty. Zacznij wreszcie myśleć, skarcił sam siebie. Weź ołówek i pisz. Cokolwiek. Zmuś mózg do pracy. Zdesperowany, rzucił żółtym ołówkiem przez całą szerokość cichego, surowego pomieszczenia i wstał. Włożył ręce do kieszeni spłowiałych dżinsów, rozprostował plecy i podszedł do okna wychodzącego na bulwar Jathy Haydena. Dostrzegł Keli McDermott. Więc jeszcze nie opuściła probostwa. Zmarszczył brwi, obserwując jak unosi rękę. Zawahała się przez ułamek chwili. Jej czarne włosy z granatowym połyskiem zalśniły w promieniach słońca. Zamknęła cicho drzwi i zarzuciła torbę na ramię. Ona nie chodzi, pomyślał Damion, obserwując jej oddalającą się postać. Unosi się w powietrzu. Kiedy znikła mu z oczu, wrócił do biurka i nagryzmolił parę słów. „Kontrolowanie emocjonalnych porywów". Temat najbliższego kazania. Teraz trzeba tylko stu dziewięćdziesięciu sześciu słów i gotowe. Odkąd Keli McDermott zgłosiła się na ochotnika, żeby przepisywać na maszynie jego kazania, podświadomie oczekiwał jej cichego pukania do drzwi. Była samą delikatnością. Miała jedwabiste włosy i delikatną cerę koloru wyzłoconej słońcem brzoskwini. Wyglądała delikatnie, ruszała się delikatnie. Delikatna i subtelna, jak promień księżyca odbijający się na wodzie.