Joy Fielding
Patrz, jak Jane ucieka
ROZDZIAŁ 1
Pewnego popołudnia późną wiosną Jane Whittaker wyszła do
sklepu po mleko i jajka i nagle zapomniała, kim jest. Miało to miejsce
na rogu ulic Cambridge i Bowdoin. Jane doskonale wiedziała, gdzie
jest - w jednej z gorszych dzielnic Bostonu. Lecz choć doskonale
wiedziała, „gdzie" jest, nie miała pojęcia, „kim" jest. Wiedziała tylko
tyle, że wyszła do sklepu kupić mleko i jajka. Miała zamiar upiec
ciasto, choć po co i dla kogo - tego już nie potrafiła powiedzieć.
Wiedziała doskonale, ile uncji kakao potrzeba do ciasta, jednocześnie
zaś nie mogła przypomnieć sobie, jak ma na imię.
Co więcej, nie pamiętała, czy jest mężatką czy panną, wdową czy
rozwódką, matką bliźniąt czy osobą bezdzietną. Nie znała swego
wzrostu, wagi ani koloru oczu, wieku ani daty urodzenia. Rozróżniała
kolory liści na drzewach, ale nie pamiętała, czy jest blondynką czy
brunetką. Wiedziała, dokąd się wybierała, ale nie - dokąd doszła. Co
się na Boga stało?
Samochody na Bowdoin zwolniły i zatrzymały się, a Jane
poczuła, że jakiś niewidzialny magnes odciąga ludzi na drugą stronę
ulicy. Samotnie stała wrośnięta w chodnik, ledwie oddychając,
niezdolna do ruchu. Ostrożnie, celowo powoli, z głową w kołnierzu
płaszcza, rzuciła ukradkowe spojrzenie za siebie. Przechodnie
przepływali obok ledwie świadomi jej obecności, mężczyźni i kobiety
o twarzach nie zdradzających wątpliwości i o pewnym kroku. Tylko
ona zamarła, nie chcąc lub nie mogąc się ruszyć. Świadoma była
dźwięków - warkotu silników, klaksonów, śmiechu ludzi, ich butów to
szurających, to stukających lub nagle kapitulujących przed ruchem
pojazdów.
Gniewny szept kobiecy zwrócił jej uwagę.
- Mała zdzira! - zasyczała kobieta, a Jane przemknęło przez myśl,
że to do niej. Kobieta pogrążona była w rozmowie ze swą
towarzyszką i żadna z nich jej nie zauważyła. Czy jest niewidzialna?
Przez jeden zwariowany moment pomyślała, że nie żyje. Jak
kobieta w jednym z odcinków „Strefy zmierzchu", zabłąkana gdzieś
na pustej drodze, telefonuje do swych rodziców i dowiaduje się, że ich
jedyna córka zginęła w wypadku samochodowym, a w ogóle to kim
jest, by niepokoić ich o tej porze? W tej samej chwili kobieta, której
usta właśnie wypowiedziały słowo „zdzira", spostrzegła ją i obdarzyła
niemal błogosławiącym uśmiechem, po czym odwróciła się do swej
powiernicy i odeszła.
Jasne, że nie umarła i że nie stała się przezroczysta. Dlaczego
jednak w ogóle przyszło jej do głowy coś tak idiotycznego jak stary
epizod ze „Strefy zmierzchu", a nie jej własne imię?
Kilka nowych osób pojawiło się obok. Przestępując z nogi na
nogę lub kołysząc się na obcasach czekały na zmianę świateł.
Kimkolwiek była, nie miała towarzysza. Nikt nie próbował ująć jej za
ramię ani nie niecierpliwił się z drugiej strony ulicy, dlaczego
zamarudziła. Była sama i nie wiedziała, kim powinna być.
- Tylko spokój - wyszeptała, szukając wskazówek we własnym
głosie, ale nawet on brzmiał obco.
Nic nie mówił o wieku i stanie cywilnym, bez akcentu, z lekka
zauważalną nutą niepokoju. Zakryła usta dłonią, by nie zwracać
uwagi, gdy mówi na głos.
- Nie panikuj! Wszystko się wyjaśni za parę minut.
Czy normalnie miała zwyczaj mówienia do siebie?
- Najpierw rzeczy istotne - dodała i zastanowiła się, co to znaczy.
Jak mogła rozpoznać rzeczy istotne, jeżeli nic nie wiedziała? - Nie, to
nieprawda - poprawiła się natychmiast. - Pewne rzeczy wiesz! Dużo
wiesz! Zróbmy przegląd - zachęcała się głośniej, sprawdzając
wzrokiem, czy ktoś nie podsłuchuje.
Zbliżała się do niej grupa około dziesięciu ludzi. „Przyszli zabrać
mnie tam, skąd uciekłam" - to była pierwsza i jedyna jej myśl. Młoda,
może dwudziestoletnia kobieta na czele grupy zaczęła mówić ze
znajomym, silnie bostońskim akcentem, którego, o dziwo, w głosie
Jane nie było. Jane zdała sobie sprawę, że nic dla tych ludzi nie
znaczy, tak jak uprzednio dla obu kobiet, których rozmowę słyszała.
Czy obchodziła kogokolwiek?
- Jak państwo widzą - mówiła młoda kobieta - Beacon Hill to
miejsce, którego mieszkańcom łatwo wyrzec się samochodu. Długo
uznawano ją za pierwszorzędną dzielnicę Bostonu. Przy stromych
brukowanych uliczkach stoją prywatne domy i małe kamienice,
których budowa zaczęła się w latach dwudziestych dziewiętnastego
stulecia i kontynuowana była w późniejszym okresie tego wieku.
Wszyscy posłusznie podziwiali prywatne domy i małe kamienice,
a młoda kobieta ciągnęła swoją dobrze wyuczoną lekcję:
- Część większych i bardziej eleganckich willi w ostatnich latach
przebudowano na apartamenty z uwagi na brak mieszkań i wzrastające
ceny. Beacon Hill był kiedyś głównie ośrodkiem Jankesów, ale choć
wciąż żyje tu wiele starych bostońskich rodzin, chętnie witamy ludzi o
innym pochodzeniu... o ile są w stanie płacić komorne lub spłacać
pożyczkę.
W grupie zapanowało lekkie podniecenie, gdy zawróciła, by iść
dalej.
- Przepraszam panią - powiedziała przewodniczka, otwierając
szeroko oczy i rozciągając usta w przesadnym uśmiechu, tak że jej
twarz przypominała ożywioną plakietkę „uśmiechnij się". - Zdaje się,
że pani nie należy do tej grupy?
Oświadczenie to zabrzmiało jak pytanie, z ostatnimi wyrazami
uniesionymi zgodnie z kącikami ust mówiącej.
- Jeśli jest pani zainteresowana zwiedzaniem miasta, proszę
zgłosić się do biura turystycznego przy Boston Common i tam panią
zapiszą na następną wycieczkę.
„Uśmiechnij
się"
na
twarzy
przewodniczki
powolutku
wykrzywiało się w grymas niechęci.
- Przy Common? - spytała Jane. Ton kobiety przy słowie „pani"
zasugerował jej, że musi mieć co najmniej trzydzieści lat.
- Proszę iść prosto wzdłuż Bowdoin, aż dojdzie pani do Beacon.
Przejdzie pani obok State House, tego ze złotą kopułą. To tam. Na
pewno pani zauważy.
„Nie bądź taka pewna" - pomyślała Jane, a zwiedzający
przekroczyli tymczasem ulicę i zniknęli w następnej przecznicy.
„Jeżeli potrafię totalnie zagubić siebie, to mogę też zupełnie niczego
nie zauważyć".
Stawiała odważnie stopę przed stopą, jakby wstępując w nieznaną
i potencjalnie niebezpieczną wodę, i tak posuwała się wzdłuż
Bowdoin
nieświadoma
dziewiętnastowiecznej
architektury,
skoncentrowana na drodze przed sobą. Przeszła Derne, potem
Ashburton Place bez zakłóceń, choć żadna z tych ulic ani nagły widok
State House nie obudziły w niej poczucia, kim jest. Skręciła w Beacon
Street.
