andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Ferrarella Marie - Noc Swietego Mikolaja

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :451.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Ferrarella Marie - Noc Swietego Mikolaja.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Ferrarella Marie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 61 stron)

MARIE FERRARELLA Noc Świętego Mikołaja The Night Santa Claus Returned Tłumaczył: Michał Wroczyński.

A jednak istnieje. Mamie, dzięki której Boże Narodzenie, nawet wtedy, gdy miałyśmy tylko siebie, zawsze było czymś szczególnym. I Lucii Macro, dzięki której te święta były czymś szczególnym.

Przepis Marie Ferrarella – Pierogi z kapustą – Ciasto: 1 jajo, 3 1/2 szklanki mąki, 1/2 szklanki wody, 1/2 łyżeczki soli Wymieszaj wszystkie składniki. Dokładnie ugnieć i wyrób ciasto. Rozwałkuj je wałkiem na cieniutki placek, a następnie potnij na kwadraciki o wymiarach 8x8 centymetrów. – Nadzienie: 1 kg kiszonej kapusty, 1 duża, drobno posiekana cebula, olej do smażenia, przyprawy do smaku Obgotuj kiszoną kapustę, odsącz, odciśnij wodę tak, by kapusta była sucha. Na dużej patelni podsmaż na oleju posiekaną cebulkę. Gdy nabierze złocisto-brązowej barwy, dodaj kapustę i smaż całość przez około pięć minut. Przypraw solą i pieprzem do smaku. – Wykonanie: woda do gotowania, rozpuszczone masło Na wycięte z ciasta kwadraciki nałóż łyżką nadzienie z kapusty, a następnie zawiń je, formując niewielkie trójkąty. Pamiętaj, aby przed sklejeniem brzegów nieco je zwilżyć. Gotuj pierogi we wrzącej, lekko osolonej wodzie przez pięć minut. Po wyjęciu i odcedzeniu wyłóż na talerz i podaj do stołu polane rozpuszczonym masłem. Jeżeli za jednym razem nie uda się zjeść wszystkich (w co wątpię), nie martw się. Podsmażone i zrumienione na maśle będą następnego dnia wspaniałym śniadaniem. Smacznego!

Rozdział pierwszy Ten strój miał jakieś tajemnicze właściwości. Początkowo wydawało się, że jest to najnormalniejszy w świecie kostium. Kiedy zastępca kierownika piętra wręczył mu w przebieralni pudło, okazało się, że w środku jest typowy, jasnoczerwony kostium świętego Mikołaja, rozmiar czterdzieści dwa. Stało się to wówczas, gdy włożył go na siebie. Kiedy wsunął ramiona w rękawy i zapiął kurtkę, zalał go potok żywych wspomnień, niczym przypływ jakiegoś czarodziejskiego oceanu, w którym ujrzał naraz odbicie Bożego Narodzenia widzianego oczami dziecka. Timothy Holt popatrzył w lustro zajmujące całą ścianę przebieralni i poprawił białą perukę oraz brodę, które skrywały jego wzburzone jasne włosy i kwadratowy męski podbródek. Kiedy doprowadził już strój do porządku, mógł przysiąc, że czuje zapach pieczonych ciasteczek. Jego matka na święta zawsze robiła takie łakocie, ale zdążył już zapomnieć, jak bardzo lubił ich aromat. Zapomniał, jak ważne było dla niego Boże Narodzenie, święta szczególne i pełne czarów. Gerald Lakewood obrzucił Tima szybkim, nerwowym spojrzeniem. Cud, że przed godziną udało mu się wynająć tego mężczyznę. – Dobrze pan zamocował sztuczny brzuch? – zapytał. Tim skinął głową i poruszył biodrami, poprawiając wiszący z przodu dodatkowy ciężar. Poklepał się po brzuchu. – Mam nadzieję, że nie odpadnie. Gerald otworzył drzwi przymierzalni. W uszy nieprzyjemnie uderzył go gwar ludzi robiących w domu towarowym Mattingly’ego gorączkowe zakupy świąteczne. – Musi pan tylko siedzieć i słuchać. I uśmiechać się do fotografa. I robić notatki – zauważył w duchu Tim, wymijając Geralda. Ruszył najbliższym przejściem i wszedł na ruchome schody, które zawiozły go do działu zabawek. Ze wszystkich stron dzieciaki uśmiechały się do niego, machały i coś wołały. Tim odpowiadał gestem ręki. Czuł, że się poci. „Wyposażenie" Mikołaja ważyło dobrych siedem kilogramów, ale mimo tego ciężaru czuł się dużo lżejszy niż zazwyczaj. Bardziej wolny. Pomachał do dziewczynki, która miała najwyżej trzy lata, i dziecko wlepiło w niego wielkie, pełne zachwytu oczy. Tim od dawna już nie był tak pogodny. Czuł się cudownie. Napomniał się w duchu, że ma do wykonania pracę. Nie robił tego wszystkiego dla zabawy czy kaprysu. Prowadził badania. – Proszę, niech pan tutaj usiądzie – powiedział Gerald, wskazując obite czerwonym aksamitem, przypominające tron krzesło, ustawione na niewielkim podium. Po lewej stronie krzesła znajdowała się chatka z elfem w środku, a na

statywie stał aparat fotograficzny. Zdjęcie berbecia ze świętym Mikołajem kosztowało sześć dolarów. Wszystko ma swoją cenę, pomyślał melancholijnie Tim. Gdyby jednak było inaczej, nie miałby pracy. – Nie wiem, co odbiło Jackowi – mruknął Gerald. – Był u nas Mikołajem od pięciu lat. – Popatrzył na poprawiającego właśnie pas Tima. – I nie potrzebował sztucznego brzucha. Może i nie, przyznał w duchu Tim, ale potrzebował dodatkowych trzystu dolarów, które zapłacił mu za natychmiastowe odstąpienie tej roli! Trzysta dolarów i całą gażę. Tima nie interesowały pieniądze, które za tę pracę płacił dom towarowy. Interesowała go jedynie rola świętego Mikołaja w popularnym sklepie. – Dostał zapalenia ślepej kiszki – wyjaśnił Tim, któremu wytłumaczenie to przyszło akurat do głowy. Ostatecznie Jack mógł tej pracy potrzebować jeszcze w przyszłym roku. A Timowi potrzebna była na trzy tygodnie, żeby opracować raport handlowy. – No cóż, tak się szczęśliwie składa, że może go pan zastąpić – powiedział Gerald pocierając brew. – Po to ma się bratanka – odmruknął Tim. Tak bowiem przedstawił się Geraldowi. Wszystko poszło gładko. Nagle pojawił się przed nim ciemnowłosy chłopiec, wyrywając dłoń z ręki najwyraźniej śpieszącej się matki. – Jesteś bratankiem Mikołaja? – Dziecko bacznie przyjrzało się Timowi. – Co? – Tim zakaszlał i dodał niskim, grobowym głosem: – Nie, to ja jestem prawdziwym Mikołajem. Mówiłem o swoim bratanku. Chłopiec zacisnął usta. – Nie wiedziałem, że Mikołaj mą bratanka. – Pewnie, że ma. – Tim skinął na chłopca. – Ale lepiej pomówmy o tobie. – Uszczęśliwione dziecko usadowiło się Mikołajowi na kolanach. – Co chcesz ode mnie dostać? Tim słuchał dźwięcznych dziecięcych głosów przez blisko trzy godziny. Spodziewał się czegoś całkiem innego. Nie było w nim żadnej rezerwy i niezdecydowania – nie potrafił sobie tego wytłumaczyć... Czuł się rozluźniony, jakby od urodzenia grał rolę świętego Mikołaja i rozmawiał z dziećmi. W tej chwili nie był Timem Holtem, dyrektorem Holt Enterprises, firmy marketingowej, która zaledwie w ciągu sześciu lat z nic nie znaczącego przedsiębiorstwa przekształciła się w czołową instytucję w tej branży. A już na pewno nie był wynajętym przez Imagination Toys badaczem, który miał zebrać informacje, co dzieci – a nie ich rodzice – naprawdę chcą dostawać na gwiazdkę. Tim czuł, że należy do tego miejsca jako... święty Mikołaj. To zapewne naftalina lub jakiś inny środek chemiczny, w którym od lat

