andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Fielding Joy - Granice uczuć

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :867.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Fielding Joy - Granice uczuć.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fielding Joy Liz
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

Joy Fielding Granice uczuć Przełożyła z angielskiego Barbara Korzon Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Przedstawione w niej postaci, miejsca i wydarzenia są albo wytworem wyobraźni autorki, albo zostały użyte w fikcyjnym kontekście i jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących bądź zmarłych, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

Część pierwsza Przeszłość ROZDZIAŁ I — Czy mógłby pan powiedzieć konkretniej, co ma na myśli, mówiąc o dziwacznym zachowaniu żony? — Konkretniej?... — Tak — uśmiechnął się obrońca z dobrze wystudiowaną cierpliwością. W jego świetnie modulowanym głosie brzmiało pełne zrozumienie dla trudnej sytuacji klienta. — Proszę podać nam jakieś przykłady tego, co pan nazywa dziwacznym zachowaniem żony w ciągu paru ubiegłych lat. — Ach tak. Oczywiście. Donna Cressy, sztywno wyprostowana na twardym sądowym krześle, beznamiętnie obserwowała mężczyznę zajmującego miejsce dla świadków. Ten człowiek, trzydziestoośmioletni Victor Cressy, starszy od niej prawie o pięć lat, zdążył już do tej pory rozbić w pył i proch cały jej wizerunek własny, by teraz z kolei zająć się unicestwianiem smętnych resztek pozostałych po kremacji ich sześcioletniego związku. Każde wypowiedziane przez nią zdanie, każdy ton jej głosu, każdy najdrobniejszy niuans w zachowaniu poddane zostaną takiej wiwisekcji, że prawdziwy obraz ich stosunków przestanie istnieć. Właściwie już przestał. Pozostała jedynie wersja jej męża. No ale cóż — omal nie uśmiechnęła się na tę myśl — dlaczego ich rozwód miałby różnić się od małżeństwa? Popatrzyła mu w twarz, myśląc, iż wiele kobiet na widok dawnych kochanków często odczuwa zdumienie: co ja w nim takiego widziałam? Z nią było inaczej — widziała to samo co kiedyś: konwencjonalnie przystojną, ba, nawet szlachetną twarz o myślących błękitnych oczach, ciemne, prawie czarne włosy, pełne usta, zarys szczęki znamionujący wrażliwość, ale i zdecydowanie. I ten jego głos — władczy, a jednocześnie tak pełen respektu. Jak on to robi? — Przestała prowadzić samochód — oznajmił z nutą szczerego zdumienia. Jakby w żaden sposób nie mieściło mu się to w głowie. — Jak to: przestała? — natychmiast włączył się adwokat. — Czyżby pani Cressy miała jakiś wypadek? Dobry jest, pomyślała Donna. Victor twierdził, że najlepszy na Florydzie. No i nic dziwnego. Zawsze chciał mieć wszystko, co najlepsze. Z początku podziwiała u niego tę cechę, później zaczęła nią gardzić. Zabawne, w jak szybkim tempie to, co się kocha, może stać się przedmiotem szyderstwa. Zabawne, jak ten stary wyjadacz, adwokat Victora, potrafił wyćwiczyć swojego klienta: wszystkie ich kwestie wydają się tak spontaniczne, jakby je wypowiadali po raz pierwszy! Wiedziała od swego obrońcy, że dobry adwokat nigdy nie zada pytania, na które by już nie znał odpowiedzi. Jej adwokat także uchodził za dobrego, choć nie tak dobrego jak tamten.

— Nie. Nigdy nie miała żadnego wypadku — oświadczył Victor. — Prowadziła samochód od szesnastego roku życia i o ile mi wiadomo, ani razu nie miała najdrobniejszej stłuczki. — A zaraz po ślubie... często jeździła? — Cały czas. Na naszą drugą rocznicę kupiłem jej małą toyotę. Była uszczęśliwiona. — I nagle tak po prostu przestała jeździć? — Właśnie. Ni z tego, ni z owego. — Czy jakoś to panu wyjaśniła? — Powiedziała tylko, że nie chce już więcej prowadzić samochodu. Ed Gerber, tak nazywał się prawnik Victora, uniósł brwi, marszcząc równocześnie czoło i sznurując usta. Zdaniem Donny musiała to być trudna sztuka. — Kiedy to się stało? — Jakieś półtora roku temu. Nie, zaraz, może trochę więcej niż półtora... Była wtedy w ciąży z Sharon, a nasza córka ma teraz szesnaście miesięcy. Tak, było to chyba dwa lata temu — odrzekł świadek głębokim głosem. Z jakąż bolesną zadumą! — I rzeczywiście od tego czasu nie jeździ? — Z tego, co mi wiadomo, nie. — Iz tego, co panu wiadomo, nie zdarzyło się nic takiego, co można by uznać za powód owej decyzji? — Istotnie. Ja... — Victor zawahał się lekko, jakby spierając się z sobą, czy warto kontynuować ten wątek — widziałem raz żonę, jak siada za kółkiem, było to chyba rok temu, kiedy myślała, że śpię... — Że pan śpi? Która to była godzina? — Trochę po trzeciej nad ranem. — O tej porze była poza domem? Co można robić o trzeciej w nocy? — Sprzeciw! — krzyknął pan Stamler, adwokat Donny. Był tej samej wagi i wzrostu co Ed Gerber. Wiek obu także się zgadzał. Mogliby śmiało zamienić się rolami, tyle że zdaniem Victora Ed Gerber był jednak lepszy. — Przepraszam. Sformułuję to inaczej. Panie Cressy, w co ubrana była pańska żona? — Miała na sobie koszulę nocną. — A gdzie w tym momencie były dzieci? — W domu. Spały. — Zechce pan opisać szczegółowo wszystko, co pan wtedy widział. Na twarzy Victora odbiło się zakłopotanie. Szczere, uznała Donna. Wybacz im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią, westchnęła w duchu. Victor przysiągł mówić prawdę, no i mówi prawdę, a że jest to jego prawda, tak jak on ją widzi i rozumie, cóż... Jej szansa nadejdzie później. Ostatnia szansa. — Usłyszałem stuknięcie frontowych drzwi, więc wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem, że żona otwiera samochód i sadowi się za kierownicą. Pamiętam

swoje zdumienie. Zaskoczyło mnie to, że zdecydowała się znowu jeździć, a jeszcze bardziej, że o tej porze. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o jej związku z doktorem Segalem. — Sprzeciw. Nie istnieje żaden dowód na to, że pani Cressy miała zamiar spotkać się tej nocy z doktorem Segalem. — Podtrzymuję. — Sędzia. Tej samej wagi i wzrostu co obaj obrońcy. Chyba ze dwadzieścia lat starszy. — Czy pani Cressy rzeczywiście gdzieś pojechała? — Nie. Włożyła kluczyk do stacyjki i włączyła silnik, ale potem siedziała już tylko za kierownicą, jakby nie umiała ruszyć. No i zaczęła się trząść. Na całym cielec Trwało to dłuższą chwilę. W końcu wyłączyła silnik, wysiadła i poszła do domu. Pobiegłem do salonu zobaczyć, czy dobrze się czuje, no i stwierdziłem, że płacze. Spytałem ją, co się stało... — I co ona na to? — Kazała mi wracać do łóżka, a sama poszła do swego pokoju. — Mieliście osobne sypialnie? — Tak. — Powiedziane to zostało z głębokim zażenowaniem. — Dlaczego? — Donna sobie tego życzyła. — Od samego początku? — Nie, skądże! — słowom tym towarzyszył uśmiech. — Proszę nie zapominać, że mamy dwójkę dzieci. — Ed Gerber uśmiechnął się współczująco, nawet sędzia zdobył się na uśmiech. Jedynie Donna nie okazała ani krzty emocji. — Oznajmiła mi twardo — kontynuował Victor — że nie będzie już ze mną sypiać. Było to w dniu, gdy stwierdziła, że po raz drugi jest w ciąży. — Czy ta decyzja była dla pana czymś zaskakującym? — Nieszczególnie. W tej sprawie żona już od dłuższego czasu przeważnie mówiła „nie”. Z wyjątkiem rzadkich okazji. —Victor uśmiechnął się jak zbity szczeniak. Donna miała ochotę dać mu w zęby. — A więc żona odmawiała współżycia seksualnego? — Tak — zabrzmiało to prawie niedosłyszalnie. — Podała panu jakiś powód? I czemuż to tak bardzo interesują go powody? — zgryźliwie pomyślała Donna. — Z początku mówiła po prostu, że jest zbyt zmęczona. Męczy ją opieka nad dzieckiem, znaczy się, nad Adamem. Ma teraz cztery latka. Donna szeroko otworzyła oczy. Nie chodziło już o to, że tak przekonywająco sprzedawał swoje „prawdy”. Wiedziała, że umie to robić. Zwierzył jej się kiedyś, że potrafiłby sprzedać wszystko, nawet piasek Arabom, i rzeczywiście przez pięć ubiegłych lat był najlepszym agentem ubezpieczeniowym „Prudentialu”. Teraz jednak była świadkiem niesamowitej wprost transformacji: oto rodowity jankes z Connecticut, przeflancowany do Palm Beach zaledwie osiem lat temu, przeobraził się na jej oczach w autentycznego południowca! Nawet w jego sposobie