Zgodnie z instrukcją Uśmiechniętej Twarzy przed nią rozciągał
się Boston Common. Zignorowała cmentarz Granary, na którym - jak
pamiętała - znajdowały się grobowce tak różnorodnych osobistości,
jak Paul Revere i Matka Gęś* [* Paul Revere - (1735-1818), bohater
Rewolucji Amerykańskiej; Matka Gęś - postać z bajki dla dzieci
(przyp. tłum.)]. Szybko minęła Visitor's i skierowała się do dużego
parku, instynktownie wiedząc, że w przeszłości czyniła tak
wielokrotnie. Nie była obca miastu Boston, jakkolwiek obca była
sobie.
Nogi zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa, więc zmusiła się do
paru kroków w kierunku ławki i skuliła się na niej.
- Nie panikuj! - głośno powtórzyła parę razy jak mantrę, widząc,
że nikogo nie ma w pobliżu.
Natychmiast rozpoczęła milczącą recytację znanych, choć
nieistotnych, faktów. „Jest poniedziałek, 18 czerwca 1990 roku.
Nietypowo dla tej pory roku temperatura wynosi tylko sześćdziesiąt
osiem stopni Fahrenheita. Przy trzydziestu dwóch stopniach
Fahrenheita woda zamarza. Sto stopni Celsjusza wystarcza, by
ugotować jajko. Dwa razy dwa równa się cztery; cztery razy cztery
równa się szesnaście; dwanaście razy dwanaście wynosi sto
czterdzieści cztery. Kwadrat przekątnej równa się sumie kwadratów
obu pozostałych boków. E=mc2. Pierwiastek kwadratowy z 365 to..."
Nie wiedziała, ale coś jej mówiło, że tego akurat nigdy nie pamiętała.
- Nie panikuj - powtarzała sobie i wygładziła pognieciony płaszcz
czując pod palcami szczupłe uda.
To, że była istnym zbiornikiem bezużytecznych informacji,
pocieszało ją, bo jakżeby osoba z taką wiedzą mogła nie przypomnieć
sobie w końcu swego imienia? Przypomni sobie. To tylko kwestia
czasu.
Mała dziewczynka biegła w jej kierunku z wyciągniętymi
ramionami, a tęga ciemnoskóra opiekunka podążała za nią. Na
moment Jane przypuściła, że to jej córka, i instynktownie wysunęła ku
niej ręce, ale opiekunka szybko odciągnęła dziecko w kierunku
huśtawek, obrzucając ławkę podejrzliwym spojrzeniem. Czy mam
dzieci? - zastanawiała się Jane zdziwiona, że matka może o czymś
takim zapomnieć.
Spojrzała na swoje ręce. Obrączka mogła jej przynajmniej
powiedzieć, czy jest zamężna. Nie miała jednak żadnych
pierścionków, choć na serdecznym palcu lewej ręki widniał słaby
ślad, który mogłaby od biedy odcisnąć obrączka. Obejrzała go
dokładnie, lecz nie uzyskała pewności; zauważyła też, że koralowy
lakier do paznokci odprysnął w paru miejscach, a same paznokcie są
krótko obgryzione.
Przesunęła spojrzenie na stopy. Miała na sobie kremowe płaskie
lakierki, z których prawy uciskał ją w duży palec. Zdjęła go,
rozpoznała nazwę „Charles Jourdan" wydrukowaną w środku i
zauważyła rozmiar dziewięć, co by znaczyło, że prawdopodobnie ma
co najmniej pięć stóp i sześć cali wzrostu. Po sposobie, w jaki ręce
muskały jej boki, widziała, nawet przy zapiętym płaszczu, że jest
szczupła. Co jeszcze mogła wydedukować? Co jeszcze wiedziała o
sobie oprócz tego, że jest kobietą, białą i sądząc po tonie
uśmiechniętej przewodniczki i własnych rękach, dobrze po
dwudziestce?
Dwie kobiety przeszły obok ze splecionymi ramionami i
torebkami uderzającymi po bokach.
Torebka! - pomyślała Jane, z ulgą sięgając po pasek na ramieniu.
Torebka wyjaśni wszystko - kim jest, gdzie mieszka, jakiej używa
szminki. Wewnątrz będzie jej portfel z dowodem tożsamości, prawo
jazdy, karty kredytowe. Będzie znowu znała swe nazwisko i adres, rok
urodzenia, markę samochodu, który prowadzi - jeśli prowadzi.
Torebka zawiera wszystkie tajemnice życia. Wystarczy ją tylko
otworzyć.
Wystarczy ją tylko odnaleźć!
Wsunęła gwałtownie stopę do buta i oparła się o brudnozielone
deski parkowej ławki. Przyjęła do wiadomości to, co wiedziała cały
czas i do czego bała się przyznać - że nie ma torebki. Z jakimkolwiek
dowodem tożsamości rozpoczęła tę dziwną odyseję, nie była już w
jego posiadaniu. Dla pewności, że siadając nie opuściła niedbale
torebki na ziemię, rozejrzała się ze skupieniem, sprawdzając raz i
drugi trawę wokół stóp. Parokrotnie obeszła ławkę, znów podpadając
czarnej niani, która huśtała swą podopieczną w pobliżu.
Uśmiechnęła się do ciemnoskórej kobiety, a potem zastanowiła
się, co ją do tego skłoniło. Odwróciła głowę. Gdy po paru sekundach
spojrzała za siebie, opiekunka pospiesznie wyprowadziła głośno
protestującą małą z placu zabaw.
- Patrz, przestraszyłaś ją - powiedziała głośno, odruchowo
szukając palcami śladów jakiegoś zniekształcenia na swojej twarzy.
Niczego takiego nie znalazła, pozwoliła więc palcom kontynuować
odczytywanie rysów własnego oblicza.
Twarz jej była wąska, owalna, kości policzkowe może nieco za
wysokie, brwi gęste i niekorygowane, nos mały, a rzęsy wytuszowane,
choć zdawało się, niewprawną ręką. Pewnie przecierała oczy i to
zlepiło tuszem niektóre z rzęs, a starło czerń z innych. Może płakała.
Odrzuciła ramiona w tył, wstała i gwałtownie wymaszerowała z
parku. Ignorując czerwone światła pobiegła wbrew samochodom w
kierunku banku na rogu Beacon Street. Głośno zapukała w szklane
drzwi, zwracając uwagę kierownika, przedwcześnie wyłysiałego
mężczyzny, którego głowa zdawała się zbyt mała w stosunku do
reszty sylwetki. To, że był kierownikiem, wywnioskowała stąd, iż
nosił garnitur i krawat oraz był jedynym mężczyzną w sali pełnej
kobiet.
- Przepraszam - powiedział delikatnie, otwierając drzwi na tyle
jedynie, by wysunąć część swego wielkiego nosa - ale minęła już
czwarta. Zamykamy o trzeciej.
- Czy pan wie, kim jestem? - zapytała Jane desperacko,
zaskoczona pytaniem, którego przecież nie chciała zadać.
Wyraz dezaprobaty wskazywał na to, iż mężczyzna zinterpretował
jej uwagę jako żądanie wyjątkowych przywilejów.
- Bardzo mi przykro. Zapewniam, że jutro załatwimy pani sprawę.
Wyraźna uszczypliwość zakradła się do jego głosu. Na koniec
uśmiechnął się z nieustępliwością, która nie ścierpiałaby dalszej
dyskusji, i odszedł spokojnie do swego biurka.
Jane została po drugiej stronie szklanych drzwi, wpatrując się w
kasjerki, aż zaczęły szeptać między sobą. Czy wiedziały, kim jest?
Jeżeli nawet wiedziały, to szybko znudziły się jej obecnością i
popędzane przez szeroko gestykulującego kierownika skierowały
uwagę na komputery i rachunki, ignorując ją, jak gdyby nie istniała.
Czy istniała?
Zaczerpnęła głęboko powietrza i podążyła z powrotem wzdłuż
Beacon do River Street, w kierunku stromych brukowanych uliczek,
gdzie tak nagle zrodziła się w pełni dorosła i kompletnie zagubiona.
Czy mieszkała w jednym z tych dziewiętnastowiecznych domów? Czy
była w stanie płacić komorne lub spłacać pożyczkę? Czy przejmowała
się sprawami pieniężnymi? Czy była kobietą zamożną? Pracowała czy
też zatrudniała pracowników? Może zamiast mieszkać w jednym z
tych pięknych starych domów, chodziła w nich sprzątać?