przechowywano ten kostium, sprawił, że Tim wpadł w tak euforyczny nastrój. W miarę upływu godzin euforia rosła. Nie mieściło mu się to w głowie i w końcu przestał zastanawiać się nad tym problemem. Cokolwiek było tego przyczyną, Tima ogarnął błogi nastrój. Siedział na wygodnym pluszowym krześle i pozwalał pani Mikołajowej – siwowłosej kobiecie w okularach bez oprawki – przyprowadzać do siebie dzieci. Tak, był w siódmym niebie! Takiego uniesienia nie doświadczał nawet wtedy, kiedy urzędował w swoim gabinecie. Dzieci spoglądały na niego z ufnością, a jemu coraz bardziej przypadało to do serca. Uwielbiał słuchać ich paplaniny, szeptem przekazywanych Mikołajowi do ucha informacji, jakich prezentów spodziewają się pod choinką. Dzięki swej niezwykłej pamięci uporządkował ogromną ilość informacji napływającą od małoletniej klienteli. Natychmiast katalogował w myślach wszystkie typy zabawek, o które nieustannie prosiły dzieci. Minuty zamieniły się w godziny, ale Tim, pochłonięty swym magicznym zajęciem, zupełnie stracił poczucie czasu. Dlatego też początkowo nie zwrócił uwagi na jasnowłosego chłopca. Po prostu w pewnej chwili dostrzegł go, jak oparty o ladę przy kasie spogląda na niego z pełnym samozadowolenia wyrazem twarzy. Dziecko miało najwyżej sześć lat i było samo. Sześć lat to wiek, w którym jeszcze bez zastrzeżeń wierzy się w świętego Mikołaja. Tim pamiętał, że sam bardzo długo w niego wierzył; pod koniec już tylko po to, żeby choć na trochę zatrzymać odchodzące dzieciństwo. Pulchna blondyneczka w sukience w barwne kleksy zsunęła się z kolan Tima, zachwycona tym, że Mikołaj obiecał spełnić każde jej życzenie. Tim odwrócił się w stronę chłopca opartego o ladę, ale w tej samej chwili ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Ujrzał radośnie uśmiechniętą panią Mikołajową. Zamrugał oczyma. – Słucham? – Powinieneś trochę odpocząć, Mikołaju – powiedziała i od grupki malców dobiegł cichy jęk zawodu. – Niedługo wrócę – zapewnił Tim, puszczając do nich perskie oko. Wstał z krzesła. Dzieci, które brał na kolana, spłaszczyły mu nieco sztuczny brzuch. Poklepał się po żołądku, dyskretnie doprowadzając do porządku grubą wkładkę. Zszedł z podium i zbliżył się do chłopca przy kasie. Ujrzał wbite w siebie duże jasnoniebieskie oczy. Patrzyły wyzywająco. Tim uśmiechnął się, broda na jego szerokich policzkach lekko zafalowała. – Cześć. Świetliste oczy popatrzyły na Mikołaja obojętnie, prawie wrogo. – Cześć – odparło dziecko jak echo, a następnie wsunęło ręce do kieszeni i odwróciło się. Tim był pewien, że chłopak ma dłonie zaciśnięte w pięści. Zastanawiał się dlaczego.

– Czy wiesz, kim jestem? – zapytał starając się, żeby jego głos nie brzmiał zbyt protekcjonalnie. Chłopiec, ciągle odwrócony tyłem, zaczął z uwagą badać zabawkę – ciężarówkę o dużych, szerokich kołach. Dotknął kciukiem jednego z nich, obrócił je – najpierw do tyłu, a potem do przodu. – Facetem, który udaje świętego Mikołaja. Tim wiedział, że nie ma sensu przekonywać dziecka, iż jest inaczej. Chłopiec wiedział swoje i za skarby świata nie zmieniłby tej opinii. – No cóż, sam Mikołaj jest w tym roku bardzo zajęty i musi wynajmować ludzi... Chłopiec odstawił samochodzik i popatrzył na Tima zadziwiająco dorosłym wzrokiem. – Wcale nie. – Wcale nie? – zdziwił się Tim, zbyt oszołomiony, żeby odpowiedzieć coś z sensem. Chłopiec zacisnął usta, po czym dodał twardo: – On nie istnieje. Ponieważ rozmowa przybrała obrót zbyt poważny, żeby prowadzić ją na odległość, Tim przysunął się do chłopca i przykucnął. Ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. – Naprawdę? Na twarzy dziecka odmalował się gniew i uraza, tak namacalne, że Tim mógł prawie ich dotknąć. – Pewnie. Nie wiesz o tym? Cóż sprawiło, że to dziecko było właśnie takie? – Ile masz lat? Chłopiec wspiął się na palce. – Sześć. Było to bardzo małe sześć lat! – A zatem nie wierzysz we mnie... eee... to znaczy w świętego Mikołaja? – Nie. – Zabrzmiało to jak zamknięcie drzwi. Tym razem stojącemu twarzą w twarz z Timem chłopcu nawet nie zadrżał głos. – Jesteś tego absolutnie pewien? – spytał łagodnie Tim. Chłopczyk ponownie wepchnął ręce do kieszeni, jakby gest ten miał dodać mu sił i odwagi. – Jasne. Tim nie miał zielonego pojęcia, czemu ciągnie ten temat. Może to przez ten strój, który miał na sobie? A może dlatego, że nie spotkał dotąd dziecka tak kompletnie odartego z marzeń, nadziei i fantazji. – A skąd masz tę pewność? Chłopiec głęboko wciągnął powietrze, jakby szykował się do udźwignięcia ciężaru własnych słów.

– Ponieważ w zeszłym roku prosiłem o tatusia, i mi go nie przyniósł. Tim w zadumie szarpnął brodę nie przejmując się wcale tym, że trochę ją przekrzywił. – Tata to wygórowane żądanie. Chłopiec buntowniczo uniósł podbródek. – Nie dla świętego Mikołaja. Jeśli to prawdziwy święty Mikołaj... – Urwał i dokończył cicho: – Ale on nie jest prawdziwy. Tim położył dłoń na ramieniu dziecka. Sprawiło mu przyjemność, że chłopiec nie odtrącił jej. – A co stało się z twoim tatą? – Nie wiem – odparł cichym, bezradnym i pełnym bólu głosem chłopiec. – Nie ma go już od dawna. Od tak dawna, że go nie pamiętam. – Uniósł twarz i zaczął mówić szybciej. – Prosiłem o tatę i o kolejkę elektryczną, żebyśmy się mogli razem bawić. I żeby mama nie była taka smutna. – Potok stów ustał i dziecko zmarszczyło brwi. – Ale nie dostałem taty. – Może w tym roku... – odezwał się Tim, siłą woli zmuszając się do pogodnego uśmiechu. Ale brwi chłopca pozostały zmarszczone. – Nie. Przeprowadziliśmy się. Tim bezskutecznie próbował doszukać się w tym stwierdzeniu logiki. – A co ma jedno do drugiego? Chłopiec westchnął niecierpliwie. – Przyjechaliśmy z daleka. Nikogo tu nie znamy. A tatusiowie w sąsiedztwie mają już dzieci. Pochodzimy z Ohio. – Nazwę stanu dziecko powiedziało z wyraźnym ożywieniem. – Tu nie podoba mi się nic a nic. Tim, który pochodził z Kalifornii bardzo kochał ten zakątek kraju. – Kalifornia jest wspaniała. Chłopiec wciąż był nie przekonany. – Tu nie ma śniegu. – Cóż, to prawda, ale... – Wiem, że nie jesteś prawdziwy... to znaczy wcale nie ma Mikołaja – poprawił sam siebie chłopiec. – Ale ja uwielbiam śnieg. – Jeszcze bardziej się nachmurzył. – W tym roku będziemy mieli sztuczną choinkę. Mama mówi, że to dużo taniej. – Głos mu zadrżał. – Nie ma niczego prawdziwego. Dawno już nic nie poruszyło Tima do tego stopnia. Zapragnął nagle przygarnąć do siebie dzieciaka, powiedzieć, że wszystkie smutki miną, wszystko będzie dobrze. Ale żadnego taty z worka wyciągnąć nie mógł. – Jak się nazywasz? Dziecko otarło grzbietem dłoni łzę z policzka. – Robbie. Robbie Lekawski. – A co tu robisz sam? – Tim rozejrzał się, ale w tłumie kupujących nie

