Stanisława Fleszarowa-Muskat
KOCHANKOWIE RÓŻY WIATRÓW
Dwa zielone wzgórza biegną im nap i Oksywie.
Coraz mniej morza jest między stad rowiec “Tarnów” wraca do Gdyni z dali
Na mostku padają polecenia, dzwoni
- Pół naprzód! - woła starszy oficer.
A potem:
- Pięć stopni w prawo!
- Jest. Pięć stopni w prawo - powtarza sternik.
- Tak trzymać!
- Tak trzymać!
- Halo, maszyna! Pół godziny do pilota.
- W porządku! Pół godziny - odpowiadają z maszynowni.
- Mączka! - mówi teraz starszy oficer, odetchnąwszy, jak po zakończeniu przygotowań do
wielkiego święta - poproście na mostek kapitana. Mączka właśnie czekał, żeby to usłyszeć. Od
dawna stoi w pogotowiu przy drzwiach i teraz zaledwie ma czas krzyknąć:
- Tak jest, chief! Lecę po kapitana! - i już dudnią jego buty na schodach, skacze po dwa
stopnie, a w wąskim korytarzu mało co nie przewraca stewarda z tacą.
- Ślepy jesteś? Nie widzisz, że niosę kawę dla starego?
- Nic się nie stało.
- Ale mogło się stać, wiesz, jak kapitan lubi, kiedy jest chociaż jedna kropla na tacy
-
- Wstał już?
- Wstał. Goli się.
- Wszyscy się golą, szału chłopy dostają! Jakby tam w porcie cała damska Gdynia na nas
czekała.
- Cała nie cała, ale trochę się babek zbierze. Każda po swego.
- Psiakrew! - wzdycha Mączka - a człowiek wciąż bez przydziału.
- O to chyba nietrudno.
- Kiedy się zdecydować nie mogę. Na lądzie każda mi się podoba, tylko wyjdę w morze,
a już mam wątpliwości.
- Zostaw teraz swoje wątpliwości i otwórz drzwi - chwileczkę! Zapukam.
Przyzwalające mruknięcie musi wystarczyć za zaproszenie. Mączka pręży się jak struna.
- Panie kapitanie, chief prosi na mostek. Pół godziny do pilota!
- Dobrze, zaraz idę - odpowiada kapitan bez podniecenia. I pyta, gdy marynarz wciąż stoi
w tej samej pozie: - Co jeszcze?
- Panie kapitanie - wybucha Mączka - Kamienna Góra! Z daleka już widać, że zielona!
- I co z tego?
- Proszę, panie kapitanie, jest kawa - wtrąca steward.
- Jak to co z tego? - zachłystuje się Mączka. - Wiosna w Gdyni! Kiedy wychodziliśmy w
rejs, była jesień. A teraz zielono, pan kapitan z mostku sam zobaczy.
- Myślałby ktoś, że szliśmy przez cały czas wśród lodów północy. Mało napatrzyliście się
na zielone brzegi, choćby na Śródziemnym.
- Ale co to za zieleń, panie kapitanie! Ładne to, nie można powiedzieć, ale jak w teatrze.
Słowo daję, jak w teatrze!
- Jaki mundur pan kapitan dziś włoży? - pyta steward.
Kapitan powoli odwraca ku niemu głowę.
- Jak to jaki?
- Nowy?
- No przecież że nowy! - I zwracając się znów do Mączki:
- Powiedzcie chiefowi, że zaraz będę na mostku.
- Tak jest, panie kapitanie.
Teraz Mączka wie, że rozmowa jest skończona i trzeba wynieść się z kabiny. Kapitan
będzie się ubierał na wejście do portu. Zresztą wszyscy robią to samo, powrót z rejsu jest
zawsze odświętną uroczystością - dla tych, którzy wracają i dla tych, którzy czekają na nich na
lądzie. Tylko cieśla Wojtysiak ma strapiony wygląd. Zaczepia Mączkę na korytarzu.
- Heniek, nie widziałeś gdzie Pirata?
- Cześć, panie cieśla! Widziałem, ale rano, zaraz po wachcie.
- Wtedy i ja go widziałem, ale teraz mi gdzieś znikł. Ile razy wchodzimy do Gdyni,
zawsze się boję, że mi wskoczy w morze i popłynie.
- Niech się pan nie martwi. Pirat morski pies, nie utonie. Będzie na pana czekał na brzegu
z kwiatami w pysku.
- Wygadujesz - macha ręką Wojtysiak wcale nie rozpogodzony.
- Po Piracie wszystkiego można się spodziewać. Ja zawsze mówię, że u nas na statku
najpierw liczy się kapitan, potem chief, potem kucharz Paproć i starszy mechanik, ale już po
mechaniku to na pewno Pirat.
- Et, nie gadałbyś, tylko pomógł szukać.
- A patrzyliście dobrze w swojej kabinie?
- Czy pies to szpilka? Mógłbym go nie zauważyć?
- Ale może przyszedł, kiedy was już nie było. Przecież ścierwiak sam sobie drzwi
otwiera. Niedługo to się nawigacji nauczy. Cieśla otwiera szeroko drzwi swojej kabiny.
- No więc patrzcie, gdzie on tu może być?
- A może śpi w mesie oficerskiej, tam najlepiej lubi.
- Patrzyłem i tam. Mączka wzdycha nagle i wchodzi do kabiny.
- Mówię wam, nie trzymajcie fotografii tej waszej córki nad koją.
- Bo co? - pyta cieśla, wciąż myślami przy psie.
- Za ładna! Chłopcy kiedyś w morzu wścieklizny dostaną. Kto to widział pokusy takie na
ścianie wieszać. Wojtysiak chmurzy się i wydąga Mączkę z kabiny.
- Odczep mi się od dzieciaka, dobrze? - mruczy niezadowolony.
- Ładny mi dzieciak! Przedstawilibyście pannę Frankę kolegom!
- Nie ma jej w domu. Uczy się. W internacie.
- Phi! Będziecie mieli uczoną córkę! Już wiem! On poszedł do doktora!
- Kto?
- Pirat! Poszedł do doktora po pigułkę. Przecież co dnia rano dostaje.
- Ale nie przed lądem.
- Taki mądry to on już chyba nie jest, żeby wiedzieć, że mu na lądzie reumatyzm nie
zagraża. Zajrzyjmy do doktora.
Doktor Danielewicz pakuje walizki, walczy z ich zawartością i podnosi głowę dopiero
wtedy, gdy Mączka krzyczy od progu:
- Dzień dobry, panie doktorze!
- Dzień dobry! Jest już pilot?
- Jeszcze nie. Ale zaraz będzie.
- Nie było tu Pirata? - pyta cieśla.
Danielewicz wznosi oczy do nieba.
- Był. Obudził mnie o świcie. Powinien go pan lepiej pilnować, panie Wojtysiak
- Przepraszam.
- Pan doktór nie zmieści wszystkiego w tej walizce, może pomóc? - ofiaruje się Mączka.
- Dziękuję, też pan nic nie poradzi. Po prostu za dużo nakupiłem, a to w dodatku zajmuje
tyle miejsca.
- O rany! Same zabawki! Celnicy będą mieli naprawdę ładną zabawę, jak zaczną to panu
wszystko rozkręcać.
- Ja też do niedawna tylko to woziłem: misie, lalki, wózki
- wtrąca dcho Wojtysiak.
Mączka parska śmiechem.
- Teraz niedługo prawdziwy wózek będziecie musieli przywieźć.
- Zamknij gębę, dobrze?
- No, no, panowie! - uspokaja doktor.
- A co ja takiego powiedziałem? Pan doktor widział, jaką cieśla ma córkę? Lollobrygida!
A wydajcie ją przypadkiem za jakiegoś przybłędę z lądu! Będziecie mieli ze mną do czynienia!
- Chodźcie już, chodźcie, Mączka, gadacie Bóg wie co. Przepraszamy pana doktora.
- Kapitan już na mostku? - woła za nimi doktor.
- Jeszcze nie, ale zaraz wychodzi.
- Wie pan co, panie cieśla? - mówi Mączka już na korytarzu.
- On jest na pewno u Paprocia, ten wasz Pirat. Cieśla kręci głową z niedowierzaniem.
- Przecież śniadanie już jadł.
Ale idą do kuchni i rzeczywiście zastają tu Pirata, jak obgryza ogromną kość, a kucharz
Paproć przygląda się mu z rozczuleniem.
- A nie mówiłem? - woła Mączka. - Cześć, panie Paproć! Cieśla swego Pirata szuka po
całym statku, a on u pana wtrząsa przednią krzyżową.
Cieśla jest bardzo niezadowolony.
- I po co pan go tak przekarmia, panie Paproć?
- Po co? Żeby miał siły wytrzymać pana wikt na lądzie. Ile razy wychodzimy w morze,
odkarmić psiaka nie mogę.
- Dostaje kaszę, tak jak wszystkie psy rasowe.
- On jest taki rasowy jak ja jestem książę Walii. Najwyżej mama była z dobrego domu,
ale popełniła z rozpaczy mezalians.
Pirat pomrukuje nad kością z rozkoszy, a Paproć klepie go po karku. Lubi, gdy
wszystkim - zarówno ludziom jak i psom
- smakuje to, co daje im do jedzenia.
- Żryj, Pirat, żryj, nic się nie przejmuj, kundel jesteś, ale teraz arystokracja herbowa nie w
modzie, a ja bym dę i tak na żadnego pinczerka z medalem nie zamienił.
- Chodź tu, Pirat! - woła groźnie Wojtysiak.
- Zostaw pan psa, panie deśla, niech sobie kostkę obgryzie. Pan też, nie wymawiając, lubi
podjeść. Ładnie by pan wyglądał, gdybym tak odmierzał panu kaloryjki i witaminki, a
porządnego schaboszczaka żałował.
- Chodź tu, Pirat! - powtarza Wojtysiak. Oddaj to!
Pirat unosi górną wargę i zaczyna z dcha warczeć.
- Na własnego pana warczysz?
- Bo co to za pan, co żarcie odbiera? - śmieje się kucharz.
- Panie deśla - wtrąca Mączka - Źle pan do psa podchodzi, niepedagogicznie.
- Ja mu zaraz dam taką pedagogię, że mu się odechce. Najpierw szukam go po całym
statku, a potem...
- Spokój! Dobrze? - przerywa Paproć. - Spokój w kuchni!
- Odwraca się i ze swojej szafki w ścianie wyjmuje sympatyczną butelczynę. - Po jednej
miętówce, tylko szybko! Cyk! Bo jak steward kapitana zobaczy, od razu wszystko staremu
wypaple. Ja mu nieraz mówię: Rożek, wy się nie wysilajde w donoszeniu, szkoda waszej gęby i
tak wszystko na nic. Stary się niepotrzebnie zdenerwuje, a mnie złego słowa nie powie. Bo
kiedy wyśde jeszcze na kaku mówili papu, ja już ze starym do Murmańska pływałem. To on mi
teraz będzie jednego kielicha żałował?
- No to jeszcze raz za zdrowie kapitana! - rozochaca się Mączka.
- O, drugiego już nie! - Paproć chowa butelkę. - Każdy kapitanowi dobrze życzy, ale on
woli, żebyśmy jego zdrowie pili na lądzie. A poza tym, jak wracam do mamusi, muszę być w
porządku. W dodatku dziś!
- Dlaczego dziś?
- Bo mamusia ma urodziny. Przez całą drogę kapitanowi w głowę kładłem, że na
urodziny muszę zdążyć do domu.
- Kto to u nas obchodzi urodziny? - krzywi się cieśla, wciąż w złym humorze. - Urodziny
obchodzi się u Niemców.
- Byle jakich się nie obchodzi, ale jak pan skończy siedemdziesiąt lat, jak moja matka...
- I jeszcze się synowej nie doczekała, wstyd, panie szefie!
- woła Mączka.
Paproć śmieje się zawstydzony.
- Ona mi to samo mówi. Jak Boga kocham, po każdym rejsie mi to samo mówi.
- No, widzi pan! Czuję, że dopiero ja pana ożenię. Czy pan wie, że na całym statku tylko
nas dwóch kawalerów?
- I pan cieśla Wojtysiak - wdowiec czy rozwiedziony, w każdym razie do wzięcia.
- Mnie to już dajcie spokój - mruczy Wojtysiak nie podnosząc oczu.
- Ot, właśnie na tym rzecz polega! Dawno bym się ożenił, ale co zaczepię takiego, co już
małżeńskiego szczęścia zaznał, to mi każdy skrzywioną gębę pokazuje. I jak tu się żenić?
- Co tam na drugich patrzeć? Niejeden w morzu się utopił, a pan pływa i się nie boi. Już
jak ja panu młodą panią Paprociową wyszukam, to pan przy niej nie tylko w noc świętojańską
zakwitnie.
- Załoga pokładowa na miejsca manewrowe! - odzywa się nagle głośnik. - Załoga
pokładowa na miejsca manewrowe!
- O rany! - Mączka rzuca się do drzwi. - Pilot będzie zaraz na pokładzie! Chodźmy, panie
cieśla. Kapitan jest już na mostku.
- Mała naprzód!
- Mała naprzód! - powtarza starszy oficer.
- Stop, maszyna!
- Jest. Stop maszyna - odpowiadają z maszynowni.
- Sztormtrap z lewej dla pilota!
Dwa zielone wzgórza są już tak blisko, że czuje się prawie zapach ich rozkwitłej zieleni.
Kapitan zamyśla się, ileż to razy wybiegały mu tak naprzeciw?
- Ciekawym, który ma dzisiaj służbę? Chciałbym, żeby Reszko.
- Czy to nie wszystko jedno?
- Lubię, jak nas Reszko wprowadza, wesoły człowiek, przyjemnie, kiedy się ma z nim do
czynienia. Ile razy wychodzi po nas Reszko, wszystko idzie jak z płatka.
Starszy oficer uśmiecha się nieznacznie.
- Rozumiałbym obawy pana kapitana, gdybyśmy wychodzili w morze, ale co się może
zdarzyć na lądzie?
- Ho, to, mój drogi, jak popływasz tyle lat co ja, to przekonasz się, że ląd dla marynarza
jest zawsze niebezpieczniejszy niż morze. Tu się dopiero przeżywa najgorsze tajfuny i szkwały.
- Pan kapitan chyba nie myśli o... rodzinnych?
- O, i te się zdarzają, zdarzają się, zapewniam pana.
W każdym razie widziałem już niejednego, co z ulgą właził z powrotem na trap. - Kapitan
poważnieje. - Ale teraz myślę
0tej naszej łajbie, pan sądzi, że to się da tak szybko naprawić? Bo ja nie jestem tego taki
pewny.
- Ostatecznie uszkodzenie niewielkie. W ciągu postoju powinni to zrobić. Inna kwestia,
że statek stary i gdzie go nie dotknąć, zdałoby się coś naprawić.
- “Tarnów”, psiakrew! “Berdyczów” powinien się nazywać.
- Ale jestem pewien, że kiedy przyjdzie taka chwila, trudno będzie się panu z nim rozstać.
- Boże drogi - i do starej żony się człowiek przyzwyczaja
1nie zamieniłby jej na inną, choć tyle się kręci młodych dopiero co po wodowaniu. W
każdym razie cieszę się, że pan idzie właśnie teraz na urlop. Kiedy indziej bym się wściekał z
tego powodu, ale teraz przynajmniej jeszcze przed urlopem zdejmie mi pan ten remont z głowy.
Musiałbym sam sterczeć na stoczni. Tylko zaraz po przeglądzie statku proszę do mnie
zadzwonić.
- Ma się rozumieć, panie kapitanie.
- O, jest pan Reszko! Witam! Witam kochanego pana! Dopiero kiedy pana widzę, czuję,
że naprawdę jestem w Gdyni. Pilot wie, że jest pierwszym przedstawicielem lądu i powinien
odwzajemnić się serdecznością przy powitaniu.
- Dzień dobry! Czołem, panie kapitanie! Cześć, chief! Jak zleciało? Pan kapitan świetnie
wygląda!
- Z każdym rejsem starszy, z każdym rejsem, panie Reszko. Co słychać w Gdyni?
- Nie wiem, co słychać, ale widać wiosnę. Wiosna, panie kapitanie!
- Mała naprzód!
- Halo, maszyna! Pilot na pokładzie, czekać na manewry!
- Tak, dziękuję - odpowiada mechanik Gruda z maszynowni. - Czekać na manewry. Nie
wiesz, dokąd idziemy?
- Przypuszczam, że na Rotterdamskie - odpowiada starszy oficer.
Kucharz Paproć stoi przy burcie ze stewardem kapitana.
- Ma pan coś do oclenia, panie szefie?
Paproć nie jest chętny do zwierzeń.
- Co ja tam mogę mieć? Drobiazgi. Walizki nie warto otwierać.
- U mnie to samo. Ciekawe, jak dziś przejdzie odprawa?
- Ba, każdy chciałby to wiedzieć.
- To zależy, kto wszedł przed nami.
- Właśnie, za cudze grzechy człowiek cierpi.
- Może będą mieli dziś dobry humor.
- Ja bym im nie wiem co dał na rozweselenie.
- A mówił szef, że nic nie ma?
- Pewnie że nic. Ale nic a nic - to różnica.
Steward kiwa głową.
- Ale u kogo człowiek zrozumienie znajdzie?
- Maszyna stop!
- Jest. Maszyna stop!
- I wychodzić na pokład, szybko - dodaje prywatnie starszy oficer - żony czekają!
- Moja tam nie czeka - odpowiada Gruda przez tubę.
- Dlaczego?
- Nie znasz Walentyny? Ona lekcji nie opuści, chyba żeby się świat walił.
- No to wychodź na pokład, popatrzysz sobie na cudze, jedyna okazja.
Na pokładzie jest już prawie cała załoga. Bo nabrzeże zbliża się coraz bardziej i już widać
na nim wyraźnie kolorowy tłum. Jeszcze chwila, dwie, i wyłaniają się twarze, drogie twarze,
nie widziane przez kilka miesięcy - i szał ogarnia tych na statku i tych na lądzie. Powiewają
chusteczki, kapelusze, krzyżują się okrzyki.