Nie, była zbyt dobrze ubrana jak na sprzątaczkę, a ręce jej, choć
niewątpliwie zaniedbane - zbyt delikatne i gładkie jak na osobę
pracującą fizycznie. Może nie tyle sprzątała te domy, co je
sprzedawała. Może to sprowadziło ją do tej dzielnicy. Może miała
spotkać klienta, by pokazać mu świeżo odnowiony dom i... co? Czy
spadła jej na głowę cegła? Na przekór sobie obmacała prędko głowę
szukając guzów. Nie znalazła żadnych, odkryła jedynie, że włosy
wysunęły jej się z klamry i wiszą w luźnych pasmach przy nasadzie
szyi.
Skręciła w prawo na St. Vernon, później w lewo na Cedar Street
w nadziei, że coś nagle wyśle potrzebne sygnały do jej mózgu.
- Błagam, niech coś wygląda znajomo - podpowiadała
zadrzewionym ulicom, skręcając w Revere i kierując się ku
Embankment Road.
Słońce znikneło za wielką szarą chmurą i poczuła chłód, chociaż
temperatura się nie zmieniła. Przypomniała sobie, że zima była
łagodna i eksperci ponownie przewidywali gorące lato. Nazywało się
to efektem cieplarnianym. EFEKT CIEPLARNIANY. RUCH
ZIELONYCH.
KWAŚNE
DESZCZE.
RATUJ
LASY
TROPIKALNE. RATUJ WIELORYBY! OSZCZĘDZAJ WODĘ -
BIERZ PRYSZNIC Z PRZYJACIELEM.
Poczuła się nagle absolutnie wykończona. Stopy ją bolały, a
prawy duży palec nogi był zupełnie bez czucia. Burczało jej w
brzuchu. Jak długo już nie jadła? Jakie jedzenie lubiła? Czy umiała
gotować? Może była na jakiejś przedziwnej diecie i to wpłynęło na jej
mózg? A może była narkomanką. Lub alkoholiczką. Czy była pijana?
Czy była kiedykolwiek pijana? Jak rozpoznać, czy jest pijana czy
trzeźwa?
Zakryła oczy dłońmi i gorąco życzyła sobie w duchu, by wirujące
w jej głowie pomysły były zapowiedzią zbliżającego się kaca.
„Stracony weekend" Raya Millanda* [* Film o alkoholiku, który
bezskutecznie próbuje odzwyczaić się od nałogu], pomyślała i
zastanowiła się, ile musi mieć lat, by pamiętać Raya Millanda.
- Pomocy! - wyszeptała w swe zamknięte dłonie. - Błagam, niech
mi ktoś pomoże!
Machinalnie spojrzała na zegarek i stwierdziła, że jest prawie
piąta. Już niemal godzinę błąkała się i przez cały ten czas nic nie
podpowiedziało jej, kim jest. Nic nie było znajome. Nikt jej nie
rozpoznał.
Znalazła się na Charles Street, przy ciągu różnych atrakcyjnych
sklepów; od spożywczego po jubilera i galerię antyków, od garnków
po dzieła sztuki. Czy tu właśnie zamierzała kupić mleko i jajka?
Jakiś mężczyzna otarł się o nią i uśmiechnął, ale był to uśmiech
jednej zmęczonej duszy do drugiej pod koniec wyczerpującego dnia i
nie mówił nic o znajomości. Mimo to miała ochotę złapać mężczyznę
za ramiona i błagać go o znak, że ją rozpoznaje, nawet wydrzeć siłą to
rozpoznanie, gdyby trzeba. Pozwoliła mu jednak przejść i chwila
minęła. Nie mogła przecież zaczepiać na ulicy zupełnie obcych ludzi.
Mogliby wezwać policje, zamknąć ją. Jeszcze jedna wariatka
próbująca odnaleźć siebie!
Czy była szalona? Czy może zbiegła z zakładu dla obłąkanych? Z
więzienia? Czy się ukrywała? Własna dramatyczność rozbawiła ją.
Jeśli nie była wariatką, zanim to wszystko się zaczęło, niewątpliwie
będzie nią, zanim się skończy. Czy kiedyś się skończy?
Pchnęła drzwi i weszła do małego sklepu spożywczego. Była
szansa, że zaglądała tu często, jeżeli mieszkała w tej okolicy. Miała
nadzieję, że sprzedawcy jej twarz będzie co najmniej znajoma. Powoli
zbliżała się do niego między rzędami puszek.
Właścicielem okazał się młody człowiek o włosach ściągniętych
w kitkę, nieregularnych rysach i ustach w kształcie prostej kreski.
Zajęty był paroma klientami mówiącymi naraz i utrzymującymi, że
każdy z nich ma prawo do pierwszeństwa obsługi. Jane stanęła w
kolejce za nimi, ufając, że spojrzenie młodego człowieka zatrzyma się
na niej i usłyszy: „A witam, pani Smith. Zaraz do pani podejdę".
Usłyszała jednak tylko prośbę o papierosy i ujrzała chude plecy
sklepikarza, gdy przegiął się, by po nie sięgnąć.
Spojrzała przez lewe ramię na rząd niesamowicie pięknych
młodych kobiet, które patrzyły na nią z okładek kilku tuzinów
magazynów. Pozwalając nogom nieść ją w kierunku półki na
czasopisma, wlepiła oczy w jedną twarz. SUPERMODELKA CINDY
CRAWFORD - obwieszczały krzykliwe różowe litery napisu. Nie
było wątpliwości, kim „ona" jest. Zdjęła magazyn z półki i przyjrzała
się modelce: czarne oczy, brązowe włosy, pieprzyk na lewo od nieco
rozchylonych ust, który odróżniał ją od setek równie ładnych twarzy
dookoła. Tak piękna - pomyślała Jane. Tak młoda. Tak pewna siebie.
Ponownie zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia ani jak wygląda,
ani ile ma lat. Zacisnęła palce na brzegach magazynu, wyginając je do
wewnątrz.
- Hej! To nie czytelnia! - usłyszała męski głos i zobaczyła
sklepikarza wymachującego ostrzegawczo palcem.
Poczuła się winna jak dziecko złapane na kradzieży słodyczy i
skinęła głową ze zrozumieniem dla przepisów. Przycisnęła magazyn
do piersi, jakby był deską ratunku, ale nie ruszyła się.
- No, kupuje pani ten magazyn czy nie? - zapytał młody człowiek.
Inni klienci już wyszli, zostawiając ich samych. Teraz była jej
najlepsza, o ile nie jedyna szansa identyfikacji.
Rzuciła się do lady. Sprzedawca cofnął się gwałtownie.
- Czy pan mnie zna? - zapytała, starając się ukryć panikę w głosie.
Wlepił w nią nieruchome oczy, mrużąc je ze skupieniem.
Następnie odrzucił głowę zamiatając ramiona swą kitką i uśmiech
zaczął się wkradać na prostą kreskę jego ust, wyginając ją w
spłaszczone U.
- To pani sławna? - zapytał.
Może byłam sławna? - zastanawiała się wstrzymując oddech.
Milczenie jej przyjął za potwierdzenie.
- Wiem, że kręcą kilka filmów teraz w mieście - rzekł,
przesuwając się parę kroków w prawo, by lepiej widzieć jej profil. - Ja
nie chodzę często do kina, a nie poznaję pani z telewizji. Pani gra w
jednym z seriali, co? Wiem, że gwiazdy filmowe robią zakupy w
centrum. Moja siostra raz mnie tam zaciągnęła. Chciała widzieć
Ashleya Abbotta z tego „Młodzi i niespokojni". „Młodzi i
bezużyteczni" według mnie. Pani w tym gra?
Zaprzeczyła głową. Jaki był sens przeciągania tej szarady? Jasne,
że nie była mu znana lepiej niż sobie. Zauważyła, że jego sylwetka
zesztywniała.
- Musi pani zapłacić za magazyn, kimkolwiek by pani była.
Gwiazda czy nie, należy się dwa dolary dziewięćdziesiąt pięć centów.
- Ja... ja zapomniałam torebki - wyszeptała, czując, że słabnie.
Mężczyzna poczuł złość.
- Co? Pani myśli, że jak pani jest z jakiegoś głupkowatego
programu telewizyjnego, to już pani nie musi nosić pieniędzy ze sobą,
jak każdy inny? Pani myśli, że jak pani nieźle wygląda, muszę pani
prezent robić, z czego pani się zachce?
- Nie, oczywiście nie...