zobaczył nikogo, kto gorączkowo szukałby małego, jasnowłosego chłopca. – Wcale nie jestem sam. Jestem z mamą. – Robbie rozejrzał się. – Gdzieś tu musi być. – Gdzieś? – Musiała się zgubić – w oczach Robbie’ego pojawił się niepokój. Tim ujął w swą dużą, ubraną w rękawiczkę dłoń małą rękę dziecka. – Więc lepiej jej poszukajmy, zanim zacznie się niepokoić – powiedział łagodnie. Pani Mikołajowa z pewnością wie, co zrobić z dzieckiem, które się zgubiło – pocieszył się w myślach Tim. Rozejrzał się, ale jego towarzyszki już nie było. Najwyraźniej zrobiła sobie przerwę. – Mamusia nie pozwala mi rozmawiać z obcymi – oznajmił nieoczekiwanie Robbie. Tim popatrzył na niego z góry i szeroko się uśmiechnął. – Ależ ja nie jestem obcy. Jestem ziemskim przedstawicielem świętego Mikołaja. – Już ci mówiłem, że w niego nie wierzę – z uporem powtórzył chłopiec. – Zgoda. Ale ja wierzę – odparł Tim i zaprowadził chłopca na swoje podium. – Robbie! Tim Holt zawsze był święcie przekonany, że istnieje na świecie ta jedna, jedyna kobieta. Nigdy jej wprawdzie jeszcze nie spotkał, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Wiedział, że ta konkretna osoba gdzieś istnieje. I wszystko było wyłącznie kwestią czasu. Pewnego dnia, w ten czy inny sposób, zapewne w chwili, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał, spotka ją na swej drodze. I natychmiast pozna, że to ona. Ale w najkoszmarniejszych snach nie przychodziło mu do głowy, że stanie się to w chwili, kiedy na twarzy będzie miał długą, białą brodę i krzaczaste brwi opadające na oczy. – Robbie, gdzież ty się podziewasz? Laura Lekawski opadła na kolana i przytuliła do siebie syna. Z jej oczu płynęły łzy. Nie wiedziała, czy ma płakać i tulić dziecko, czy spuścić mu tęgie lanie za to, że tak ją wystraszyło. Przez ostatnie dwadzieścia minut, kiedy szukała synka, ułożyła już w myślach kilkanaście najgorszych scenariuszy. – Jestem tutaj, mamo. Rozmawiam z nim – odezwał się Robbie stłumionym głosem, gdyż matka tuliła jego twarz do piersi. Dzieciak wywinął się z objęć Laury i wskazał Tima. Laura uniosła twarz i ujrzała uśmiechającego się do niej szeroko świętego Mikołaja.

Rozdział drugi Tim zawsze myślał, że kiedy już się zakocha, będzie to proces powolny, niczym rozwijający się stopniowo wątek ciekawej powieści. Powieść jednak okazała się dreszczowcem, który od pierwszej strony bez reszty pochłonął jego uwagę. Sądził, że budząca się miłość, niczym rozwijająca się piękna suita, w miarę powtarzania się refrenu powoli zapadałaby w jego duszę, serce i głowę. Ale rzeczywistość nie miała nic wspólnego z liryczną pieśnią. Był to raczej ognisty marsz Johna Philipa Sousy’ego, który od pierwszego grzmiącego tonu bez reszty wziął Tima w swe posiadanie. To nie miało sensu. Czy można się zakochać w ułamku sekundy? Po ciele Tima przeszedł dreszcz; w jednej chwili wrył sobie w pamięć najdrobniejsze szczegóły fizjonomii cudownej kobiety, którą ujrzał przed sobą. Lęk o Robbie’ego sprawił, że dziewczyna była zarumieniona, sprawiała wrażenie zagubionej, co jeszcze bardziej potęgowało zachwyt Tima. Poczuł, że świat wokół niego zaczyna wirować. Laura, nie wypuszczając z ręki dłoni Robbie’ego, podniosła się z kolan. Najwyraźniej była w pełni świadoma tego, że on – święty Mikołaj – gapi się na nią jak cielę na malowane wrota. Ogarnął ją nagły niepokój. Tim za wszelką cenę chciał wykorzystać tę szansę. Jak ma na imię ta niezwykła istota? Czy naprawdę jest niezamężna? Nie mógł jednak zdobyć się na odwagę, by od razu zaspokoić swoją ciekawość. Za tę niewybaczalną zwłokę musiał zapłacić. Po ramieniu poklepała go pani Mikołajowa. Odwrócił głowę i napotkał jej miły, uprzejmy uśmiech. – Święty Mikołaju, koniec przerwy. Dzieci czekają. – Pani synek wcale się nie bał – oświadczył Tim matce Robbie’ego, gorączkowo szukając w myślach słów, które choć trochę przypominałyby mowę kulturalnego człowieka, a nie bełkot idioty. Laura spojrzała na syna i wyraz jej twarzy się zmienił. – On nie, ale ja tak. – Rzuciła świętemu Mikołajowi ostatnie spojrzenie. – Dziękuję, że pan go odnalazł. Odwróciła się, żeby odejść. W jednej ręce trzymała torby ze sprawunkami, w drugim dłoń dziecka. – To on mnie znalazł! – zawołał zrozpaczony Tim. Pani Mikołajowa coraz energiczniej ciągnęła go za rękaw, kierując w stronę gwarnego tłumu dzieci. Kiedy Tim ponownie znalazł się na podium i zajął miejsce na krześle, patrzył bezradnie, jak kobieta jego życia oddala się bezpowrotnie. Wymykała mu się z rąk niczym przesypujący się przez palce piasek, pozostawiając go na resztę dni w nieutulonej tęsknocie i rozpaczy. Tak właśnie myślał Timothy Holt, choć przez jego głowę przemknęły,

