andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Fielding Liz - Smak zycia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :599.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Fielding Liz - Smak zycia.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fielding Joy Liz
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 69 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

Liz Fielding Smak życia Tytuł oryginału: Tempted by Trouble ROZDZIAŁ PIERWSZY Życie jest jak lody: trzeba go posmakować raz na jakiś czas. Z dzienniczka Rosie – Lovage Amery? Jeśli Elle kiedykolwiek powinna posłuchać babcinej rady i przed otwarciem drzwi sprawdzić swój wygląd w lustrze, było to właśnie teraz.

Dzwonek zastał ją na kolanach, z rękami w gumowych rękawicach zanurzonymi w mydlanej wodzie. Nie przerwała pracy i nie poprawiła włosów wymykających się spod elastycznej gumki. Zresztą niewiele mogła zrobić z zaróżowioną i błyszczącą od potu twarzą po całym dniu spędzonym na sprzątaniu, którego kulminacją było mycie podłogi w kuchni. Zaprawa godna Kopciuszka. Mówiąc szczerze, mężczyzna, który stał na progu, również nie włożył zbyt wiele wysiłku w swój wygląd. Gęste ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, jakby dopiero co wstał z łóżka, a na podbródku widniał cień TL R delikatnego zarostu, który wyglądał nawet stylowo, tyle że raczej świadczył o unikaniu golenia w sobotę, gdy nie trzeba iść do pracy. Podobnie jak ona miał na sobie stare dżinsy i T – shirt, który już dawno powinien wylądować w śmietniku. Różnica polegała na tym, że w tym stroju prezentował się apetycznie, aż ślinka leciała do ust. Zauroczona ledwie zauważyła, że użył jej imienia, które ukrywała, odkąd zaczęła chodzić do przedszkola. Pośpiesznie zdjęła rękawice, przerzuciła je zamaszyście przez ramię i rzuciła trochę nieufnie: – A kto pyta? – Sean McElroy.

Głos pasował do reszty. Był niski, seksowny, otulający miękko jak irlandzka mgła. Do tego chłodna ręka, trochę szorstka i krzepiąco duża, uścisnęła jej dłoń. Elle odruchowo odwzajemniła uścisk, po czym wyrwało się jej: – Jak się masz? – Powiedziała to tonem niebezpiecznie podobnym do tego, którego używała jej babka, gdy spotykała przystojnego mężczyznę. To znaczy okraszonego lekkim przydechem, co zazwyczaj zwiastowało kłopoty. – Doskonale – odparł z leniwym uśmiechem. Wokół niebieskich oczu rozeszły się półkoliście drobne zmarszczki. Elle zaczęła już wierzyć, że szczęśliwie ominął ją gen, który sprawiał, że w obecności przystojnych mężczyzn wszystkie kobiety z rodu Amerych roztapiały się jak wosk. Ku swemu zaskoczeniu odkryła, że jednak się myliła. Zapewne nie stanął dotąd na jej drodze mężczyzna obdarzony oczami o tak intensywnym odcieniu niebieskiego i o ramionach stworzonych do dźwigania ciężaru całego świata. I tak wysoki, że nie czuła zakłopotania z TL R powodu słusznego wzrostu. Sean McElroy do tego obdarzony był głosem, który przenikał ją całą, od głowy aż po palce stóp. Przypominał jednego z tych beztroskich niegrzecznych chłopców,