wymawiania głosek słychać było przeciągłą południową miękkość. Brzmiało to tak prawdziwie, że nawet ona przez moment skłonna była uwierzyć w tę nową tożsamość. Jak to on się wyraził? „Męczy ją opieka nad dzieckiem, znaczy s i ę, nad Adamem.” Do licha, Victor Cressy nigdy w życiu nie użył zwrotu „znaczy się”! I to czułe dopowiedzenie — „ma teraz cztery latka” — dosłownie kapnęło mu z gęby jak wielka kropla melasy! A ona prawie dała się na to złapać! Zauważyła, że i z sędzią dzieje się to samo — i ogarnęła ją panika. Mel! Obejrzała się za siebie: był, siedział na swoim miejscu. Uśmiechnął się do niej, lecz z wyrazu jego twarzy widać było, że jest równie jak ona zaskoczony występem Victora. Kiedy znowu spojrzała w stronę miejsca dla świadków, naszła ją straszna myśl, myśl, której uparcie nie dopuszczała do siebie od chwili, gdy postanowiła rozstać się z mężem: że on może wygrać. Mniejsza o rozprawę rozwodową; nie dbała o to, czy przylgnie do niej piętno cudzołóstwa (przyznała się zresztą do zdrady małżeńskiej), lecz nagle w tym miodopłynnym Victorowym głosie wyczuła nader realną groźbę: że mogą jej odebrać dzieci, jedyne istoty, dzięki którym udało jej się przetrwać te ostatnie okropne lata, nie tracąc przy tym zdrowych zmysłów. Nie tracąc zdrowych zmysłów? Zdaniem Victora było wręcz przeciwnie. — Potem naturalnie wciąż chorowała — dobiegły ją jego słowa. — Chorowała? — Tak, łapiąc jedno przeziębienie po drugim. Jak nie bronchit, to grypę. Całymi dniami leżała w łóżku. — Kto zajmował się wtedy dziećmi? — Nasza sąsiadka, pani Adilman. Jest wdową, więc chętnie do nas przychodziła. — Czy pani Cressy zasięgała porady jakiegoś lekarza? Uśmiech Victora stał się zręczną mieszaniną ironii i żalu. — Z początku chodziła do naszego lekarza rodzinnego, doktora Mitchelsona, ale odkąd przeszedł na emeryturę, konsultowała się już tylko ze swym położnikiem, doktorem Harrisem. Do czasu, gdy poznała doktora Segala. Wtedy on nagle został naszym lekarzem rodzinnym. — Doktor Melvin Segal? — Tak. — To on leczył pańską żonę? — I dzieci. — Jak to? Pańskie dzieci nie miały swojego pediatry? Po raz pierwszy podczas tej rozprawy Victor gniewnie podniósł głos. Musiało to wywrzeć pożądany efekt. — Miały doskonałego pediatrę! Najlepszego w mieście. Doktora Paula Wellingtona. Ale Donna uparła się nagle, żeby to doktor Segal opiekował się Adamem i Sharon. — Czy jakoś to uzasadniła? — Ach, znowu te uzasadnienia! — Niezbyt przekonująco.

Ed Gerber zaczerpnął oddechu. Niczym ów wędrowiec z poematu Roberta Frosta dotarł właśnie do zbiegu dwóch ścieżek, a wybrać mógł tylko jedną. Którą? Pójść dalej szlakiem cudzołóstwa czy zapuścić się głębiej w ten drugi, prowadzący, jak to określił na wstępie, ku dziwnemu zachowaniu pozwanej? Dróżka poczytalności czy raczej jej braku, co zamierzał wkrótce udowodnić, wydawała mu się wygodniejsza. Uznał przy tym — inaczej niż bohater poematu — że zawsze może zawrócić. Ścieżka zdrady nie ucieknie. — Do sprawy lekarza wrócimy za chwilę, panie Cressy — zadecydował, unosząc brwi i dziwacznie układając wargi. — Teraz chciałbym skoncentrować się na tym, co wydawało się panu szczególnie osobliwe w zachowaniu żony. Czy może pan nam podać jeszcze parę przykładów? Victor zerknął przelotnie na Donnę, po czym schylił głowę. — Cóż... — zaczął bardzo powoli — zaraz po urodzeniu Sharon żona stwierdziła, że wygląda okropnie, wprost nie może na siebie patrzeć, i postanowiła zmienić kolor włosów. — W tym akurat nie widzę nic nadzwyczajnego — zauważył adwokat, parskając życzliwym śmieszkiem. Świadek przytomnie przeczekał wtręt swego obrońcy (z pewnością także dokładnie zaplanowany) i bez uśmiechu podjął rozpoczęty wątek, stopniowo przyspieszając tempo opowieści. — Ja też tak z początku myślałem. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że ja osobiście wolę włosy długie i naturalne, a żona świetnie znała moje upodobania. Pauza. Na użytek sędziego. Niech to sobie dobrze zapamięta. Spryciarz, pomyślała Donna. Specjalnie zrobiłam mu na złość, zmieniając kolor włosów, który tak uwielbiał! — Z początku — podjął po pauzie — były to tylko jaśniejsze pasemka. Niezbyt dużo. Przy jej ciemnobrązowych włosach wyglądało to nie najgorzej, cóż, kiedy po tygodniu doszła do wniosku, że jej to nie zadowala. Żadna różnica w porównaniu z tym, co było przedtem. No więc teraz już zrobiła tyle tych pasemek, że z naturalnego koloru pozostały jej gdzieniegdzie tylko resztki. Ale i tego było nie dość. Skoro nadal ma mieć długie włosy, lepiej będzie, orzekła, ufarbować wszystkie na blond. Z tej operacji wyszła prawie biała, ale wkrótce zaczęła narzekać, że taki kolor okropnie żółknie od słońca, więc zmieniła go na „poziomkowy” blond, a po dwóch tygodniach na rudy. — Znów zrobił pauzę, by nabrać oddechu. Donna pamiętała, o co chodziło z tym rudym: chciała wyglądać jak Tina Louise. Niestety, jeżeli już kogoś przypominała, to chyba zabiedzone dziecko z sierocińca. — Rudość — kontynuował jej mąż — przetrwała nie dłużej niż wszystkie poprzednie odcienie. Podobnie kasztan, a potem czerń. W tym momencie jej włosy były już w takim stanie, że je musiała podciąć. Skróciła je więc do ramion,

przywracając im zarazem naturalną barwę, taką jak ma teraz. Wyglądała świetnie. Wyraziłem jej swe uznanie, a następnego dnia rano w pierwszej chwili nie poznałem własnej żony! Tak wyglądali więźniowie obozów koncentracyjnych. Donna własnoręcznie wystrzygła sobie włosy prawie do samej skóry, przez co wydawała się jeszcze szczuplejsza, a już wcześniej wychudła na patyk — zakończył, kręcąc głową z wyrazem skrajnego oszołomienia. — Co przyjaciele żony sądzili o tych ciągłych zmianach? — pospieszył spytać adwokat. Donna zauważyła, że jej własny prawnik czujnie nadstawia ucha, gotów interweniować w razie zacytowania czyichkolwiek opinii. Victor zręcznie ominął tę rafę: — W tej fazie naszego związku moja żona nie miała przyjaciół. W każdym razie takich, którzy odwiedzaliby ją w domu. — Znacząco zawiesił głos, zerkając ukradkiem na Mela. — Pani Adilman spytała mnie pewnego razu, czy z Donną wszystko w porządku. — Sprzeciw! Zasłyszane. — Podtrzymuję. Victor zamilkł, wyczekując wyraźnie odpowiedniej wskazówki swojego obrońcy, co ten niezwłocznie uczynił, delikatnie podsuwając mu właściwy trop. — Co pan, panie Cressy, myślał o tych eksperymentach? — Przez pewien czas miałem nadzieję, że jej to przejdzie. Słyszałem, że kobiety po porodzie czasami trochę wariują... — Sprzeciw, wysoki sądzie! To doprawdy niedopuszczalne... — Podtrzymuję. Panie Gerber, wkracza pan na bardzo śliski grunt. Zgromiony prawnik okazał stosowną skruchę. Pochylił głowę i w tej pozycji jął zadawać kolejne pytania. — Proszę powiedzieć, czy sytuacja poprawiła się z czasem? — Nie. Uległa zmianie na gorsze. Donna poczuła, że cierpnie jej stopa. Bez paniki, powiedziała sobie. Jak to mawiała jej matka? Najciemniej jest zawsze przed świtem. Poruszyła nogą i uśmiechnęła się lekko, czując powracające krążenie krwi. Jeszcze nie umarłam i będę się bronić. Zauważyła, że Victor dostrzegł jej uśmiech i oczy mu się zwęziły. Aha, zastanawia się, co to znaczy, i ma jej za złe. Odpieprz się ode mnie, pomyślała z furią. Z rozkoszą wykrzyczałaby mu w twarz te słowa. Niestety, nie wolno jej tego zrobić, jeśli chce dowieść sądowi, że nadaje się na matkę, że potrafi utrzymać i wychować dzieci, które wydała na świat. Gdzieś w tle monotonnie szemrał głos Victora opisującego sądowi prawdziwe bądź urojone zniewagi i upokorzenia, które zmuszony był znosić. Nie chciała spotykać się z ludźmi. Nie życzyła sobie zabawiać jego współpracowników czy potencjalnych klientów, a jeśli już czasem decydowała się pójść z nim na jakieś przyjęcie, miał z nią prawdziwy krzyż Pański. Bo albo zachowywała się arogancko i agresywnie, dosłownie ociekała jadem, albo dla odmiany przez cały wieczór nie raczyła otworzyć ust. Jej reakcji nie sposób było przewidzieć. Nigdy.