ledwo zauważone, inne myśli. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że wcale się nie zakochał w ciągu tych ostatnich trzech minut, bo w tak krótkim czasie zakochać się nie można. To jednak nie miało znaczenia. A jednak Tim, choć nie wiedział dlaczego, był najgłębiej przekonany, że jeszcze spotka tę niezwykłą kobietę. Po prostu to wiedział. Myślał o niej do końca dnia. Myślał o niej, kiedy po pracy przemierzał parking, idąc do swego samochodu. Był tak pogrążony w myślach, że zapomniał pójść do przebieralni i zdjąć z siebie kostium. – Cześć, święty Mikołaju! – krzyknęła za nim dwójka chłopców bliźniaków, których rodzice niecierpliwie wpychali do stojącego na parkingu samochodu. Tim pomachał im, po czym, wymyślając sobie od najgorszych, zawrócił do domu towarowego, żeby zdążyć jeszcze przed zamknięciem i zmienić groteskowy strój na normalne ubranie. I wtedy ponownie ją ujrzał. Zakupy zabrały Laurze więcej czasu, niż przewidywała. Torby ze sprawunkami pieczołowicie poukładała w bagażniku samochodu, który jak zwykle nie chciał zapalić. Kręciła kluczykami w stacyjce i kręciła, ale spod maski dobiegał jedynie głuchy, urywany klekot. Wysiadła z auta i obeszła je wokół, jakby samochód okazał się nagle przeciwnikiem, którego należy przechytrzyć. Robbie postępował za matką krok w krok i marudził, że jest głodny. Laura była już bliska tego, żeby w ślepej furii kopnąć oponę przedniego koła. Wiedziała jednak, że nic by to nie pomogło, a na dodatek zdarłaby lakier z czubka granatowego pantofla na wysokim obcasie. Na dodatek obok stał Robbie i nie wypadało jej wyładowywać w ten sposób złości. Spojrzała na dziecko myśląc, że nie byłby to najlepszy przykład dla syna, gdyby jego matka zachowywała się jak niepoczytalna. Westchnęła ciężko i wzięła chłopca za rękę. – Musimy zadzwonić do warsztatu. Wezmą nas na hol. – Super! – wykrzyknął Robbie, który marzył tylko o powrocie do domu. – Tak, super – mruknęła zgnębiona Laura. Przeciągnęła wolno dłonią po włosach. Była kompletnie załamana. – Coś nie w porządku? Laura drgnęła, odwróciła się i napotkała spojrzenie lśniących, zielonych oczu pod krzaczastymi brwiami. Kolejny święty Mikołaj, pomyślała. A może to ten sam? Przyjrzała się dokładniej stojącej przed nią postaci. To był ten sam święty Mikołaj! Rozejrzała się niespokojnie po opustoszałym parkingu. Po zamknięciu domu towarowego wszyscy klienci

odjechali już do domów. I gdzież podział się ten tłum kupujących, kiedy jest naprawdę potrzebny? – błysnęła jej myśl. Obronnym ruchem chwyciła Robbie’ego za ramię i zasłoniła dziecko własnym ciałem. – Tak – odparła i dodała szybko: – Kim pan jest? Dojrzał w jej oczach niedowierzanie. Jaki syn, taka matka, pomyślał. – Samarytaninem – odparł uprzejmie nie spuszczając wzroku z Laury. – Świętym Mikołajem. Niektórzy wołają na mnie Dziadek Mróz. Czemu nie przebrał się w normalne ubranie? – zastanowiła się Laura. Czyżby czerpał perwersyjną przyjemność z paradowania po ulicach w takim stroju? – A jeszcze inni biorą pana za wariata – powiedziała zanim zdążyła ugryźć się w język. Tim wybuchnął dźwięcznym śmiechem. – No cóż, dzisiaj już usłyszałem, że w ogóle nie istnieję. Popatrzył znacząco na Robbie’ego, który najwyraźniej nie wiedział, jak ma się w tej sytuacji zachować. Chłopiec spoglądał to na matkę, to na Tima, ciekaw, czy ten Mikołaj umie robić czary i sprawić, że ich samochód ruszy. Robbie oświadczył wprawdzie, że nie wierzy w świętego Mikołaja, ale z całej duszy pragnął, żeby ktoś przekonał go, że jest inaczej. Zwłaszcza, jeśli z odsieczą przybędzie jeszcze renifer. Laura natomiast modliła się, żeby wreszcie ktoś pojawił się na parkingu. Bardzo by ją to uspokoiło. Przeciągnęła językiem po suchych wargach i nadała swej twarzy arogancki wyraz. – Proszę posłuchać, panie... – zająknęła się, nie znając jego nazwiska. A „święty Mikołaj" zabrzmiałoby zgoła śmiesznie. – Nazywam się Holt. Timothy Holt. I widząc na twarzy chłopca kpiący uśmieszek dodał w myślach: Poczekaj, Robbie. Jeszcze ci pokażę, kim jest święty Mikołaj. Ale wszystko w swoim czasie. – Panie Holt, ja... mmm... – Laura, kiedy ruszała w stronę samochodu poczuła, że drżą jej kolana. Co mam powiedzieć? – myślała gorączkowo. Aha, że samochód się popsuł. – Coś nie tak z autem? – Tim, widząc dezorientację i niepewność dziewczyny, pośpieszył jej z pomocą. – Nie chce zapalić – odparł za matkę Robbie. Laura zastanawiała się chwilę, czy aby nie popełnia błędu, przyznając się do tego przed obcym mężczyzną. Wciągnęła głęboko powietrze i ujrzała wbity w siebie wzrok zielonych oczu nieznajomego. – A próbowała pani włączyć reflektory? – Nie – odparła, uświadamiając sobie, że mówi szeptem. – Nie –

powtórzyła dużo mocniejszym głosem. Tim wskazał samochód. – Proszę więc spróbować. Laura pochyliła się, wsunęła głowę do szoferki i przekręciła kluczyk. Tim obserwował jej długie, kształtne nogi wyłaniające się spod prostej sukienki. Reflektory zapaliły się, ale bardzo słabo. Tim niechętnie oderwał wzrok od powabnych nóg Laury. – To akumulator – stwierdził. – Masz babo placek – westchnęła opierając się o maskę samochodu. Tim nigdy w życiu nie grał roli błędnego rycerza w lśniącej zbroi. Ale w tej chwili z całej duszy zapragnął być takim wojownikiem, choć zamiast pancerza miał na sobie jedynie obramowany futrem czerwony strój, zapięty na duże kwadratowe sprzączki. – Mam w samochodzie kable – oświadczył. Laura nie lubiła prosić o pomoc obcych, zwłaszcza tak dziwnych obcych, przebranych w kostium świętego Mikołaja. Ale robiło się już późno i jej matka mogła się niepokoić. Zresztą, ona wszystkim się niepokoiła – było to wprost jej hobby. Ściskając mocno dłoń Robbie’ego, Laura poddała się. – A czy byłby pan tak uprzejmy i... – Mamusiu, czemu mnie tak mocno ściskasz? Nie czuję palców. Laura puściła dłoń chłopca. Spostrzegła, że twarz świętego Mikołaja pod białą brodą rozjaśnia szeroki uśmiech. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Tim, wykonując ręką gest nakazujący Laurze, by nie ruszała się z miejsca. – Proszę tu chwileczkę zaczekać. Dziewczyna znów oparła się o maskę zepsutego samochodu. – Nie mamy innego wyboru – mruknęła do Robbie’ego, mając nadzieję, że podjęła słuszną decyzję. Dzięki ci, święty Mikołaju, bez względu na to, gdzie jesteś, mruknął pod nosem Tim śpiesząc do swego jaguara. Samochód Laury zapalił przy drugiej próbie. Potem Tim odłączył kable i Laura zaczęła poganiać synka, żeby prędzej wsiadał do samochodu. – No cóż, bardzo panu dziękujemy – powiedziała szybko piskliwym głosem. Zawsze, gdy była zdenerwowana, jej głos stawał się dużo wyższy. Dziewczyna usadowiła się za kierownicą i chciała zatrzasnąć drzwiczki, ale Tim, pod wpływem nagłego impulsu, nie pozwolił jej tego zrobić. Było to do niego zupełnie niepodobne, ale też nigdy tak beznadziejnie się nie zakochał. – Właściwie mogę wam towarzyszyć aż do domu – oświadczył i widząc odmowny błysk w oczach dziewczyny dodał: – Chcę się upewnić, że znów nie wysiądzie wam akumulator.