- Zocha! Zocha! - woła steward, przechylony przez burtę. I chwyta Paproda za ramię. -
Widzi pan Zochę?
- Gdzie? Nie widzę. Tyle tych babek!
- W niebieskim palcie. Zocha! Nie słyszy. A kapitanową pan widzi? I córkę starego? I
chłopaków? Cała rodzina przyjechała, stary się ucieszy. Zocha! Zocha!
- Gienek! - dobiega głos z daleka.
- Masz przepustkę?
- Mam.
- Maciuś zdrowy?
- Zdrowy. Już sam siedzi.
Ci na mostku nie myślą na razie o swoich rodzinach.
- Szpring pierwszy! Przygotować cumy i rzutki!
Steward wciąż szarpie Paprocia.
- Słyszał pan? Już sam siedzi! Jak wyjeżdżałem, miał dwa miesiące! A teraz już siedzi!
- Puść mi pan rękę! Co mnie pan tarmosi? Siedzi to siedzi, wielkie rzeczy!
- Jakby pan miał takiego małego szkraba, toby pan wiedział, CQ to znaczy.
Niespodziewanie Paproć się rumieni.
- Ja?
- A dlaczego nie? Nie mógłby się pan jeszcze ożenić?
- Co wyście się wszyscy na mnie uwzięli z tym żenieniem?
Na pokład wchodzą celnicy.
- Przygotować bagaże do kontroli celnej!
- Jakie tam bagaże? Od razu bagaże! - wzrusza ramionami steward.
Kontrola celna nie omija nikogo, nawet tak wszechmocnej na statku osoby kucharza.
- Co pan ma w tej walizce?
- Przecież pan widzi, kożuszek chiński dla mamusi na urodziny. Ranne pantofle, szlafrok.
Jakby pan miał matkę, co akurat dziś skończyła siedemdziesiąt lat, toby pan jej nic nie
przywiózł?
- Nie interesuje mnie dla kogo, tylko co.
- Jak to nie interesuje pana dla kogo? A czy ja nie mogę mamusi na urodziny zegarka
przywieźć?
- Proszę przekazać szanownej mamusi moje najserdeczniejsze życzenia, ale cło trzeba
zapłacić. A co jest w tej walizce? Proszę otworzyć!
U kapitana już po kontroli.
- Czy można zamknąć walizki?
- Tak jest, panie kapitanie, dziękuję.
- Dziękuję. - Kapitan otwiera drzwi na korytarz woła:
- Witold! Jacek! Znoście walizki do samochodu!
Chłopcy zjawiają się natychmiast, jest i Agnieszka.
- Weź te dwie duże!
- Dobry jesteś, a co ty będziesz niósł?
Agnieszka patrzy z niepokojem, jak przerzucają walizki.
- A gdzie są moje płyty?
- Nie bój się, nic im się nie stanie - uspokajają ojciec i bierze ją pod brodę. - Jeszcze
wyładniałaś, Agnieszko.
- Tatuś jest bardzo miły!
- Niech jej jeszcze i ojciec w głowie zawraca - burczy Witold znad walizy.
I Jacek ma coś w tej sprawie do powiedzenia.
- Właśnie! Telefon się w domu urywa.
- Nieprawda. Nikt do mnie nie dzwoni. A przynajmniej nikt taki, z kim chciałabym
rozmawiać.
Ojciec wciąż trzymają pod brodę i przygląda się jej z upodobaniem.
- To niedobrze, Agnieszko, niedobrze. A dlaczego mama nie weszła na statek?
- Czeka w wozie. Nie chciała się pchać.
- Dzisiaj na trapie tłok, jak na Świętojańskiej, a mama w szpilkach.
- Uważaj i ty, Agnieszko - mówi ojciec, bo właśnie schodzą po trapie.
- Niech się tatuś nie boi, nie spadnę.
- Mama zdrowa?
- Jak to mama, wciąż się martwi.
- O co?
- Zawsze sobie coś takiego znajdzie.
A Maria biegnie właśnie im naprzeciw i rzuca się mężowi na szyję. - Michał! Och,
Michał! Nareszcie!
- Tylko niech się mama za bardzo nie roztkliwia - wtrąca się Jacek rzeczowo.
- Już się ciebie doczekać nie mogłam.
- I ja, i ja, kochanie. Poczekaj, niech zobaczę, jak wyglądasz. Ładnieją te moje kobiety!
Daję słowo, obydwie coraz ładniejsze!
- Och, mój kochany!
- Tatuś się taki szarmancki zrobił - śmieje się Agnieszka
- że mi to wygląda aż podejrzanie. Czy przypadkiem nie płynęła na statku jakaś
pasażerka?
- Uchowaj Boże. Przynajmniej mogliśmy się nie golić i nie trzeba było krępować języka.
Chłopcy znowu się kłócą.
- No, jak wstawiłeś tę walizkę? Bagażnik się nie zamknie.
- Zamknie się, jak dociśniesz.
- Moje płyty! - woła Agnieszka. - Tatusiu, oni mi pogniotą moje płyty!
- Płyty są w neseserze. Weźmiemy go do samochodu na kolana.
- Kto prowadzi? - pyta Jacek.
Witold piorunuje go wzrokiem.
- Jak to kto? Ja!
- Dlaczego ty? Zawsze ty!
- Co podskakujesz? Masz prawo jazdy?
- Ale Agnieszka ma.
- Mogłabym pokazać ojcu, jak prowadzę.
- Żebyś nas rozbiła! Nikogo nie puszczam do kierownicy.
- To ja nie jadę.
- No to nie jedź, wielka historia!
- Dzieci! - Maria patrzy na nich błagalnie. - Nie popisujcie się przed ojcem!
- To dlaczego on mi nie chce dać prowadzić?
- Ustąp mu, Agnieszko! Nie możesz mu raz ustąpić?
- Mamusia zawsze staje po jego stronie.
- Moi drodzy - przecina dyskusję kapitan - naprawdę madę dość czasu, żeby wykłódć się
beze mnie. Witold, siadaj za kierownicą, Jacek koło debie, a moje obie panie z tyłu razem ze
mną.
Jacek zatrzaskuje drzwiczki samochodu.
- Tata nas uregulował.
Kapitan roziskrzonym wzrokiem spogląda na brzydką portową ulicę, jakby to były Pola
Elizejskie.
- No i mówcie teraz, co nowego?
Maria milczy przez chwilę zakłopotana.
- Co u nas może być nowego? Opowiadaj, co u ciebie?
- U mnie? No, wiesz! Morze, jak morze, o czym tu opowiadać?
- Jakby mnie ojdec chodaż raz wziął ze sobą, to ja już bym miał o czym - odzywa się
Jacek.
Agnieszka jest nastrojona złośliwie.
- Ty najpierw zdaj maturę.
- Zamknij się, czy ja się czepiam twoich egzaminów?
- Jacek, jak ty mówisz do siostry?
- To dlaczego zaczyna? Ojdec sam widzi, ja zaczynam?
- Dzieci - wzdycha matka i odwraca się do męża. - Tyle razy dę prosiłam, żebyś chodaż
jeden rejs, jeden rejs został na lądzie i zajął się trochę nimi. Kapitan nie patrzy jej w oczy.
- Dobrze, kochanie, może... może następny... pogadam w PLO...
- Wdąż mi to obiecujesz! Wdąż mi to obiecujesz od... od dwudziestu lat.
- Kochanie.
- Ale ja już chwilami zupełnie sił nie mam. Co ty myślisz, cały dom na mojej głowie.
Może byś tak raz poszedł na wywiadówkę do gimnazjum albo przejrzał indeksy Witolda i
Agnieszki.
- Mój może ojciec przeglądać - odzywa się Witold od kierownicy - proszę bardzo. Chyba
nie można kończyć medycyny wcześniej niż ja.
- No tak, ty jesteś w porządku...
Agnieszka wzrusza ramionami.
- Czy mamusia musi od razu po przyjeździe...
Tym razem Jacek jest po stronie siostry.
- Mama przecież jakby tej swojej audycji nie nadała, toby chora była.
- Jak ty mówisz do matki?
- Wcale nie do matki, tylko o matce, o kim, o czym, siódmy przypadek. Ojciec to słyszy
raz na pół roku, a my co dzień. “Arrivederci Roma” też się sprzykrzy.
- No widzisz! Sam widzisz! - szepcze Maria. Agnieszka poklepuje ją po plecach.
- Och, mamusiu, doprawdy!
- Czy pamiętał ojciec o maszynce do golenia? - wtrąca Witold.
Kapitan odpowiada nie od razu.
- Tak, przywiozłem d.
- Remingtona?
- Remingtona.
- A co masz dla mnie? - pyta Agnieszka.
- Zobaczysz.
- Niech jej ojdec nie przywozi kiecek - Jacek odwraca się na siedzeniu - bo ona uwodzi w
nich swego profesora.
Agnieszka ma ochotę go uderzyć.
- Milcz!
- Agnieszko!
- Dlatego jest taka wściekła, że prawda!
Kapitan ma tego dosyć.
- Jacek, proszę dę, przestań w ogóle się odzywać!
- W porządku, ja się nie narzucam. Mógłby się ojdec chodaż trochę za mną stęsknić.
Maria jest purpurowa.
- Masz małą próbkę tego, co ja przeżywam na co dzień.
Kapitan próbuje żartować:
- Przynajmniej Cesia sprawuje się jako tako?
- Akurat, trafiłeś! Już jej nawet miałam wypowiedzieć,
- Boże drogi, co się stało?
- Zobaczysz sam, żę trudno z nią wytrzymać. Zakochała się!
- To chyba powód do radości.
- Jak dla kogo. Narzeczony raz jest, raz go nie ma. Znika, jak kamfora, i wtedy Cesia
szaleje. Czy ja mam nerwy, żeby znieść wszystkie amory Cesi i Agnieszki?
- Moje mamo!
- No więc dobrze, twoje nie.
- Chcę wreszcie wiedzieć, co mi tatuś przywiózł - naciera znów Agnieszka, a w jej głosie
brzmi już zniecierpliwienie.
- Znowu zaczynasz? - parska Jacek.
- Dobrze wiesz, że pytam o płyty.
- Masz trzy longpleje z włoskimi piosenkami.
- Prosiłam także o meksykańskie.
- Gdzie na mojej linii można dostać meksykańskie płyty, w Chinach?
- Mógł tatuś kupić w Antwerpii albo w Hamburgu.
- Nie miałem już pieniędzy.
- Akurat dla mnie nie miał tatuś pieniędzy!
Jacek znów odwraca się ku tylnemu siedzeniu.
- Wszystko ma wydawać na ciebie! A ciekaw jestem, czy
omnie ojciec pamiętał?
- Uspokójcie się, dobrze! - woła błagalnie Maria. - Wstyd mi za was! Nie zapytaliście
nawet ojca, jaki miał rejs.
Jacek patrzy na matkę z politowaniem.
- Skoro jest cały i żywy, to znaczy, że dobry.
- Za dobry to on nie był - mówi kapitan powoli.
Agnieszka się uśmiecha.
- Tatuś przyzwyczajony.
Kapitan ma przez chwilę ochotę opowiedzieć im, jaki był ten rejs, ale zaraz rezygnuje z
tego.
- Tak, oczywiście - mruczy i dodaje pośpiesznie: - Jedna mama nie pyta, co jej
przywiozłem.
- Bo wiem, że i tak zawsze o mnie pamiętasz - odpowiada Maria cicho.
- Mama nie lubi się już ubierać.
- Co ty opowiadasz, Agnieszko - kapitan jest naprawdę zły.
- Która kobieta tego nie lubi?
GDAŃS
Mama Paprociowa przymierza przywieziony przez syna szlafrok. Nie jest zadowolona.
- A jaki miałem kupić? - denerwuje się Paproć. - Czerwony? W mamy wieku czerwony
szlafrok?
- Przede wszystkim co to znaczy w mamy wieku? Myślisz, że ja mogę się ubierać już
tylko na czarno?
- Ależ, mamusiu, na czarno ubierają się zupełnie młode kobiety.
- No właśnie! Podlotka chcesz z matki zrobić?
- Oj, i tak, i tak niedobrze!
- Schowam ten szlafrok do szafy i jak się ożenisz, będziesz miał dla żony, jak znalazł.
- I mama też?
- Co, ja też?
- O tym żenieniu. Wciąż mi wszyscy o tym mówią.
- No bo czas, najwyższy czas!
- Mamusia myśli, że mógłbym jeszcze...
- Co to znaczy jeszcze?
- No bo już mi niedługo czterdzieści dziewięć latek stuknie.
- Latka nie dzięcioł, żeby ktoś słuchał, jak stukają. Jesteś mężczyzną w sile wieku, na
stanowisku...
- Stanowisko to znowu żadne nie jest, kucharz na statku.
- Twój świętej pamięci ojciec też był kucharzem, a przed wojną na starostę bym go nie
zamieniła. I domek mi wybudował, i miałam wszystko, o czym dusza zamarzy. A twojej by
było źle?
- Naprawdę mama by chciała?
- A do kogo ja tu mam usta otworzyć, kiedy ty jesteś w rejsie? Kapitanową zanudzam, bo
w sąsiedztwie. Gdyby się tak trafiła jakaś poczciwa dziewczyna, stateczna, pobożna...
Paproć zamyśla się.
- Ale wie mama, jak człowiek tak po ludziach popatrzy, strach ogarnia. Strach ogarnia...
Na statku zostali już tylko d, którzy mają służbę.
Jeszcze tylko Gruda czeka na taksówkę i deśla Wojtysiak błąka się po pokładzie z
Piratem.
- Zabiorę pana taksówką - woła Gruda. - Moja Walentyna o drugiej kończy lekcję, muszę
być punktualnie przed szkołą w Gdańsku.
- Dziękuję panu inżynierowi, ale ja tu jeszcze trochę pobędę. Nie mam się dokąd
śpieszyć...
Gruda przygląda mu się ze zdziwieniem.
- No, jak pan woli - powiada wreszcie.
- Do widzenia. Jutro będzie pan w maszynowni?
- Tak, jutro mam służbę. Daj łapę, Pirat! Do widzenia!
Taksówka pędzi przez całe Trójmiasto. Gruda nerwowo spogląda na zegarek. Czasem
zamyśla się, gdy jakaś ulica robi mu niespodziankę nowym domem, którego nie było, gdy
wyjeżdżał w rejs, ale zaraz znowu patrzy na zegarek i przynagla kierowcę do pośpiechu.
Oczywiście przyjeżdża za wcześnie i musi długo czekać przed szkołą, zanim w bramie
ukaże się chmara dzieci, a za nimi Walentyna, jego Walentyna biegnąca z radością ku niemu,
choć już nie powinna, nie powinna tego robić.
- Romek! Co za niespodzianka! Myślałam, że wejdziecie wieczorem.
Gruda obejmuje ją ramieniem.
- Nie powinnaś tak biegać, musisz uważać na siebie! Pisałem d o tym w każdym liście.
Walentyna śmieje się pogodnie.
- Nic mi nie będzie. Wczoraj byłam u lekarza, wszystko w jak najlepszym porządku.
- Kiedy?
- Och, biedaku, będziesz w rejsie.
- Ty mnie żałujesz? Jak ty sama dasz sobie radę?
- Jakoś dam, czyja pierwsza? Które z waszych marynarskich dzied urodziło się przy ojcu?
Żebyś tylko mieszkanie załatwił.
- Od jutra zaczynam chodzenie w tej sprawie.
- Poczekaj, widzę Krzysztofa Danielewicza, to syn waszego doktora. Powiem mu, że
ojdec wrócił.
I Walentyna stara się przekrzyczeć gwar dziedęcych głosów.
- Krzysztof! Krzysztof!
- Pani cię woła! - krzyczą dzieci.
Walentyna przykłada dłoń do ust.
- Krzysztof! Biegnij szybko do domu, tatuś przyjechał!
A dzied powtarzają:
- Krzysztofl Twój tatuś przyjechał!
Na korytarzu w gmachu armatora ruch jak na Świętojańskiej. Można tu spotkać wielu
kolegów i znajomych z innych statków, których nie widziało się od lat, ale Paproć i Mączka nie
mają ochoty na rozmowy towarzyskie. Wpatrują się w drzwi windy, w których jednak wciąż
nie widać kapitana.
- Wyglądamy, panie szefie, co? - wzdycha Mączka.
- A niech to wszyscy diabli! Zawsze to przeczuwałem, ale stary był taki zakochany w tym
swoim “Tarnowie”, że słowa nie można było powiedzieć. I teraz co?
- Muszą dać nowy statek.
- Albo przeniosą do rezerwy.
- Tfu, panie szefie! Co pan w pogodny dzień takie rzeczy wygaduje? Stary siedzi na górze
i załatwia. Poczekajmy.
- Tu będziemy czekać, na korytarzu?
- Możemy skoczyć do “Bursztynowej”. Przełkniemy coś, w gardle zaschło.
- Nerwy! Jak ja się tylko zdenerwuję, od razu muszę się czegoś napić.
- Ja tak samo. Chodźmy!
- Od wczoraj miałem już złe przeczucie. Właściwie to nie ja, tylko mamusia. Śniła się jej
kwoka z kurczętami. A jak mamusi się śni kwoka z kurczętami - koniec, zmartwienie
murowane. No i masz!
- Szef w przesądy wierzy? Zobaczy pan, że wszystko jeszcze na dobre się obróci. Stary
ma w dyrekcji dobrą markę, co pan myśli - zostawią go bez statku?
- Oddelegują na stocznię do doglądania remontu.
- A czego pan będzie doglądał?
- Właśnie. Też chciałbym wiedzieć. Ryby bym chyba łowił w kanale.
“Bursztynowa” nie jest lokalem najwytworniejszym w mieście, to znaczy usiłuje nim być
po każdym remoncie. Ale mija kilka tygodni i wracają tu wszyscy starzy goście, wystraszeni
chwilowo czystością ścian i świeżością mebli.