którzy przybywali na doroczny czerwcowy festyn, żeby po kilku dniach odejść w siną dal, pozostawiając multum złamanych serc, a bywało, że i po- zbawione ojca dzieciątko. Dopiero po chwili wrócił jej rozum. Wyrywając z uścisku rękę, cofnęła się o krok i spytała z narzuconym chłodem: – Czego pan szuka, panie McElroy? – Nie czego, a kogo. – Uniósł brwi, zdumiony tą nagłą zmianą frontu. – Mam przesyłkę dla Lovage Amery. Och nie! Znów to samo! Wprawdzie Elle niczego nie zamawiała, bo nie stać jej było na kurierskie przesyłki, ale miała babcię, która żyła w świecie fantazji. I też nosiła imię Lovage. jednak cała jej złość nagle wyparowała, gdy uśmiech McElroya poszerzył się i dotarł do niej tak głęboko, jak nie docierały zwyczajne uśmiechy. – Zechce pani przyjąć? Zerknęła na dużą brązową kopertę. Ostatni raz, gdy beztrosko przyjęła przesyłkę zaadresowaną do Lovage Amery, uśmiechając się do doręczyciela, była o wiele młodsza. Miała studiować w college’u i rozpocząć nowe życie, nie zdając sobie sprawy, że wkrótce owo życie zada jej kolejny cios. – Co to jest?

– Rosie – odparł, jakby to wszystko wyjaśniało. Musiała wyglądać równie głupio, jak się czuła, ponieważ wykonał półobrót i niedbale machnął kopertą, wskazując coś za rogiem domu. Gdy się wychyliła, dostrzegła przód różowo – białej furgonetki. Spodziewała się, że jakiś wynędzniały pies wysunie łeb przez okno. TL R Wprawdzie zabroniła siostrze ściągania do domu zabłąkanych zwierząt ze schroniska. Ostatnie nie tylko złamało im serca, ale dokonało spustoszenia na bankowym koncie. – Cokolwiek Geli naopowiadała, w żadnym razie nie mogę wziąć następnego psa. Rachunki od weterynarza za ostatniego... – Zaszła pomyłka. Rosie to nie jest pies – wpadł jej w słowo. – Oto ona! Ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się furgonetce. Na drzwiach widniał malunek przedstawiający puchar lodowy, a na dachu przytwierdzono małe rożki. – Wóz lodziarza? – Gratuluję. Zmarszczyła brwi. Gratulacje? Czyżby wygrała jakiś konkurs, w którym wzięła udział w przypływie poświątecznej rozpaczy, kiedy tego samego dnia zaczęła przeciekać zmywarka i przyszedł rachunek za prąd? Nie,

to musi być głupi żart. Nawet w najgorszym dołku nie zainteresowałaby się konkursem, w którym główną nagrodą byłby używany wóz do sprzedaży lodów. Choć nie znała się na ostatnich trendach w motoryzacji, w mig oceniła, że karoseria Rosie pochodzi z zeszłego stulecia. Była już niepocieszoną właścicielką starego grata, który z powodu długiej listy niedociągnięć nie przeszedł corocznych badań gwarancyjnych, i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był następny. – Gratulacje? – Wygląda na to, że ma pani doskonały wzrok – zażartował. – To stara furgonetka. – Robiła, co mogła, by zignorować ten pewny siebie, szeroki uśmiech oraz kuszące bary opięte spłowiałą czarną koszulką. – Owszem, oryginalna furgonetka z wyposażeniem z tysiąc dziewięćset TL R sześćdziesiątego drugiego roku. Wrak, który stał w jej garażu, zjechał z taśmy mniej więcej wtedy, gdy ona się urodziła, czyli ponad dwadzieścia lat temu, ale w porównaniu z Rosie, która zapewne pamiętała szkolne lata jej babki, można by go nazwać młodzieniaszkiem. – No cóż, staruszka jest z dobrego rocznika, prawdziwy antyk – ciągnął