Laura zawahała się. Ostatecznie mężczyzna im pomógł. Ale ciągle nic o nim nie wiedziała. Absolutnie nic. – Nie chciałabym sprawiać kłopotu... – Ależ to żaden kłopot. Laura obserwowała, jak poryw wiatru wzburza mu koniec brody. Może zareagowała zbyt nerwowo. Ale dlaczego nie zdjął przynajmniej brody? Czyżby miał zdeformowaną twarz? Wstydził się zajęczej wargi? A może skrywa coś dużo gorszego? – Jest pan pewien, że nie sprawi to panu kłopotu? – spytała powoli. – Słowo skauta – odparł, wznosząc w górę dwa palce. – Widzę, że niezbyt mi pani ufa. Laura uniosła brew. – Nie mam powodów, żeby ufać. Po prostu nie znam pana. Nie trzeba było być psychologiem, żeby pojąć, że te słowa płynęły prosto z serca. Dlaczego? – zastanowił się Tim. Co sprawiło, że ta piękna kobieta jest tak podejrzliwie nastawiona do świata i ludzi? – Jak się pani nazywa? – Laura Lekawski. – Odruchowo uniosła ramię i położyła je na plecach syna. – Laura – powtórzył powoli Tim, jakby smakował dźwięk tego słowa. Wypełniało mu głowę niczym najczystsza muzyka. Kobieta, którą kochał, miała na imię Laura. – To bardzo piękne imię. Dziewczyna spoglądała prosto przed siebie, wypatrując drogi wyjazdu z parkingu. – Moja matka w pełni by się z panem zgodziła. – Pasuje do pani. Mam na myśli imię. Laura obrzuciła go zniecierpliwionym spojrzeniem. – Proszę pana, nie lubię komplementów. Tak zaczęło się ostatnim razem! Od komplementów. Tanich i pustych komplementów. – Wszyscy lubią komplementy – uśmiechnął się Tim. – Ale ja nie. – Uwierzyła kiedyś w pochlebstwa, uwierzyła w miłość. Ale chociaż niczego nie żałowała, bo dzięki temu w jej życiu pojawił się Robbie, była na siebie wściekła za własną głupotę. Głupoty nie potrafiła sobie darować. – Lepiej będzie, jak już pojadę. Tim potrząsnął głową. – Muszę codziennie spełnić dobry uczynek. – Już pan spełnił – odparła. – Uruchomił pan mój samochód. – Zgoda, ale to tylko pół dobrego uczynku. Nie będzie się liczył, jeśli pani cała i zdrowa nie dotrze do domu. – Przerzucił przez ramię kable. – Schowam je do bagażnika i... Samochód Laury ruszył.

Tim wrzucił przewody na przednie siedzenie. Skrzywił się na myśl o śladach, jakie zostawią na jego nowym, skórzanym pokrowcu, ale Laura była w tej chwili najważniejsza. Była jego przyszłością. Włączył silnik i ruszył za samochodem dziewczyny. Laura zerknęła na wsteczne lusterko i ujrzała sunący z tyłu biały pojazd. W otwartym oknie furkotał na wietrze skrawek brody świętego Mikołaja. Dziewczyna potrząsnęła głową. – Mamusiu, on nie jest prawdziwy? – spytał niepewnie Robbie, również obserwując samochód Tima. – Słucham? – Matka popatrzyła na synka i przesłała mu wymuszony uśmiech. Nie chciała dziecka straszyć, ale sama ciągle żywiła wątpliwości co do intencji mężczyzny podążającego ich śladem. – Och, on jest na pewno prawdziwy. Robbie, wyraźnie zakłopotany, zmarszczył brwi. – Święty Mikołaj? Podczas ostatnich Świąt Bożego Narodzenia, kiedy dzieciak nalegał, żeby powiedziała mu prawdę, matka przyznała, że święty Mikołaj nie istnieje, że jest wyłącznie postacią z bajki. Chłopiec to doskonale pamiętał. Czyżby teraz zmieniła zdanie? Czyżby święty Mikołaj jednak istniał? – Nie mówię o Mikołaju. Mówię o tym jadącym za nami mężczyźnie. – Wskazała głową tylną szybę samochodu. – Święty Mikołaj nie jeździ samochodem marki Jaguar, rocznik 92.

Rozdział trzeci Janka Lekawski gwałtownymi ruchami rozcierała ramiona. Zimowe noce w południowej Kalifornii były wprawdzie dużo cieplejsze od tych, które pamiętała z dzieciństwa, gdy jako dziewczynka mieszkała w Polsce, ale i tutaj panował dotkliwy chłód. I w powietrzu, i w jej sercu. Wiedziała, że nie ma powodów do obaw. Laura była dorosłą kobietą, miała dwadzieścia sześć lat i doskonale potrafiła zadbać zarówno o siebie, jak i o Robbie’ego. Istniało wiele logicznych przesłanek, które jeszcze przed trzema kwadransami Janka przyjmowała bez zastrzeżeń. Ale Laura była już spóźniona o godzinę, a jej matka nie potrafiła wyzbyć się nawyków, których nabrała przez całe życie. Westchnęła i wyszła na ulicę. Z całej duszy pragnęła, żeby pojawił się już znajomy samochód. Kiedy ujrzała zbliżającą się srebrną toyotę, z piersi wydarło się jej potężne westchnienie ulgi. Ale na widok jadącego za samochodem Laury auta, wyraz jej twarzy uległ natychmiastowej zmianie. Wprawdzie znajomość samochodów ograniczała się u niej do tych, które stały w garażach sąsiadów, to natychmiast pojęła, że drugie auto należy do tych bardzo drogich. Kiedy toyota wjechała na podjazd, drzwi garażu za plecami Janki otworzyły się. Zanim samochód zdążył się w pełni zatrzymać, starsza kobieta stała już przy jego drzwiczkach. – Gdzie ty szię podziewałaś? Jesteś szpóźniona ponad godzinę. Laura wysiadła z samochodu i odrobinę za głośno zatrzasnęła drzwiczki. Po chwili z auta wygramolił się Robbie i stanął obok matki. Wiedział, że muszą stawić czoło kolejnym wyrzutom babci. – To przerażające, moja droga – oświadczyła Janka. Laura wiedziała, że matka czeka na wyjaśnienie. – Ulice były zatłoczone, mamo. A potem nie chciał mi zapalić silnik. Usłyszała, że przed domem zatrzymuje się samochód Tima. Postanowiła zignorować jego obecność; może to go zniechęci. Janka popatrzyła na srebrzystą maskę wozu córki. – Ale jakoś w końcu dojechałaś – oświadczyła krótko. Cichy trzask za plecami powiedział Laurze, że Tim wysiadł i zamknął samochód. Po chwili Holt dołączył do nich. Nie patrząc w jego stronę poinformowała sucho: – To ten pan pomógł mi uruchomić samochód. Janka zbliżyła się do nieznajomego. Tim uśmiechnął się i skinął jej głową. Kobieta popatrzyła na córkę i ponownie przeniosła wzrok na Tima. – Świenty Mikołaj? Laura odwróciła się w ich stronę. Ujrzała, że jej matka wpatruje się w