Mączka popycha wahadłowe drzwi i od razu są w dymie, w gwarze, w dobrze znajomej
woni, która jest taka sama we wszystkich knajpach marynarskich na całej kuli ziemskiej.
- Zaraz się panu humor poprawi, szefie. Jak ja wchodzę do “Bursztynowej”, to żebym nie
wiem jakie miał zmartwienie... O, jest Felunia! Pan widział gdziekolwiek na świecie w barze
taką dziewczynę? Co? Niech pan sam powie! Nawet ta czarna z Kolom- bo mogłaby naszej
Feluni buty czyścić. Albo ta z Hamburga spod “Good-bye, Matrosen”, wysiada przy naszej
Feli, daję słowo.
Paproć zatrzymuje się przed barem i potwierdza ze znawstwem.
- Owszem, kobieta na medal!
- No, widzi pan! Zaraz pan o wszystkich zmartwieniach zapomni. - Serwus, Felunia! Jak
się masz!
- A, pan Heniek! - rozpromienia się barmanka. - Nareszcie! Dawno pana u nas nie było.
Już myślałam, że pan o mnie zapomniał.
- Ja, o pani? - zachłystuje się Mączka. - Panno Felu, pani mnie o taką zdradę podejrzewa?
Trzeba było przecież dać i innym knajpom trochę zarobić, niejedna “Bursztynowa” na świecie.
Za to w Gdyni przychodzę do pani o suchym pysku. Ani kropli nigdzie po drodze. I jeszcze
kolegę przyprowadziłem.
- Bardzo mi przyjemnie.
- Tylko spojrzał na panią, od razu się zakochał.
Fela śmieje się z kokieteryjnym niedowierzaniem. Oparta biodrem o kontuar, przechylona
nieco do tyłu, pozwala mężczyznom patrzeć na siebie.
- Nie wierzy pani? Panie szefie, nie powiedział pan “kobieta na medal”?
- Powiedziałem i nie cofam.
- Widzi pani. A pan Paproć to nie byle kto, kucharz na naszym statku. Potęga! Nie tam
jakiś chudopachołek, jak ja, co nawet nie może kobiety zaprosić na porządny tapczan, ale
człowiek, jak to się mówi, sy-tu-o-wa-ny. Domek w Orłowie, ogródek, opel kapitan jako
taksówka lata...
Paproć udaje niezadowolonego.
- Po co ty od razu o tym wszystkim...
- Żeby panna Fela wiedziała, z kim ma do czynienia. Kto stawia i płaci. Dla mnie to by
nalała czystej. A panu szefowi to poda co innego.
- Dwie wiśniówki na rumie - dysponuje Paproć.
- Chyba trzy - poprawia Mączka.
- Oczywiście trzy, jeśli panna Felicja pozwoli...
- Dlaczego ma nie pozwolić? Musi interes popierać. Przecież nie stoi w barze tylko dla
ozdoby.
Fela podnosi w górę obnażone ramię.
- Zdrowie panów!
Ale Paproć protestuje.
- Nie, nie, najpierw zdrowie pani!
- Ja was pogodzę. Przede wszystkim trzeba spełnić życzenie gości i wypić zdrowie naszej
panny Feli, żeby zawsze królowała w “Bursztynowej”, a potem... pięknym kobietom odmawiać
nie wypada i jeśli chcą wypić nasze zdrowie...
- Jeszcze raz trzy wiśniówki!
- A więc za zdrowie panów i nową znajomość!
Mączka bije się pięścią w potężne piersi.
- Odtąd będzie pani miała na “Tarnowie” dwóch wielbicieli...
- Co do wielbicieli to się zgadza, ale jeśli chodzi o “Tarnów”...
- Paproć przypomina sobie o gnębiącym ich zmartwieniu.
- Właśnie, coś już dzisiaj słyszałam. Bo byli tu przedtem goście i też rozmawiali o
“Tarnowie”.
- Słyszy szef? Tutaj już ktoś z naszych szukał u panny Feli pocieszenia.
Barmanka pokazuje piękne zęby i klepie się po skórzanej torbie, którą nosi pod maleńkim
fartuszkiem.
- I znalazł! Zapewniam pana, że znalazł!
- Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Niech pani jeszcze naleje! Łajbę nam na
stocznię wzięli i nie wiadomo, co z nią będzie. I z nami!
- To przykre - martwi się Felunia, ponieważ zawsze współczuje wszystkim zmartwieniom
swoich gości.
- Niech to wszyscy diabli!
- Fe, panie szefie, przy panience?
- Przepraszam, ale ile razy o tym pomyślę, najgorsze słowa cisną mi się na usta.
Fela znów sięga po butelkę.
- Zamiast się martwić, proszę wypić.
- Widzi szef, co to znaczy czułe kobiece serce! Panna Felunia nie pozwoli się nam
martwić.
- A mówiłem staremu, co to za statek, skoro nawet garnki na nim ciekną. Nie wierzył.
- O starego niech pan będzie spokojny, nie zostanie bez statku. Już mi ktoś rano mówił,
że ma dostać nowy dziesiędo- tysięcznik.
- Goście, co tu byli, mówili to samo.
- Słyszy szef?
Fela jest poinformowana dokładnie.
- Nowy dziesiędotysięcznik po próbnym rejsie. Tylko kłopot z tym, że podobno jest już
kapitan i część załogi.
- No masz! Jest już kapitan! I może kucharz także? Jak mojej mamusi śni się kwoka z
kurczętami... no, co? Nie sprawdza się, Heniek? Nie ma zmartwienia?
- A ja jak tylko zobaczę we śnie, że butelek mi na półce brakuje, od razu wiem, że będzie
remanent.
- A niech was! Dobraliśde się w korcu maku!
- On nie wierzy! Panno Feluniu kochana, niech no pani da rączkę do pocałowania,
przynajmniej pani po mojej stronie. Wszystko się sprawdza, a on nie wierzy.
- Co się sprawdza, że mamy na razie o jednego kapitana za dużo? Zostanie któryś w
domdu.
- Ja tam bez swego starego nigdzie się nie ruszam.
- Żeby on się tylko bez nas nie ruszył.
- O to jestem spokojny. Cała dyrekcja PLO wie, że kapitan Gralewicz bez Paproda w
morze nie wyjdzie. On się nieraz przekonał, co te młodziki potrafią nagotować. A w morzu
kuchnia najważniejsza! O czym człowiek ma myśleć w rejsie, jak nie
ojedzeniu? J aką ma rozrywkę? Te kilka książek? I trzy filmy, które zanim się przejdzie
Gibraltar, już się umie na pamięć? Jedyna rozrywka to rozmyślanie, co Paproć poda na obiad.
Albo na kolację.
Mączka przechyla się przez kontuar i trąca Felę w ramię.
- Nie ma to, panno Felu, jak pewność siebie, prawda?
Ale Fela wpatruje się w kucharza poważnymi, zasłuchanymi oczyma.
- Pan Paproć ma dużo racji. Od dobrego kucharza wiele zależy. Może poprawić
wszystkim humor na statku i może go zepsuć.
Paproć promienieje.
- Jak pani to od razu... jak pani to prześlicznie powiedziała! Rączka! Rączka do
pocałowania!
- Szybko pana załatwiła, panie szefie! Rączki by pan już tylko cmokał, oczyma
przewracał...
Jacyś goście stają obok i natarczywie dopominają się obsłużenia.
- Przepraszam na chwileczkę, muszę gośdom nalać.
- Ale wród pani do nas, Felunia?
- Panno Felicjo!
- Wrócę! Zaraz wrócę!
Mączka obejmuje Paprocia przez plecy.
- Wzięło szefa, co? Dziewczyna! Nie ma to jak Polki! Ja to na tym odcinku jestem taki
patriota, że się najładniejszej za granicą skołować nie dam. Owszem, jest czasem na co
popatrzeć, ale rozumie szef? Duszy nie ma!
- A w pannie Felicji to od razu coś tak bliskiego...
- Swoja dziewczyna! To się czuje z daleka!
- Jak ona to ślicznie powiedziała: od kucharza wiele zależy!
- A jak patrzyła na pana szefa! Szef widział takie oczy? I ząbki? I wszystko inne na
swoim miejscu, żadnej lipy, od razu widać. A nóżki! W kostce cienkie, a wyżej, jak butelka od
szampana.
- Już innego porównania nie mogłeś wymyślić?
- A jakie inne może się tu nasunąć, kiedy stoję przed dwoma rzędami butelek? Felunia
zresztą warta jest porównania tylko z szampanem.
Paproć zamyka oczy.
- Nadzwyczajna kobieta!
- Ba! Ja bym szefowi coś powiedział, kuć żelazo, póki gorące! Na co szef ma czekać? Na
następną pięciolatkę? A tymczasem dziewczynę zdmuchnie ktoś sprzed nosa.
- O czym ty mówisz?
- Mówię o tym, że jeśli szef pozwoli, żeby ktoś nie z branży Felunię poderwał, to nigdy
tego szefowi nie przebaczę i nie przebłaga mnie szef nawet piersią indyka.
Paproć chichoce cichutko, obracając w palcach kieliszek.
- Heniek, przestałbyś, doprawdy...
- Właśnie że nie przestanę. Jeszcze mnie szef za ojca chrzestnego poprosi. Małe
Paprociątko sobie szef wyobraża? Do Feluni podobne, oczka czarne, włoski kręcone...
- No, Heniek! Co ty, Heniek!
- Czy ród Paprociów ma wygasnąć? Niechże szef się zastanowi. Bo na morzu będzie za
późno.
- Wiesz, ja bym się nawet i odważył - Paproć poważnieje i odwraca oczy, żeby nie
widzieć, jak Fela opiera się biodrem
okontuar - ale, psiakrew, wciąż mi ten nasz cieśla przed oczyma stoi.
- Wojtysiak?
- Przecież że Wojtysiak.
- Co ma cieśla do tego?
- A to, że wciąż o nim myślę. Nie wyszło mu coś w życiu, to widać. I pchać tu się
dobrowolnie w taką historię? Powiedz sam, Heniek, no powiedz sam...
Urzędniczka w schronisku dla nieletnich nie lubi widocznie zwierząt. Nawet niewinny
wzrok Pirata nie budzi w niej zaufania.
- Z psem? Z psem wchodzić nie wolno.
- Nie mam go gdzie zostawić - tłumaczy się Wojtysiak.
- Leżeć, Pirat! Leżeć koło nogi!
- Pana dowód osobisty!
- Proszę!
Urzędniczka otwiera dużą księgę i zapisuje:
- Wojtysiak Józef... widzenie z Franciszką Wojtysiak, córką.
Wojtysiak obiecywał sobie, że zachowa spokój, ale nagle
odzywa się w nim taki żal, że nie może pohamować słów:
- Proszę pani, to niemożliwe, ona tego nie zrobiła! Moja córka? Przecież to jeszcze
dziecko!
- My w to nie wchodzimy. Do naszego schroniska nieletnie kieruje sąd i niech się pan
tam zwróci.
- Człowiek prawie pół roku w morzu, dziecko samo, tylko ze starą ciotką...
Urzędniczka zamyka księgę.
- Z tym to już do sądu, to do nas nie należy. Proszę poczekać.
Wojtysiak przysiada na brzegu krzesła i wsłuchuje się w odpływające w głąb korytarza
kroki. Skrzypią jakieś drzwi i nagle odzywa się głos, na którego dźwięk Pirat stawia uszy,
zrywa się na nogi i zaczyna kręcić ogonem.
- Leżeć, Pirat! Leżeć! - upomina go groźnie cieśla, i gdy na progu staje dziewczyna,
mówi dcho, jakby sam siebie o coś prosił:
- Franka!
Dziewczyna robi kilka kroków ku ojcu i zatrzymuje się niepewnie. Wtedy deśla krzyczy:
- Zrobiłaś to? Odpowiedz zaraz, zrobiłaś?
- Nie! - Franka wybucha gwałtownym płaczem, wciskając obie pięści w oczy. - Nie!
- Skąd się tam wzięłaś? W nocy w “Riwierze”?
Milczenie.
- Słyszysz, o co dę pytam?
- Bożena przyszła po mnie wieczorem...
- Po co?
- Tak sobie.
- Ciotka ją wpuściła?
- Ciotki już nie było. Ciotka chodzi nocować do swojej córki.
- Dlaczego mi o tym nie pisałaś?
- Ona musi tam chodzić, bo tam jest teraz małe dziecko.
- I poszłaś z Bożeną do “Riwiery”?
Prawie że niedosłyszalne:
- Tak.
- Ile razy d mówiłem, że masz się z nią nie zadawać?
- Bożena jest w porządku!
Cieśla znów nie panuje nad sobą i krzyczy:
- Po co wyciągała dę z domu?
- Żeby potańczyć.
Wojtysiak odwraca głowę i milczy przez długą chwilę.
- Same dziewczyny w nocy do lokalu, wiesz, kto tak robi? Franka przestaje płakać i
czerwienieje gwałtownie.
- Ale my nic złego, nic... Tylko że w domu pusto i zimno... Ciotka nie napaliła.
- A ty sama nie mogłaś napalić?
Dziewczyna znów milczy.
Wojtysiak tłumi ciężkie westchnienie.
- I co tam było w tej “Riwierze”?
- No, nic, tańczyłyśmy. I potem przyszło dwóch szwedzkich marynarzy i...
- I?
Bardzo dcho:
- I jednemu zginął zegarek. Więc on od razu na mnie...
- Dlaczego na debie?
- Nie wiem, nic mu nie zrobiłam. Ale on od razu, że to ja.
- Przedeż mogli dę zrewidować.
- I zrewidowali. Milicja. Bo zaraz przyszła milicja. Ale nic nie znaleźli.
- To dlaczego dę zabrali? Dlaczego dę zabrali, skoro nic nie znaleźli?
- Bo... bo myśmy raz wyszły z Bożeną. Musiałyśmy, a oni się od razu do tego
przyczepili...
- Franka!
I znowu gwałtowny płacz i pięśd przy oczach, jednak jak u dziecka, jak u dziecka.
- Franka!
- Nie wzięłam! Nie wzięłam! Jeszcze i tatuś na mnie!
- Przecież masz w domu wszystko - mówi Wojtysiak cicho.
- Głupiego zegarka by d się zachciewało...
- To samo im mówiłam! - woła dziewczyna przez łzy.
- Po co byś miała...
- To samo im mówiłam!
- I co teraz? Co teraz?
Franka trochę się uspokaja.
- Teraz trzeba czekać na sąd. Dopiero w sądzie się wyjaśni.
- Stracisz rok w szkole.
- Tutaj nas uczą.
- Gdzie?
- Tutaj w schronisku. Przychodzą nauczyciele.
Wojtysiak patrzy na nią, na pochyloną jasną głowę, na mokre
jeszcze od płaczu policzki.
- Jak d tu jest?
- Dobrze. Tylko trzeba pracować.
- Widzisz, a w domu nic nie chdałaś robić. Och, Franka, Franka! Tyle razy mówiłem,
prosiłem...
Dziewczyna znowu ma oczy pełne łez.
- To dlaczego zostawiłeś mnie samą?
- Przedeż wiesz, jaką mam pracę. Chyba nie wyobrażasz sobie, że miałbym dla debie
rzudć pracę?
Franka powtarza cicho:
- Nie wyobrażam sobie...
I to właśnie doprowadza Wojtysiaka do wściekłości.
- Przestań! Przestań! Nie mam zamiaru tego słuchać!
- A co ja takiego powiedziałam?
- Ty dobrze wiesz! Naumyślnie to po niej powtarzasz!
- Niczego nie powtarzam.
- Matka szukała zawsze usprawiedliwienia na wszystko w tym, że zostawiam ją samą.
Nauczyłaś się tego od niej.
- To dlaczego ojdec mamę wypędził? Dlaczego musiała wyjechać? Nawet nie wiem,
gdzie jest.
Wojtysiak nie patrzy na córkę.
- Dobrze że nie wiesz, gdzie jest.
- Jakby mama była, toby się to nie stało.
- Stałoby się coś o wiele gorszego. I ani słowa! Ani słowa
oniej! Słyszałaś!
- Słyszałam.
- Człowieka przez tyle miesięcy nie ma w domu, wraca i oto co zastaje.
- Przedeż ja nic nie zrobiłam! Nic!
Woj tysiak macha ręką.
- A diabli to wiedzą! Kto by tam wam wierzył. - I dodaje po chwili łagodniej: - Przywitaj
się z Piratem!
- Chodź tu, Pirat! Chodź, daj łapę! No, możesz mi śmiało podać łapę, ja naprawdę nie
wzięłam tego zegarka.
- Franka!
Pirat łasi się do dziewczyny, obszczekując ją radośnie.
- Przynajmniej ty mi wierzysz, prawda? To straszne, kiedy człowiekowi nikt nie wierzy.
Nikt na całym świecie. Ty to rozumiesz, Pirat, co? Ty byś tego też nie mógł wytrzymać.
- Przestań!
Franka nie zwraca na ojca uwagi i wdąż mówi do Pirata.
- Mam nadzieję, że miałeś dobry rejs. Świetnie wyglądasz. Futro d się błyszczy.
Tęskniłeś trochę za mną?
Pies szaleje wokół Franki, a Wojtysiak mówi dcho:
- Mnie nawet o to nie zapytałaś.
- Bo tatuś tak od razu na mnie spojrzał.
- Miałem się ucieszyć, tak? Czy ty wiesz, co się działo ze mną, kiedy otrzymałem na
statku tę wiadomość?
- Wiem.
- Nawet się nikomu przyznać nie mogłem. Kolegom mówię, że jesteś w internacie.
- Żeby tylko ciotka komu nie wypaplała.
- Z dotką też się rozliczę! Tak cię pilnowała, za to wszystko co miała ode mnie. Pchałem
w nią, jak w dziurawy worek! Już ja z nią porozmawiam!
Franka spuszcza oczy.