I jeszcze to jej sprzątanie. Włożył w tę historyjkę tyle autentycznego zdumienia, jakby wcale jej sobie nie przećwiczył, jakby mówił o tym po raz pierwszy. — Zaczęło się po narodzinach Sharon. Mała regularnie koło drugiej w nocy zaczynała wrzeszczeć i trzeba ją było nakarmić. Potem zasypiała, ale żona zamiast wracać do łóżka, brała się za porządki. W salonie, w jadalni, w kuchni... czasami myła tam nawet podłogę. Sharon wkrótce przestała budzić się w nocy, jednak Donna nadal robiła to samo. Wstawała koło drugiej lub trzeciej i przez następną godzinę snuła się po domu ze szczotką i ścierką. Wszedłem któregoś razu do kuchni i zobaczyłem, że zmywa naczynia. — Urwał na chwilę. — A mieliśmy przecież zmywarkę — zakończył ponurym tonem. Kim jest ta szalona kobieta, o której on opowiada?, pomyślała Donna. Dla wszystkich obecnych w tej sali jego żona musi być wariatką. I to mam być ja? Zaraz potem przyszedł jej na myśl moment, kiedy to nagle abstrakcyjne dotychczas pojęcie piekła nabrało dla niej całkiem konkretnej treści. Była wtedy dwudziestosześcioletnią samodzielną kobietą otoczoną całym rojem mężczyzn, wolną i niezależną. W dniu 4 Lipca grupa jej kolegów z Agencji Reklamowej McFaddona postanowiła urządzić weekendowy piknik, korzystając z nadmorskiego domu rodziców któregoś ze współpracowników (starsi państwo byli w tym czasie na wakacjach). Bawiła się fantastycznie, dopóki przy podziale zadań porządkowych nie wypadło jej zmywać naczyń. Czas od dwunastej do drugiej w nocy spędziła wtedy przy zlewie, jako że zmywarka — słusznie czy niesłusznie — również postanowiła zrobić sobie weekend. I kiedy tak stała przy zlewozmywaku z rękami czerwonymi od gorącej wody i detergentów, patrząc z niemą rozpaczą na kolejną górę brudnych talerzy i sztućców wnoszoną do kuchni przez rozchichotanych biesiadników, przypomniał jej się Camusowski „Mit Syzy- fa”. Odkąd jako studentka college'u przeczytała ten zbiór esejów, dość często powracała do niego myślą. Syzyf, bohater starogreckiego mitu, rozgniewał czymś bogów (nie pamiętała już, co to było), którzy wymierzyli mu srogą karę. Miał z woli Zeusa toczyć pod górę gigantyczny kamień, i to przez całą wieczność, bo gdy już sięgał szczytu, głaz zawsze osuwał się na dół. Albert Camus postawił tu sobie (i czytelnikom) pytanie z pozoru absurdalne: czy Syzyf był szczęśliwy? Jeszcze bardziej paradoksalnie brzmiała jego odpowiedź: tak, był szczęśliwy, wiedział bowiem z góry, że nigdy nie wtoczy kamienia na szczyt, nie ma więc żadnej nadziei na sukces. Lecz w tym właśnie, że wyzbył się wszelkiej nadziei, znalazł dla siebie ratunek. Znając i akceptując swoje przeznaczenie, stał się panem własnego losu. Wnioski, jakie wysnuła Donna z egzystencjalnej teorii Camusa, stojąc nad pełnym zlewem, w którym po jednej porcji brudnych naczyń natychmiast pojawiała się druga, były zgoła inne: jeśli piekło naprawdę istnieje i każdemu, kto żyje, przeznaczone jest jego osobiste piekło, to jej niewątpliwie wypadnie spędzić wieczność w kuchni! Myśl ta z taką siłą i tak plastycznie urealniła jej pojęcie

piekła, jak nigdy żaden kaznodzieja. Po raz pierwszy w życiu zlękła się śmierci. A teraz w tej nagiej, nieprzyjaznej sali opisano ją... —no cóż, z pozoru przynajmniej bardzo wiernie, szkoda tylko, że tak powierzchownie — jako maniaczkę czystości, która budzi się w środku nocy, żeby ręcznie zmywać naczynia, mając w kuchni sprawny automat. Czy tak zachowuje się kobieta panująca nad swoim życiem? Czy kobieta, co w ciągu dwóch miesięcy tyle razy zmienia kolor włosów — upodabniając się kolejno do Glorii Steinem, Lany Turner, Lucille Bali, Dorothy Lamour, na koniec zaś do Mii Farrow — ma prawo oczekiwać, że sąd powierzy jej opiekę nad dwójką malutkich dzieci? Nie, nie po tym, co tu usłyszała. A będzie tego więcej. Nie zaczęto jeszcze mówić o Melu i jej niewierności. O samych dzieciach i ich sytuacji. Victor był dopiero pierwszym świadkiem. Po nim niewątpliwie zjawią się następni i wszyscy będą ją potępiać, jedni z ubolewaniem, drudzy z oburzeniem. A ona może liczyć jedynie na siebie. Po raz drugi uśmiechnęła się smętnie — taki rozwód, jakie małżeństwo. Podchwyciwszy spojrzenie sędziego — z wyraźną uwagą studiował ten jej uśmieszek, jakże niestosowny w obecnych okolicznościach — odgadła, co o niej myśli: wariatka. Po chwili podniósł młotek i stuknął nim o pulpit, ogłaszając przerwę na lunch. Zanim zdążyła pomyśleć o podniesieniu się z krzesła, już stanął przed nią Victor z twarzą przyobleczoną w wyraz szlachetnej troski. — Możemy chwilkę porozmawiać? — Nie! — Zerwała się na równe nogi, gwałtownie odsuwając krzesło i rozglądając się za swym obrońcą. Był w końcu sali, rozmawiał z Melem. — Proszę cię, moja droga, nie bądź nierozsądna. Spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem: — A mogę być inna? Czy kobieta, którą tutaj opisałeś, we własnym mniemaniu nadzwyczaj uczciwie, jest w stanie działać racjonalnie? Zbyt wiele po mnie oczekujesz. Jak zwykle. — Zaczęła bezwiednie drapać się po lewym ręku, nad kciukiem. — Znów masz wysypkę? Opuściła rękę. — A ty o tym nie wspomniałeś! Nic straconego, dzień jeszcze młody, nie wątpię, że i tym się zajmiesz. — Z całych sił próbowała pohamować język, na próżno. — Och, i zapomniałeś powiedzieć, że mam hemoroidy od przesiadywania z książką na sedesie, chociaż mnie wciąż przestrzegałeś, że tak się to skończy. Głupia smarkula! — ostro trzepnęła się w rękę. Chwycił ją za tę rękę: — Proszę cię, Donna, co ty wyprawiasz! — A ja cię proszę, żebyś mnie puścił! Uczynił to bardzo niechętnie. — Zrozum, chcę po prostu oszczędzić ci bólu i upokorzeń. I tak będziesz ich miała dosyć. — Wycofasz wniosek o opiekę? Spojrzał na nią z zakłopotaniem: — Wiesz, że nie mogę tego zrobić. — Przecież to bzdura, że nie potrafię wychować własnych dzieci! Sam w to

nie wierzysz! — podniosła głos prawie do krzyku. Mel i pan Stamler przestali rozmawiać; Mel zaraz ruszył w jej stronę. — To także moje dzieci — przypomniał jej Victor. — Robię jedynie to, co uważam za słuszne. Mel stanął u jej boku. — Dobrze wiesz, że nie wygrasz. — Donna włożyła w te słowa więcej przekonania, niż go czuła. — Kiedy sędzia usłyszy moją wersję naszej historii, nie pozwoli odebrać mi dzieci. Victor przeszył ją i Mela wzrokiem pełnym nie skrywanej nienawiści. Z twarzy zniknął mu już wyraz troski, a jego głos utracił całą południową miękkość. Był teraz bezwzględnie jankeski»i ostry jak wiatr w Chicago. — Obiecuję ci — syknął przez zęby — że jeśli nawet wygrasz, gorzko tego pożałujesz. — Co to ma znaczyć? — krzyknęła, ale on zdążył już zrobić w tył zwrot. Zaraz też wyszedł z sali.