Sean. – To radość i duma pani stryjecznego dziadka Basila, ale akurat teraz potrzebuje porządnego dachu nad głową. – Zerknął w głąb korytarza, szukając potwierdzenia swoich słów. Nie zauważyła, żeby się wzdrygnął, ale hol, zresztą jak i reszta domu, rozpaczliwie domagał się remontu. – Antyk – powtórzyła w zamyśleniu. – Jest tylko jeden mały problem. – Och, więcej niż jeden, dodała w duchu. – To znaczy? – Nie mam stryjecznego dziadka Basila. – Ale mam przyjemność z Lovage Amery? – Uchwycił się faktu, że nie potwierdziła swojej tożsamości, ale również jej nie zaprzeczyła. – A to jest Gable End w The Common, Longbourne? Nie zamierzała ani potwierdzać adresu, ani przyznawać się do własnego imienia, ale zerknęła na drewnianą furtkę. Napis „Gable End” prawie całkowicie wypłowiał, ale zaprzeczanie nie miało sensu. – Naprawdę zaszła jakaś pomyłka – powiedziała, a potem posłużyła się ulubioną odzywką Geli: – Proszę więc to stąd zabrać. – Zabiorę. – Cieszę się. Niestety pełen ulgi uśmiech pojawił się na jej twarzy przedwcześnie, bo

Sean McElroy dodał: TL R – Jeśli tylko pomoże mi pani rozwikłać tę sprawę. – Proszę się z tym udać do niejakiego Basila. – Lovage to niezbyt popularne imię – rzekł, ignorując światłą radę. – Są tego słuszne powody – mruknęła pod nosem. W końcu kto by się chciał kojarzyć z lubczykiem? Gdy gwałtownie uniósł brwi, jej serce znów podskoczyło. Bezwiednie spojrzała na jego lewą rękę w poszukiwaniu obrączki. Nie znalazła jej, ale to nic nie znaczyło. Niemożliwe, żeby tak przystojny facet był wolny. A nawet jeśli, to o niej z całą pewnością nie można tego powiedzieć. Była bardzo mocno związana z ogromnym bagażem obowiązków. Młodsze, wciąż uczące się dwie siostry, babcia żyjąca w wyimaginowanym świecie oraz dom pochłaniający każdy grosz, który zarabiała, podejmując się pracy bez perspektyw. – Nie podoba się pani? – Nie. – Nie chodziło nawet o to, że nie lubiła swojego imienia. Problem był poważniejszej natury. – To smutne, ale budzi infantylne reakcje w mężczyznach, niezależnie od ich wieku. – Mężczyźni potrafią być swoimi najgorszymi wrogami – skonstatował

filozoficznie, po czym powtórzył: – Lovage. – Tym razem przeciągnął samogłoski, nadając delikatną, śpiewną intonację. Zabrzmiało bardzo dojrzale. Odkryła, że nie musiał się nawet uśmiechać, by zamienić ją w plastelinę. Gwałtownie potrzebując podparcia, sięgnęła do klamki. – Dobrze się pani czuje? – Doskonale – burknęła, już trochę rozzłoszczona. Facet próbował wcisnąć stary złom. Albo nawet gorzej, był oszustem, który odwracał jej uwagę, podczas gdy jego kumpel, może ów mityczny TL R Basil, wślizgnął się do domu od tyłu i zwiał ze wszystkim, co dało się wynieść. Powodzenia! Ale cokolwiek zamierzał, było jasne jak słońce, że flirtowanie przychodziło mu równie łatwo, jak oddychanie. A ona daje się w to wciągać. – Czy to wszystko? – spytała. – Nie, chwileczkę! Imię? Zgadza się. Adres? Zgadza się. – Denerwujący facet? Zgadza się! – próbowała położyć temu kres. Wyglądał raczej na rozbawionego niż rozzłoszczonego, co było irytujące. – Chociaż może pani nie znać stryjecznego dziadka Basila, myślę, że