- Albo pani płaci, albo się wynosi z mojego sklepu i nie zawraca
mi głowy. Nie życzę sobie, żeby ktoś stroił sobie ze mnie żarty.
- Nie próbowałam z pana żartować. Naprawdę.
- Dwa dolary dziewięćdziesiąt pięć centów - powtórzył
wyciągając rękę.
Jane wiedziała, że powinna po prostu oddać mu magazyn, ale coś
jej na to nie pozwalało. CINDY CRAWFORD wyglądała tak ładnie,
tak szczęśliwie, była tak diabelsko pewna siebie. Czy łudziła się, że ta
bezgraniczna pewność siebie udzieli się i jej? Sięgnęła do kieszeni
płaszcza w nadziei, że może będą tam jakieś drobne. Gwałtownie
przeniosła rękę z jednej kieszeni do drugiej, nie mogąc uwierzyć w to,
co znalazła. Kiedy w końcu wyciągnęła rękę z powrotem, pełna była
nowych, szeleszczących banknotów studolarowych.
- Fiu! - mężczyzna za ladą zagwizdał. - Obrabowała pani bank czy
co? A może sama je pani drukuje?
Nie odpowiedziała, patrząc w osłupieniu na pieniądze w ręku.
- Tak czy siak, nic mi tu po stówach. Rozmienię pani stówę i nie
będę miał reszty dla nikogo więcej. Ile też tego pani ma?
Czuła swój oddech wyrywający się z płuc w krótkich, płytkich
wybuchach. Co, na Boga, robiła z dwoma kieszeniami wypchanymi
studolarówkami? Skąd pochodziły te pieniądze?
- Pani się dobrze czuje? - Mężczyzna za ladą z niepokojem
spojrzał w kierunku drzwi. - Nie będzie pani chyba haftować?
- Czy jest tu łazienka?
- Ale nie publiczna! - upierał się.
- Proszę!
Desperacja w jej głosie widać go przekonała, bo szybko uniósł
rękę i wskazał zaplecze po prawej stronie.
- Właśnie tam wymyłem. Niech się pani stara nie pobrudzić
podłogi, dobrze?
Szybko znalazła niedużą łazienkę w magazynie. Było to małe
ciasne pomieszczenie zawierające stary ustęp i pęknięte lustro nad
poplamioną umywalką. Ściany podparte były pudłami zapasów. Do
połowy pełne wiadro wody i szczotka stały z boku, niepewnie
opierając się o drzwi.
Jane podbiegła do umywalki i odkręciła kurek z zimną wodą.
Trzymając magazyn pod pachą, pośpiesznie złapała lodowatą wodę w
dłonie i ochlapywała twarz, aż poczuła, że może się wyprostować bez
obawy zemdlenia. Co się działo? Jeśli był to senny koszmar - a był! -
chyba czas najwyższy, aby się przebudzić!
Powoli uniosła twarz do lustra i kurczowo zacisnęła dłonie na
brzegach umywalki. Patrzyła na nią kompletnie nieznajoma kobieta.
Zupełnie nie znała tej twarzy. Dokładnie obejrzała bladą cerę i ciemne
oczy, mały, nieco zadarty nos i pełne usta pomalowane szminką w
tym samym kolorze co paznokcie. Brązowe włosy były może o odcień
jaśniejsze niż oczy i spięte z tyłu klamrą, która odpięła się i mogła
lada chwila spaść. Wyjęła ją, potrząsnęła głową i patrzyła na włosy
miękko układające się na ramionach.
Efektowna twarz, pomyślała, patrząc na nią, jak gdyby widziała ją
na okładce magazynu, tak jak twarz CINDY CRAWFORD. „Nieźle
wygląda" - tak powiedział młody mężczyzna. Może nawet nieco
więcej niż „nieźle". Nie było żadnej skazy. Nic nie było zbyt duże ani
zbyt małe. Nic nie zakłócało harmonii całości. Wszystko znajdowało
się tam, gdzie powinno. Oceniła wiek tej twarzy na trzydzieści parę lat
i zastanowiła się, czy wygląda staro czy młodo na swój prawdziwy
wiek.
- To wszystko jest tak zawikłane - wyszeptała do swego odbicia,
które zdawało się wstrzymywać oddech. - Kim jesteś?
- Jesteś kimś, kogo nie znam - odpowiedziało odbicie i obie
kobiety opuściły głowy, by zapatrzyć się w zaplamioną umywalkę.
- O Boże - wyszeptała Jane, czując pęcherz gorąca eksplodujący
w jej wnętrzu. - Kimkolwiek jesteś, błagam, nie mdlej!
Fala gorąca opanowała jej ciało, zalewając ją od stóp, poprzez
nogi i brzuch, ramiona i szyję, grzęznąc w gardle. Czuła, jakby
topniała od wewnątrz, jakby lada chwila miała stanąć w płomieniach.
Ponownie ochlapała twarz wodą, ale tym razem nie ochłodziło jej to i
nie uspokoiło. Zaczęła rozrywać guziki płaszcza, by uwolnić ciało,
dać mu swobodę oddechu. Magazyn wypadł jej spod pachy. By go
podnieść, schyliła się szybko. Płaszcz rozchylił się, spojrzała i
szarpnęła gwałtownie głową w tył.
Wzięła głęboki oddech i zamarła.
Powoli, jak kukiełka poruszana jakąś nieznaną siłą, wyprostowała
głowę do normalnej pozycji i kontynuowała ruch w kierunku klatki
piersiowej. To, co zobaczyła, co spostrzegła już na klęczkach,
podnosząc magazyn z podłogi, lecz odepchnęła od siebie, było
zwyczajną niebieską suknią, której przód pokrywała krew.
Wciągnęła powietrze z cichym, przerażonym piskiem małego
zwierzęcia złapanego w pułapkę. Dźwięk szybko przerodził się w jęk i
wydostał z gardła jako przejmujące wycie. Usłyszała kroki, czyjeś
głosy i poczuła się osaczona.
- Co się tu dzieje? - Właściciel sklepu zatrzymał się z otwartymi
ustami.
- O mój Boże - syknął stojący za nim młody chłopak.
- Ale chryja - dorzucił jego towarzysz.
- Co pani zrobiła? - domagał się odpowiedzi sprzedawca,
omiatając wzrokiem pomieszczenie, niewątpliwie w poszukiwaniu
stłuczonego szkła.
Nic nie odrzekła, wracając spojrzeniem na przód swej
okrwawionej sukni.
- Słuchaj no, kobieto... - Mężczyzna odpędził dwóch młodych
klientów od drzwi. - Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, i nie chcę mieć
z tym do czynienia. Weź te stówy i wynoś się z mojego sklepu, zanim
wezwę policję.
Nie drgnęła.
- Słyszała pani, co powiedziałem? Zawołam policję, jeśli się pani
w tej chwili nie wyniesie.
Spojrzała w kierunku wystraszonego właściciela, który nagle
złapał szczotkę i zaczął nią wymachiwać, jakby był matadorem, a ona
bykiem.
- Krew - wyszeptała. Front sukni znowu przyciągnął do siebie jej
nie mogące uwierzyć oczy. Krew zdawała się stosunkowo świeża,
ciągle nieco wilgotna. To jej czy cudza? - Krew - powiedziała znowu,
jak gdyby powtarzanie tego słowa mogło wrócić wszystko do
porządku.
- Masz dziesięć sekund i wołam gliny. Nie chcę żadnych
problemów. Chcę, żeby już tu pani nie było.
Spojrzała mu w oczy i głosem tak cichym, że musiał wbrew sobie
ku niej się pochylić, szepnęła:
- Nie wiem, dokąd iść.
Zapłakała. Jej ciało zwinęło się jak papierek w czyjejś zaciśniętej
pięści.
- O nie, moja pani - powiedział mężczyzna, prędko łapiąc ją,
zanim upadła. - Mdleć to nie w moim sklepie.
- Proszę... - zaczęła niepewna, czy błaga o zrozumienie czy o
zanik świadomości.
Młody mężczyzna, choć nie bardzo wysoki czy muskularny, był
zaskakująco silny. Ujął ją mocno wpół i poprowadził pospiesznie do
drzwi. Nagle zatrzymał się i niepewnie rozglądnął po sklepie.
- A może to taki film z ukrytą kamerą? - zapytał zmęczony, ze
śladem zażenowania w głosie, z obawą, że stał się przedmiotem żartu.