ROZDZIAŁ 2 Telefon zadzwonił trzy razy, nim wreszcie podniosła słuchawkę, widząc, że żaden z kolegów nie kwapi się tego zrobić. — Agencja reklamowa McFaddona. Donna Edmunds, słucham. Chwileczkę, sprawdzę, czy jest. Do ciebie, Scott. Jesteś? — szepnęła w stronę mężczyzny przy sąsiednim biurku. — Kto dzwoni? Mężczyzna czy kobieta? — Zdecydowanie kobieta — odrzekła z uśmiechem. — Sexy? — Zdecydowanie sexy. — Więc jestem, i to zdecydowanie — oświadczył kolega, wciskając guzik w swoim aparacie. Donna odczekała jeszcze trochę, a kiedy Scott Raxlen rzucił do telefonu uwodzicielskie „halo” okraszone seksownym przydechem, odłożyła słuchawkę. — Och tak, pani Camping, naturalnie — głos kolegi natychmiast się zmienił — zechce pani momencik poczekać? — Czym prędzej włączył inny przycisk i groźnie spojrzał na Donnę: — Piękne dzięki! Nie mówiłaś, że to klientka! — Nie pytałeś. — Co z ciebie za człowiek! Wiesz, że mam migrenę! — Ściśle mówiąc, kaca. — Ubaw był niewąski — powiedział z uśmiechem, wracając do przerwanej konwersacji z panią Dolores Camping. Za plecami Donny wykwitł tymczasem Irv Warrack. — Kiedyż to, złotko, wróciłaś do domu? I nad czym tak teraz ślęczysz? — Wyszłam przed tobą — przypomniała mu Donna. — A robię to — stuknęła palcem w szkic projektu reklamowego. — Dla Petersena. — Dobre! McFaddon będzie zachwycony. — Kpiar-sko zamarkował obracanie cygara w palcach. — Masz w tej firmie wspaniałą przyszłość, dziecinko. Co? — zdziwił się, widząc jej grymas. — Nie jesteś zadowolona? Donna odłożyła pióro. — Chyba jestem... w miarę zadowolona, ale bo ja wiem, czy do końca życia mam ochotę robić to, co robię? Nie jestem pewna. Czuję, że... no wiesz, że znalazłam się w punkcie zwrotnym — dodała z wahaniem, patrząc w życzliwe oczy kolegi. — Uważasz pewnie, że brzmi to zbyt pompatycznie? — Troszkę. Coś ci powiem, złotko — podjął konfidencjonalnym tonem, pochylając się nad jej biurkiem. — Ktoś, kto potrafił spłodzić takie dziełko, jak „Kondominia May-flower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów”, powinien już wiedzieć, co chce robić w życiu. Zrozumiano? — Donna parsknęła śmiechem. — Muszę iść — stęknął Irv, prostując plecy. — Dokąd? — Do domu. Jestem wykończony. Ty nie? — Popatrz, która godzina! Nawet do lunchu jeszcze kawał czasu.

— Tak późno? — Ruszył w stronę drzwi. — Koniecznie muszę się przespać. Wieczorem idę szaleć z twoją przyjaciółką. — Z Susan? — Aha. Fantastyczna dziewczyna. Zastąp mnie, dobra? A skoro już o tym mowa — rzucił, otwierając drzwi — jak tam twój chłopak? — Jaki chłopak? — Ten, na którego wczoraj gapiłaś się cały wieczór. Donna drgnęła: czyżby to było aż tak widoczne? — Wyszłam przed tobą, nie pamiętasz? — A, prawda. No cóż, miłego weekendu. — Zamknął za sobą drzwi. — Warrack już wybył? — Scott Raxlen skończył właśnie rozmowę z klientką. — Mądrze zrobił. — Wstał i przeciągnął swoje rosłe ciało. — Ja też idę do domu. Zająć się swoją głową. — Ludzie, co się z wami dzieje? — Donna omiotła wzrokiem opustoszałe biuro. — Wystarczy małe przyjęcie z okazji udanej kampanii... — Uhm, „Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów”... — ...i nazajutrz wszyscy są w proszku. Rhonda nie raczyła się nawet pokazać, Irv wybywa pięć godzin wcześniej, a teraz ty zamierzasz zrobić to samo. — Ej, Donna, co to za facet? — Jaki znów facet? — Ten, o którego pytał cię Irv. — Ciekawe, jak wy to robicie — Donna pokręciła głową. — Macie chyba po dwie pary uszu. — Kto to taki? — Nie wiem, nie mam pojęcia. Przedstawiono nas sobie i tyle. Potem zniknął. — No i bardzo dobrze. Uwierz mi, Donna, tak jest najlepiej. — Idź do domu, Scott. — Przystojniacha z niego, co? — Mówię ci, idź do domu. — Zastąpisz mnie? Donna machnięciem ręki wyprawiła go za drzwi. Pochyliła się znowu nad szkicem, ale pióro w jej palcach zawisło w powietrzu. Może by też iść do domu? Nie, nie powinna. — I dlaczego, do diabła, taka ze mnie pierwsza uczennica? — zapytała głośno. Zawsze na posterunku, do samego końca. No, może z wyjątkiem przyjęć. Ze wszystkich spotkań towarzyskich wychodziła zwykle przed innymi. Pomyślała o tej wczorajszej imprezie sponsorowanej przez zadowolonego klienta i natychmiast stanęła jej przed oczami twarz nieznajomego. Co za twarz!, westchnęła w duchu, sięgając po słuchawkę. Poczuła nagłą potrzebę pogadania o tym z kimś bliskim.

— Poproszę z Susan Reid. Dziękuję. Dobrze, zaczekam — powiedziała po kilku sekundach ciszy. Czemu nie? Wyglądało na to, że niewiele tu dziś zwojuje. — Wspaniale — rzuciła kpiąco, rozejrzawszy się po pokoju. — Sama jak palec. Co? Och, przepraszam, to nie do pani. Mówi pani, że jeszcze chwilkę? Dobrze, będę czekać. Po dalszych pięciu minutach Susan Reid podeszła wreszcie do telefonu. — Ależ trudno cię złapać — westchnęła Donna. — Wiszę na linii już z dziesięć minut. Ja tu ciężko pracuję, wiesz? Nie to co ty. — Słuchając usprawiedliwień przyjaciółki, przypadkiem spojrzała w wielkie panoramiczne okno wychodzące na malowniczą Royal Palm Road, biegnącą samym środkiem modnej dzielnicy Palm Beach. — Co mówisz? Och, wybacz, kochana, muszę kończyć. Teraz nie mogę rozmawiać. Co? Nie, nie! On jest tutaj, wyobrażasz sobie?! Jak to kto? On! Ten fantastyczny facet, którego wczoraj poznałam! Stoi pod moim oknem z czymś, co wygląda na butlę szampana... O Jezu, to naprawdę szampan i dwa kieliszki! Nie wierzę własnym oczom! Och, serce mi wali jak młotem. Naprawdę muszę już kończyć, on tu idzie! Nie do wiary! Pogadamy później, bywaj! Odkładała właśnie słuchawkę, gdy Victor Cressy wkroczył do biura. — Cześć — rzucił niedbale. Postawił na jej biurku kieliszki i zaczął otwierać szampana. — Och! — westchnęła głośno, gdy korek śmignął pod sufit. Opanowała się zaraz, próbując nadać głosowi równie niedbałe brzmienie. — Niezły strzał. Z uśmiechem spojrzał jej w oczy. Oczy miał kryształowo czyste, niebieskie podobnie jak ona, tyle że o parę odcieni jaśniejsze. Słoneczny błękit. Bez słowa nalał szampana — Dom Perignon, stwierdziła Donna, zerknąwszy ukradkiem na markę — ostrożnie włożył jej w rękę kieliszek, a potem sięgnął po swój. Gdy już stuknęli się lekko, zlękła się o swój żołądek: czy aby się nie zbuntuje? Zbliżała się pora lunchu, a ona jeszcze nic nie jadła. — Za nasi — Wzniósł toast z figlarnym uśmiechem w oczach. Chyba kpi sobie ze mnie, pomyślała. Czuła gwałtowną potrzebę udania się do łazienki. — Jestem Victor Cressy — oznajmił, śmiejąc się już teraz całą twarzą. — Pamiętam. — Niezmiernie mi to pochlebia. — Pociągnął długi łyk musującego trunku. Poszła za jego przykładem. Gdybyś ty wiedział, jak dobrze cię zapamiętałam, dodała w duchu, wracając myślą do momentu wczorajszej prezentacji. „Donno, to pan Victor Cressy, najlepszy agent ubezpieczeniowy na całej naszej półkuli...” Tyle. I już go nie było. Mignął jej przed oczami jak smaczna przynęta wygłodniałej rybie i zniknął pośród modnych różowości, jaskrawych zieleni i niemowlęcych błękitów, wessany przez skłębione morze podstarzałych ciał, dzierżących w jednym ręku drinki, w drugim zaś świeżo nabyte świadectwa udziałowe („Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów”).