będzie pani musiała zaakceptować fakt, że on panią zna. – Popatrzył na kopertę, którą trzymał w ręce. – Proszę mi powiedzieć, czy w pani rodzinie wszyscy mają imiona powiązane z nazwami ziół? O nie! Nie pozwoli mu skierować rozmowy na niebezpieczne tory! – Proszę mi powiedzieć, panie McElroy, czy Rosie... to znaczy furgonetka – poprawiła się, by nie wpaść w pułapkę myślenia o tym gracie jak o żywej istocie – jest na chodzie? – Przyjechałem nią – oznajmił z kuszącym uśmiechem. – Zabiorę panią na przejażdżkę, żeby pokazać drobne ekstrawagancje Rosie, oczywiście jeśli pani zechce. To urocza starsza dama, ale ma swoje kaprysy. – Nie reflektuję – ucięła, starając się ze wszystkich sił opanować zmysły, które namawiały ją hurmem, by zapomniała o problemach, zlekceważyła niebezpieczeństwo i choć raz w życiu zdobyła się na coś spontanicznego i nieprzemyślanego. – Przykro mi, panie McElroy. – Sean. – Przykro mi, panie McElroy – powtórzyła twardo – ale mama powtarzała mi, żebym nigdy nie wsiadała do samochodu obcego mężczyzny. TL R – Był to klasyczny przypadek sprzeczności słów i czynów. W podobnych okolicznościach jej matka bez wahania wykorzystałaby okazję i głośno

trąbiąc, popędziłaby po miasteczku, budząc zgorszenie sąsiadów. Tyle że, choć Sean McElroy bez wątpienia był porywającym facetem, nie zamierzała powielać jej błędów. Cofnęła się w głąb korytarza, błyskawicznie zamknęła drzwi i z werwą wróciła do szorowania podłogi, spodziewając się kolejnego dzwonka. Ale dzwonek nie zadźwięczał. Ulga walczyła z żalem. Był piękny majowy dzień i myśl o przejażdżce z przystojnym mężczyzną furgonetką do rozwożenia lodów odwoływała się do tego wszystkiego, co było w niej młode i lekkomyślne. Do uczuć i tęsknot, które zamknęła głęboko w sercu. Nawet wpadający do kuchni zapach bzu zdawał się kusić, by choć na godzinę porzuciła obowiązki i pozwoliła sobie na rozrywkę. Zdecydowanie pokręciła głową. Zabawa kryła w sobie

niebezpieczeństwa. Szorowała nieskazitelnie już czyste płytki, wyładowując frustrację, a jednocześnie próbując zapomnieć o niebieskich oczach Seana McElroya i skoncentrować się na bieżących problemach. Na przykład skąd wyczarować dwieście pięćdziesiąt funtów na szkolną wycieczkę Geli do Francji. Cóż, będzie musiała zacisnąć zęby i poprosić szefa o dodatkowe godziny w restauracji. Seana zamurowało. Miał problem, gdy tylko ją zobaczył – zarumienioną, z ciemnymi włosami niesfornie wymykającymi się spod gumki i opadającymi na przepastne orzechowe oczy. Stojąc stopień wyżej, dorównywała mu wzrostem, a pełne miękkie usta i pociągająca twarz znajdowały się na wprost TL R jego twarzy. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z efektu, jaki wywiera jej żywiołowa kobiecość, co czyniło ją tym bardziej pociągającą. I niebezpieczną. Był wściekły na Basila, ale mimowiednie sprawił mu ogromną przyjemność. Minęło sporo czasu, odkąd jakaś kobieta poruszyła w nim czułą strunę, nawet się o to nie starając. Do licha, odprawiła go w iście ekspresowym tempie. Szczęk łańcucha

zabrzmiał doprawdy ostatecznie. Nie było sensu dzwonić ponownie. Popatrzył na kopertę, którą Basil Amery wsunął mu pod drzwi. No cóż, nie wystarczy para pięknych oczu, by wciągnąć go w sam środek jakiejś rodzinnej afery. Miał tego dość na własnym podwórku. Dostarczył Rosie. Wykonał zadanie. TL R ROZDZIAŁ DRUGI Ćwicz jak najwięcej. Najlepiej biegaj za furgonetką z lodami. Z dzienniczka Rosie Elle była podniecona, ale przede wszystkim zaniepokojona. Nadstawiła uszu, czekając na odgłos startującego samochodu, na charakterystyczny zgrzyt kół na żwirze. To jakiś nonsens! Nigdy w życiu nie słyszała o Basilu Amerym. To musi być pomyłka. Ale cisza ją niepokoiła. Wprawdzie nie usłyszała nadjeżdżającej furgonetki, ale powinna zarejestrować jej odjazd. Gdy wychwyciła grzechot w skrzynce na listy, poderwała się na nogi. Miała pretekst, by sprawdzić, czy facet odjechał. Znalazła dwie rzeczy na wycieraczce: brązową kopertę, którą Sean McElroy trzymał w ręku, i pęk kluczy. Breloczek był w kształcie lodów w rożku, więc czym prędzej otworzyła drzwi na oścież.