- Musi mi pan pomóc - powiedziała.
- Musi pani opuścić mój sklep - odpowiedział, wypychając ją
gniewnie na zewnątrz. Usłyszała zatrzaskujące się za nią drzwi.
- Boże, co teraz robić? - skierowała pytanie do ruchliwej ulicy.
Poczuła się jak marionetka. Ktoś pociągał za sznurki, a ona
zapięła płaszcz, wsadziła magazyn pod pachę i skierowała wzrok na
samochody. Na widok zbliżającej się taksówki sznurek przy prawej
Joy Fielding Patrz, jak Jane ucieka ROZDZIAŁ 1 Pewnego popołudnia późną wiosną Jane Whittaker wyszła do sklepu po mleko i jajka i nagle zapomniała, kim jest. Miało to miejsce na rogu ulic Cambridge i Bowdoin. Jane doskonale wiedziała, gdzie jest - w jednej z gorszych dzielnic Bostonu. Lecz choć doskonale wiedziała, „gdzie" jest, nie miała pojęcia, „kim" jest. Wiedziała tylko tyle, że wyszła do sklepu kupić mleko i jajka. Miała zamiar upiec ciasto, choć po co i dla kogo - tego już nie potrafiła powiedzieć. Wiedziała doskonale, ile uncji kakao potrzeba do ciasta, jednocześnie zaś nie mogła przypomnieć sobie, jak ma na imię. Co więcej, nie pamiętała, czy jest mężatką czy panną, wdową czy rozwódką, matką bliźniąt czy osobą bezdzietną. Nie znała swego wzrostu, wagi ani koloru oczu, wieku ani daty urodzenia. Rozróżniała kolory liści na drzewach, ale nie pamiętała, czy jest blondynką czy brunetką. Wiedziała, dokąd się wybierała, ale nie - dokąd doszła. Co się na Boga stało? Samochody na Bowdoin zwolniły i zatrzymały się, a Jane poczuła, że jakiś niewidzialny magnes odciąga ludzi na drugą stronę
ulicy. Samotnie stała wrośnięta w chodnik, ledwie oddychając, niezdolna do ruchu. Ostrożnie, celowo powoli, z głową w kołnierzu płaszcza, rzuciła ukradkowe spojrzenie za siebie. Przechodnie przepływali obok ledwie świadomi jej obecności, mężczyźni i kobiety o twarzach nie zdradzających wątpliwości i o pewnym kroku. Tylko ona zamarła, nie chcąc lub nie mogąc się ruszyć. Świadoma była dźwięków - warkotu silników, klaksonów, śmiechu ludzi, ich butów to szurających, to stukających lub nagle kapitulujących przed ruchem pojazdów. Gniewny szept kobiecy zwrócił jej uwagę. - Mała zdzira! - zasyczała kobieta, a Jane przemknęło przez myśl, że to do niej. Kobieta pogrążona była w rozmowie ze swą towarzyszką i żadna z nich jej nie zauważyła. Czy jest niewidzialna? Przez jeden zwariowany moment pomyślała, że nie żyje. Jak kobieta w jednym z odcinków „Strefy zmierzchu", zabłąkana gdzieś na pustej drodze, telefonuje do swych rodziców i dowiaduje się, że ich jedyna córka zginęła w wypadku samochodowym, a w ogóle to kim jest, by niepokoić ich o tej porze? W tej samej chwili kobieta, której usta właśnie wypowiedziały słowo „zdzira", spostrzegła ją i obdarzyła niemal błogosławiącym uśmiechem, po czym odwróciła się do swej
powiernicy i odeszła. Jasne, że nie umarła i że nie stała się przezroczysta. Dlaczego jednak w ogóle przyszło jej do głowy coś tak idiotycznego jak stary epizod ze „Strefy zmierzchu", a nie jej własne imię? Kilka nowych osób pojawiło się obok. Przestępując z nogi na nogę lub kołysząc się na obcasach czekały na zmianę świateł. Kimkolwiek była, nie miała towarzysza. Nikt nie próbował ująć jej za ramię ani nie niecierpliwił się z drugiej strony ulicy, dlaczego zamarudziła. Była sama i nie wiedziała, kim powinna być. - Tylko spokój - wyszeptała, szukając wskazówek we własnym głosie, ale nawet on brzmiał obco. Nic nie mówił o wieku i stanie cywilnym, bez akcentu, z lekka zauważalną nutą niepokoju. Zakryła usta dłonią, by nie zwracać uwagi, gdy mówi na głos. - Nie panikuj! Wszystko się wyjaśni za parę minut. Czy normalnie miała zwyczaj mówienia do siebie? - Najpierw rzeczy istotne - dodała i zastanowiła się, co to znaczy. Jak mogła rozpoznać rzeczy istotne, jeżeli nic nie wiedziała? - Nie, to nieprawda - poprawiła się natychmiast. - Pewne rzeczy wiesz! Dużo wiesz! Zróbmy przegląd - zachęcała się głośniej, sprawdzając
wzrokiem, czy ktoś nie podsłuchuje. Zbliżała się do niej grupa około dziesięciu ludzi. „Przyszli zabrać mnie tam, skąd uciekłam" - to była pierwsza i jedyna jej myśl. Młoda, może dwudziestoletnia kobieta na czele grupy zaczęła mówić ze znajomym, silnie bostońskim akcentem, którego, o dziwo, w głosie Jane nie było. Jane zdała sobie sprawę, że nic dla tych ludzi nie znaczy, tak jak uprzednio dla obu kobiet, których rozmowę słyszała. Czy obchodziła kogokolwiek? - Jak państwo widzą - mówiła młoda kobieta - Beacon Hill to miejsce, którego mieszkańcom łatwo wyrzec się samochodu. Długo uznawano ją za pierwszorzędną dzielnicę Bostonu. Przy stromych brukowanych uliczkach stoją prywatne domy i małe kamienice, których budowa zaczęła się w latach dwudziestych dziewiętnastego stulecia i kontynuowana była w późniejszym okresie tego wieku. Wszyscy posłusznie podziwiali prywatne domy i małe kamienice, a młoda kobieta ciągnęła swoją dobrze wyuczoną lekcję: - Część większych i bardziej eleganckich willi w ostatnich latach przebudowano na apartamenty z uwagi na brak mieszkań i wzrastające ceny. Beacon Hill był kiedyś głównie ośrodkiem Jankesów, ale choć wciąż żyje tu wiele starych bostońskich rodzin, chętnie witamy ludzi o
innym pochodzeniu... o ile są w stanie płacić komorne lub spłacać pożyczkę. W grupie zapanowało lekkie podniecenie, gdy zawróciła, by iść dalej. - Przepraszam panią - powiedziała przewodniczka, otwierając szeroko oczy i rozciągając usta w przesadnym uśmiechu, tak że jej twarz przypominała ożywioną plakietkę „uśmiechnij się". - Zdaje się, że pani nie należy do tej grupy? Oświadczenie to zabrzmiało jak pytanie, z ostatnimi wyrazami uniesionymi zgodnie z kącikami ust mówiącej. - Jeśli jest pani zainteresowana zwiedzaniem miasta, proszę zgłosić się do biura turystycznego przy Boston Common i tam panią zapiszą na następną wycieczkę. „Uśmiechnij się" na twarzy przewodniczki powolutku wykrzywiało się w grymas niechęci.