I to wystarczyło, uświadomiła sobie z nagłym dreszczem. Krótka chwila, a po niej... cały wieczór szaleńczych fantazji. Później nie zamienili już ani słowa, mimo że robiła, co mogła — i najdyskretniej jak mogła — żeby jakoś się do niego zbliżyć. On nie próbował do niej podejść ani nawet zmniejszyć dzielącej ich odległości i po kilku przelotnych spojrzeniach, po których doszła do wniosku, że profil ma kapitalny, a twarz nadzwyczajną, zupełnie straciła go z oczu. Gdy nareszcie zdobyła się na odwagę, żeby o niego zapytać, powiedziano jej, że już wyszedł. A teraz, teraz stał przed nią! Zupełnie jak to sobie wymarzyła! Przyjrzała się jego ustom. Kiedy mówił, wysuwał chwilami koniuszek języka, który niby ruchliwe zwierzątko z gracją i precyzją węża zmiatał resztki szampana z jego, ach... jakże zmysłowych warg. Ta górna była troszkę pełniejsza od dolnej, co nadawało mu wygląd zepsutego bogatego ucznia najstarszej klasy podstawówki. Uznała to za szalenie pociągające, choć sama nie mogła się temu nadziwić. Nie ceniła przecież w mężczyźnie takich atrybutów jak bezczelność czy arogancja... Głos miał silny i władczy, lecz i to zaliczyła mu na plus — był to głos człowieka, który najwyraźniej doskonale kieruje swym życiem i dobrze wie, czego chce. Podobał jej się także jego sposób prowadzenia konwersacji, niewymuszona swoboda, z jaką podjął temat ostatniego bankietu, mówiąc, że z miejsca wywarła na nim wrażenie, od chwili kiedy ją zobaczył... W pstrokaciznie niebieskich fryzur i sukien barwy fuksji jej naturalne brązowe włosy i bardzo gustowna sukienka w stonowanym odcieniu bzu były prawdziwym wytchnieniem dla oczu. „W stonowanym odcieniu bzu” — dokładnie tak się wyraził. — Zawsze jesteś tak wściekle zajęta? — zapytał na koniec. Uśmiechnęła się na to, uświadamiając sobie, że od chwili jego przybycia wypowiedziała zaledwie dwa słowa. Wolała mu się przyglądać. — Nie mogłabyś się dzisiaj urwać? Teraz? — rzucił nieoczekiwanie. Żywo podniosła się z krzesła. Miała wrażenie, że słyszy czyjś szept: ,3ardzo dobrze, Donna, graj ostro. Tylko tak się wygrywa”. Natychmiast stanął u jej boku. — Skoro tak, to trzeba się spieszyć. — Dlaczego? — spytała już w drodze do drzwi. Mój Boże, wreszcie przemówiła! — Chciałbym zdążyć w pewne miejsce na kolację. — Na kolację? Nie minęło jeszcze południe. — Zaczęła gmerać w pęku kluczy, żeby zamknąć biuro na weekend, i na moment ogarnęło ją poczucie winy: nie zostawiła żadnej wiadomości dla ewentualnych klientów. Ktoś może zadzwonić czy przyjść, a tu nikogo nie ma... — Lunch zjemy w samolocie. — W samolocie? — Lokal, do którego zapraszam cię na kolację — zrobił krótką pauzę, otwierając drzwiczki jasnoniebieskiego cadillaca — znajduje się w Nowym Jorku

— zakończył nie bez nutki samozadowolenia. — Czy zawsze w ten sposób zwalasz kobiety z nóg? — zażartowała, stukając się drugim kieliszkiem szampana ze swym niebieskookim bóstwem. Siedzieli naprzeciw, patrząc sobie w oczy. — Żałuję, że nasz wieczór skończy się tak wcześnie. Zapomniałem po prostu, że ostatni powrotny samolot na Florydę startuje grubo przed północą. — Daj spokój, jest wspaniale! Według mnie to bardzo zdrowo jeść kolację przed szóstą. I bardzo elegancko. — Oboje parsknęli śmiechem. — Wierzyć mi się nie chce, że siedzę w nowojorskiej restauracji, tyle mil od domu. Jak w bajce — znów się roześmiała. Z nerwów. Dlaczego jestem taka roztrzęsiona? — zadała sobie pytanie. Nie zamówił przecież hotelu, co znaczy, że nie myślał o wspólnej nocy, nie ma się więc czym martwić, z wyjątkiem tego tylko, że... że nie zarezerwował hotelu! Dlaczego? Czyżby w drodze na lotnisko doszedł do wniosku, że nie jest tak atrakcyjna, jak mu się zdawało? Nie, to mało prawdopodobne. Zamówił drugiego Dom Perignona, a przecież by tego nie zrobił, gdyby nie uważał jej za atrakcyjną. — Więc to nie jest twój zwyczaj?... — ośmieliła się spytać, zataczając ręką półkole z nadzieją, że zrozumie, o co jej chodzi. — Powiedzmy, że tak, zarezerwowany jednak tylko dla wyjątków — odparł lekkim tonem, komunikując jej w tych kilku słowach, że uważa ją za wyjątkową, chociaż nie jedyną. Były inne. Jeśli chciał ją podrażnić, to mu się udało. — To dość kosztowny sposób wywierania wrażenia, nie sądzisz? Roześmiał się beztrosko: — Wszystko zależy od filozofii życia. Są ludzie, którzy umierając chcą pozostawić po sobie milion dolarów, ja natomiast pragnę umrzeć jako właściciel miliona. Różnica niby drobna, ale zasadnicza. Teraz i ona zaczęła się śmiać. — Twoja filozofia bardziej mi odpowiada. — Zamilkła, spuszczając oczy. — Na co tak patrzysz? — Na twoje ręce — odrzekła, zaskoczona zarówno jego pytaniem (czyżby śledził każdy jej gest?), jak i tym, że odpowiedziała na nie bez namysłu. — Bo co? — w jego głosie brzmiało lekkie rozbawienie. — Matka wciąż mi powtarzała, że należy patrzeć mężczyźnie na ręce. — Dlaczego? — Bo z rąk można odczytać, jaki jest w miłości. — Cholera, ofuknęła się w duchu, i po co to powiedziałam? Uśmiechnął się szeroko: — Interesująca kobieta ta twoja matka. Chciałbym ją poznać. Donnie nagle stanęła przed oczami piękna twarz matki. — Nie żyje — szepnęła. — Rak. Sięgnął przez stół i ujął obie jej dłonie. — Opowiedz mi o niej. — Nie. — Pokręciła głową. — Dlaczego?