- Ona będzie na pewno gadać na mnie, niech... niech jej tatuś nie wierzy... zła na mnie,
jak nie wiem co...
- O co zła?
- O wszystko! O te tańce, o kolorowe pończochy, wciąż jej się tylko coś nie podobało.
- Okazuje się, że miała rację.
- Ale ja nie chcę już z nią być, jak stąd wyjdę. Tylko patrzyła, co z domu wynieść.
- Nie będziesz już z nią. Ale sama być w domu też nie możesz. Rozmawiałem już z
Paprodową, matką naszego kucharza, kobieta sama, ucieszy się z towarzystwa. Powiedziałem
jej... powiedziałem jej, że kiedy wyjdziesz z internatu...
- Nie domyśli się?
- Nie, skąd? Ona nawet wyobrazić sobie czegoś takiego by nie mogła.
Franka znowu wybucha płaczem.
- Dlaczego mnie samą zostawiłeś? Jakbym nie była sama... Spytaj naszego kierownika,
on ci powie, tu nie ma ani jednej takiej, co by miała ojca i matkę...
Wojtysiak stoi bezradny, a potem przygarnia ją do siebie.
- Cicho, Franka, cicho...
A na Rajskiej w mieszkaniu Danielewiczów brzmią dźwięki fortepianu. To Krzysztof
przegrywa zadane ćwiczenia.
- Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery - liczy Teresa.
- Źle! Jeszcze raz!
- Ojej, mamusiu! - wzdycha Krzysztof.
Teresa jest nieubłagana.
- Proszę, jeszcze raz!
- Już nie mogę!
- Możesz, możesz, proszę!
I znowu wszystko od początku. Wreszcie Krzysztof zrywa się z taboretu.
- Więcej nie było zadane.
- Ale jeszcze tego dobrze nie umiesz, będziesz się wstydził przed panią.
- Wcale się nie będę wstydził, bo i tak najlepiej gram.
Teresa musi się roześmiać, choć bardzo chce zachować powagę.
- Ładna historia!
- No! Niech mama pani zapyta. Zawsze mnie za przykład stawia. A mamusia wciąż
niezadowolona.
- Ale tylko trochę. Wiesz, z takiego małego, całkiem małego niezadowolenia, to się
kiedyś zrobi duża, bardzo duża radość.
- Kiedy?
- Kiedy zupełnie dorośniesz i wszyscy będą się zachwycać, jak pięknie grasz na
fortepianie.
- E, to jeszcze daleko.
- Sam widzisz. Będziesz musiał bardzo pilnie ćwiczyć.
- A wie mamusia, nasza pani będzie miała małe.
- Nie mówi się “małe”.
- A jak?
- Mówi się: “Będzie miała dziecko”.
- Tak mówią w II B, a u nas w A mówią: “małe”. To i tak na jedno wychodzi, nie?
- Oczywiście. Ale małe mają zwierzęta, a ludzie dzieci.
- My nie będziemy mieli?
- Nie. - Teresa ściąga brwi. - I zajmij się lekcjami, dobrze?
- Już wszystko odrobiłem. Bo Zenek dostał teraz nowego brata, wiesz?
- Ty nie dostaniesz.
- Dlaczego?
- Już ci raz mówiłam. Tatusia teraz prawie nie ma w domu...
- A po co do tego tatuś?
- Oj, nie nudź mnie!
- Bez tatusia nie można?
- A jak bym sobie dała radę, sama z małym dzieckiem?
- Pani też jest sama. Pan od naszej pani jest razem z tatusiem na statku.
- Krzysztof, ile razy mam do ciebie mówić? Nie masz się czym zająć? Tyle zabawek leży.
Nawet wszystkich dobrze nie obejrzałeś.
- Obejrzałem - mruczy Krzysztof bez entuzjazmu. - Jakbym miał brata, tobym mu dał
połowę zabawek. I tatuś miałby dla kogo przywozić, nie tylko dla mnie. A dlaczego tobie nic
nie przywiózł?
Teresa rumieni się gwałtownie.
- Mnie? Cóż mnie... miałby przywieźć?
- Bo stamtąd można przywozić tylko zabawki?
- Tak, oczywiście.
- No to pewnie, po co nam tyle zabawek? A dlaczego tatusia jeszcze nie ma? Kiedy jest w
domu, to go też nie ma.
- Tatuś jest w Gdyni. Ma jakieś kłopoty.
- Jakie?
- Nie zrozumiesz. Może być tak, że będzie musiał zostać na lądzie.
- W domu?
- W domu.
- To fajnie! No powiedz, że to byłoby fajnie.
- Tak.
- Ty się nie cieszysz?
- Ależ tak, cieszę się, ale po pierwsze: to wcale nie jest pewne, a po drugie: tatuś by się
martwił.
- Tatuś woli być na statku niż z nami?
- To jest jego praca.
- Ja wolałem, kiedy tatuś pracował na stoczni, zawsze był w domu.
- Musisz się z tym pogodzić, że teraz jest inaczej - mówi Teresa surowo, bez cienia
pieszczotliwośd w głosie. - U nas dużo ludzi pracuje na morzu.
- Dużo? Ale myśmy nikogo takiego nie znali.
- Coś d się pomyliło. Przedeż wiesz, że mamusia pracuje w Gdynia-Radio, a to jest
właśnie radio specjalnie dla marynarzy. Mamusia rozmawia z nimi, kiedy płyną daleko stąd
przez różne morza i oceany. Nie opowiadałam d?
- To ty ich znałaś, nie ja.
- Ty też. - I nagle cicho: - Nie pamiętasz Mardna?
Krzysztof odpowiada nie od razu.
- Pamiętam. - I zaraz dodaje nie patrząc na matkę: - To ja może pójdę na podwórze?
- Deszcz pada.
- Już przestał.
- Wcale nie przestał i proszę, nie sprzedwiaj mi się po każdym słowie.
- To co ja mam robić?
- Nie wiem, co masz robić. Jeszcze nie widziałam takiego dziecka, które by się tak bez
przerwy nudziło jak ty.
Krzysztof zbuntowany mamrocze pod nosem:
- Mamusia w ogóle nie widziała innego dziecka.
Teresa musi podnieść głos:
- Krzysztof! Ja ci mówię, Krzysztof...
W progu pokoju staje Danielewicz.
- Co się tu dzieje? Nawet nie słyszeliśde, kiedy wszedłem.
- Tatuś! - szepcze Krzysztof zawstydzony.
- Zwykła rozmówka z Krzysztofem - wyjaśnia Teresa zła, że
i ona czuje się przyłapana.
Danielewicz nie ma jednak zamiaru wdawać się w rodzinną dyskusję.
- Tylko teraz proszę, żeby był spokój, bo mi łeb pęka.
- Zażyj proszek.
- Już zażyłem. Muszę się położyć.
- Obiad jadłeś?
- Musiałem przecież coś przegryźć na mieście. Cały dzień bez jedzenia.
- I wiesz już wreszde coś konkretnego?
- Niezupełnie. Ostatecznej decyzji jeszcze nie ma. Ale teraz d powiem coś najlepszego!
Jeśli kapitan Gralewicz dostanie nawet ten nowy dziesiędotysięcznik, to jeszcze wcale nie jest
pewne, czy ja nie zostanę na lądzie.
Teresa nie jest w stanie ukryć niepokoju.
- Dlaczego?
- Bo na dziesiędotysięcznikach nie przewiduje się teraz lekarzy. Rejs krótszy, lepsze
warunki, przeszkala się trzeciego oficera, żeby w razie czego mógł przyjść z pomocą.
- Ale przedeż pasażerowie są na pokładzie.
- To właśnie stary usiłuje im wytłumaczyć. Poza tym, jeśli to będzie naprawdę sprawa
jednego rejsu i po remoncie wródmy na “Tarnów”, po co przeprowadzać taką rewolucję w
kadrach? Kapitan, zdaje się, zrozumiał, że jeśli mnie teraz nie przeforsuje, to nie będę czekał na
niego i nie zobaczy mnie na “Tarnowie”.
- Powiedziałeś mu to?
- Ach, takich rzeczy się nie mówi. Ale on o tym wie. A przy jego nadciśnieniu...
- Myślisz, że... że uda się to załatwić?...
- Na razie nic nie myślę, mam wszystkiego dosyć! Człowiek wraca z takiego rejsu,
chdałby odpocząć, jakoś się odprężyć, a tu wyskakują tego rodzaju historie.
- Nie denerwuj się.
- Tobie łatwo powiedzieć: nie denerwuj się.
Teresa uśmiecha się z lekką ironią:
- Tak bardzo się boisz, żeby nie zostać?
Adam podnosi na nią oczy.
- Wcale też nie mam uczuda, że zatrzymujesz mnie zbyt gwałtownie.
- Krzysztof - woła Teresa. - Poszukaj “Przekroju” z ubiegłego tygodnia. Powinien być w
tamtym pokoju.
Krzysztof nie rusza się z miejsca.
- Przedeż tam i tak wszystko słychać.
- Zrób, co d mamusia powiedziała! - mówi ojdec z nadskiem.
- To już najlepiej pójdę na podwórze.
- Idź! Idź i daj mi spokój!
- Przedeż deszcz pada - oponuje Teresa.
- Nic mu nie będzie.
- Ale ja nie pozwalam. Jak się zaziębi, to kto go będzie doglądał? Ty?
- Jeszcze nie wiadomo, czy nie ja?
Dziecko stoi pośrodku pokoju.
- Więc co mam właśdwie robić? Bo tatuś co innego i mamusia co innego.
- Zostań, jeśli mama tak sobie życzy.
- I mam iść szukać tego “Przekroju”? - w głosie Krzysztofa brzmi prowokacja.
- Nie, już nie trzeba - kapituluje Teresa.
- Chodź tu, połóż się koło tatusia. Odpoczniemy sobie.
- Wcale nie jestem zmęczony.
- Ale ja jestem. Możesz coś dla mnie zrobić?
- Mogę - decyduje się Krzysztof po zbyt długim namyśle, ale ojciec tego nie zauważa.
- Widzisz, jak dobrze! A mama sobie przy nas posiedzi. Usiądź, Biedroneczko!
- Prosiłam dę tyle razy... - mówi Teresa dcho.
- No, już, przepraszam. Tylko usiądź tutaj na tapczanie, posuń się, Krzysztof.
- Zostań, Krzysztof, ja tylko na brzegu.
- Właściwie to dużą winę za to wszystko ponosi nasz stary.
- Dlaczego?
- Bo mu wszyscy wokoło mówili, że “Tarnów” długo nie pociągnie, on zresztą sam na
pewno dobrze o tym wiedział, ale jakoś nie mógł się z nim rozstać, choć to naprawdę w
porównaniu z tymi nowymi statkami grat nie z tej ziemi.
- Przyzwyczaił się - Teresa bez zainteresowania prowadzi rozmowę.
- Jasne, że się przyzwyczaił. Ale dzięki temu dzisiejsza sytuacja zaskoczyła go w tak
przykry sposób. Na tym nowym dziesiędotysięczniku jest już kapitan. Odbył na nim próbny
rejs
i miał właśnie po raz pierwszy iść do Japonii. Głupia historia! Mają mu przedstawić
naszą sytuację i prosić, żeby popłynął z naszym starym jako pierwszy oficer. Właśnie dzisiaj
wszyscy czekają, czy Jas się zgodzi.
- Kto? - pyta Teresa dcho.
- No, ten młody, przecież o nim właśnie mówię. Mardn Jas się nazywa.
m
Maria dotyka ramienia męża.
- Połóż się! To nie ma sensu, żebyś wyczekiwał przy oknie.
- Ty stale swoje! Jak ja mogę się położyć, skoro on powinien w każdej chwili nadejść.
- To twoje “w każdej chwili” trwa już od godziny. Czy nie możesz czekać leżąc na
tapczanie?
Kapitan patrzy na żonę prawie z oburzeniem.
- Jeszcze tego brakuje, żeby mnie tak zastał.
- I co wielkiego by się stało? Nie rozumiem, dlaczego się tak denerwujesz?
- A czy ja się denerwuję? Co ty wymyślasz? - Po chwili:
- Niepokoję się tylko, dlaczego nie przychodzi.
- Może mu się coś przydarzyło. Jakaś sprawa rodzinna.
- Nie ma spraw rodzinnych. Dowiadywałem się - kawaler, sam jak palec.
- No więc może miał coś ważnego do załatwienia.
- Moja droga, w tej sytuacji najważniejszą dla niego sprawą powinno być skontaktowanie
się ze mną. Po prostu... po prostu mógł się jednak nie zgodzić...
- Ale mówiłeś przecież, że wszystko jest na jak najlepszej drodze.
- Mówiłem... mówiłem, ale czy to wiadomo, co takiemu smarkaczowi może strzelić do
głowy? Miał dostać statek i nagle, zresztą... zresztą wcale bym mu się nie dziwił...
- Dobrze, a czy mógł się nie zgodzić?
- Oczywiście że tak. Mógłby odwołać się do związku. Związek na pewno stanąłby po
jego stronie.
- Proszę dę, przestań już o tym myśleć. Przyjdzie, to przy-" jdzie, a jak nie, to trudno.
- Tobie to łatwo powiedzieć.
- W najgorszym razie zostaniesz przez jeden rejs na lądzie.
- Mario!
- Dlaczego patrzysz na mnie, jakbym cię chdała zamordować. Tyle razy prosiłam cię,
żebyś został trochę w domu.
- Ale w takiej sytuacji?...
- Uważam, że sytuacja jest jak najbardziej odpowiednia. Dopilnujesz remontu “Tamowa”.
- Proszę dę, no, proszę dę...
- Dobrze, nawet mi nie wolno o tym wspomnieć. Mój drogi, z kim ty się właśdwie
ożeniłeś, ze mną, czy z tymi ludźmi na statku?
- Maryniu, że też musisz zawsze...
Maria odwraca głowę.
- Masz rację, nie muszę. To na nic się nie przyda. Powinnam się już przyzwyczaić.
Zresztą niedługo nie będzie już nawet powodu, dla którego miałabym dę zatrzymywać w domu.
Dzieci są już dorosłe, a ja... dla mnie przecież...
- Maryniu!
- Dla mnie przedeż tym bardziej nie będziesz chciał zostać.
Kapitan milczy przez długą chwilę, zanim zdecyduje się o tym
mówić.
- Zapominasz, że nadejdzie dzień, w którym już na zawsze zostanę w domu. - I nagle
zaczyna krzyczeć, nie panując nad sobą: - Tego właśnie nie chcesz zrozumieć! Że już mi tak
niewiele czasu pozostało! Że zewsząd pchają się młokosy, że podgryzają człowieka na każdym
kroku, że po prostu już przez to samo, że są, udowadniają mu jego starość i zbędność. Choćby i
ten Jas! Czekam na niego od godziny, a on nie uważa nawet za stosowne zadzwonić. Ten tupet!
Ten niewiarygodny tupet, który oni mają. Taki smarkacz każe mi na siebie czekać! Co on robił,
kiedy ja jeździłem w konwojach do Murmańska?
Maria kładzie mu dłoń na ramieniu.
- Po prostu był chłopcem. Nie możesz mu brać za złe, że urodził się później od debie.
- W dodatku jeszcze go bronisz.
- Nie bronię go, nie uważam tylko cudzej młodości za broń skierowaną przeciwko sobie.
Kapitan patrzy długo na żonę.
- Dlaczego to powiedziałaś?
- Przepraszam dę, nie chdałam cię dotknąć. Wydaje mi się jednak, że ty... że ty od
pewnego czasu...
- Dokończ, proszę cię, dokończ.
- ...że boisz się, że nie chcesz zdać sobie sprawy z tego, że starość jest nieunikniona...
- A ty... ty się jej nie boisz?...
- Ja? Widzisz, ze mną jest zupełnie co innego. Dla mnie młodość nigdy nie była
przywilejem. Wiesz, jak wyglądało moje życie. Wczesne małżeństwo i zaraz wojna, wojna z
małymi dzieć-
mi, bez ciebie. Nawet myśleć nie mogę o tym, co ty przeżywałeś w tym czasie, ale
zapewniam dę, że ja także otrzymałam swoją część. Każda wyprawa na wieś po bańkę mleka
czy kawałek słoniny była moim małym konwojem, dla mnie równie niebezpiecznym, jak twój
konwój do Murmańska.
- Mario!
- Potem wszystko się zmieniło, nastał spokój, dobrobyt, ale debie, choć wródłeś, znowu
nie było i znowu byłam sama z trojgiem dzieci, odpowiedzialna za ich los i przyszłość, za
każdy dzień, za każdą godzinę bez ciebie. Czy dziwisz się, że przez wszystkie te lata marzyłam
o starośd, jak o wyzwoleniu? Dzieci będą już duże, samodzielne, nie potrzebujące mojej opieki,
a ja wreszde będę należeć do siebie, będę mogła zastanowić się nad tym, w jaki sposób
uratować jeszcze coś z życia dla siebie.
- Dlaczego mi nigdy o tym nie mówiłaś?
- Och, mój drogi, czy trzeba o tym mówić? Czy zdawałeś sobie na przykład sprawę z
tego, że ja nigdy stąd nie wyjeżdżałam? Znam cały świat z twoich opowiadań, ale ja sama...
Kapitan przedera dłonią czoło i mówi, ale bez przekonania:
- Może dałoby się jakoś urządzić, żebyś w jeden rejs popłynęła ze mną.
- Przedeż wiesz, że to niemożliwe. A z kim dom zostanie?
- Jest przecież Agnieszka. Jest Cesia.
- Na Agnieszkę nie można liczyć. Ona jest zajęta swoimi sprawami i nie zrezygnuje z
nich dla nikogo. Ma to zresztą po tobie.
- Aha, jak wady - to po mnie.
- Nie, jej zalety są również twoje. Jest na przykład piekielnie wytrwała i jeśli czegoś
pragnie, wbrew całemu światu postawi na swoim.
- Czy teraz aktualnie właśnie tak czegoś pragnie?