- Przy Common? - spytała Jane. Ton kobiety przy słowie „pani" zasugerował jej, że musi mieć co najmniej trzydzieści lat. - Proszę iść prosto wzdłuż Bowdoin, aż dojdzie pani do Beacon. Przejdzie pani obok State House, tego ze złotą kopułą. To tam. Na pewno pani zauważy. „Nie bądź taka pewna" - pomyślała Jane, a zwiedzający przekroczyli tymczasem ulicę i zniknęli w następnej przecznicy. „Jeżeli potrafię totalnie zagubić siebie, to mogę też zupełnie niczego nie zauważyć". Stawiała odważnie stopę przed stopą, jakby wstępując w nieznaną i potencjalnie niebezpieczną wodę, i tak posuwała się wzdłuż Bowdoin nieświadoma dziewiętnastowiecznej architektury, skoncentrowana na drodze przed sobą. Przeszła Derne, potem Ashburton Place bez zakłóceń, choć żadna z tych ulic ani nagły widok State House nie obudziły w niej poczucia, kim jest. Skręciła w Beacon Street. Zgodnie z instrukcją Uśmiechniętej Twarzy przed nią rozciągał
się Boston Common. Zignorowała cmentarz Granary, na którym - jak pamiętała - znajdowały się grobowce tak różnorodnych osobistości, jak Paul Revere i Matka Gęś* [* Paul Revere - (1735-1818), bohater Rewolucji Amerykańskiej; Matka Gęś - postać z bajki dla dzieci (przyp. tłum.)]. Szybko minęła Visitor's i skierowała się do dużego parku, instynktownie wiedząc, że w przeszłości czyniła tak wielokrotnie. Nie była obca miastu Boston, jakkolwiek obca była sobie. Nogi zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa, więc zmusiła się do paru kroków w kierunku ławki i skuliła się na niej. - Nie panikuj! - głośno powtórzyła parę razy jak mantrę, widząc, że nikogo nie ma w pobliżu. Natychmiast rozpoczęła milczącą recytację znanych, choć nieistotnych, faktów. „Jest poniedziałek, 18 czerwca 1990 roku. Nietypowo dla tej pory roku temperatura wynosi tylko sześćdziesiąt osiem stopni Fahrenheita. Przy trzydziestu dwóch stopniach Fahrenheita woda zamarza. Sto stopni Celsjusza wystarcza, by ugotować jajko. Dwa razy dwa równa się cztery; cztery razy cztery równa się szesnaście; dwanaście razy dwanaście wynosi sto czterdzieści cztery. Kwadrat przekątnej równa się sumie kwadratów
obu pozostałych boków. E=mc2. Pierwiastek kwadratowy z 365 to..." Nie wiedziała, ale coś jej mówiło, że tego akurat nigdy nie pamiętała. - Nie panikuj - powtarzała sobie i wygładziła pognieciony płaszcz czując pod palcami szczupłe uda. To, że była istnym zbiornikiem bezużytecznych informacji, pocieszało ją, bo jakżeby osoba z taką wiedzą mogła nie przypomnieć sobie w końcu swego imienia? Przypomni sobie. To tylko kwestia czasu. Mała dziewczynka biegła w jej kierunku z wyciągniętymi ramionami, a tęga ciemnoskóra opiekunka podążała za nią. Na moment Jane przypuściła, że to jej córka, i instynktownie wysunęła ku niej ręce, ale opiekunka szybko odciągnęła dziecko w kierunku huśtawek, obrzucając ławkę podejrzliwym spojrzeniem. Czy mam dzieci? - zastanawiała się Jane zdziwiona, że matka może o czymś takim zapomnieć. Spojrzała na swoje ręce. Obrączka mogła jej przynajmniej powiedzieć, czy jest zamężna. Nie miała jednak żadnych pierścionków, choć na serdecznym palcu lewej ręki widniał słaby ślad, który mogłaby od biedy odcisnąć obrączka. Obejrzała go dokładnie, lecz nie uzyskała pewności; zauważyła też, że koralowy
lakier do paznokci odprysnął w paru miejscach, a same paznokcie są krótko obgryzione. Przesunęła spojrzenie na stopy. Miała na sobie kremowe płaskie lakierki, z których prawy uciskał ją w duży palec. Zdjęła go, rozpoznała nazwę „Charles Jourdan" wydrukowaną w środku i zauważyła rozmiar dziewięć, co by znaczyło, że prawdopodobnie ma co najmniej pięć stóp i sześć cali wzrostu. Po sposobie, w jaki ręce muskały jej boki, widziała, nawet przy zapiętym płaszczu, że jest szczupła. Co jeszcze mogła wydedukować? Co jeszcze wiedziała o sobie oprócz tego, że jest kobietą, białą i sądząc po tonie uśmiechniętej przewodniczki i własnych rękach, dobrze po dwudziestce? Dwie kobiety przeszły obok ze splecionymi ramionami i torebkami uderzającymi po bokach. Torebka! - pomyślała Jane, z ulgą sięgając po pasek na ramieniu. Torebka wyjaśni wszystko - kim jest, gdzie mieszka, jakiej używa szminki. Wewnątrz będzie jej portfel z dowodem tożsamości, prawo jazdy, karty kredytowe. Będzie znowu znała swe nazwisko i adres, rok urodzenia, markę samochodu, który prowadzi - jeśli prowadzi. Torebka zawiera wszystkie tajemnice życia. Wystarczy ją tylko
otworzyć. Wystarczy ją tylko odnaleźć! Wsunęła gwałtownie stopę do buta i oparła się o brudnozielone deski parkowej ławki. Przyjęła do wiadomości to, co wiedziała cały czas i do czego bała się przyznać - że nie ma torebki. Z jakimkolwiek dowodem tożsamości rozpoczęła tę dziwną odyseję, nie była już w jego posiadaniu. Dla pewności, że siadając nie opuściła niedbale torebki na ziemię, rozejrzała się ze skupieniem, sprawdzając raz i drugi trawę wokół stóp. Parokrotnie obeszła ławkę, znów podpadając czarnej niani, która huśtała swą podopieczną w pobliżu. Uśmiechnęła się do ciemnoskórej kobiety, a potem zastanowiła się, co ją do tego skłoniło. Odwróciła głowę. Gdy po paru sekundach spojrzała za siebie, opiekunka pospiesznie wyprowadziła głośno protestującą małą z placu zabaw. - Patrz, przestraszyłaś ją - powiedziała głośno, odruchowo szukając palcami śladów jakiegoś zniekształcenia na swojej twarzy. Niczego takiego nie znalazła, pozwoliła więc palcom kontynuować odczytywanie rysów własnego oblicza. Twarz jej była wąska, owalna, kości policzkowe może nieco za wysokie, brwi gęste i niekorygowane, nos mały, a rzęsy wytuszowane,
choć zdawało się, niewprawną ręką. Pewnie przecierała oczy i to zlepiło tuszem niektóre z rzęs, a starło czerń z innych. Może płakała. Odrzuciła ramiona w tył, wstała i gwałtownie wymaszerowała z parku. Ignorując czerwone światła pobiegła wbrew samochodom w kierunku banku na rogu Beacon Street. Głośno zapukała w szklane drzwi, zwracając uwagę kierownika, przedwcześnie wyłysiałego mężczyzny, którego głowa zdawała się zbyt mała w stosunku do reszty sylwetki. To, że był kierownikiem, wywnioskowała stąd, iż nosił garnitur i krawat oraz był jedynym mężczyzną w sali pełnej kobiet. - Przepraszam - powiedział delikatnie, otwierając drzwi na tyle jedynie, by wysunąć część swego wielkiego nosa - ale minęła już czwarta. Zamykamy o trzeciej. - Czy pan wie, kim jestem? - zapytała Jane desperacko, zaskoczona pytaniem, którego przecież nie chciała zadać. Wyraz dezaprobaty wskazywał na to, iż mężczyzna zinterpretował jej uwagę jako żądanie wyjątkowych przywilejów. - Bardzo mi przykro. Zapewniam, że jutro załatwimy pani sprawę. Wyraźna uszczypliwość zakradła się do jego głosu. Na koniec uśmiechnął się z nieustępliwością, która nie ścierpiałaby dalszej
dyskusji, i odszedł spokojnie do swego biurka. Jane została po drugiej stronie szklanych drzwi, wpatrując się w kasjerki, aż zaczęły szeptać między sobą. Czy wiedziały, kim jest? Jeżeli nawet wiedziały, to szybko znudziły się jej obecnością i popędzane przez szeroko gestykulującego kierownika skierowały uwagę na komputery i rachunki, ignorując ją, jak gdyby nie istniała. Czy istniała? Zaczerpnęła głęboko powietrza i podążyła z powrotem wzdłuż Beacon do River Street, w kierunku stromych brukowanych uliczek, gdzie tak nagle zrodziła się w pełni dorosła i kompletnie zagubiona. Czy mieszkała w jednym z tych dziewiętnastowiecznych domów? Czy była w stanie płacić komorne lub spłacać pożyczkę? Czy przejmowała się sprawami pieniężnymi? Czy była kobietą zamożną? Pracowała czy też zatrudniała pracowników? Może zamiast mieszkać w jednym z tych pięknych starych domów, chodziła w nich sprzątać? Nie, była zbyt dobrze ubrana jak na sprzątaczkę, a ręce jej, choć niewątpliwie zaniedbane - zbyt delikatne i gładkie jak na osobę pracującą fizycznie. Może nie tyle sprzątała te domy, co je sprzedawała. Może to sprowadziło ją do tej dzielnicy. Może miała spotkać klienta, by pokazać mu świeżo odnowiony dom i... co? Czy
spadła jej na głowę cegła? Na przekór sobie obmacała prędko głowę szukając guzów. Nie znalazła żadnych, odkryła jedynie, że włosy wysunęły jej się z klamry i wiszą w luźnych pasmach przy nasadzie szyi. Skręciła w prawo na St. Vernon, później w lewo na Cedar Street w nadziei, że coś nagle wyśle potrzebne sygnały do jej mózgu. - Błagam, niech coś wygląda znajomo - podpowiadała zadrzewionym ulicom, skręcając w Revere i kierując się ku Embankment Road. Słońce znikneło za wielką szarą chmurą i poczuła chłód, chociaż temperatura się nie zmieniła. Przypomniała sobie, że zima była łagodna i eksperci ponownie przewidywali gorące lato. Nazywało się to efektem cieplarnianym. EFEKT CIEPLARNIANY. RUCH ZIELONYCH. KWAŚNE DESZCZE. RATUJ LASY TROPIKALNE. RATUJ WIELORYBY! OSZCZĘDZAJ WODĘ - BIERZ PRYSZNIC Z PRZYJACIELEM.