ubranego na czerwono samarytanina. – Święty, mamo – poprawiła ją. – Święty Mikołaj. Mimo iż Janka mieszkała w Ameryce już dwadzieścia dwa lata, ciągle źle wymawiała pewne słowa lub je przekręcała. Zazwyczaj Laurze to nie przeszkadzało, uważała to wręcz za sympatyczne. Teraz jednak, z jakichś bliżej nieokreślonych względów, kłopoty lingwistyczne matki niebywale ją zirytowały. Poczuła niepokój, choć nie potrafiła znaleźć jego źródła Kiedy Tim ściągnął z głowy perukę, Laurze z emocji zatkało dech w piersiach. Był przystojny. Nieprzyzwoicie przystojny. Do tej chwili myślała, że ma do czynienia z podstarzałym rencistą, i to zapewne człowiekiem prostym. Olśniewająco białe zęby, jakie pokazywał teraz w uśmiechu, oszołomiły Laurę. Z całej jego postaci biły delikatność i szczerość, które łagodziły ostre rysy twarzy, nadając mu jednocześnie wygląd człowieka twardego i zdecydowanego. Był po prostu wspaniałym, imponującym mężczyzną. Ileż potrafią ukryć sztuczne włosy? – błysnęła jej w głowie idiotyczna myśl. Tim przesłał uśmiech ciemnowłosej kobiecie o żywych, orzechowych oczach, osadzonych w okrągłej twarzy. – Masz uroczą matkę, Lauro – powiedział. Na chwilę dziewczyna odrzuciła wszelką rezerwę. Popatrzyła na matkę z czułym uśmiechem. – Prawie wszyscy tak uważają – odparła z dumą. I była to prawda. Latem, w tydzień po ich przeprowadzce z Ohio, Janka miała już przyjaciół w całej okolicy. Kiedy w kolejną sobotę przybyła ekipa, która zajmowała się przewozem ich rzeczy, do pomocy stawili się wszyscy sąsiedzi. Laura znów popatrzyła na Tima. Co za dużo, to niezdrowo, pomyślała dając krok w stronę domu. Była zdecydowana skończyć na dobre znajomość z samarytaninem, mimo że okazał się tak oszałamiająco przystojny. Położyła dłoń na ramieniu Robbie’ego. – No cóż, będzie lepiej... Janka dobrze znała ten ton. Laura wyraźnie się wycofywała. Starsza kobieta popatrzyła na wysokiego mężczyznę, po czym przeniosła wzrok na córkę i uśmiechnęła się. Ogień, który płonął w oczach młodzieńca, bardzo ją intrygował. – Jeszcze mi nie przedsztawiłaś człowieka, który cię uruchomił – powiedziała. Laura błyskawicznie odwróciła się na pięcie i zdążyła ujrzeć twarz Tima, który bezskutecznie próbował ukryć uśmiech. – Uruchomił samochód, mamo. On uruchomił samochód. Janka wzruszyła ramionami. Dla niej angielski zawsze był trudny do opanowania. Słowa brzmiały tak samo, a niosły inną treść. – Czy to ważne? – Popatrzyła bacznie na córkę.

Laura wiedziała, że będą stały przed domem tak długo, dopóki nie dokona prezentacji. Jej matka potrafiła być czasami nieprawdopodobnie uparta. – Skoro już tak bardzo chcesz... – Laura wskazała Jankę. – To jest moja matka, Janka Lekawski. Mamo, to jest pan Timothy Holt. – Witaj, Timothy – powiedziała Janka, ujmując wyciągniętą dłoń Tima i potrząsając nią. Mężczyzna oddał jej szczery uścisk i kobieta w jednej chwili polubiła Timothy’ego Holta. Polubiła dobroć, która emanowała z jego oczu. I miłość. Popatrzyła na stojącego obok wnuka, po czym znów przeniosła wzrok na Tima. Podjęła decyzję. – A czy zna szię pan na lampkach świątecznych, które choć szą zapalone, nie chcą szię palić? Tim rzucił okiem na dom i zobaczył szereg zgaszonych, kolorowych lampek okalających fasadę budynku. Mamo, nie rób mi tego – chciała wrzasnąć Laura, która poczuła, że oblewa ją fala ukropu. – Mamo, jestem pewna, że pan Holt... – zaczęła w tej samej chwili, w której Tim otworzył usta. Janka machnęła w jej stronę ręką, by umilkła. – Poczekaj, pan właśnie zamierza coś powiedzieć. Nie przerywaj Timothy’emu. Odwróciła się w stronę mężczyzny z zachęcającym uśmiechem. Tim w jednej chwili zrozumiał, po kim Laura odziedziczyła uśmiech. Uśmiech Janki był promienny. – Jeśli pani sobie życzy, z chęcią spróbuję – odparł. Janka była zachwycona. Ale Laura cały czas patrzyła na niego wilkiem. Zupełnie ignorowała wyraz twarzy swej matki. – Czy nie ma pan domu, do którego musi pan wrócić? – spytała obcesowo. Ale nieznajomy oglądał już najbliższą lampkę. Pozornie wszystko było w porządku, lecz to jeszcze nic nie znaczyło. – Mam, ale jest pusty i ciemny. – Popatrzył na Laurę. Stała w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów od niego. Czuł jej zapach. Delikatny, ulotny, słodki. I przyzywający. Tak, to była ona! – A ja kocham święta – dodał cicho. Spojrzenie jego oczu sprawiło, że Laurze zawirowało w głowie. W jednej chwili, jak dziecko, odrzuciła wszelkie uprzedzenia. Poczuła magnetyczną siłę bijącą od tego mężczyzny – zniewalającą, pełną pasji i namiętności. Nie potrafiła się jej oprzeć. – Jest pan rozwiedziony?

– Nie, po prostu nie na swoim miejscu. – Potrząsnął głową i pociągnął delikatnie za sznur lampek. – Przyjechałem do Huntington Beach z Los Angeles. Reszta mojej rodziny – rodzice, bracia, siostry, bratankowie i siostrzenice – mieszkają w okolicy Santa Barbara. Zazwyczaj u nich spędzam święta, ale w tym roku sprawy służbowe zatrzymały mnie tutaj. Laura spojrzała na jego przebranie i oczy jej się zwęziły. – Sprawy służbowe? To znaczy co? Rola świętego Mikołaja? – To złożony problem – odparł dochodząc do miejsca, gdzie kończył się sznur lampek. – Rozumiem. – Tim wszedł do dokładnie zamiecionego garażu i podniósł z ziemi przedłużacz. – Kto włączał ten kabel? – My – pojawił się nieoczekiwanie Robbie, wskazując z dumą na siebie i matkę. Tim najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się, żeby nie pogłaskać chłopca po głowie. – Kawał solidnej roboty – pochwalił. Schylił się. Przełącznik w przedłużaczu nastawiony był na „wyłączone". – Myślę, że już wiem, w czym problem. – Przekręcił wyłącznik. – I jak teraz? – Wszpaniale! – klasnęła w dłonie Janka, podziwiając rzęsiście oświetlony dom. Ignorując groźny wyraz twarzy córki, ruszyła do garażu, wzięła Tima pod rękę i wyprowadziła na zewnątrz. – Szam zobacz, Timothy – Szerokim gestem ręki wskazała fasadę domu, która płonęła barwnym światłem lampek. – Po prostu odpowiednio nastawiłem przełącznik. – Zrobił pan dużo, dużo więczej. – Janka pogroziła mu palcem. Jej oczy były pełne życia. – Może w nagrodę za naprawienie światełek i za uruchomienie szamochodu mojej córki, napiłby się pan ajerkoniaku? Tim roześmiał się, świadom tego, że Laura cały czas obrzuca ich gniewnym spojrzeniem. – Z największą przyjemnością. Wiedział już na pewno, że wbrew nastawieniu Laury Jankę ma po swojej stronie. Tim rozpiął w kurtce dwie najwyższe sprzączki i ruszył do jasno oświetlonego domu. Był przekonany, że zdobędzie Laurę Lekawski, choć w tym momencie wydawało się to jeszcze mało realne. W salonie Tim ujrzał dwumetrowej wysokości drzewko, niebywale bujne i symetryczne. – Piękna choinka – odezwał się do Robbie’ego. Dzieciak, nie patrząc nawet na choinkę, wzruszył ramionami. – Sztuczna – mruknął, kiedy jego babcia wyszła do kuchni. – Ale za to jest ładna i praktyczna – dodała Laura. I na dłuższą metę dużo tańsza, dodała w myślach. Jednakże, przyznawała w