Rosie stała tam, gdzie Sean ją zaparkował. Jednak on sam przepadł bez śladu. Pobiegła więc do furtki, żeby rozejrzeć się po ulicy. TL R – Elle, jeżeli szukasz kierowcy furgonetki, to pojechał w tym kierunku. – Pani Fisher z błyskiem zaciekawienia w oczach zbliżyła się do Rosie. Jak na sąsiadkę przystało, była odpowiednio wścibska. – Jak? – Na składaku. Chcesz zająć się obwoźną sprzedażą lodów, kochanie? Miejscowi plotkarze traktowali dole i niedole rodziny Amerych niczym operę mydlaną, cokolwiek by więc odparła, i tak języki pójdą w ruch. – Przepraszam, pani Fisher, dzwoni telefon – ucięła, wchodząc do domu i zatrzaskując drzwi. Usiadła na stopniu schodów, trzymając w ręku kopertę, na której widniały jej nazwisko i adres. Rozerwała ją i wydobyła ciemnoróżowy notes z napisem „Rezerwacje” na okładce, nowoczesny telefon komórkowy, jakiego siostry by jej pozazdrościły, oraz kartę wozu zarejestrowaną na Basila Amery'ego z Keeper’s Cottage w Haughton Manor i ubezpieczenie furgonetki. Była też druga rejestracja pojazdu, nosząca świeżutką datę, a więc unieważniająca tę na Basila. I opiewająca na Lovage Amery!

Była również kremowa koperta zawierająca list, który zaczynał się następująco: Droga Lally! Jej serce zmiękło na widok zdrobniałego imienia babci. Pamiętasz, jak wiele lat temu znalazłaś mnie nad stawem, gdy byłem zdesperowany, przerażony i gotowy skończyć ze sobą? Uratowałaś mi życie, a to, co stało się później, nie było ani twoją, ani Bernarda winą. Ja i mój brat ulepieni byliśmy z zupełnie innej gliny, tak już jest i nic tego nie zmieni. Być może, gdyby nasza matka żyła... Cóż, teraz już TL R nie ma sensu tego drążyć. Zgodnie z przyrzeczeniem trzymałem się z dala od rodziny. Cierpieliście z mojego powodu. Nie dość, że ciężko było tobie i dziewczynkom Lavender pogodzić się ze stratą Bernarda i Lavender, to jeszcze gorzej by było, gdybym się pojawił, przywołując na nowo stare upiory i skandale. Prawda jest taka, że starzeję się i coraz częściej wspominam rodzinę. W zeszłym roku wprowadziłem się do domku w Haughton Manor i długo zbierałem się na odwagę, żeby napisać do ciebie, a jak wiesz, odwaga nie jest moją mocną stroną. Być może zresztą na wszystko jest już za późno. Parę miesięcy temu, jedząc obiad w Błękitnym Dziku, zobaczyłem twoją