Poczuła się nagle absolutnie wykończona. Stopy ją bolały, a prawy duży palec nogi był zupełnie bez czucia. Burczało jej w brzuchu. Jak długo już nie jadła? Jakie jedzenie lubiła? Czy umiała gotować? Może była na jakiejś przedziwnej diecie i to wpłynęło na jej mózg? A może była narkomanką. Lub alkoholiczką. Czy była pijana? Czy była kiedykolwiek pijana? Jak rozpoznać, czy jest pijana czy trzeźwa? Zakryła oczy dłońmi i gorąco życzyła sobie w duchu, by wirujące w jej głowie pomysły były zapowiedzią zbliżającego się kaca. „Stracony weekend" Raya Millanda* [* Film o alkoholiku, który bezskutecznie próbuje odzwyczaić się od nałogu], pomyślała i zastanowiła się, ile musi mieć lat, by pamiętać Raya Millanda. - Pomocy! - wyszeptała w swe zamknięte dłonie. - Błagam, niech mi ktoś pomoże! Machinalnie spojrzała na zegarek i stwierdziła, że jest prawie piąta. Już niemal godzinę błąkała się i przez cały ten czas nic nie podpowiedziało jej, kim jest. Nic nie było znajome. Nikt jej nie rozpoznał. Znalazła się na Charles Street, przy ciągu różnych atrakcyjnych sklepów; od spożywczego po jubilera i galerię antyków, od garnków
po dzieła sztuki. Czy tu właśnie zamierzała kupić mleko i jajka? Jakiś mężczyzna otarł się o nią i uśmiechnął, ale był to uśmiech jednej zmęczonej duszy do drugiej pod koniec wyczerpującego dnia i nie mówił nic o znajomości. Mimo to miała ochotę złapać mężczyznę za ramiona i błagać go o znak, że ją rozpoznaje, nawet wydrzeć siłą to rozpoznanie, gdyby trzeba. Pozwoliła mu jednak przejść i chwila minęła. Nie mogła przecież zaczepiać na ulicy zupełnie obcych ludzi. Mogliby wezwać policje, zamknąć ją. Jeszcze jedna wariatka próbująca odnaleźć siebie! Czy była szalona? Czy może zbiegła z zakładu dla obłąkanych? Z więzienia? Czy się ukrywała? Własna dramatyczność rozbawiła ją. Jeśli nie była wariatką, zanim to wszystko się zaczęło, niewątpliwie będzie nią, zanim się skończy. Czy kiedyś się skończy? Pchnęła drzwi i weszła do małego sklepu spożywczego. Była szansa, że zaglądała tu często, jeżeli mieszkała w tej okolicy. Miała nadzieję, że sprzedawcy jej twarz będzie co najmniej znajoma. Powoli zbliżała się do niego między rzędami puszek. Właścicielem okazał się młody człowiek o włosach ściągniętych w kitkę, nieregularnych rysach i ustach w kształcie prostej kreski. Zajęty był paroma klientami mówiącymi naraz i utrzymującymi, że
każdy z nich ma prawo do pierwszeństwa obsługi. Jane stanęła w kolejce za nimi, ufając, że spojrzenie młodego człowieka zatrzyma się na niej i usłyszy: „A witam, pani Smith. Zaraz do pani podejdę". Usłyszała jednak tylko prośbę o papierosy i ujrzała chude plecy sklepikarza, gdy przegiął się, by po nie sięgnąć. Spojrzała przez lewe ramię na rząd niesamowicie pięknych młodych kobiet, które patrzyły na nią z okładek kilku tuzinów magazynów. Pozwalając nogom nieść ją w kierunku półki na czasopisma, wlepiła oczy w jedną twarz. SUPERMODELKA CINDY CRAWFORD - obwieszczały krzykliwe różowe litery napisu. Nie było wątpliwości, kim „ona" jest. Zdjęła magazyn z półki i przyjrzała się modelce: czarne oczy, brązowe włosy, pieprzyk na lewo od nieco rozchylonych ust, który odróżniał ją od setek równie ładnych twarzy dookoła. Tak piękna - pomyślała Jane. Tak młoda. Tak pewna siebie. Ponownie zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia ani jak wygląda, ani ile ma lat. Zacisnęła palce na brzegach magazynu, wyginając je do wewnątrz. - Hej! To nie czytelnia! - usłyszała męski głos i zobaczyła sklepikarza wymachującego ostrzegawczo palcem. Poczuła się winna jak dziecko złapane na kradzieży słodyczy i
skinęła głową ze zrozumieniem dla przepisów. Przycisnęła magazyn do piersi, jakby był deską ratunku, ale nie ruszyła się. - No, kupuje pani ten magazyn czy nie? - zapytał młody człowiek. Inni klienci już wyszli, zostawiając ich samych. Teraz była jej najlepsza, o ile nie jedyna szansa identyfikacji. Rzuciła się do lady. Sprzedawca cofnął się gwałtownie. - Czy pan mnie zna? - zapytała, starając się ukryć panikę w głosie. Wlepił w nią nieruchome oczy, mrużąc je ze skupieniem. Następnie odrzucił głowę zamiatając ramiona swą kitką i uśmiech zaczął się wkradać na prostą kreskę jego ust, wyginając ją w spłaszczone U. - To pani sławna? - zapytał. Może byłam sławna? - zastanawiała się wstrzymując oddech. Milczenie jej przyjął za potwierdzenie. - Wiem, że kręcą kilka filmów teraz w mieście - rzekł, przesuwając się parę kroków w prawo, by lepiej widzieć jej profil. - Ja nie chodzę często do kina, a nie poznaję pani z telewizji. Pani gra w jednym z seriali, co? Wiem, że gwiazdy filmowe robią zakupy w centrum. Moja siostra raz mnie tam zaciągnęła. Chciała widzieć Ashleya Abbotta z tego „Młodzi i niespokojni". „Młodzi i
bezużyteczni" według mnie. Pani w tym gra? Zaprzeczyła głową. Jaki był sens przeciągania tej szarady? Jasne, że nie była mu znana lepiej niż sobie. Zauważyła, że jego sylwetka zesztywniała. - Musi pani zapłacić za magazyn, kimkolwiek by pani była. Gwiazda czy nie, należy się dwa dolary dziewięćdziesiąt pięć centów. - Ja... ja zapomniałam torebki - wyszeptała, czując, że słabnie. Mężczyzna poczuł złość. - Co? Pani myśli, że jak pani jest z jakiegoś głupkowatego programu telewizyjnego, to już pani nie musi nosić pieniędzy ze sobą, jak każdy inny? Pani myśli, że jak pani nieźle wygląda, muszę pani prezent robić, z czego pani się zachce? - Nie, oczywiście nie... - Albo pani płaci, albo się wynosi z mojego sklepu i nie zawraca mi głowy. Nie życzę sobie, żeby ktoś stroił sobie ze mnie żarty. - Nie próbowałam z pana żartować. Naprawdę. - Dwa dolary dziewięćdziesiąt pięć centów - powtórzył wyciągając rękę. Jane wiedziała, że powinna po prostu oddać mu magazyn, ale coś jej na to nie pozwalało. CINDY CRAWFORD wyglądała tak ładnie,