- Obawiam się, że tak - mówi Maria dcho i zaraz zmienia • temat. - A Cesia to także nie
jest osoba, pod której opieką można by zostawić dom. Znowu gdzieś lata. Ona ma takie okresy:
albo siedzi w domu, że jej wygonić nie można, albo wszystko zostawia i łazi nie wiadomo
gdzie. Pewnie najdroższy się zjawił no i - wiosna!
- Szkoda, że jej nie ma, bo chdałem właśnie, żeby mi przyniosła papierosów.
- Przedeż masz chesterfieldy.
- Przepaliłem się czy co - wydają mi się jakby za mocne.
- Bo się denerwujesz.
- Jak ja się mam nie denerwować, kiedy jego wciąż nie ma.
- Prosiłam dę już, żebyś przestał o tym myśleć.
- A może Jacek skoczyłby do kiosku?
- Przedeż wiesz, że on się uczy.
- Na chwilę mógłby przerwać.
- Po pierwsze: na kilka dni przed maturą każda chwila droga, a po drugie: wiesz, jak od
nas jest daleko do kiosku. Po prostu nie pal tyle, to d dobrze zrobi.
- Masz rację, to mi dobrze zrobi. Ale jeśli będę już musiał wyrzekać się przyjemności
dlatego, że to mi dobrze zrobi, to już lepiej chyba nie żyć.
Maria zmierza ku schodom wiodącym na górę.
- No więc poślę go, jeśli aż tak stawiasz sprawy... Co to mają być za papierosy?
- Piasty - mruczy kapitan urażony.
- Jacek! Jacek! - woła Maria, ale odpowiada jej milczenie.
- Nie słyszy. Albo udaje, że nie słyszy. Muszę iść na górę. Boże, ile ja w dągu dnia robię
tych pięter! Mogłabym chyba wejść na szczyt Pałacu Kultury. Jacek!
Gdy znowu nikt nie odpowiada, Maria pokonuje z westchnieniem ostatnie stopnie i
otwiera drzwi do pokoju syna, ale pokój jest pusty. Maria stoi przez chwilę w drzwiach, a
potem zamyka je dcho. Z pokoju Agnieszki dobiega włoska piosenka. Matka próbuje tutaj
szukać pomocy.
- Agnieszko! Agnieszko, moje dziecko! Mam do ciebie prośbę!
- Taak? - pyta Agnieszka w roztargnieniu nie wyłączając adaptera.
- Skocz ojcu po papierosy, bardzo dę proszę.
- Ja? A Cesia nie może? Albo Jacek?
- Cesia wyszła. A Jacek... Jego też nie ma.
- Przedeż uczył się w swoim pokoju.
- Też tak myślałam, ale wchodzę, a pokój pusty. Nie wiem, w jaki sposób się ulotnił. Nie
chcę, żeby ojdec o tym wiedział.
- Aha, i dlatego Agnieszka w roli posłańca. Dobrze, ale wezmę wóz.
- Po co d wóz, przejdziesz się.
- Albo wóz, albo nie będzie papierosów.
- Boże drogi, wy naprawdę jesteśde okropni!
- Nieomylna oznaka dziedzicznośd.
- Przynajmniej milcz, dobrze? I pośpiesz się, ojdec czeka.
- Chwileczkę, tylko się przebiorę.
- I jeszcze się będziesz przebierać? W tej sukience nie możesz kupić papierosów?
- Oj, mamusiu, nie bądź nudna ! Włożę niebieski kostium. Powiedz ojcu, że już schodzę.
- Wyłącz wreszcie tego szatana! Przez cały dzień ryczy mi nad głową, oszaleć można!
- Jaki znowu cały dzień? Nastawiłam go dopiero po południu, kiedy wróciłam z
wykładów.
- No już dobrze, dobrze, pośpiesz się.
Agnieszka wpada nagle w doskonały humor. Wyłącza adapter
i gwałtownie całuje matkę.
- Zaraz przyjdę.
Schodząc po schodach Maria ma czas przybrać zwykły wyraz twarzy.
- Agnieszka przyniesie d papierosy. Nie chdałam Jackowi przeszkadzać.
- Uczy się?
- Tak. Czasu ma mało, poza tym wiesz, te różne zajęcia w szkole...
- Przemęczają ich, zawsze byłem zdania, że ich przemęczają. Czy pamiętasz, za naszych
czasów...
Agnieszka zbiega ze schodów podśpiewując.
- Co to mają być za papierosy?
- Piasty. Albo jakieś inne z filtrami, jakby piastów nie było.
- Kapitan całuje ją w policzek. - Widzisz, jaka jesteś miła! Moja mała grzeczna córeczka!
- Niech się tatuś nie roztkliwia, bo mi całą fryzurę pogniede.
I jak ja teraz będę wyglądać?
- Dobrze wyglądasz, dobrze.
Agnieszka wyjmuje z torebki lusterko i poprawia włosy.
- Rodzice w grunde rzeczy są potwornymi egoistami.
- Idź już! - mówi matka.
Agnieszka zatrzymuje się w drzwiach.
- Jakby był do mnie telefon, to proszę powiedzieć... nie, proszę nic nie mówić...
- Twoje telefony załatwia z pełnym zaufaniem tylko Cesia.
- Och mamusiu!
- Czy nie uważasz, że ona jest śliczna? - mówi nagle kapitan, jeszcze wpatrując się w
drzwi, które zatrzasnęła za sobą Agnieszka.
- Zapewniam dę, że wie o tym.
- A ciebie to nie cieszy? Jest tak do ciebie podobna! Kiedy ty miałaś dwadzieścia lat...
- Nie cieszy mnie - przerywa mu Maria oschle. - Na ładne dziewczęta czyha w życiu zbyt
wiele niebezpieczeństw. Już one same są dla siebie największym niebezpieczeństwem.
- Ale przecież Agnieszka wydaje się tak rozsądna.
- Ona jest tylko zimna. A to jeszcze nie rozsądek.
- Jesteś o coś na nią zła i dlatego tak mówisz.
- Nie, ja po prostu ją znam. Patrzę na nią dzień w dzień. Nie ulegam wzruszeniom przy
spotkaniach co pół roku.
- Jak ja?
- Jak ty.
- Już wiem, to na mnie jesteś zła. Za to, że nie chcę zostać. Nawet nie przeczuwasz, jak
bliska jesteś spełnienia swoich marzeń.
- Przestań wreszcie o tym myśleć ! Dom mógłby się zawalić, a dla ciebie tamto wciąż
będzie ważniejsze. Nie czekaj tak na niego, to przyjdzie!
Nagle w przedpokoju odzywa się dzwonek.
- Masz go nareszcie!
Kapitan nie może ukryć podniecenia.
- I akurat Cesia musiała wyjść.
- Ja otworzę.
Maria westchnąwszy idzie do drzwi i naraz w przedpokoju wybuchają jakieś śmiechy i
radosne powitania.
- Michasiu! Michasiu! To pan Gruda z Walentyną!
- Dzień dobry, panie kapitanie.
- Dzień dobry. - Kapitan nie jest zbyt dobrym aktorem
i z trudem kryje rozczarowanie.
- My tylko na chwileczkę.
- Byliśmy przypadkiem w Orłowie, Romek mówi, jak tu nie wstąpić...
Maria usiłuje ratować sytuację.
- Walentyna świetnie wygląda! Niechże się pani pokaże.
- Ach, lepiej mnie teraz nie oglądać. Za parę miesięcy! Za parę miesięcy i w podwójnym
wydaniu!
- Jednym słowem, ród Grudów nie zaginie - mruczy kapitan niezbyt uprzejmie.
Nie jest to więc najodpowiedniejsza chwila do przedłożenia prośby, z którą Gruda
przybył.
- Ja właśnie w tej sprawie do pana kapitana.
- Słucham.
Gruda czerwieni się i blednie.
- Słyszałem, że są jakieś kłopoty z tym nowym statkiem... że jest już część załogi... więc
gdyby tak... gdyby tak... to ja bym chętnie ten rejs... ten jeden rejs... na lądzie...
- Jak pan to sobie właściwie wyobraża? - kapitan nie patrząc na Grudę wolno odmierza
słowa.
Walentyna staje między nimi pogodnie uśmiechnięta.
- Niech pan kapitan tylko nie sądzi, że to ja wymyśliłam. Ja tylko dlatego zdecydowałam
się tu z nim przyjść, bo byłam pewna, że pan się nie zgodzi.
- Walentynko!
Maria obejmuje ją ramieniem.
- Powinna pani przynajmniej docenić to, że on jest inny niż wszyscy.
- Jak to inny?
- Szczęśliwa kobieto! Pani mąż jest może w oczach mego męża a swego kapitana złym
marynarzem. Ale za to dla mnie jest wzorem mężowskich cnót, z którymi my nie spotykamy
się znów tak często.
- Dajże spokój, Maryniu.
- Nie przerywaj mi. Niech pani tylko przyjmie do wiadomości, Walentyno, że troje moich
dzieci przyszło na świat pod idealną nieobecność ojca, a kiedy je zobaczył po raz pierwszy,
były już dobrze podchowane.
- Moja droga, była wojna.
- Wojna dotyczy tylko urodzin Agnieszki. Tak więc, droga Walentyno, niech pani na
zawsze zachowa w pamięci chwile, w której doznała pani tak rzadkiej troskliwości.
- A ona tak się ze mnie śmieje!
- No bo cóż ty mi pomożesz? Będziesz się tylko denerwował, chodząc po korytarzu w
klinice.
- Słusznie. - Kapitan odzyskuje dobry humor. - Z takim samym skutkiem może się
denerwować w Hongkongu czy Szanghaju. Przynajmniej koledzy dodadzą mu otuchy, a tutaj
pętałby się po szpitalu sam jak palec. To nie jest zajęcie dla mężczyzny.
Gruda nie rezygnuje jednak ze swojej prośby.
- Ale widzi pan, panie kapitanie, to nie tylko o to, nie tylko
oten moment chodzi. Później będzie najtrudniej, nasze warunki mieszkaniowe...
- A które z młodych małżeństw ma od razu dobre warunki mieszkaniowe?
Macierzyństwo jest przecież najczęściej w tych
sprawach stosowanym szantażem wobec państwa. A więc to nie pan, a pana Jaś czy pana
Małgosia wywalczy w końcu przydział na mieszkanie.
- Zostawiłem całą sprawę w rękach związku.
- Oni mają takich spraw setki. Ludzie się kochają, żenią, a związek niech się martwi.
- Właśnie dlatego chciałem sam trochę koło tego pochodzić.
Kapitana znowu ogarnia wściekłość.
- A jak ja bez drugiego mechanika zostanę, o tym pan nie pomyślał?
- Michasiu!
Gruda jąka się coraz bardziej.
- Słyszałem... słyszałem, że cześć załogi...
- Więc z samymi nowymi - chciałby pan, żebym płynął z samymi nowymi?
- Ależ ja nigdy, panie kapitanie, skądże?...
Walentyna znowu musi stanąć między nimi.
- Niech mu pan kapitan wybaczy, on po raz pierwszy zostaje ojcem. Przy żadnym
następnym dziecku to się nie powtórzy.
Stanisława Fleszarowa-Muskat KOCHANKOWIE RÓŻY WIATRÓW Dwa zielone wzgórza biegną im nap i Oksywie. Coraz mniej morza jest między stad rowiec “Tarnów” wraca do Gdyni z dali Na mostku padają polecenia, dzwoni - Pół naprzód! - woła starszy oficer. A potem: - Pięć stopni w prawo! - Jest. Pięć stopni w prawo - powtarza sternik. - Tak trzymać! - Tak trzymać! - Halo, maszyna! Pół godziny do pilota. - W porządku! Pół godziny - odpowiadają z maszynowni. - Mączka! - mówi teraz starszy oficer, odetchnąwszy, jak po zakończeniu przygotowań do wielkiego święta - poproście na mostek kapitana. Mączka właśnie czekał, żeby to usłyszeć. Od dawna stoi w pogotowiu przy drzwiach i teraz zaledwie ma czas krzyknąć: - Tak jest, chief! Lecę po kapitana! - i już dudnią jego buty na schodach, skacze po dwa stopnie, a w wąskim korytarzu mało co nie przewraca stewarda z tacą. - Ślepy jesteś? Nie widzisz, że niosę kawę dla starego? - Nic się nie stało. - Ale mogło się stać, wiesz, jak kapitan lubi, kiedy jest chociaż jedna kropla na tacy - - Wstał już? - Wstał. Goli się. - Wszyscy się golą, szału chłopy dostają! Jakby tam w porcie cała damska Gdynia na nas czekała. - Cała nie cała, ale trochę się babek zbierze. Każda po swego. - Psiakrew! - wzdycha Mączka - a człowiek wciąż bez przydziału. - O to chyba nietrudno. - Kiedy się zdecydować nie mogę. Na lądzie każda mi się podoba, tylko wyjdę w morze, a już mam wątpliwości. - Zostaw teraz swoje wątpliwości i otwórz drzwi - chwileczkę! Zapukam. Przyzwalające mruknięcie musi wystarczyć za zaproszenie. Mączka pręży się jak struna. - Panie kapitanie, chief prosi na mostek. Pół godziny do pilota! - Dobrze, zaraz idę - odpowiada kapitan bez podniecenia. I pyta, gdy marynarz wciąż stoi w tej samej pozie: - Co jeszcze? - Panie kapitanie - wybucha Mączka - Kamienna Góra! Z daleka już widać, że zielona! - I co z tego? - Proszę, panie kapitanie, jest kawa - wtrąca steward. - Jak to co z tego? - zachłystuje się Mączka. - Wiosna w Gdyni! Kiedy wychodziliśmy w rejs, była jesień. A teraz zielono, pan kapitan z mostku sam zobaczy. - Myślałby ktoś, że szliśmy przez cały czas wśród lodów północy. Mało napatrzyliście się na zielone brzegi, choćby na Śródziemnym. - Ale co to za zieleń, panie kapitanie! Ładne to, nie można powiedzieć, ale jak w teatrze. Słowo daję, jak w teatrze! - Jaki mundur pan kapitan dziś włoży? - pyta steward. Kapitan powoli odwraca ku niemu głowę. - Jak to jaki?
- Nowy? - No przecież że nowy! - I zwracając się znów do Mączki: - Powiedzcie chiefowi, że zaraz będę na mostku. - Tak jest, panie kapitanie. Teraz Mączka wie, że rozmowa jest skończona i trzeba wynieść się z kabiny. Kapitan będzie się ubierał na wejście do portu. Zresztą wszyscy robią to samo, powrót z rejsu jest zawsze odświętną uroczystością - dla tych, którzy wracają i dla tych, którzy czekają na nich na lądzie. Tylko cieśla Wojtysiak ma strapiony wygląd. Zaczepia Mączkę na korytarzu. - Heniek, nie widziałeś gdzie Pirata? - Cześć, panie cieśla! Widziałem, ale rano, zaraz po wachcie. - Wtedy i ja go widziałem, ale teraz mi gdzieś znikł. Ile razy wchodzimy do Gdyni, zawsze się boję, że mi wskoczy w morze i popłynie. - Niech się pan nie martwi. Pirat morski pies, nie utonie. Będzie na pana czekał na brzegu z kwiatami w pysku. - Wygadujesz - macha ręką Wojtysiak wcale nie rozpogodzony. - Po Piracie wszystkiego można się spodziewać. Ja zawsze mówię, że u nas na statku najpierw liczy się kapitan, potem chief, potem kucharz Paproć i starszy mechanik, ale już po mechaniku to na pewno Pirat. - Et, nie gadałbyś, tylko pomógł szukać. - A patrzyliście dobrze w swojej kabinie? - Czy pies to szpilka? Mógłbym go nie zauważyć? - Ale może przyszedł, kiedy was już nie było. Przecież ścierwiak sam sobie drzwi otwiera. Niedługo to się nawigacji nauczy. Cieśla otwiera szeroko drzwi swojej kabiny. - No więc patrzcie, gdzie on tu może być? - A może śpi w mesie oficerskiej, tam najlepiej lubi. - Patrzyłem i tam. Mączka wzdycha nagle i wchodzi do kabiny. - Mówię wam, nie trzymajcie fotografii tej waszej córki nad koją. - Bo co? - pyta cieśla, wciąż myślami przy psie. - Za ładna! Chłopcy kiedyś w morzu wścieklizny dostaną. Kto to widział pokusy takie na ścianie wieszać. Wojtysiak chmurzy się i wydąga Mączkę z kabiny. - Odczep mi się od dzieciaka, dobrze? - mruczy niezadowolony. - Ładny mi dzieciak! Przedstawilibyście pannę Frankę kolegom! - Nie ma jej w domu. Uczy się. W internacie. - Phi! Będziecie mieli uczoną córkę! Już wiem! On poszedł do doktora! - Kto? - Pirat! Poszedł do doktora po pigułkę. Przecież co dnia rano dostaje. - Ale nie przed lądem. - Taki mądry to on już chyba nie jest, żeby wiedzieć, że mu na lądzie reumatyzm nie zagraża. Zajrzyjmy do doktora. Doktor Danielewicz pakuje walizki, walczy z ich zawartością i podnosi głowę dopiero wtedy, gdy Mączka krzyczy od progu: - Dzień dobry, panie doktorze! - Dzień dobry! Jest już pilot? - Jeszcze nie. Ale zaraz będzie. - Nie było tu Pirata? - pyta cieśla. Danielewicz wznosi oczy do nieba. - Był. Obudził mnie o świcie. Powinien go pan lepiej pilnować, panie Wojtysiak - Przepraszam. - Pan doktór nie zmieści wszystkiego w tej walizce, może pomóc? - ofiaruje się Mączka.