— Wydaje mi się po prostu, że to za ciężki temat jak na pierwszą randkę. — Powinienem się teraz obrazić — stwierdził Victor, chociaż rąk nie wycofał. Nie przestał się też uśmiechać. — Och nie, naprawdę... Absolutnie nie chciałam cię urazić, tylko że... no, wiesz, gdy zaczynam o niej mówić, zawsze potem płaczę, chociaż to już prawie dziesięć lat, jak umarła. Wiem, że to głupie... — Wcale nie. I nie będzie mi przeszkadzało, jeżeli sobie popłaczesz. Donna na chwilę zamilkła. Miała wrażenie, że matka się do niej uśmiecha. Polubiłabyś tego mężczyznę, pomyślała. — Była naprawdę cudowna — szepnęła. — Piękna i niesamowicie mądra. Mogłam z nią mówić o wszystkim. Nie wyobrażasz sobie, jak mi jej brakuje. — Wpatrzyła się znowu w jego niebieskie oczy, starając się odegnać kolejny wizerunek matki, który raptem zastąpił wcześniejszy obraz uśmiechniętej zdrowej kobiety. Wychudzona postać wskrzeszona przez pamięć ważyła o połowę mniej niż kiedyś, skórę miała całkiem przezroczystą, a potworne komórki rozlane po całym ciele sprawiły, że uśmiech na zawsze zniknął z jej oczu. Pozostał w nich tylko ból. — Dałabym wszystko, żeby z nią pogadać chociaż przez chwilę. — I co byś jej powiedziała? Donna spojrzała w sufit, próbując powstrzymać łzy. — Nie wiem. — Roześmiała się nagle. Nie czuła już łez pod powieką, widziała znów tylko jego. — Spytałabym ją pewnie, co mam zrobić. — Z czym? — Ze wszystkim. — Oboje wybuchnęli śmiechem. — Kiedy żyła, miałam zawsze świadomość, że gdy sama nie potrafię o czymś zdecydować, powiedzmy, jak postąpić w konkretnym przypadku czy nawet co na siebie włożyć, jest przy mnie moja mama. Ona będzie wiedziała. Dobrze czasem mieć kogoś, kto za nas podejmie decyzję, prawda? A może plotę bez sensu? — Dlatego pozwoliłaś mi wybrać menu? A mówisz bardzo sensownie. Przynajmniej ja tak uważam. Donna rozejrzała się po mrocznej salce. Teraz dopiero zaczęła dostrzegać malutkie stoliki, każdy otoczony wianuszkiem krzeseł. Mimo wczesnej pory większość już była zajęta. — Co do menu... Po prostu pomyślałam, że pewnie się orientujesz, co tu mają najlepszego w karcie. — Mężczyzna gotów lecieć parę godzin samolotem, żeby wydać kilka setek na kolację, a potem wrócić do domu tego samego wieczoru, musi tu mieć swoje ulubione danie, dopowiedziała w duchu, głośno zaś zapytała: — Skąd wiesz, że homara należy gotować akurat siedem i pół minuty? — Wiem to od czasów college'u od jednego z naszych profesorów. Dosłownie wbił mi to do głowy. Nie pytaj mnie o szczegóły, bo nie pamiętam. Powiem ci tylko, że po dziś dzień widzę tę scenkę jak żywą. Stary dziwak stoi na podium, wykrzykując: „Homara nie gotuj nigdy dłużej ani krócej niż siedem i pół minuty!”

— I co to miało znaczyć? — Cholera go wie! Po raz pierwszy zdarzyło mu się zakląć. Zupełnie na to nie przygotowana Donna zaczęła się śmiać. Długo i bardzo głośno. — Był to jakiś wykład z matematyki — kontynuował Victor — a chodziło pewnie o precyzję. Nie wiem dokładnie, to było tak dawno temu. Z całego kursu pamiętam jeszcze tylko jedno: kiedy mieliśmy jakiś sprawdzian czy egzamin, zawsze wplatałem pomiędzy te piekielnie suche wzory kilka wierszy haiku. Moich własnych. — Haiku? — To japońska poezja sylabiczna o treści zwykle komicznej, a niekiedy nawet dość dosadnej. Taki wiersz ma tylko siedemnaście sylab. Sztuka polega na tym, żeby w tak rygorystycznej formie zmieścić wszystko, cały obraz lub pełną myśl. — Po co to robiłeś? — Czy ja wiem? Może chciałem pokazać staremu zgredowi, że poezja bywa równie precyzyjna jak matematyka, a może po prostu dla rozrywki. Czemu się uśmiechasz? — Bo to tak miło prowadzić prawdziwą konwersację — wyznała z naiwną szczerością. — Większość znanych mi mężczyzn w ogóle nie umie rozmawiać. Dosłownie o niczym, a co dopiero o poezji haiku! Każda wypowiadana przez nich kwestia nieuchronnie zmierza w stronę seksu. — Ugryzła się w język, uświadamiając sobie, że sama popełnia ten grzech, i to już po raz drugi w ciągu kilku minut. Czym prędzej zmieniła temat: — Pochodzisz z Nowego Jorku? — Z Connecticut. — Twoja rodzina mieszka tam nadal? — Ojciec zmarł na atak serca, kiedy miałem pięć lat. — To tak jak mój, tyle że ja miałam wtedy dwadzieścia trzy. A matka? — Nie żyje. — Dwoje sierot — uśmiechnęła się smętnie. — Mam siostrę, Joan. Mieszka w Radcliffe. — Ja jestem jedynakiem. Na stół wjechał homar tak wielki, że nie mieścił się na półmisku. Wzięli się do jedzenia, więc chwilowo zapadła cisza przerywana jedynie krótkimi zdaniami i salwami gromkiego śmiechu. Ona: — Mieszkasz w samym Palm Beach? On: — Mam dom w Lantanie. A ty? Ona: — Mieszkanie w West Palm. Znów cisza. I szampan. Ona: — Masz własny dom? Nie jesteś chyba żonaty... a może jesteś? Ależ tak, musi być żonaty, myślała gorączkowo. Dlatego chce zaraz wracać. Nie może spędzić całej nocy poza domem. No tak, cholera, teraz wszystko jasne!

Żonaty! On: — Nie jestem żonaty. Ona: — Na pewno? On: — Nie mam co do tego wątpliwości. Znów chwila ciszy. Deser i kawa. Rachunek. On: — Czemu obskubujesz sobie paznokcie? Ona: — Z nerwów. On: — Co cię tak denerwuje? Ona: — Życie. Śmiech. Uściski w drodze na lotnisko. Drzemka w samolocie z głową na jego ramieniu. Jego cadillac przed terminalem w West Palm Beach. Szybka jazda w stronę oceanu. Siedzieli potem w samochodzie, słuchając odgłosu fal bijących z hukiem o brzeg. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? zadawała sobie pytanie, widząc nad sobą jego piękną twarz. Mogłabym pokochać tego mężczyznę, pomyślała w pewnej chwili z uczuciem lekkiej paniki. Naprawdę mogę go pokochać. Od czasu gdy ostatnio pieściła się z kimś w samochodzie, upłynęło już tyle lat... Nie potrafiłaby ich teraz zliczyć... Próbując sobie przypomnieć tamtego chłopaka, prześliznęła się myślą po mniej więcej dziesięciu kochankach, w większości przypadkowych i nic nie znaczących, zatrzymując się nieco dłużej przy tych paru, z którymi, jak kiedyś myślała, łączyło ją uczucie zdolne przerodzić się w miłość. Tylko że za każdym razem, gdy była już tego bliska, zaczynało dziać się to samo co z mitycznym Syzyfowym głazem. Równia pochyła i dno. Czuła, że ten mężczyzna jest inny. Wargi miał delikatne, a nie żarłocznie nachalne. W jego pocałunkach nie było żądzy jurnego nastolatka, była w nich czułość i oddanie romantycznego kochanka. Te cudowne rozchylone usta wyczuwały nieomylnie, co trzeba robić i jak. Matka miała rację: ręce mężczyzny najlepiej mówią o tym, jaki jest w miłości. Victor miał ładne ręce. — Czemu przestałeś? — usłyszała nagle swój głos. Och, jakże tak można, zreflektowała się zaraz, próbując ze śmiechem obrócić te słowa w żart. Zdumiewała ją własna żarliwa ochota do wyzbycia się wszelkiej rezerwy. — Uwielbiam ocean — odrzekł cicho z twarzą przy jej twarzy, muskając oddechem jej usta — ale wiesz, nie przepadam za miłością na przednim siedzeniu. Na tylnym zresztą również. Przyjęła to bez zdziwienia. Już chciała zapytać: „u ciebie czy u mnie”? Udało jej się jednak zwalczyć tę pokusę. Niech on zadecyduje. — Poza tym — podjął po paru sekundach — nie lubię rozpoczynać sprawy, której nie będę mógł skończyć. — Dlaczego nie możesz? — Już po raz drugi zaskoczyła ją własna niecierpliwość. Wyraźnie słyszała w swym głosie nutę rozczarowania. On także. Jednakowo ich to rozśmieszyło. — Bo jutro muszę wstać bardzo wcześnie — odrzekł wesoło, biorąc ją za rękę

i bawiąc się jej palcami. — Jedziesz gdzieś? Wiedziałam, że to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, zahuczało jej w głowie. Wyjeżdża! I to pewnie aż do czarnej Afryki. Zaraz mi powie, że jest członkiem Korpusu Pokoju czy coś podobnego. Myśl ta poraziła ją do tego stopnia, że odpowiedź Victora przemknęła jej koło ucha. — Co mówiłeś? Dokąd się wybierasz? — krzyknęła z rozpaczą. Już uwierzyła w tę Afrykę, co więcej, zaczynała myśleć, że to chyba najlepsze miejsce do życia. Z cieniem uśmiechu na ustach powtórzył to, co powiedział. Tak po prostu, jakby była to rzecz oczywista: — Do więzienia. Po tych słowach oboje zamilkli.