duchu, brakuje upojnego zapachu żywej choiny, który w czasach jej dzieciństwa przenikał cały dom. Poczuła nagle wyrzuty sumienia, że pozbawiła własne dziecko tego rodzaju wspomnień. Robbie sprawiał wrażenie, jakby chciał kopnąć drzewko. – Ale sztuczna – upierał się z nadąsaną miną. Tim przystanął i przez chwilę z uwagą obserwował choinkę. – Czasami rzeczy sztuczne są równie dobre jak prawdziwe – oświadczył. – A często nawet lepsze. – Jakie na przykład? – zaperzył się chłopiec. – Na przykład wyprawa do lunaparku, podczas której czujesz się jak w prawdziwym statku kosmicznym. Robbie natychmiast zrozumiał, o czym mówi Tim. Był w wesołym miasteczku przed tygodniem. Stanowiło to część planu jego matki, żeby zrekompensować chłopcu przykrości wynikające z przeprowadzki do południowej Kalifornii. Chłopiec uśmiechnął się, lecz natychmiast przypomniał sobie, że w czasie tych świąt nie będzie śniegu, że nie będzie obserwował, jak z nieba spadają cicho białe płatki, że nie będzie chwytał ich językiem. – Naprawdę? – burknął pogardliwie. Laura skrzyżowała ręce na piersiach. Zastanawiała się, co też Tim wymyśli, żeby zrobić jej na złość. – Przeżywasz dreszcz emocji unikając przy tym wszelkich niewygód. Robbie zmarszczył czoło. Był najwyraźniej zmieszany. – Niewygód? – spytał. Tim kątem oka dostrzegł, że z kuchni wyszła Janka z wielkim dzbanem w rękach. Przystanęła i najwyraźniej czekała na wyjaśnienia gościa. – Choroby lokomocyjnej. Ciasnoty. Nieważkości. – Tim zniżył głos, żeby jego słowa brzmiały jeszcze poważniej. – Nie musisz się martwić, czy statek dobrze wyląduje. Z zadowoleniem stwierdził, że na twarzy Laury pojawił się cień uśmiechu. Zdobywał punkty bez względu na to, czy dziewczyna życzyła sobie tego, czy nie. Robbie popatrzył na choinkę z nowo rozbudzonym zainteresowaniem. Wyraz twarzy Janki, kiedy zbliżała się do Tima, wyraźnie mówił, że jest olśniona jego odpowiedzią. Popatrzyła Timowi w oczy, a następnie wskazała głową wnuka. – Jeszt pan w tym dobry. Tim spojrzał w dół, na swój kostium, a następnie przeniósł spojrzenie na Jankę. – Na tym polega moja rola. Święty Mikołaj wie wszystko o sztuczkach i czarach.

Rozdział czwarty Timowi stanęły świeczki w oczach, kiedy palący ajerkoniak spłynął mu do żołądka. Chrząknął zastanawiając się, czy pozostały mu jeszcze struny głosowe. Janka bacznie go obserwowała. Wykonał kubkiem gest w stronę Laury. – Czegoś takiego w sklepie nie kupisz, prawda? Laura nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. – Nie, nie kupisz. Janka dała ręką znak, że powinien dokończyć trunek. Kiedy posłusznie wypełnił to polecenie, oświadczyła: – To według mojego własznego przepiszu. Chodź ze mną do kuchni, to dosztaniesz nasztępną porcję. Tamtej było już za dużo, pomyślała Laura, nie ruszając się z miejsca. – Chodź z nami, córeczko – dodała Janka, nie odwracając się nawet w stronę dziewczyny. Laura wiedziała, że koniecznie musi zakończyć tę farsę. Nie powinna wcale iść do kuchni. Ostatecznie nie jest już dzieckiem, któremu mówi się, co ma robić. Nie, wcale nie musi iść z nimi do kuchni! Ale poszła. Nawet przed sobą nie ważyła się przyznać, że w gruncie rzeczy chciała tam iść. Pocałowała Robbie’ego w czubek głowy. Uwagę chłopca bez reszty pochłaniała kolejna bitwa, jaką toczyli jego ołowiani żołnierze. – Szykuj się do spania, synku – powiedziała. Dziecko popatrzyło w stronę kuchni. – Nie chcę jeszcze spać. Chcę zostać z wami. Tego jestem pewna, pomyślała Laura. – O tej porze powinieneś już dawno być w łóżku. – Mamusiu, przecież jest piątek – odparł z kwaśną miną Robbie. Laura wskazała ręką schody. – Marsz na górę. Zaraz przyjdę powiedzieć ci dobranoc. – Dobrze. – Przez pół minuty chłopiec miał przygnębioną minę, aż w końcu wymyślił nową zabawę dla żołnierzyków i wtedy dopiero grzecznie pomaszerował na górę. Przy odrobinie szczęścia matka nie tak szybko przyjdzie do jego pokoju i Robbie będzie mógł dłużej pobawić się w wojnę. Laura westchnęła i ruszyła za Janką i Timem. Jej matki, kiedy coś już zaczęła, nie sposób było powstrzymać i najlepsze, co Laura mogła uczynić, to uzbroić się w cierpliwość i jakoś tę burzę przeczekać. Idąc do kuchni wmawiała sobie, że jeśli tam nie pójdzie, to do północy matka ustali z Timem, jaki posag dostanie jej córka. Poza tym nie chciała zostawiać Janki sam na sam z nieznajomym. Wmawiała sobie wiele rzeczy.

Wszystko poza prawdą. Janka krzątała się przy kuchence, była w nieustannym ruchu. Cały czas zdejmowała coś z palników, stawiała na nich nowe garnki, co chwila pochylała się nad piekarnikiem. Starsza kobieta przed świętami była zajęta w kuchni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A mnie przez to tylko przybywa na wadze, pomyślała ponuro Laura przesuwając dłońmi po biodrach. Laura niechętnie spojrzała na siedzącego przy stole Tima. Musiała z przykrością stwierdzić, że ów nieproszony gość miał swoje zalety. Zwłaszcza kiedy się uśmiechał. Jego na pół łobuzerski, na pół dziecinny uśmiech sprawiał, że trudno mu było nie ufać. Ale Laura mu nie wierzyła. Rzeczy nie zawsze są takie, jakimi się wydają na pierwszy rzut oka. Prawdy tej gorzko doświadczyła na własnej skórze. Mężczyzna odwrócił się w jej stronę. – Twoja matka jest czarująca. Laura rozejrzała się po kuchni i widząc, że nie ma gdzie się podziać, usiadła naprzeciwko Tima. Holt pochylił się w jej stronę i ściszając głos powiedział: – Twoja matka ma pewne kłopoty z angielskim, prawda? Laura, na przekór sobie, roześmiała się. – Mama przybyła do Ameryki, kiedy miała dwadzieścia kilka lat. Niektórych słów czy zgłosek nie jest w stanie poprawnie wymówić. Stąd zresztą Robbie jest Robbie, a nie Stephen. – Laura uśmiechnęła się na wspomnienie wojny, jaka wybuchła między nią a matką przy wyborze imienia dla dziecka. – Nie potrafi poradzić sobie z językiem. Laura odwróciła twarz czując, że na widok jego oczu robi się jej nieznośnie gorąco. Tim popatrzył na trzymany w obu dłoniach kubek. Ajerkoniak ciągle jeszcze szumiał mu w głowie. – Nie wydaje mi się, żeby miała kłopoty z językiem. Laura odruchowo skinęła głową. Jej matka, kiedy zaczęła mówić, potrafiła robić to godzinami. – Czasami gada jak katarynka. Tim nie był pewien, czy Laura stara się go przeprosić za matkę, czy też nie. W każdym razie, w jego odczuciu nie było żadnych powodów do wstydu. – Przypomina mi ciotkę Elisabeth. Laura nie chciała nic więcej wiedzieć o Timie. Im mniej się wie o człowieku, tym mniej jest powodów do sympatii. A ona pragnęła tylko, by mężczyzna wyniósł się z jej domu na dobre. – Ciotka Elisabeth, jak cała twoja rodzina, mieszka w Santa Barbara? – spytała Laura. Ciekawość okazała się silniejsza od rozsądku.