uroczą wnuczkę. Obsługiwała mnie. Jest do ciebie bardzo podobna, Lally. Dowiedziałem się, że nosi twoje imię. To dla mnie takie trudne. Rosie, którą właśnie widzisz, jest moim oczkiem w głowie. Od czasu do czasu dostarczam nią lody na bankiety lub festyny, żeby pokryć koszty jej utrzymania. Niestety, to zajęcie obecnie jest dla mnie zbyt uciążliwe, dlatego muszę zrezygnować z niego na pewien czas. Ale podjąłem wiele zobowiązań i nie chcę zawieść ludzi. Pomyślałem, że może ty i twoja wnuczka poprowadzicie ten interes w moim zastępstwie. Ona będzie mogła choć na trochę wyrwać się z restauracji, a ty pomyślisz przy okazji o mnie. Sean, który przyprowadzi ci Rosie, wyjaśni, jak wszystko działa. Załączam dzienniczek z terminami i rezerwacjami oraz telefon, którym posługuję się w tym biznesie. Żeby ułatwić sprawę, przerejestrowałem furgonetkę na Lovage Amery. Bóg z tobą. Trzymaj się, Lally. Twój oddany Basil TL R Elle z ręką przy ustach przełknęła ślinę. Do Haughton Manor jest niedaleko, ale wychodziła do pracy i nie miała czasu tam pojechać. Chwyciła telefon, zadzwoniła do informacji i po chwili już miała numer Basila

Amery'ego. Gdy go wykręciła, odezwała się poczta głosowa. Poprosiła o kontakt, podała swój numer telefonu. Na koniec ponownie przeczytała list, włożyła wszystko do koperty i schowała ją do szuflady. Babcia i siostry pojawią się w domu już po jej wyjściu. Ma czas do jutra, żeby znaleźć wytłumaczenie, dlaczego dziwna furgonetka stoi przed domem. W zasadzie nie powinno go to obchodzić. Basil wynajmował od niego domek, to wszystko. Sean akurat przebywał w Londynie, kiedy Basil zniknął. Ciekawe, dlaczego nie zostawił Rosie pod dachem, w stodole. Czyżby nie zamierzał wrócić? Albo nigdzie nie pojechał? Sean zaklął, wziął zapasową parę kluczy i pojechał przez park do Keeper's Cottage. Wszystko było na swoim miejscu. Na kominku nie znalazł żadnego listu, jedynie fotografię młodej kobiety w nieprzyzwoicie krótkiej sukience i białych kozaczkach, z fryzurą typową dla drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Zobaczył, że miga światełko automatycznej sekretarki. Po chwili namysłu uznał, że powinien odsłuchać wiadomość. Nieco zamazany głos młodszej Lovage Amery wypełnił pokój: – Nazywam się Lovage Amery. Właśnie przeczytałam pana list, którego nie rozumiem. Kim pan jest? Proszę o telefon. Mój numer...

Naprawdę nie wie, kim jest Basil? Sean odstawił zdjęcie na kominek. To nie jego sprawy, więc nie miał powodu do niepokoju, a jednak... Do licha, powinien poznać zawartość koperty pozostawionej przez Basila. A przy okazji dobrze byłoby znów TL R porozmawiać z Lovage. Wieczorem będzie przejeżdżał obok jej domu, wtedy spróbuje wyjaśnić tajemnicę zniknięcia Basila. Na wszelki wypadek sfotografował komórką zdjęcie stojące na kominku. Rosie stała w tym samym miejscu, gdzie ją zaparkował. Drzwi otworzyła młoda dziewczyna. Była cała w czerni, z czarnymi włosami i paznokciami. – O co chodzi? – rzuciła wyzywająco. – Chcę porozmawiać z Lovage Amery. Nazywam się Sean McElroy. – Babciu, ktoś do ciebie! – krzyknęła, blokując wejście i przeszywając Seana nieprzyjaznym wzrokiem. – Nie, nie! Chodzi mi o wysoką młodą brunetkę. – Aha, chcesz rozmawiać z Elle. – Dziewczyna podejrzliwie zmrużyła oczy. – Jest w pracy. Wróci późno. – W takim razie przyjadę jutro.