ROZDZIAŁ 3 O siódmej wieczorem w niedzielę przyjechała po niego pod budynek więzienia w West Palm Beach. Uśmiechnął się na jej widok. Po dwudniowym pobycie w areszcie wyglądał wcale nie gorzej, niż utrwaliła to sobie w pamięci, a może nawet lepiej — w niebieskich dżinsach i rozpiętej sportowej koszuli. Czekał już na nią — zwolniono go dziesięć minut wcześniej. — Za dobre sprawowanie — zażartował, wsiadając do samochodu i od razu wziął ją w ramiona. Poczuła jego usta na swoich i — och! smakowały lepiej niż najlepsza brandy. — Słowo daję — zaczęła, włączając stacyjkę — ani w ząb nie rozumiem całej tej afery! — I dlaczego to głupie serce wali mi jak szalone, uzupełniła w myślach, ostro odbijając od krawężnika. Zakład karny West Palm Beach mieścił się przy jednej z głównych ulic, tuż obok placu sprzedaży używanych samochodów. Od zewnątrz budynek więzienia nie różnił się niczym od fasad pobliskich sklepów, porządnie już nadszarpniętych zębem czasu. W porównaniu ze swym położonym bardziej na wschód odpowiednikiem, Palm Beach, West Palm tchnęło aurą starości i zaniedbania. Dwa te obszary miejskie dzielił nie tylko śródlądowy tor wodny, lecz także istna przepaść finansowa. W Palm Beach nic, co materialne, nie nosiło na sobie piętna zużycia czy wieku — z wyjątkiem może tylko jego mieszkańców. — Zawsze tak ruszasz? — spytał niedbale Victor. — Uważaj, bo zniszczysz sobie opony. Donna uśmiechnęła się tylko. Trudno było skupić się na jeździe, kiedy całą jej uwagę pochłaniały delikatne kępki czarnych włosków wyzierające spod jego rozpiętej koszuli. Jasnoniebieskiej. — Ja — oświadczył uroczyście — dostałem niezłą nauczkę. — Dramatycznie zawiesił głos. — Nigdy więcej nie pozwolę sobie zlekceważyć znaku „stop”. — Mówiłeś mi przedtem, że go wcale nie zlekceważyłeś. — Policja orzekła, że tak. — Ale przecież mówiłeś, że nic podobnego! I dlatego właśnie wolałeś iść do więzienia, niż zapłacić ten głupi mandat! Wątpliwe posunięcie, nawet jeśli byłeś niewinny. A teraz nagle twierdzisz, że popełniłeś przestępstwo? — Owszem, było tak, jak stwierdziła policja, ale nie mogłem się do tego przyznać. Nie po tej awanturze, jaką im urządziłem. Rozumiesz, grunt to mieć zasady — zakończył ze śmiechem. Donna roześmiała się także, choć Bogiem a prawdą nie było z czego. Równocześnie próbowała jakoś dojść do ładu z całą tą gmatwaniną. Jak to? Wolał siedzieć dwa dni w więzieniu, niż zapłacić mandat — tym bardziej że stać go na to! — za ewidentne przestępstwo, do którego teraz się przyznaje, choć przedtem się go wypierał? I to ma być kwestia zasad? Przejechała przez most, kierując się w stronę South Ocean Boulevard. — No i jak ci tam było? — spytała, aby podtrzymać rozmowę. — Ciężko? — O tak, możesz mi wierzyć. Dwa dni w absolutnej samotności.

— Miałeś pojedynczą celę? — Po prostu nikogo innego nie było. — Tylko ty? Byłeś tam jedynym więźniem? — Potwierdził skinieniem głowy. —No, to przynajmniej nikt nie czyhał na twoją cnotę! —Natychmiast po tych słowach dała sobie po nosie: znów zaczyna, paplać o seksie! — Miałem nadzieję, że zostawimy to sobie na dzisiejszą noc... — wyszeptał, patrząc jej w oczy. — Uważaj, czerwone światło! Gwałtownie nadepnęła na hamulec. Wóz omal nie stanął dęba, oboje polecieli głowami do przodu. Od świateł dzieliło ich jeszcze dobre piętnaście metrów, nigdzie w pobliżu nie widać też było żadnych samochodów. — Przepraszam — zaczął tłumaczyć się Victor. — Po prostu kątem oka zobaczyłem światło i wydawało mi się, że jesteśmy dużo bliżej. — Nic się nie stało — bąknęła Donna z sercem w gardle. — A w ogóle to moja wina. Powinnam była patrzeć na jezdnię. — Nie obrazisz się, jeśli cię poproszę, żebyśmy zamienili się miejscami? — Chcesz prowadzić? — Jeśli nie masz nic przeciwko temu — uśmiechnął się przepraszająco. — Z jakichś powodów jestem dziś trochę nerwowy, a siedzenie za kółkiem zazwyczaj mnie uspokaja. Wiem to z doświadczenia. — Nie mam absolutnie nic przeciwko temu. — Chętnie przychyliłaby mu nieba. Victor otworzył drzwiczki czerwonego mustanga i wysiadł, Donna tymczasem przesunęła się na jego miejsce. — Teraz lepiej — stwierdził, ruszając — nie uważasz? — Przytaknęła gorliwie. Pod następne skrzyżowanie podjechali akurat w momencie zmiany świateł z czerwonych na zielone. Pomyślała, że to dobry znak. I rzeczywiście, kiedy na nią zerknął, na jego twarzy nie widać już było napięcia. Ostre linie, które jeszcze przed chwilą rysowały mu się koło oczu, zniknęły, ustępując miejsca siateczce drobniutkich zmarszczek, w kącikach ust pojawił się uśmiech. — Do domu? — spytał miękko, po czym nie czekając na odpowiedź, skupił całą uwagę na jezdni. To, co przeżyła później, wydawało jej się pięknym snem. Wprost trudno w to było uwierzyć Spodziewała się wprawdzie, że Victor Cressy okaże się dobrym kochankiem, może nawet doskonałym (choć przez dwie ubiegłe noce powtarzała też sobie, że może być całkiem inaczej, dużo gorzej, niż to sobie wymarzyła), a jednak rzeczywistość przerosła jej najśmielsze oczekiwania. Bo czyż mogła przypuszczać, że będzie bardziej niż dobry, bardziej niż doskonały? Nigdy jeszcze nie miała kochanka, który by tak gorliwie starał się ją zadowolić. Jego poświęcenie — słowo to użyte w tym kontekście brzmiało co prawda trochę dziwnie, lepszego nie umiała jednak znaleźć — było wprost bezgraniczne. Cały czas pragnął tylko ją uszczęśliwić, sam nie żądając nic w

zamian. W milczeniu wysiedli z samochodu przed średniej wielkości parterową willą, a gdy znaleźli się w środku, Victor wziął ją za rękę i pociągnął na tyły domu. Po drodze minęli salon, jadalnię i kuchnię — urządzone w bardzo dobrym guście i nieskazitelnie czyste — za którymi mieściły się sypialnie. Sądząc po długości holu, trzy albo cztery. Wprowadził ją w pierwsze drzwi z rzędu, do pięknego pokoju, całego w błękitach i ciepłych odcieniach beżu. „Fale i piasek”, zażartował cicho, sterując w stronę podwójnego łoża i lekko całując kąciki jej ust. Rozebrał ją bez słowa, pozwalając przemawiać swoim dłoniom i palcom. Kiedy próbowała rozpiąć mu koszulę, uchylił się delikatnie, odrzucił przykrycie i ułożył ją na poduszkach. — Pozwól mi... — szepnął. — Pozwól mi zrobić wszystko. Ach, nigdy w życiu nie słyszała czegoś bardziej seksownego niż te cztery krótkie słowa! Patrzyła, jak zdejmuje koszulę, a potem buty i skarpetki, jak wyskakuje z dżinsów i spodenek. Wypadałoby może w tym momencie odwrócić oczy, lecz dosłownie urzekło ją jego ciało — był taki piękny. Najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek oglądała. Wśliznął się do łóżka i miękko przygarnął ją do siebie, obsypując jej wargi leciutkimi pocałunkami. Całowali się tak przez chwilę, która wydawała jej się nieskończenie długa i zarazem krótka jak mgnienie. Jakby czas przestał istnieć. Każda jego pieszczota przekraczała jej oczekiwania. Wszystko było inne niż dotąd, nowe i niespodziewane — jego dotyk, to, że tak bardzo podniecała ją jego bliskość, to, że nie żądał nic w zamian. W pewnej chwili chciała wziąć go do ust, ale on chwycił ją za włosy i wwindował na siebie, tak że jej rozchylone uda znalazły się tuż nad jego chętnymi ustami. W chwilę później szepnęła tak jak on przedtem: — Pozwól mi... — Nie... — Znów się uchylił i z dłońmi na jej piersiach zaczął wodzić ustami po całym jej ciele. Czuła jego język na brzuchu i udach. — Nie—powtórzył szeptem — chcę sam, wszystko sam... Muszę się tobą nasycić... Kiedy wreszcie w nią wszedł, obezwładniła ją rozkosz. Zaledwie doszła do szczytu, już zaraz jej ciałem wstrząsał kolejny spazm. Cała ociekała potem, mokre włosy przylgnęły jej do głowy, lepiły się do policzków. — Już nie mogę — jęknęła, kiedy zaczął obracać dłońmi jej biodra, aby nadać im właściwy rytm. — Możesz... — Zmienił pozycję. Opadł na kolana, zarzucając sobie jej rozwarte nogi na ramiona. — O Jezu! — wyrwał jej się okrzyk, gdy poczuła go głęboko w sobie. Zabrakło jej tchu. Po paru minutach ułożył ją na boku, nie wypuszczając z uścisku. Zaczęli poruszać się zgodnie, powolnym kołyszącym rytmem. Gdy na moment oderwał usta od jej ust, otworzyła oczy: patrzył na nią. — Czy nie zdenerwuję cię zbytnio — wyszeptał — jeśli powiem, że się chyba