– Tak... – Miał czas tylko to powiedzieć, gdyż zbliżyła się Janka. W uzbrojonych w rękawice dłoniach trzymała tacę ze świeżo upieczonymi ciasteczkami. Ostrożnie postawiła ją na stole między Timem a Laurą. – Czy wiesz, że Laura prowadzi właszną firmę? – Janka potrząsnęła delikatnie tacą, żeby rozdzielić ciasteczka, i rzuciła Timowi chytre spojrzenie. Mężczyzna nie potrafił zapanować nad łakomstwem i wziął ciasteczko, które jednak natychmiast rzucił z powrotem na tacę. A teraz matka opowie o ostatniej wizycie u dentysty, pomyślała Laura. – Mamo, jego nie obchodzi moja firma – powiedziała ostro. – Wręcz przeciwnie, bardzo mnie to interesuje. – Ciasteczka ciągle jeszcze były zbyt gorące, żeby utrzymać je w palcach. – Jaka branża? Zdeterminowana Laura wzruszyła ramionami. No cóż, niech wie. pomyślała. – Usługi biurowe. Przepisywanie na maszynie, prowadzenie ksiąg... – Unosząc dłonie wykonała placami ruch, jakby pisała na maszynie. Natychmiast jednak się opanowała. Co we mnie wstąpiło, że opowiadam to z takim zapałem, pomyślała. – Takie tam różne głupstwa. Tim nie zrozumiał jej zakłopotania. – Drobne usługi są bardzo ważne. Laura buntowniczo poderwała brodę do góry, w oczach zapaliły się jej ognie. – Ależ wiem o tym i bardzo je cenię! W rzeczywistości była dumna z tego, co robi, z interesu, który sama rozkręciła i prowadziła. Obecnie pracowały już dla niej trzy dziewczyny. – Przepraszam – powiedział Tim i popatrzył na Jankę. – Czy ona zawsze jest taka drażliwa? – Wcale nie. – Janka skończyła właśnie przekładać ciasteczka na świąteczną plastikową tacę, którą miała od lat. – Myślę, że to twoja osoba robi z niej nerwusza. – Z aprobatą poklepała Tima po ramieniu i skinęła głową. – To bardzo dobrze. Laura pomachała dłonią przed twarzą matki. Nienawidziła, kiedy ktoś rozmawiał o niej tak, jakby była nieobecna. – Mamo, ja żyję, dobrze się mam i jestem tutaj – oświadczyła z gniewem. Janka przesłała córce szeroki, serdeczny, pełen wyrozumiałości uśmiech. – Oczywiście, kochanie, że jeszteś. Proszę, poczęsztuj szę ciaszteczkiem. – Nie chcę żadnych ciasteczek – warknęła Laura, ale ze zdumieniem obserwowała, jak Tim pałaszuje piąte ciastko. A każde z nich było olbrzymie! Gdzie on to wszystko mieści? – zastanawiała się dziewczyna. Ciekawe, czy to jego brzuszysko jest sztuczne? – Potrzebuję kogoś do wykonania pewnego zlecenia komputerowego. –

Kątem oka dostrzegł aprobujący, pełen zadowolenia uśmiech Janki. Laura wyciągnęła się w krześle, założyła ręce na piersi i popatrzyła na Tima. – A co wspólnego ma święty Mikołaj z komputerami? – zapytała. – Lauro, żyjemy w latach dziewięćdzieszątych dwudziesztego wieku – parsknęła Janka. I po kiego diabła ona to wszystko komplikuje? – pomyślała starsza kobieta. Przecież od razu widać, że ten mężczyzna stracił dla niej głowę. A i sama Laura, bez względu na to, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, jest pod jego urokiem. W przeciwnym razie nie przekroczyłby progu tego domu. Oboje świetnie sobie zdają sobie z tego sprawę. Więc czemu Laura staje okoniem? Czemu nie chce chwycić szansy, jaką daje jej Tim? Bo się boi. Tamten typek, ojciec Robbie’ego, wystraszył Laurę śmiertelnie. Nie przestaje się bać... Trzeba ją pchnąć. Po to właśnie ma się matkę. – Nawet święty Mikołaj jeszt szkomputerowany – powiedziała, mrugając jednocześnie porozumiewawczo do Tima. – Skomputeryzowany, mamo – poprawiła odruchowo Laura. – Ma to po szwoim ojcu – powiedziała Janka pełnym wyrozumiałości tonem. Tim przesłał jej najbardziej współczujące spojrzenie, na jakie było go stać. – Też zawsze panią poprawiał? – Nie, ale uważał, że ma rację – odparła z pełnym samozadowolenia uśmiechem. – Nie wyprowadzałam go z błędu. Tim nie wątpił, że tak właśnie było. Z całą pewnością pan Lekawski nie miał najmniejszych szans w konfrontacji z żoną. Tim podjął natychmiastową decyzję. Shirley należy się urlop. Od dawna już skarżyła się, że zbyt mało czasu poświęca rodzinie. Trzeba więc jej zajęcia przekazać Laurze. Wyszczerzył zęby. Ostatecznie jest dyrektorem przedsiębiorstwa. Może zatrudnić każdego, kto mu się spodoba. – Jak myślisz, Lauro, jutro o dwunastej w południe? – spytał. Dziewczyna ciągle była przekonana, że to jakiś żart. Ale pieniędzy potrzebowała naprawdę. Te rachunki napływające ze wszystkich dosłownie stron, trzy osoby do wyżywienia... – Ma pan bardzo nietypowe godziny pracy, panie Holt. – Zgadza się. – Moje dziewczęta mają już zajęty przyszły tydzień. – Wystarczy mi pani. W sposobie, w jaki wypowiedział te słowa, było coś, co sprawiło, że Laurze przeszedł po krzyżu dreszcz. – Muszę sprawdzić w moim terminarzu – odparła Laura, nie chcąc

okazywać nadmiernego entuzjazmu. Bo tak naprawdę jestem go kompletnie pozbawiona, pocieszyła się w duchu. Sama nie wiedziała, dlaczego tak rozpaczliwie starała się samą siebie o tym przekonać. Naraz uświadomiła sobie, że obok stoi matka, ciągle z tacą w rękach. Mina Janki nie miała w sobie nic anielskiego i nic dobrego nie wróżyła. – Słucham? – Lauro, przecież w szoboty nie pracujesz. Ku uldze dziewczyny Tim nie skomentował uśmiechem tego oświadczenia. – Ale chwilowo, niestety, mam nawał pracy – wycedziła. – A poza tym mam inne, osobiste zobowiązania. – Nie masz – odparła z uporem Janka. – Wczoraj rano zosztawiłaś na kanapie otwarty terminarz. Szobotę masz wolną. Tim zdecydował, że należy interweniować. – Bardzo mi na tym zależy, Lauro. To pilna i terminowa praca, a moja sekretarka zachorowała. Jestem w dramatycznej sytuacji. Nie wierzyła mu za grosz. – Może pan mówić tak długo, aż spuchnie. – Dobrze płacę. – Świetnie. Nie jestem wcale tania. Tym razem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Nigdy w to nie wątpiłem. Laura nie wiedziała, czy Tim stroi sobie z niej żarty, czy mówi poważnie. Zacięła usta i opanowała się. Rozpaczliwie potrzebowała pieniędzy. Interesy nie szły najlepiej i mogła się umówić z nim na następny dzień. Może zdoła jednak zarobić na kolejkę dla Robbie’ego? Może gra jest warta świeczki? Chłopiec pytał już matkę o tę kolejkę, ale ona nie była pewna, czy wydatek ten nie przekroczy jej budżetu. „Święty Mikołaj" mógłby zapewnić dziecku prezent. Popatrzyła na Tima. – Zgoda, przyjdę do pana. Tim wyjął z kieszeni marynarki portfel, wyciągnął wizytówkę, na której odwrocie napisał domowy adres i numer telefonu. – W weekendy pracuję w domu – wyjaśnił. Pochylił się, żeby podać wizytówkę Laurze, ale nieoczekiwanie kartonik znalazł się w rękach Janki, która schowała go do fartucha. Poklepała się po kieszeni. – Tak będzie lepiej – wyjaśniła w odpowiedzi na pytające spojrzenie mężczyzny. – Ona czaszami lubi gubić różne rzeczy. Teraz Tim był już pewien, że Laura się u niego stawi. Skinął Jance głową. – Dzięki. Sądzę, że na mnie już pora – powiedział wstając. – I to najwyższa – dodała Laura nie ruszając się z krzesła. Dziewczyna