– To bądź rano, bo zaczyna pracę o dwunastej. – Kto przyszedł, Geli? – ktoś zawołał z głębi domu. A po chwili Sean zobaczył kobietę z fotografii, którą widział na kominku u Basila, tyle że czterdzieści lat starszą. Miała siwe włosy związane w koczek, ale oczy, choć pozbawione ogromnych sztucznych rzęs, były takie same jak przed laty. – Nie do ciebie, babciu. – Nie wiedziałem, że są dwie Lovage Amery – zwrócił się Sean do starszej z nich, najpewniej adresatki listu Basila. – Czy Elle powiedziała pani o Rosie? – Rosie? Nie znam. Kto to jest? – Chodzi o furgonetkę do sprzedaży lodów. TL R – A tak... Właśnie zastanawiałam się, co za dziwo stoi pod domem. To pana wóz? – Zostawiłem list dla pani od Basila. – Wiedział, że ciężko to będzie wyjaśnić. – Od Basila? – Cofnęła się o krok; jej twarz pociemniała. – O nie, nie powinien. Bernard będzie wściekły. – Babciu, chodź, proszę. – Geli objęła ją ramieniem, rzucając Seanowi

nienawistne spojrzenie. Po raz drugi tego dnia drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem. Freddy, właściciel hotelu i restauracji Błękitny Dzik, przytrzymał Elle za ramię. W pierwszym odruchu chciała strącić jego dłoń, ale przecież Freddy to stary przyjaciel rodziny, więc nie powinna się przejmować. – Przy stole w rogu zamówili już drinki, pora zaproponować coś do zjedzenia. Elle uśmiechnęła się, wyjęła kelnerski notesik i pośpieszyła do stolika. – Czy mogę od państwa przyjąć zamówię... – Słowa ugrzęzły jej w gardle na widok Seana McElroya biesiadującego w towarzystwie kilku innych osób. Miała ochotę wykrzyczeć mu w twarz pytanie, dlaczego zostawił furgonetkę i uciekł, ale zdołała się opanować. Odchrząknęła i znów spytała, tym razem o to, czy potrzebują jeszcze chwili do namysłu. – Jesteśmy gotowi – rzekł najbliżej siedzący gość, dzięki czemu nie musiała przebiegać wzrokiem po pozostałych, tylko utkwiła spojrzenie w notesiku. Wszystko szło sprawnie do czasu, gdy wypadła kolej Seana. – Mam ochotę na kurczaka w ziołach, ale chciałbym się dowiedzieć, jakie to są zioła, Elle. – Udowodnił wszystkim, że ma świetny wzrok, odczytując jej imię na identyfikatorze..

TL R Musi mu spojrzeć w oczy. Nie ma ucieczki. Podniosła wzrok i natrafiła na jego skupione spojrzenie. Wiedziała, że zadał to pytanie specjalnie, żeby ją zdenerwować. Kobieta siedząca obok Seana, szczupła, elegancko ubrana, z lśniącymi blond włosami jak z reklamy szamponu, spojrzała na niego mocno zaintrygowana. – Kochanie, sądziłam, że zamówisz stek, jak zwykle. – Nie sądziłem, kochanie, że jestem aż tak przewidywalny – odparł, nie odrywając wzroku od Elle. Słowo „kochanie” zabrzmiało tak, jakby ten związek należał już do przeszłości. Blondynka, podążając za jego wzrokiem, spojrzała na Elle, i jej czoło przeorała głęboka zmarszczka. – Panierka składa się z drobno zmielonej bułki tartej, jajka – recytowała Elle – i mieszaniny świeżych ziół: zielonej pietruszki, tymianku i szałwii. – Bez lubczyku? – Bez lubczyku i bazylii. – Spodziewała się tego podstępu. – W takim razie poproszę łososia. Prędko zanotowała i oddaliła się. Zamówienie jak każde inne, tłumaczyła sobie, serwując wodę i koszyk