- Dziękuję, też pan nic nie poradzi. Po prostu za dużo nakupiłem, a to w dodatku zajmuje tyle miejsca. - O rany! Same zabawki! Celnicy będą mieli naprawdę ładną zabawę, jak zaczną to panu wszystko rozkręcać. - Ja też do niedawna tylko to woziłem: misie, lalki, wózki - wtrąca dcho Wojtysiak. Mączka parska śmiechem. - Teraz niedługo prawdziwy wózek będziecie musieli przywieźć. - Zamknij gębę, dobrze? - No, no, panowie! - uspokaja doktor. - A co ja takiego powiedziałem? Pan doktor widział, jaką cieśla ma córkę? Lollobrygida! A wydajcie ją przypadkiem za jakiegoś przybłędę z lądu! Będziecie mieli ze mną do czynienia! - Chodźcie już, chodźcie, Mączka, gadacie Bóg wie co. Przepraszamy pana doktora. - Kapitan już na mostku? - woła za nimi doktor. - Jeszcze nie, ale zaraz wychodzi. - Wie pan co, panie cieśla? - mówi Mączka już na korytarzu. - On jest na pewno u Paprocia, ten wasz Pirat. Cieśla kręci głową z niedowierzaniem. - Przecież śniadanie już jadł. Ale idą do kuchni i rzeczywiście zastają tu Pirata, jak obgryza ogromną kość, a kucharz Paproć przygląda się mu z rozczuleniem. - A nie mówiłem? - woła Mączka. - Cześć, panie Paproć! Cieśla swego Pirata szuka po całym statku, a on u pana wtrząsa przednią krzyżową. Cieśla jest bardzo niezadowolony. - I po co pan go tak przekarmia, panie Paproć? - Po co? Żeby miał siły wytrzymać pana wikt na lądzie. Ile razy wychodzimy w morze, odkarmić psiaka nie mogę. - Dostaje kaszę, tak jak wszystkie psy rasowe. - On jest taki rasowy jak ja jestem książę Walii. Najwyżej mama była z dobrego domu, ale popełniła z rozpaczy mezalians. Pirat pomrukuje nad kością z rozkoszy, a Paproć klepie go po karku. Lubi, gdy wszystkim - zarówno ludziom jak i psom - smakuje to, co daje im do jedzenia. - Żryj, Pirat, żryj, nic się nie przejmuj, kundel jesteś, ale teraz arystokracja herbowa nie w modzie, a ja bym dę i tak na żadnego pinczerka z medalem nie zamienił. - Chodź tu, Pirat! - woła groźnie Wojtysiak. - Zostaw pan psa, panie deśla, niech sobie kostkę obgryzie. Pan też, nie wymawiając, lubi podjeść. Ładnie by pan wyglądał, gdybym tak odmierzał panu kaloryjki i witaminki, a porządnego schaboszczaka żałował. - Chodź tu, Pirat! - powtarza Wojtysiak. Oddaj to! Pirat unosi górną wargę i zaczyna z dcha warczeć. - Na własnego pana warczysz? - Bo co to za pan, co żarcie odbiera? - śmieje się kucharz. - Panie deśla - wtrąca Mączka - Źle pan do psa podchodzi, niepedagogicznie. - Ja mu zaraz dam taką pedagogię, że mu się odechce. Najpierw szukam go po całym statku, a potem... - Spokój! Dobrze? - przerywa Paproć. - Spokój w kuchni! - Odwraca się i ze swojej szafki w ścianie wyjmuje sympatyczną butelczynę. - Po jednej miętówce, tylko szybko! Cyk! Bo jak steward kapitana zobaczy, od razu wszystko staremu wypaple. Ja mu nieraz mówię: Rożek, wy się nie wysilajde w donoszeniu, szkoda waszej gęby i tak wszystko na nic. Stary się niepotrzebnie zdenerwuje, a mnie złego słowa nie powie. Bo
kiedy wyśde jeszcze na kaku mówili papu, ja już ze starym do Murmańska pływałem. To on mi teraz będzie jednego kielicha żałował? - No to jeszcze raz za zdrowie kapitana! - rozochaca się Mączka. - O, drugiego już nie! - Paproć chowa butelkę. - Każdy kapitanowi dobrze życzy, ale on woli, żebyśmy jego zdrowie pili na lądzie. A poza tym, jak wracam do mamusi, muszę być w porządku. W dodatku dziś! - Dlaczego dziś? - Bo mamusia ma urodziny. Przez całą drogę kapitanowi w głowę kładłem, że na urodziny muszę zdążyć do domu. - Kto to u nas obchodzi urodziny? - krzywi się cieśla, wciąż w złym humorze. - Urodziny obchodzi się u Niemców. - Byle jakich się nie obchodzi, ale jak pan skończy siedemdziesiąt lat, jak moja matka... - I jeszcze się synowej nie doczekała, wstyd, panie szefie! - woła Mączka. Paproć śmieje się zawstydzony. - Ona mi to samo mówi. Jak Boga kocham, po każdym rejsie mi to samo mówi. - No, widzi pan! Czuję, że dopiero ja pana ożenię. Czy pan wie, że na całym statku tylko nas dwóch kawalerów? - I pan cieśla Wojtysiak - wdowiec czy rozwiedziony, w każdym razie do wzięcia. - Mnie to już dajcie spokój - mruczy Wojtysiak nie podnosząc oczu. - Ot, właśnie na tym rzecz polega! Dawno bym się ożenił, ale co zaczepię takiego, co już małżeńskiego szczęścia zaznał, to mi każdy skrzywioną gębę pokazuje. I jak tu się żenić? - Co tam na drugich patrzeć? Niejeden w morzu się utopił, a pan pływa i się nie boi. Już jak ja panu młodą panią Paprociową wyszukam, to pan przy niej nie tylko w noc świętojańską zakwitnie. - Załoga pokładowa na miejsca manewrowe! - odzywa się nagle głośnik. - Załoga pokładowa na miejsca manewrowe! - O rany! - Mączka rzuca się do drzwi. - Pilot będzie zaraz na pokładzie! Chodźmy, panie cieśla. Kapitan jest już na mostku. - Mała naprzód! - Mała naprzód! - powtarza starszy oficer. - Stop, maszyna! - Jest. Stop maszyna - odpowiadają z maszynowni. - Sztormtrap z lewej dla pilota! Dwa zielone wzgórza są już tak blisko, że czuje się prawie zapach ich rozkwitłej zieleni. Kapitan zamyśla się, ileż to razy wybiegały mu tak naprzeciw? - Ciekawym, który ma dzisiaj służbę? Chciałbym, żeby Reszko. - Czy to nie wszystko jedno? - Lubię, jak nas Reszko wprowadza, wesoły człowiek, przyjemnie, kiedy się ma z nim do czynienia. Ile razy wychodzi po nas Reszko, wszystko idzie jak z płatka. Starszy oficer uśmiecha się nieznacznie. - Rozumiałbym obawy pana kapitana, gdybyśmy wychodzili w morze, ale co się może zdarzyć na lądzie? - Ho, to, mój drogi, jak popływasz tyle lat co ja, to przekonasz się, że ląd dla marynarza jest zawsze niebezpieczniejszy niż morze. Tu się dopiero przeżywa najgorsze tajfuny i szkwały. - Pan kapitan chyba nie myśli o... rodzinnych? - O, i te się zdarzają, zdarzają się, zapewniam pana. W każdym razie widziałem już niejednego, co z ulgą właził z powrotem na trap. - Kapitan poważnieje. - Ale teraz myślę
0tej naszej łajbie, pan sądzi, że to się da tak szybko naprawić? Bo ja nie jestem tego taki pewny. - Ostatecznie uszkodzenie niewielkie. W ciągu postoju powinni to zrobić. Inna kwestia, że statek stary i gdzie go nie dotknąć, zdałoby się coś naprawić. - “Tarnów”, psiakrew! “Berdyczów” powinien się nazywać. - Ale jestem pewien, że kiedy przyjdzie taka chwila, trudno będzie się panu z nim rozstać. - Boże drogi - i do starej żony się człowiek przyzwyczaja 1nie zamieniłby jej na inną, choć tyle się kręci młodych dopiero co po wodowaniu. W każdym razie cieszę się, że pan idzie właśnie teraz na urlop. Kiedy indziej bym się wściekał z tego powodu, ale teraz przynajmniej jeszcze przed urlopem zdejmie mi pan ten remont z głowy. Musiałbym sam sterczeć na stoczni. Tylko zaraz po przeglądzie statku proszę do mnie zadzwonić. - Ma się rozumieć, panie kapitanie. - O, jest pan Reszko! Witam! Witam kochanego pana! Dopiero kiedy pana widzę, czuję, że naprawdę jestem w Gdyni. Pilot wie, że jest pierwszym przedstawicielem lądu i powinien odwzajemnić się serdecznością przy powitaniu. - Dzień dobry! Czołem, panie kapitanie! Cześć, chief! Jak zleciało? Pan kapitan świetnie wygląda! - Z każdym rejsem starszy, z każdym rejsem, panie Reszko. Co słychać w Gdyni? - Nie wiem, co słychać, ale widać wiosnę. Wiosna, panie kapitanie! - Mała naprzód! - Halo, maszyna! Pilot na pokładzie, czekać na manewry! - Tak, dziękuję - odpowiada mechanik Gruda z maszynowni. - Czekać na manewry. Nie wiesz, dokąd idziemy? - Przypuszczam, że na Rotterdamskie - odpowiada starszy oficer. Kucharz Paproć stoi przy burcie ze stewardem kapitana. - Ma pan coś do oclenia, panie szefie? Paproć nie jest chętny do zwierzeń. - Co ja tam mogę mieć? Drobiazgi. Walizki nie warto otwierać. - U mnie to samo. Ciekawe, jak dziś przejdzie odprawa? - Ba, każdy chciałby to wiedzieć. - To zależy, kto wszedł przed nami. - Właśnie, za cudze grzechy człowiek cierpi. - Może będą mieli dziś dobry humor. - Ja bym im nie wiem co dał na rozweselenie. - A mówił szef, że nic nie ma? - Pewnie że nic. Ale nic a nic - to różnica. Steward kiwa głową. - Ale u kogo człowiek zrozumienie znajdzie? - Maszyna stop! - Jest. Maszyna stop! - I wychodzić na pokład, szybko - dodaje prywatnie starszy oficer - żony czekają! - Moja tam nie czeka - odpowiada Gruda przez tubę. - Dlaczego? - Nie znasz Walentyny? Ona lekcji nie opuści, chyba żeby się świat walił. - No to wychodź na pokład, popatrzysz sobie na cudze, jedyna okazja. Na pokładzie jest już prawie cała załoga. Bo nabrzeże zbliża się coraz bardziej i już widać na nim wyraźnie kolorowy tłum. Jeszcze chwila, dwie, i wyłaniają się twarze, drogie twarze,
nie widziane przez kilka miesięcy - i szał ogarnia tych na statku i tych na lądzie. Powiewają chusteczki, kapelusze, krzyżują się okrzyki. - Zocha! Zocha! - woła steward, przechylony przez burtę. I chwyta Paproda za ramię. - Widzi pan Zochę? - Gdzie? Nie widzę. Tyle tych babek! - W niebieskim palcie. Zocha! Nie słyszy. A kapitanową pan widzi? I córkę starego? I chłopaków? Cała rodzina przyjechała, stary się ucieszy. Zocha! Zocha! - Gienek! - dobiega głos z daleka. - Masz przepustkę? - Mam. - Maciuś zdrowy? - Zdrowy. Już sam siedzi. Ci na mostku nie myślą na razie o swoich rodzinach. - Szpring pierwszy! Przygotować cumy i rzutki! Steward wciąż szarpie Paprocia. - Słyszał pan? Już sam siedzi! Jak wyjeżdżałem, miał dwa miesiące! A teraz już siedzi! - Puść mi pan rękę! Co mnie pan tarmosi? Siedzi to siedzi, wielkie rzeczy! - Jakby pan miał takiego małego szkraba, toby pan wiedział, CQ to znaczy. Niespodziewanie Paproć się rumieni. - Ja? - A dlaczego nie? Nie mógłby się pan jeszcze ożenić? - Co wyście się wszyscy na mnie uwzięli z tym żenieniem? Na pokład wchodzą celnicy. - Przygotować bagaże do kontroli celnej! - Jakie tam bagaże? Od razu bagaże! - wzrusza ramionami steward. Kontrola celna nie omija nikogo, nawet tak wszechmocnej na statku osoby kucharza. - Co pan ma w tej walizce? - Przecież pan widzi, kożuszek chiński dla mamusi na urodziny. Ranne pantofle, szlafrok. Jakby pan miał matkę, co akurat dziś skończyła siedemdziesiąt lat, toby pan jej nic nie przywiózł? - Nie interesuje mnie dla kogo, tylko co. - Jak to nie interesuje pana dla kogo? A czy ja nie mogę mamusi na urodziny zegarka przywieźć? - Proszę przekazać szanownej mamusi moje najserdeczniejsze życzenia, ale cło trzeba zapłacić. A co jest w tej walizce? Proszę otworzyć! U kapitana już po kontroli. - Czy można zamknąć walizki? - Tak jest, panie kapitanie, dziękuję. - Dziękuję. - Kapitan otwiera drzwi na korytarz woła: - Witold! Jacek! Znoście walizki do samochodu! Chłopcy zjawiają się natychmiast, jest i Agnieszka. - Weź te dwie duże! - Dobry jesteś, a co ty będziesz niósł? Agnieszka patrzy z niepokojem, jak przerzucają walizki. - A gdzie są moje płyty? - Nie bój się, nic im się nie stanie - uspokajają ojciec i bierze ją pod brodę. - Jeszcze wyładniałaś, Agnieszko. - Tatuś jest bardzo miły!
- Niech jej jeszcze i ojciec w głowie zawraca - burczy Witold znad walizy. I Jacek ma coś w tej sprawie do powiedzenia. - Właśnie! Telefon się w domu urywa. - Nieprawda. Nikt do mnie nie dzwoni. A przynajmniej nikt taki, z kim chciałabym rozmawiać. Ojciec wciąż trzymają pod brodę i przygląda się jej z upodobaniem. - To niedobrze, Agnieszko, niedobrze. A dlaczego mama nie weszła na statek? - Czeka w wozie. Nie chciała się pchać. - Dzisiaj na trapie tłok, jak na Świętojańskiej, a mama w szpilkach. - Uważaj i ty, Agnieszko - mówi ojciec, bo właśnie schodzą po trapie. - Niech się tatuś nie boi, nie spadnę. - Mama zdrowa? - Jak to mama, wciąż się martwi. - O co? - Zawsze sobie coś takiego znajdzie. A Maria biegnie właśnie im naprzeciw i rzuca się mężowi na szyję. - Michał! Och, Michał! Nareszcie! - Tylko niech się mama za bardzo nie roztkliwia - wtrąca się Jacek rzeczowo. - Już się ciebie doczekać nie mogłam. - I ja, i ja, kochanie. Poczekaj, niech zobaczę, jak wyglądasz. Ładnieją te moje kobiety! Daję słowo, obydwie coraz ładniejsze! - Och, mój kochany! - Tatuś się taki szarmancki zrobił - śmieje się Agnieszka - że mi to wygląda aż podejrzanie. Czy przypadkiem nie płynęła na statku jakaś pasażerka? - Uchowaj Boże. Przynajmniej mogliśmy się nie golić i nie trzeba było krępować języka. Chłopcy znowu się kłócą. - No, jak wstawiłeś tę walizkę? Bagażnik się nie zamknie. - Zamknie się, jak dociśniesz. - Moje płyty! - woła Agnieszka. - Tatusiu, oni mi pogniotą moje płyty! - Płyty są w neseserze. Weźmiemy go do samochodu na kolana. - Kto prowadzi? - pyta Jacek. Witold piorunuje go wzrokiem. - Jak to kto? Ja! - Dlaczego ty? Zawsze ty! - Co podskakujesz? Masz prawo jazdy? - Ale Agnieszka ma. - Mogłabym pokazać ojcu, jak prowadzę. - Żebyś nas rozbiła! Nikogo nie puszczam do kierownicy. - To ja nie jadę. - No to nie jedź, wielka historia! - Dzieci! - Maria patrzy na nich błagalnie. - Nie popisujcie się przed ojcem! - To dlaczego on mi nie chce dać prowadzić? - Ustąp mu, Agnieszko! Nie możesz mu raz ustąpić? - Mamusia zawsze staje po jego stronie. - Moi drodzy - przecina dyskusję kapitan - naprawdę madę dość czasu, żeby wykłódć się beze mnie. Witold, siadaj za kierownicą, Jacek koło debie, a moje obie panie z tyłu razem ze mną. Jacek zatrzaskuje drzwiczki samochodu.
- Tata nas uregulował. Kapitan roziskrzonym wzrokiem spogląda na brzydką portową ulicę, jakby to były Pola Elizejskie. - No i mówcie teraz, co nowego? Maria milczy przez chwilę zakłopotana. - Co u nas może być nowego? Opowiadaj, co u ciebie? - U mnie? No, wiesz! Morze, jak morze, o czym tu opowiadać? - Jakby mnie ojdec chodaż raz wziął ze sobą, to ja już bym miał o czym - odzywa się Jacek. Agnieszka jest nastrojona złośliwie. - Ty najpierw zdaj maturę. - Zamknij się, czy ja się czepiam twoich egzaminów? - Jacek, jak ty mówisz do siostry? - To dlaczego zaczyna? Ojdec sam widzi, ja zaczynam? - Dzieci - wzdycha matka i odwraca się do męża. - Tyle razy dę prosiłam, żebyś chodaż jeden rejs, jeden rejs został na lądzie i zajął się trochę nimi. Kapitan nie patrzy jej w oczy. - Dobrze, kochanie, może... może następny... pogadam w PLO... - Wdąż mi to obiecujesz! Wdąż mi to obiecujesz od... od dwudziestu lat. - Kochanie. - Ale ja już chwilami zupełnie sił nie mam. Co ty myślisz, cały dom na mojej głowie. Może byś tak raz poszedł na wywiadówkę do gimnazjum albo przejrzał indeksy Witolda i Agnieszki. - Mój może ojciec przeglądać - odzywa się Witold od kierownicy - proszę bardzo. Chyba nie można kończyć medycyny wcześniej niż ja. - No tak, ty jesteś w porządku... Agnieszka wzrusza ramionami. - Czy mamusia musi od razu po przyjeździe... Tym razem Jacek jest po stronie siostry. - Mama przecież jakby tej swojej audycji nie nadała, toby chora była. - Jak ty mówisz do matki? - Wcale nie do matki, tylko o matce, o kim, o czym, siódmy przypadek. Ojciec to słyszy raz na pół roku, a my co dzień. “Arrivederci Roma” też się sprzykrzy. - No widzisz! Sam widzisz! - szepcze Maria. Agnieszka poklepuje ją po plecach. - Och, mamusiu, doprawdy! - Czy pamiętał ojciec o maszynce do golenia? - wtrąca Witold. Kapitan odpowiada nie od razu. - Tak, przywiozłem d. - Remingtona? - Remingtona. - A co masz dla mnie? - pyta Agnieszka. - Zobaczysz. - Niech jej ojdec nie przywozi kiecek - Jacek odwraca się na siedzeniu - bo ona uwodzi w nich swego profesora. Agnieszka ma ochotę go uderzyć. - Milcz! - Agnieszko! - Dlatego jest taka wściekła, że prawda! Kapitan ma tego dosyć. - Jacek, proszę dę, przestań w ogóle się odzywać!