tak szczęśliwie, była tak diabelsko pewna siebie. Czy łudziła się, że ta bezgraniczna pewność siebie udzieli się i jej? Sięgnęła do kieszeni płaszcza w nadziei, że może będą tam jakieś drobne. Gwałtownie przeniosła rękę z jednej kieszeni do drugiej, nie mogąc uwierzyć w to, co znalazła. Kiedy w końcu wyciągnęła rękę z powrotem, pełna była nowych, szeleszczących banknotów studolarowych. - Fiu! - mężczyzna za ladą zagwizdał. - Obrabowała pani bank czy co? A może sama je pani drukuje? Nie odpowiedziała, patrząc w osłupieniu na pieniądze w ręku. - Tak czy siak, nic mi tu po stówach. Rozmienię pani stówę i nie będę miał reszty dla nikogo więcej. Ile też tego pani ma? Czuła swój oddech wyrywający się z płuc w krótkich, płytkich wybuchach. Co, na Boga, robiła z dwoma kieszeniami wypchanymi studolarówkami? Skąd pochodziły te pieniądze? - Pani się dobrze czuje? - Mężczyzna za ladą z niepokojem spojrzał w kierunku drzwi. - Nie będzie pani chyba haftować? - Czy jest tu łazienka? - Ale nie publiczna! - upierał się. - Proszę! Desperacja w jej głosie widać go przekonała, bo szybko uniósł
rękę i wskazał zaplecze po prawej stronie. - Właśnie tam wymyłem. Niech się pani stara nie pobrudzić podłogi, dobrze? Szybko znalazła niedużą łazienkę w magazynie. Było to małe ciasne pomieszczenie zawierające stary ustęp i pęknięte lustro nad poplamioną umywalką. Ściany podparte były pudłami zapasów. Do połowy pełne wiadro wody i szczotka stały z boku, niepewnie opierając się o drzwi. Jane podbiegła do umywalki i odkręciła kurek z zimną wodą. Trzymając magazyn pod pachą, pośpiesznie złapała lodowatą wodę w dłonie i ochlapywała twarz, aż poczuła, że może się wyprostować bez obawy zemdlenia. Co się działo? Jeśli był to senny koszmar - a był! - chyba czas najwyższy, aby się przebudzić! Powoli uniosła twarz do lustra i kurczowo zacisnęła dłonie na brzegach umywalki. Patrzyła na nią kompletnie nieznajoma kobieta. Zupełnie nie znała tej twarzy. Dokładnie obejrzała bladą cerę i ciemne oczy, mały, nieco zadarty nos i pełne usta pomalowane szminką w tym samym kolorze co paznokcie. Brązowe włosy były może o odcień jaśniejsze niż oczy i spięte z tyłu klamrą, która odpięła się i mogła lada chwila spaść. Wyjęła ją, potrząsnęła głową i patrzyła na włosy
miękko układające się na ramionach. Efektowna twarz, pomyślała, patrząc na nią, jak gdyby widziała ją na okładce magazynu, tak jak twarz CINDY CRAWFORD. „Nieźle wygląda" - tak powiedział młody mężczyzna. Może nawet nieco więcej niż „nieźle". Nie było żadnej skazy. Nic nie było zbyt duże ani zbyt małe. Nic nie zakłócało harmonii całości. Wszystko znajdowało się tam, gdzie powinno. Oceniła wiek tej twarzy na trzydzieści parę lat i zastanowiła się, czy wygląda staro czy młodo na swój prawdziwy wiek. - To wszystko jest tak zawikłane - wyszeptała do swego odbicia, które zdawało się wstrzymywać oddech. - Kim jesteś? - Jesteś kimś, kogo nie znam - odpowiedziało odbicie i obie kobiety opuściły głowy, by zapatrzyć się w zaplamioną umywalkę. - O Boże - wyszeptała Jane, czując pęcherz gorąca eksplodujący w jej wnętrzu. - Kimkolwiek jesteś, błagam, nie mdlej! Fala gorąca opanowała jej ciało, zalewając ją od stóp, poprzez nogi i brzuch, ramiona i szyję, grzęznąc w gardle. Czuła, jakby topniała od wewnątrz, jakby lada chwila miała stanąć w płomieniach. Ponownie ochlapała twarz wodą, ale tym razem nie ochłodziło jej to i nie uspokoiło. Zaczęła rozrywać guziki płaszcza, by uwolnić ciało,
dać mu swobodę oddechu. Magazyn wypadł jej spod pachy. By go podnieść, schyliła się szybko. Płaszcz rozchylił się, spojrzała i szarpnęła gwałtownie głową w tył. Wzięła głęboki oddech i zamarła. Powoli, jak kukiełka poruszana jakąś nieznaną siłą, wyprostowała głowę do normalnej pozycji i kontynuowała ruch w kierunku klatki piersiowej. To, co zobaczyła, co spostrzegła już na klęczkach, podnosząc magazyn z podłogi, lecz odepchnęła od siebie, było zwyczajną niebieską suknią, której przód pokrywała krew. Wciągnęła powietrze z cichym, przerażonym piskiem małego zwierzęcia złapanego w pułapkę. Dźwięk szybko przerodził się w jęk i wydostał z gardła jako przejmujące wycie. Usłyszała kroki, czyjeś głosy i poczuła się osaczona. - Co się tu dzieje? - Właściciel sklepu zatrzymał się z otwartymi ustami. - O mój Boże - syknął stojący za nim młody chłopak. - Ale chryja - dorzucił jego towarzysz. - Co pani zrobiła? - domagał się odpowiedzi sprzedawca, omiatając wzrokiem pomieszczenie, niewątpliwie w poszukiwaniu stłuczonego szkła.
Nic nie odrzekła, wracając spojrzeniem na przód swej okrwawionej sukni. - Słuchaj no, kobieto... - Mężczyzna odpędził dwóch młodych klientów od drzwi. - Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, i nie chcę mieć z tym do czynienia. Weź te stówy i wynoś się z mojego sklepu, zanim wezwę policję. Nie drgnęła. - Słyszała pani, co powiedziałem? Zawołam policję, jeśli się pani w tej chwili nie wyniesie. Spojrzała w kierunku wystraszonego właściciela, który nagle złapał szczotkę i zaczął nią wymachiwać, jakby był matadorem, a ona bykiem. - Krew - wyszeptała. Front sukni znowu przyciągnął do siebie jej nie mogące uwierzyć oczy. Krew zdawała się stosunkowo świeża, ciągle nieco wilgotna. To jej czy cudza? - Krew - powiedziała znowu, jak gdyby powtarzanie tego słowa mogło wrócić wszystko do porządku. - Masz dziesięć sekund i wołam gliny. Nie chcę żadnych problemów. Chcę, żeby już tu pani nie było. Spojrzała mu w oczy i głosem tak cichym, że musiał wbrew sobie
ku niej się pochylić, szepnęła: - Nie wiem, dokąd iść. Zapłakała. Jej ciało zwinęło się jak papierek w czyjejś zaciśniętej pięści. - O nie, moja pani - powiedział mężczyzna, prędko łapiąc ją, zanim upadła. - Mdleć to nie w moim sklepie. - Proszę... - zaczęła niepewna, czy błaga o zrozumienie czy o zanik świadomości. Młody mężczyzna, choć nie bardzo wysoki czy muskularny, był zaskakująco silny. Ujął ją mocno wpół i poprowadził pospiesznie do drzwi. Nagle zatrzymał się i niepewnie rozglądnął po sklepie. - A może to taki film z ukrytą kamerą? - zapytał zmęczony, ze śladem zażenowania w głosie, z obawą, że stał się przedmiotem żartu. - Musi mi pan pomóc - powiedziała. - Musi pani opuścić mój sklep - odpowiedział, wypychając ją gniewnie na zewnątrz. Usłyszała zatrzaskujące się za nią drzwi. - Boże, co teraz robić? - skierowała pytanie do ruchliwej ulicy. Poczuła się jak marionetka. Ktoś pociągał za sznurki, a ona zapięła płaszcz, wsadziła magazyn pod pachę i skierowała wzrok na samochody. Na widok zbliżającej się taksówki sznurek przy prawej