chrupiących bułeczek. – Życzy sobie pani bułeczkę? – zwróciła się do blondynki. Która odmownie pokręciła głową, więc Elle zajęła się pozostałymi gośćmi. – Bułeczka? – zaproponowała Seanowi. Była tak blisko jego twarzy, że zauważyła małą bliznę nad okiem. Spadł z roweru? A może jakaś kobieta zdzieliła go torebką w przypływie jak najbardziej uzasadnionej złości? TL R Sean zastanawiał się dłuższą chwilę, sama więc chwyciła szczypcami bułeczkę. Była dumna z siebie, że udało jej się zachować spokój. – Powiedz mi, Lovage, kim jest Bernard? – szepnął. Elle wypuściła bułeczkę, ta zaś, spadając, wywróciła szklankę z wodą, a pozostałe bułki wylądowały na kolanach Seana i podłodze. – Jedna wystarczy – oświadczył, wkładając te z kolan do koszyka. Gdy zbierała resztę z podłogi, usłyszała głos Freddy'ego: – Idź po nową partię! I wymień szklankę. Przepraszam za zamieszanie. Czy mogę państwu zaproponować drinka? Na koszt firmy, oczywiście. – A może inną kelnerkę? – rzuciła złośliwie blondynka. – Mam zniszczoną sukienkę! – Ostentacyjnie ścierała krople wody z ubrania.

– To wyłącznie moja wina – zwrócił się Sean do Freddy'ego, ignorując wściekłą blondynkę. – I dziękujemy za drinki. Patrzył, jak Elle odchodzi. Rozmarzył się, że odprowadza ją do domu główną drogą przez wioskę, a pod drzwiami całuje ją i umawia się na następną randkę, jak to bywało w dawnych dobrych czasach. – Co takiego jej powiedziałeś? – spytała poirytowana Charlotte. – Flirtujesz z nią od momentu, gdy zaczęła nas obsługiwać! Sean zdawał sobie sprawę, że właściciel restauracji przysłuchuje się ich rozmowie. – To wyłącznie moja wina – powtórzył, uśmiechając się do Freddy’ego. – Wszystko w porządku. Dziękuję. Inna kelnerka przyniosła czystą szklankę i koszyk z bułeczkami, ale Sean nie zwracał na nią uwagi, tylko wodził wzrokiem za Elle, która uwijała się przy mniejszym stoliku po drugiej stronie sali. Miała włosy uczesane w dobierany warkocz, a na sobie czarną koszulę i spodnie oraz fartuszek opasujący tasiemkami talię. TL R Gdy przechodziła obok szefa, zatrzymał ją dotknięciem ręki. Jakby rościł sobie do niej jakieś prawa. Nazajutrz rano Elle weszła do kuchni pogrążonej w rozkosznej ciszy.

Miała zaczerwienione oczy i ciężkie nogi po przepracowanej nocy, a głowę pełną różowych furgonetek z lodami i niebieskookich mężczyzn. Sorrel zaprowadziła babcię do kościoła przed pójściem do Błękitnego Dzika, żeby skorzystać z darmowego internetu, a Geli pomknęła do schroniska pomóc przy wyprowadzaniu psów na spacer. Wyciągnęła kopertę oraz klucze z szuflady i położyła je na stole. Potem otworzyła drzwi do ogrodu. Promienie słoneczne wkradły się do wnętrza wraz ze śpiewem kosa i zapachem bzu. Uniosła twarz do słońca, zaczerpnęła powietrza i poczuła, jak życie w nią wstępuje. Oddychając powoli i głęboko, pozbywała się wszystkich doznanych wczoraj przykrości. Cóż, kobieta towarzysząca Seanowi była piękna, elegancka i wytworna, ale nie szata zdobi człowieka, jak zawsze powtarzała babcia. Otworzyła pojemnik na chleb, lecz zobaczyła tylko okruszki, a po chrupkach zbożowych pozostało puste opakowanie. Schyliła się, żeby przeszukać szafki, gdy nagle ktoś wszedł do kuchni. Było za wcześnie na powrót babci czy Sorrel, pomyślała więc, że Geli wróciła na śniadanie. Ale to nie była Geli. Światło zasłaniał facet od różowej furgonetki, który tym razem wtargnął