- W porządku, ja się nie narzucam. Mógłby się ojdec chodaż trochę za mną stęsknić. Maria jest purpurowa. - Masz małą próbkę tego, co ja przeżywam na co dzień. Kapitan próbuje żartować: - Przynajmniej Cesia sprawuje się jako tako? - Akurat, trafiłeś! Już jej nawet miałam wypowiedzieć, - Boże drogi, co się stało? - Zobaczysz sam, żę trudno z nią wytrzymać. Zakochała się! - To chyba powód do radości. - Jak dla kogo. Narzeczony raz jest, raz go nie ma. Znika, jak kamfora, i wtedy Cesia szaleje. Czy ja mam nerwy, żeby znieść wszystkie amory Cesi i Agnieszki? - Moje mamo! - No więc dobrze, twoje nie. - Chcę wreszcie wiedzieć, co mi tatuś przywiózł - naciera znów Agnieszka, a w jej głosie brzmi już zniecierpliwienie. - Znowu zaczynasz? - parska Jacek. - Dobrze wiesz, że pytam o płyty. - Masz trzy longpleje z włoskimi piosenkami. - Prosiłam także o meksykańskie. - Gdzie na mojej linii można dostać meksykańskie płyty, w Chinach? - Mógł tatuś kupić w Antwerpii albo w Hamburgu. - Nie miałem już pieniędzy. - Akurat dla mnie nie miał tatuś pieniędzy! Jacek znów odwraca się ku tylnemu siedzeniu. - Wszystko ma wydawać na ciebie! A ciekaw jestem, czy omnie ojciec pamiętał? - Uspokójcie się, dobrze! - woła błagalnie Maria. - Wstyd mi za was! Nie zapytaliście nawet ojca, jaki miał rejs. Jacek patrzy na matkę z politowaniem. - Skoro jest cały i żywy, to znaczy, że dobry. - Za dobry to on nie był - mówi kapitan powoli. Agnieszka się uśmiecha. - Tatuś przyzwyczajony. Kapitan ma przez chwilę ochotę opowiedzieć im, jaki był ten rejs, ale zaraz rezygnuje z tego. - Tak, oczywiście - mruczy i dodaje pośpiesznie: - Jedna mama nie pyta, co jej przywiozłem. - Bo wiem, że i tak zawsze o mnie pamiętasz - odpowiada Maria cicho. - Mama nie lubi się już ubierać. - Co ty opowiadasz, Agnieszko - kapitan jest naprawdę zły. - Która kobieta tego nie lubi? GDAŃS Mama Paprociowa przymierza przywieziony przez syna szlafrok. Nie jest zadowolona. - A jaki miałem kupić? - denerwuje się Paproć. - Czerwony? W mamy wieku czerwony szlafrok? - Przede wszystkim co to znaczy w mamy wieku? Myślisz, że ja mogę się ubierać już tylko na czarno? - Ależ, mamusiu, na czarno ubierają się zupełnie młode kobiety.
- No właśnie! Podlotka chcesz z matki zrobić? - Oj, i tak, i tak niedobrze! - Schowam ten szlafrok do szafy i jak się ożenisz, będziesz miał dla żony, jak znalazł. - I mama też? - Co, ja też? - O tym żenieniu. Wciąż mi wszyscy o tym mówią. - No bo czas, najwyższy czas! - Mamusia myśli, że mógłbym jeszcze... - Co to znaczy jeszcze? - No bo już mi niedługo czterdzieści dziewięć latek stuknie. - Latka nie dzięcioł, żeby ktoś słuchał, jak stukają. Jesteś mężczyzną w sile wieku, na stanowisku... - Stanowisko to znowu żadne nie jest, kucharz na statku. - Twój świętej pamięci ojciec też był kucharzem, a przed wojną na starostę bym go nie zamieniła. I domek mi wybudował, i miałam wszystko, o czym dusza zamarzy. A twojej by było źle? - Naprawdę mama by chciała? - A do kogo ja tu mam usta otworzyć, kiedy ty jesteś w rejsie? Kapitanową zanudzam, bo w sąsiedztwie. Gdyby się tak trafiła jakaś poczciwa dziewczyna, stateczna, pobożna... Paproć zamyśla się. - Ale wie mama, jak człowiek tak po ludziach popatrzy, strach ogarnia. Strach ogarnia... Na statku zostali już tylko d, którzy mają służbę. Jeszcze tylko Gruda czeka na taksówkę i deśla Wojtysiak błąka się po pokładzie z Piratem. - Zabiorę pana taksówką - woła Gruda. - Moja Walentyna o drugiej kończy lekcję, muszę być punktualnie przed szkołą w Gdańsku. - Dziękuję panu inżynierowi, ale ja tu jeszcze trochę pobędę. Nie mam się dokąd śpieszyć... Gruda przygląda mu się ze zdziwieniem. - No, jak pan woli - powiada wreszcie. - Do widzenia. Jutro będzie pan w maszynowni? - Tak, jutro mam służbę. Daj łapę, Pirat! Do widzenia! Taksówka pędzi przez całe Trójmiasto. Gruda nerwowo spogląda na zegarek. Czasem zamyśla się, gdy jakaś ulica robi mu niespodziankę nowym domem, którego nie było, gdy wyjeżdżał w rejs, ale zaraz znowu patrzy na zegarek i przynagla kierowcę do pośpiechu. Oczywiście przyjeżdża za wcześnie i musi długo czekać przed szkołą, zanim w bramie ukaże się chmara dzieci, a za nimi Walentyna, jego Walentyna biegnąca z radością ku niemu, choć już nie powinna, nie powinna tego robić. - Romek! Co za niespodzianka! Myślałam, że wejdziecie wieczorem. Gruda obejmuje ją ramieniem. - Nie powinnaś tak biegać, musisz uważać na siebie! Pisałem d o tym w każdym liście. Walentyna śmieje się pogodnie. - Nic mi nie będzie. Wczoraj byłam u lekarza, wszystko w jak najlepszym porządku. - Kiedy? - Och, biedaku, będziesz w rejsie. - Ty mnie żałujesz? Jak ty sama dasz sobie radę? - Jakoś dam, czyja pierwsza? Które z waszych marynarskich dzied urodziło się przy ojcu? Żebyś tylko mieszkanie załatwił. - Od jutra zaczynam chodzenie w tej sprawie.
- Poczekaj, widzę Krzysztofa Danielewicza, to syn waszego doktora. Powiem mu, że ojdec wrócił. I Walentyna stara się przekrzyczeć gwar dziedęcych głosów. - Krzysztof! Krzysztof! - Pani cię woła! - krzyczą dzieci. Walentyna przykłada dłoń do ust. - Krzysztof! Biegnij szybko do domu, tatuś przyjechał! A dzied powtarzają: - Krzysztofl Twój tatuś przyjechał! Na korytarzu w gmachu armatora ruch jak na Świętojańskiej. Można tu spotkać wielu kolegów i znajomych z innych statków, których nie widziało się od lat, ale Paproć i Mączka nie mają ochoty na rozmowy towarzyskie. Wpatrują się w drzwi windy, w których jednak wciąż nie widać kapitana. - Wyglądamy, panie szefie, co? - wzdycha Mączka. - A niech to wszyscy diabli! Zawsze to przeczuwałem, ale stary był taki zakochany w tym swoim “Tarnowie”, że słowa nie można było powiedzieć. I teraz co? - Muszą dać nowy statek. - Albo przeniosą do rezerwy. - Tfu, panie szefie! Co pan w pogodny dzień takie rzeczy wygaduje? Stary siedzi na górze i załatwia. Poczekajmy. - Tu będziemy czekać, na korytarzu? - Możemy skoczyć do “Bursztynowej”. Przełkniemy coś, w gardle zaschło. - Nerwy! Jak ja się tylko zdenerwuję, od razu muszę się czegoś napić. - Ja tak samo. Chodźmy! - Od wczoraj miałem już złe przeczucie. Właściwie to nie ja, tylko mamusia. Śniła się jej kwoka z kurczętami. A jak mamusi się śni kwoka z kurczętami - koniec, zmartwienie murowane. No i masz! - Szef w przesądy wierzy? Zobaczy pan, że wszystko jeszcze na dobre się obróci. Stary ma w dyrekcji dobrą markę, co pan myśli - zostawią go bez statku? - Oddelegują na stocznię do doglądania remontu. - A czego pan będzie doglądał? - Właśnie. Też chciałbym wiedzieć. Ryby bym chyba łowił w kanale. “Bursztynowa” nie jest lokalem najwytworniejszym w mieście, to znaczy usiłuje nim być po każdym remoncie. Ale mija kilka tygodni i wracają tu wszyscy starzy goście, wystraszeni chwilowo czystością ścian i świeżością mebli. Mączka popycha wahadłowe drzwi i od razu są w dymie, w gwarze, w dobrze znajomej woni, która jest taka sama we wszystkich knajpach marynarskich na całej kuli ziemskiej. - Zaraz się panu humor poprawi, szefie. Jak ja wchodzę do “Bursztynowej”, to żebym nie wiem jakie miał zmartwienie... O, jest Felunia! Pan widział gdziekolwiek na świecie w barze taką dziewczynę? Co? Niech pan sam powie! Nawet ta czarna z Kolom- bo mogłaby naszej Feluni buty czyścić. Albo ta z Hamburga spod “Good-bye, Matrosen”, wysiada przy naszej Feli, daję słowo. Paproć zatrzymuje się przed barem i potwierdza ze znawstwem. - Owszem, kobieta na medal! - No, widzi pan! Zaraz pan o wszystkich zmartwieniach zapomni. - Serwus, Felunia! Jak się masz! - A, pan Heniek! - rozpromienia się barmanka. - Nareszcie! Dawno pana u nas nie było. Już myślałam, że pan o mnie zapomniał.
- Ja, o pani? - zachłystuje się Mączka. - Panno Felu, pani mnie o taką zdradę podejrzewa? Trzeba było przecież dać i innym knajpom trochę zarobić, niejedna “Bursztynowa” na świecie. Za to w Gdyni przychodzę do pani o suchym pysku. Ani kropli nigdzie po drodze. I jeszcze kolegę przyprowadziłem. - Bardzo mi przyjemnie. - Tylko spojrzał na panią, od razu się zakochał. Fela śmieje się z kokieteryjnym niedowierzaniem. Oparta biodrem o kontuar, przechylona nieco do tyłu, pozwala mężczyznom patrzeć na siebie. - Nie wierzy pani? Panie szefie, nie powiedział pan “kobieta na medal”? - Powiedziałem i nie cofam. - Widzi pani. A pan Paproć to nie byle kto, kucharz na naszym statku. Potęga! Nie tam jakiś chudopachołek, jak ja, co nawet nie może kobiety zaprosić na porządny tapczan, ale człowiek, jak to się mówi, sy-tu-o-wa-ny. Domek w Orłowie, ogródek, opel kapitan jako taksówka lata... Paproć udaje niezadowolonego. - Po co ty od razu o tym wszystkim... - Żeby panna Fela wiedziała, z kim ma do czynienia. Kto stawia i płaci. Dla mnie to by nalała czystej. A panu szefowi to poda co innego. - Dwie wiśniówki na rumie - dysponuje Paproć. - Chyba trzy - poprawia Mączka. - Oczywiście trzy, jeśli panna Felicja pozwoli... - Dlaczego ma nie pozwolić? Musi interes popierać. Przecież nie stoi w barze tylko dla ozdoby. Fela podnosi w górę obnażone ramię. - Zdrowie panów! Ale Paproć protestuje. - Nie, nie, najpierw zdrowie pani! - Ja was pogodzę. Przede wszystkim trzeba spełnić życzenie gości i wypić zdrowie naszej panny Feli, żeby zawsze królowała w “Bursztynowej”, a potem... pięknym kobietom odmawiać nie wypada i jeśli chcą wypić nasze zdrowie... - Jeszcze raz trzy wiśniówki! - A więc za zdrowie panów i nową znajomość! Mączka bije się pięścią w potężne piersi. - Odtąd będzie pani miała na “Tarnowie” dwóch wielbicieli... - Co do wielbicieli to się zgadza, ale jeśli chodzi o “Tarnów”... - Paproć przypomina sobie o gnębiącym ich zmartwieniu. - Właśnie, coś już dzisiaj słyszałam. Bo byli tu przedtem goście i też rozmawiali o “Tarnowie”. - Słyszy szef? Tutaj już ktoś z naszych szukał u panny Feli pocieszenia. Barmanka pokazuje piękne zęby i klepie się po skórzanej torbie, którą nosi pod maleńkim fartuszkiem. - I znalazł! Zapewniam pana, że znalazł! - Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Niech pani jeszcze naleje! Łajbę nam na stocznię wzięli i nie wiadomo, co z nią będzie. I z nami! - To przykre - martwi się Felunia, ponieważ zawsze współczuje wszystkim zmartwieniom swoich gości. - Niech to wszyscy diabli! - Fe, panie szefie, przy panience? - Przepraszam, ale ile razy o tym pomyślę, najgorsze słowa cisną mi się na usta.
Fela znów sięga po butelkę. - Zamiast się martwić, proszę wypić. - Widzi szef, co to znaczy czułe kobiece serce! Panna Felunia nie pozwoli się nam martwić. - A mówiłem staremu, co to za statek, skoro nawet garnki na nim ciekną. Nie wierzył. - O starego niech pan będzie spokojny, nie zostanie bez statku. Już mi ktoś rano mówił, że ma dostać nowy dziesiędo- tysięcznik. - Goście, co tu byli, mówili to samo. - Słyszy szef? Fela jest poinformowana dokładnie. - Nowy dziesiędotysięcznik po próbnym rejsie. Tylko kłopot z tym, że podobno jest już kapitan i część załogi. - No masz! Jest już kapitan! I może kucharz także? Jak mojej mamusi śni się kwoka z kurczętami... no, co? Nie sprawdza się, Heniek? Nie ma zmartwienia? - A ja jak tylko zobaczę we śnie, że butelek mi na półce brakuje, od razu wiem, że będzie remanent. - A niech was! Dobraliśde się w korcu maku! - On nie wierzy! Panno Feluniu kochana, niech no pani da rączkę do pocałowania, przynajmniej pani po mojej stronie. Wszystko się sprawdza, a on nie wierzy. - Co się sprawdza, że mamy na razie o jednego kapitana za dużo? Zostanie któryś w domdu. - Ja tam bez swego starego nigdzie się nie ruszam. - Żeby on się tylko bez nas nie ruszył. - O to jestem spokojny. Cała dyrekcja PLO wie, że kapitan Gralewicz bez Paproda w morze nie wyjdzie. On się nieraz przekonał, co te młodziki potrafią nagotować. A w morzu kuchnia najważniejsza! O czym człowiek ma myśleć w rejsie, jak nie ojedzeniu? J aką ma rozrywkę? Te kilka książek? I trzy filmy, które zanim się przejdzie Gibraltar, już się umie na pamięć? Jedyna rozrywka to rozmyślanie, co Paproć poda na obiad. Albo na kolację. Mączka przechyla się przez kontuar i trąca Felę w ramię. - Nie ma to, panno Felu, jak pewność siebie, prawda? Ale Fela wpatruje się w kucharza poważnymi, zasłuchanymi oczyma. - Pan Paproć ma dużo racji. Od dobrego kucharza wiele zależy. Może poprawić wszystkim humor na statku i może go zepsuć. Paproć promienieje. - Jak pani to od razu... jak pani to prześlicznie powiedziała! Rączka! Rączka do pocałowania! - Szybko pana załatwiła, panie szefie! Rączki by pan już tylko cmokał, oczyma przewracał... Jacyś goście stają obok i natarczywie dopominają się obsłużenia. - Przepraszam na chwileczkę, muszę gośdom nalać. - Ale wród pani do nas, Felunia? - Panno Felicjo! - Wrócę! Zaraz wrócę! Mączka obejmuje Paprocia przez plecy. - Wzięło szefa, co? Dziewczyna! Nie ma to jak Polki! Ja to na tym odcinku jestem taki patriota, że się najładniejszej za granicą skołować nie dam. Owszem, jest czasem na co popatrzeć, ale rozumie szef? Duszy nie ma!