w tobie zakochałem? Zaczęła łkać, czując znów zbliżający się orgazm, i przylgnęła do niego tak mocno, że nie sposób było rozróżnić, co jest jego ciałem, a co jej. Po dwóch miesiącach, siedząc w Hamburger Heaven nad tutejszą specjalnością, hamburgerem z grzybami, postanowili się pobrać. — Kiedy chciałbyś wziąć ślub? — zapytała Donna, odwożąc Victora po lunchu do biura. — Jak tylko pozałatwiam wszystkie formalności. — Co ci jest? — Zauważyła, że nagle cały stężał. — Przepraszam cię, kochanie — jego ton wyraźnie przeczył tym słowom — ale wiesz, zaczynam się denerwować, kiedy w taki sposób trzymasz ręce na kierownicy. — Faktycznie trzymała je dość niedbale, u samego dołu kierownicy, i zdarzało się to dosyć często. — W razie jakiejś kolizji byłoby bardzo niedobrze — kontynuował Victor — a przecież trzeba się z tym liczyć. Mało to mamy idiotów? Niech no któryś wytnie jakiś numer, a ty będziesz musiała przyspieszyć. Nie zdążysz. Absolutnie nie zdążysz chwycić kółka jak trzeba. A jak nie usuniesz się z drogi, źle się to dla ciebie skończy. — Masz rację — zgodziła się bez urazy, ujmując kierownicę w prawidłowy sposób. — Powinnam się bardziej pilnować. Obiecuję, że będę. Wjechała na parking przed biurem Victora, okazałym, kanarkowożółtym gmachem ozdobionym mnóstwem sztukaterii, i na chwilę wyłączyła silnik. Victor zamierzał już wysiąść, gdy obok samochodu przeszedł zwalisty mężczyzna średniego wzrostu, kierując się w stronę budynku. Zaraz też zniknął w jego imponujących odrzwiach. — Czy to nie Danny Vogel? — zapytała Donna. Victor skinął głową. — Nadal jesteście na bakier? Wydawało mi się, żeście się już pogodzili po tej głupiej sprzeczce. — Gestem dał jej do zrozumienia, że nie. — Nie? Myślałam, że cię przeprosił. — Owszem, przeprosił — rzucił sucho. Wysiadł z samochodu, po czym wsadził głowę do środka: — Słuchaj, kochanie, ty zadecyduj, kogo zaprosić na ślub. Zrób listę gości. Jeśli chodzi o mnie, im mniej ich będzie, tym lepiej. — Zaczął zamykać drzwi. — Victorze? — Otworzył je na powrót. — Kocham cię. — Ja ciebie też, moja droga — delikatnie zatrzasnął zameczek. Tym razem definitywnie. Donna odprowadziła go wzrokiem aż do wielkich, biało lakierowanych drzwi. Nie obejrzał się ani razu. Chyba nigdy nie patrzył wstecz. W żadnej sytuacji. Był tak pewny siebie we wszystkim, cokolwiek robił! Na moment ogarnął ją strach. — Proszę Cię, Panie Boże — wykrzyknęła, zdając sobie nagle sprawę, jak niewiele wie o mężczyźnie, który wkrótce ma zostać jej mężem — powiedz, czy dobrze robię? W odpowiedzi usłyszała tylko głos spikera z samochodowego radia.

Oświadczył bardzo rzeczowo, że właśnie minęła druga: czas na wiadomości... Donna ponad godzinę siedziała jak zaczarowana nad czarnym, oprawnym w skórę notesem Victora, wpatrując się tępo w długi rząd starannie wypisanych nazwisk, adresów i telefonów. Było tu jedno nazwisko, które zburzyło jej spokój: Leonora Cressy, Connecticut. I tamtejszy numer telefonu. Kim jest Leonora Cressy? Victor powiedział przecież, że jego matka nie żyje i że nie ma żadnego rodzeństwa. Może jakaś ciotka czy kuzynka? W każdym razie krewna. Podniosła wreszcie oczy znad stroniczki. Co powinna zrobić? Spróbować to jakoś wyjaśnić czy dać spokój? Do ślubu pozostały prawie dwa tygodnie i jak dotąd nie musiała się o nic kłopotać — wszystko wziął na siebie Victor. Poprosił ją tylko o załatwienie dwóch spraw — kwiatów i fotografów. Oznaczało to w praktyce wykonanie dwóch telefonów i właśnie miała to zrobić, kiedy wpadło jej w oko nazwisko Cressy. Leonora... Dosyć, powiedziała sobie, zajmij się tym, czym powinnaś. Ustalili z Victorem, że do dekoracji domu zakupi się róże, białe i żółte, i do tego stokrotki — mimochodem wspomniał, że bardzo je lubi. Rozejrzała się po pokoju, nagle ogromnie rada z tego, że Victor wpadł na pomysł, aby ślub odbył się tutaj, w jego domu, który wkrótce będzie też jej domem. Lista osób, które chciał zaprosić, zawierała tylko pięć nazwisk, co łącznie z jej znajomymi dawało okrągłą liczbę dwudziestu gości. Ten notatnik... Wzięła go do ręki wcale nie ze wścibstwa — nie zamierzała przecież szpiegować Victora. Chciała po prostu znaleźć telefon kwiaciarni, do której sam jej poradził zadzwonić, twierdząc, że jest dużo lepsza od rekomendowanej przez jej znajomych. Wychwalana przezeń kwiaciarnia, nosząca nazwę „Chryzantema”, figurowała na tej samej stronie co Leonora Cressy. Donna energicznie podniosła słuchawkę i wybrała numer. — Kwiaciarnia „Chryzantema”, czym mogę służyć? — odezwał się kobiecy głos, trochę nosowy i bardzo florydzki. Zaprawiony stosowną dozą nudy, snobizmu i zblazowania. — Chciałabym zamówić kwiaty — oznajmiła Donna z pewnym roztargnieniem. Myślą była teraz nie przy kwiatach, lecz przy Leonorze Cressy. — Ach tak. Jakie to mają być kwiaty i ile? Donna spiesznie podała żądane szczegóły, lecz i tak na koniec musiała powtórzyć wszystko jeszcze raz. Tak, kwiaty potrzebne są na ślub, jej własny. Białe i żółte róże plus stokrotki, a trzeba ich tyle, żeby udekorować salon o wymiarach cztery i pół na pięć metrów i ułożyć piękny bukiet ślubny. Pomyślała przelotnie, że będzie dobrze pasował do sukni. Zdecydowała się na bardzo prostą, elegancką sukienkę z białego jedwabiu, którą Victor wypatrzył w oknie wystawowym u Bonvita Tellera na Worth Avenue. Początkowo myślała o jasnoniebieskiej, widziała taką u Saksa, doszła jednak do wniosku, że Victor ma rację. Sprawa stroju ślubnego była więc załatwiona. Omówienie wszystkich detali z nosowym damskim głosem z „Chryzantemy” zajęło jej prawie dwadzieścia pięć minut, no ale w końcu i to miała z głowy. Pozostało już tylko ostatnie zadanie: telefon do zakładu fotograficznego Messingera i Edwardsa, dwóch najlepszych

fachowców w całym Palm Beach — tak brzmiała opinia Victora. Ich numer telefonu znajdował się również w jego notesiku. Znów wzięła do ręki tę małą czarną książeczkę, lecz zanim dobrnęła do „M”, notesik jakby sam z siebie otworzył się na stronie „C”. Na chwilę znieruchomiała z palcem nad telefonem. Zadzwonić do tej Leonory Cressy? Jeden telefon i cała rzecz się wyjaśni. No tak, ale co dalej? Co jej z tego przyjdzie, jeśli się dowie na przykład, że to jakaś daleka, od lat ignorowana kuzynka? Victor nigdy 0 niej nie wspominał, najwidoczniej nie życzył też sobie zapraszać jej na wesele, inaczej przecież wpisałby ją na listę. Nie! Telefon do tej kobiety byłby pogwałceniem jego prywatności. Przyszło jej na myśl, że gdyby ktoś postąpił tak wobec niej, byłaby po prostu wściekła. Szybko przewróciła kartki aż do „M”. Będzie czas się dowiedzieć, kim jest pani Leonora Cressy, i to w sposób znacznie uczciwszy i prostszy. Wystarczy zapytać Victora.