- A w pannie Felicji to od razu coś tak bliskiego... - Swoja dziewczyna! To się czuje z daleka! - Jak ona to ślicznie powiedziała: od kucharza wiele zależy! - A jak patrzyła na pana szefa! Szef widział takie oczy? I ząbki? I wszystko inne na swoim miejscu, żadnej lipy, od razu widać. A nóżki! W kostce cienkie, a wyżej, jak butelka od szampana. - Już innego porównania nie mogłeś wymyślić? - A jakie inne może się tu nasunąć, kiedy stoję przed dwoma rzędami butelek? Felunia zresztą warta jest porównania tylko z szampanem. Paproć zamyka oczy. - Nadzwyczajna kobieta! - Ba! Ja bym szefowi coś powiedział, kuć żelazo, póki gorące! Na co szef ma czekać? Na następną pięciolatkę? A tymczasem dziewczynę zdmuchnie ktoś sprzed nosa. - O czym ty mówisz? - Mówię o tym, że jeśli szef pozwoli, żeby ktoś nie z branży Felunię poderwał, to nigdy tego szefowi nie przebaczę i nie przebłaga mnie szef nawet piersią indyka. Paproć chichoce cichutko, obracając w palcach kieliszek. - Heniek, przestałbyś, doprawdy... - Właśnie że nie przestanę. Jeszcze mnie szef za ojca chrzestnego poprosi. Małe Paprociątko sobie szef wyobraża? Do Feluni podobne, oczka czarne, włoski kręcone... - No, Heniek! Co ty, Heniek! - Czy ród Paprociów ma wygasnąć? Niechże szef się zastanowi. Bo na morzu będzie za późno. - Wiesz, ja bym się nawet i odważył - Paproć poważnieje i odwraca oczy, żeby nie widzieć, jak Fela opiera się biodrem okontuar - ale, psiakrew, wciąż mi ten nasz cieśla przed oczyma stoi. - Wojtysiak? - Przecież że Wojtysiak. - Co ma cieśla do tego? - A to, że wciąż o nim myślę. Nie wyszło mu coś w życiu, to widać. I pchać tu się dobrowolnie w taką historię? Powiedz sam, Heniek, no powiedz sam... Urzędniczka w schronisku dla nieletnich nie lubi widocznie zwierząt. Nawet niewinny wzrok Pirata nie budzi w niej zaufania. - Z psem? Z psem wchodzić nie wolno. - Nie mam go gdzie zostawić - tłumaczy się Wojtysiak. - Leżeć, Pirat! Leżeć koło nogi! - Pana dowód osobisty! - Proszę! Urzędniczka otwiera dużą księgę i zapisuje: - Wojtysiak Józef... widzenie z Franciszką Wojtysiak, córką. Wojtysiak obiecywał sobie, że zachowa spokój, ale nagle odzywa się w nim taki żal, że nie może pohamować słów: - Proszę pani, to niemożliwe, ona tego nie zrobiła! Moja córka? Przecież to jeszcze dziecko! - My w to nie wchodzimy. Do naszego schroniska nieletnie kieruje sąd i niech się pan tam zwróci. - Człowiek prawie pół roku w morzu, dziecko samo, tylko ze starą ciotką... Urzędniczka zamyka księgę. - Z tym to już do sądu, to do nas nie należy. Proszę poczekać.
Wojtysiak przysiada na brzegu krzesła i wsłuchuje się w odpływające w głąb korytarza kroki. Skrzypią jakieś drzwi i nagle odzywa się głos, na którego dźwięk Pirat stawia uszy, zrywa się na nogi i zaczyna kręcić ogonem. - Leżeć, Pirat! Leżeć! - upomina go groźnie cieśla, i gdy na progu staje dziewczyna, mówi dcho, jakby sam siebie o coś prosił: - Franka! Dziewczyna robi kilka kroków ku ojcu i zatrzymuje się niepewnie. Wtedy deśla krzyczy: - Zrobiłaś to? Odpowiedz zaraz, zrobiłaś? - Nie! - Franka wybucha gwałtownym płaczem, wciskając obie pięści w oczy. - Nie! - Skąd się tam wzięłaś? W nocy w “Riwierze”? Milczenie. - Słyszysz, o co dę pytam? - Bożena przyszła po mnie wieczorem... - Po co? - Tak sobie. - Ciotka ją wpuściła? - Ciotki już nie było. Ciotka chodzi nocować do swojej córki. - Dlaczego mi o tym nie pisałaś? - Ona musi tam chodzić, bo tam jest teraz małe dziecko. - I poszłaś z Bożeną do “Riwiery”? Prawie że niedosłyszalne: - Tak. - Ile razy d mówiłem, że masz się z nią nie zadawać? - Bożena jest w porządku! Cieśla znów nie panuje nad sobą i krzyczy: - Po co wyciągała dę z domu? - Żeby potańczyć. Wojtysiak odwraca głowę i milczy przez długą chwilę. - Same dziewczyny w nocy do lokalu, wiesz, kto tak robi? Franka przestaje płakać i czerwienieje gwałtownie. - Ale my nic złego, nic... Tylko że w domu pusto i zimno... Ciotka nie napaliła. - A ty sama nie mogłaś napalić? Dziewczyna znów milczy. Wojtysiak tłumi ciężkie westchnienie. - I co tam było w tej “Riwierze”? - No, nic, tańczyłyśmy. I potem przyszło dwóch szwedzkich marynarzy i... - I? Bardzo dcho: - I jednemu zginął zegarek. Więc on od razu na mnie... - Dlaczego na debie? - Nie wiem, nic mu nie zrobiłam. Ale on od razu, że to ja. - Przedeż mogli dę zrewidować. - I zrewidowali. Milicja. Bo zaraz przyszła milicja. Ale nic nie znaleźli. - To dlaczego dę zabrali? Dlaczego dę zabrali, skoro nic nie znaleźli? - Bo... bo myśmy raz wyszły z Bożeną. Musiałyśmy, a oni się od razu do tego przyczepili... - Franka! I znowu gwałtowny płacz i pięśd przy oczach, jednak jak u dziecka, jak u dziecka. - Franka!
- Nie wzięłam! Nie wzięłam! Jeszcze i tatuś na mnie! - Przecież masz w domu wszystko - mówi Wojtysiak cicho. - Głupiego zegarka by d się zachciewało... - To samo im mówiłam! - woła dziewczyna przez łzy. - Po co byś miała... - To samo im mówiłam! - I co teraz? Co teraz? Franka trochę się uspokaja. - Teraz trzeba czekać na sąd. Dopiero w sądzie się wyjaśni. - Stracisz rok w szkole. - Tutaj nas uczą. - Gdzie? - Tutaj w schronisku. Przychodzą nauczyciele. Wojtysiak patrzy na nią, na pochyloną jasną głowę, na mokre jeszcze od płaczu policzki. - Jak d tu jest? - Dobrze. Tylko trzeba pracować. - Widzisz, a w domu nic nie chdałaś robić. Och, Franka, Franka! Tyle razy mówiłem, prosiłem... Dziewczyna znowu ma oczy pełne łez. - To dlaczego zostawiłeś mnie samą? - Przedeż wiesz, jaką mam pracę. Chyba nie wyobrażasz sobie, że miałbym dla debie rzudć pracę? Franka powtarza cicho: - Nie wyobrażam sobie... I to właśnie doprowadza Wojtysiaka do wściekłości. - Przestań! Przestań! Nie mam zamiaru tego słuchać! - A co ja takiego powiedziałam? - Ty dobrze wiesz! Naumyślnie to po niej powtarzasz! - Niczego nie powtarzam. - Matka szukała zawsze usprawiedliwienia na wszystko w tym, że zostawiam ją samą. Nauczyłaś się tego od niej. - To dlaczego ojdec mamę wypędził? Dlaczego musiała wyjechać? Nawet nie wiem, gdzie jest. Wojtysiak nie patrzy na córkę. - Dobrze że nie wiesz, gdzie jest. - Jakby mama była, toby się to nie stało. - Stałoby się coś o wiele gorszego. I ani słowa! Ani słowa oniej! Słyszałaś! - Słyszałam. - Człowieka przez tyle miesięcy nie ma w domu, wraca i oto co zastaje. - Przedeż ja nic nie zrobiłam! Nic! Woj tysiak macha ręką. - A diabli to wiedzą! Kto by tam wam wierzył. - I dodaje po chwili łagodniej: - Przywitaj się z Piratem! - Chodź tu, Pirat! Chodź, daj łapę! No, możesz mi śmiało podać łapę, ja naprawdę nie wzięłam tego zegarka. - Franka!
Pirat łasi się do dziewczyny, obszczekując ją radośnie. - Przynajmniej ty mi wierzysz, prawda? To straszne, kiedy człowiekowi nikt nie wierzy. Nikt na całym świecie. Ty to rozumiesz, Pirat, co? Ty byś tego też nie mógł wytrzymać. - Przestań! Franka nie zwraca na ojca uwagi i wdąż mówi do Pirata. - Mam nadzieję, że miałeś dobry rejs. Świetnie wyglądasz. Futro d się błyszczy. Tęskniłeś trochę za mną? Pies szaleje wokół Franki, a Wojtysiak mówi dcho: - Mnie nawet o to nie zapytałaś. - Bo tatuś tak od razu na mnie spojrzał. - Miałem się ucieszyć, tak? Czy ty wiesz, co się działo ze mną, kiedy otrzymałem na statku tę wiadomość? - Wiem. - Nawet się nikomu przyznać nie mogłem. Kolegom mówię, że jesteś w internacie. - Żeby tylko ciotka komu nie wypaplała. - Z dotką też się rozliczę! Tak cię pilnowała, za to wszystko co miała ode mnie. Pchałem w nią, jak w dziurawy worek! Już ja z nią porozmawiam! Franka spuszcza oczy. - Ona będzie na pewno gadać na mnie, niech... niech jej tatuś nie wierzy... zła na mnie, jak nie wiem co... - O co zła? - O wszystko! O te tańce, o kolorowe pończochy, wciąż jej się tylko coś nie podobało. - Okazuje się, że miała rację. - Ale ja nie chcę już z nią być, jak stąd wyjdę. Tylko patrzyła, co z domu wynieść. - Nie będziesz już z nią. Ale sama być w domu też nie możesz. Rozmawiałem już z Paprodową, matką naszego kucharza, kobieta sama, ucieszy się z towarzystwa. Powiedziałem jej... powiedziałem jej, że kiedy wyjdziesz z internatu... - Nie domyśli się? - Nie, skąd? Ona nawet wyobrazić sobie czegoś takiego by nie mogła. Franka znowu wybucha płaczem. - Dlaczego mnie samą zostawiłeś? Jakbym nie była sama... Spytaj naszego kierownika, on ci powie, tu nie ma ani jednej takiej, co by miała ojca i matkę... Wojtysiak stoi bezradny, a potem przygarnia ją do siebie. - Cicho, Franka, cicho... A na Rajskiej w mieszkaniu Danielewiczów brzmią dźwięki fortepianu. To Krzysztof przegrywa zadane ćwiczenia. - Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery - liczy Teresa. - Źle! Jeszcze raz! - Ojej, mamusiu! - wzdycha Krzysztof. Teresa jest nieubłagana. - Proszę, jeszcze raz! - Już nie mogę! - Możesz, możesz, proszę! I znowu wszystko od początku. Wreszcie Krzysztof zrywa się z taboretu. - Więcej nie było zadane. - Ale jeszcze tego dobrze nie umiesz, będziesz się wstydził przed panią. - Wcale się nie będę wstydził, bo i tak najlepiej gram. Teresa musi się roześmiać, choć bardzo chce zachować powagę. - Ładna historia!
- No! Niech mama pani zapyta. Zawsze mnie za przykład stawia. A mamusia wciąż niezadowolona. - Ale tylko trochę. Wiesz, z takiego małego, całkiem małego niezadowolenia, to się kiedyś zrobi duża, bardzo duża radość. - Kiedy? - Kiedy zupełnie dorośniesz i wszyscy będą się zachwycać, jak pięknie grasz na fortepianie. - E, to jeszcze daleko. - Sam widzisz. Będziesz musiał bardzo pilnie ćwiczyć. - A wie mamusia, nasza pani będzie miała małe. - Nie mówi się “małe”. - A jak? - Mówi się: “Będzie miała dziecko”. - Tak mówią w II B, a u nas w A mówią: “małe”. To i tak na jedno wychodzi, nie? - Oczywiście. Ale małe mają zwierzęta, a ludzie dzieci. - My nie będziemy mieli? - Nie. - Teresa ściąga brwi. - I zajmij się lekcjami, dobrze? - Już wszystko odrobiłem. Bo Zenek dostał teraz nowego brata, wiesz? - Ty nie dostaniesz. - Dlaczego? - Już ci raz mówiłam. Tatusia teraz prawie nie ma w domu... - A po co do tego tatuś? - Oj, nie nudź mnie! - Bez tatusia nie można? - A jak bym sobie dała radę, sama z małym dzieckiem? - Pani też jest sama. Pan od naszej pani jest razem z tatusiem na statku. - Krzysztof, ile razy mam do ciebie mówić? Nie masz się czym zająć? Tyle zabawek leży. Nawet wszystkich dobrze nie obejrzałeś. - Obejrzałem - mruczy Krzysztof bez entuzjazmu. - Jakbym miał brata, tobym mu dał połowę zabawek. I tatuś miałby dla kogo przywozić, nie tylko dla mnie. A dlaczego tobie nic nie przywiózł? Teresa rumieni się gwałtownie. - Mnie? Cóż mnie... miałby przywieźć? - Bo stamtąd można przywozić tylko zabawki? - Tak, oczywiście. - No to pewnie, po co nam tyle zabawek? A dlaczego tatusia jeszcze nie ma? Kiedy jest w domu, to go też nie ma. - Tatuś jest w Gdyni. Ma jakieś kłopoty. - Jakie? - Nie zrozumiesz. Może być tak, że będzie musiał zostać na lądzie. - W domu? - W domu. - To fajnie! No powiedz, że to byłoby fajnie. - Tak. - Ty się nie cieszysz? - Ależ tak, cieszę się, ale po pierwsze: to wcale nie jest pewne, a po drugie: tatuś by się martwił. - Tatuś woli być na statku niż z nami? - To jest jego praca.
- Ja wolałem, kiedy tatuś pracował na stoczni, zawsze był w domu. - Musisz się z tym pogodzić, że teraz jest inaczej - mówi Teresa surowo, bez cienia pieszczotliwośd w głosie. - U nas dużo ludzi pracuje na morzu. - Dużo? Ale myśmy nikogo takiego nie znali. - Coś d się pomyliło. Przedeż wiesz, że mamusia pracuje w Gdynia-Radio, a to jest właśnie radio specjalnie dla marynarzy. Mamusia rozmawia z nimi, kiedy płyną daleko stąd przez różne morza i oceany. Nie opowiadałam d? - To ty ich znałaś, nie ja. - Ty też. - I nagle cicho: - Nie pamiętasz Mardna? Krzysztof odpowiada nie od razu. - Pamiętam. - I zaraz dodaje nie patrząc na matkę: - To ja może pójdę na podwórze? - Deszcz pada. - Już przestał. - Wcale nie przestał i proszę, nie sprzedwiaj mi się po każdym słowie. - To co ja mam robić? - Nie wiem, co masz robić. Jeszcze nie widziałam takiego dziecka, które by się tak bez przerwy nudziło jak ty. Krzysztof zbuntowany mamrocze pod nosem: - Mamusia w ogóle nie widziała innego dziecka. Teresa musi podnieść głos: - Krzysztof! Ja ci mówię, Krzysztof... W progu pokoju staje Danielewicz. - Co się tu dzieje? Nawet nie słyszeliśde, kiedy wszedłem. - Tatuś! - szepcze Krzysztof zawstydzony. - Zwykła rozmówka z Krzysztofem - wyjaśnia Teresa zła, że i ona czuje się przyłapana. Danielewicz nie ma jednak zamiaru wdawać się w rodzinną dyskusję. - Tylko teraz proszę, żeby był spokój, bo mi łeb pęka. - Zażyj proszek. - Już zażyłem. Muszę się położyć. - Obiad jadłeś? - Musiałem przecież coś przegryźć na mieście. Cały dzień bez jedzenia. - I wiesz już wreszde coś konkretnego? - Niezupełnie. Ostatecznej decyzji jeszcze nie ma. Ale teraz d powiem coś najlepszego! Jeśli kapitan Gralewicz dostanie nawet ten nowy dziesiędotysięcznik, to jeszcze wcale nie jest pewne, czy ja nie zostanę na lądzie. Teresa nie jest w stanie ukryć niepokoju. - Dlaczego? - Bo na dziesiędotysięcznikach nie przewiduje się teraz lekarzy. Rejs krótszy, lepsze warunki, przeszkala się trzeciego oficera, żeby w razie czego mógł przyjść z pomocą. - Ale przedeż pasażerowie są na pokładzie. - To właśnie stary usiłuje im wytłumaczyć. Poza tym, jeśli to będzie naprawdę sprawa jednego rejsu i po remoncie wródmy na “Tarnów”, po co przeprowadzać taką rewolucję w kadrach? Kapitan, zdaje się, zrozumiał, że jeśli mnie teraz nie przeforsuje, to nie będę czekał na niego i nie zobaczy mnie na “Tarnowie”. - Powiedziałeś mu to? - Ach, takich rzeczy się nie mówi. Ale on o tym wie. A przy jego nadciśnieniu... - Myślisz, że... że uda się to załatwić?...
- Na razie nic nie myślę, mam wszystkiego dosyć! Człowiek wraca z takiego rejsu, chdałby odpocząć, jakoś się odprężyć, a tu wyskakują tego rodzaju historie. - Nie denerwuj się. - Tobie łatwo powiedzieć: nie denerwuj się. Teresa uśmiecha się z lekką ironią: - Tak bardzo się boisz, żeby nie zostać? Adam podnosi na nią oczy. - Wcale też nie mam uczuda, że zatrzymujesz mnie zbyt gwałtownie. - Krzysztof - woła Teresa. - Poszukaj “Przekroju” z ubiegłego tygodnia. Powinien być w tamtym pokoju. Krzysztof nie rusza się z miejsca. - Przedeż tam i tak wszystko słychać. - Zrób, co d mamusia powiedziała! - mówi ojdec z nadskiem. - To już najlepiej pójdę na podwórze. - Idź! Idź i daj mi spokój! - Przedeż deszcz pada - oponuje Teresa. - Nic mu nie będzie. - Ale ja nie pozwalam. Jak się zaziębi, to kto go będzie doglądał? Ty? - Jeszcze nie wiadomo, czy nie ja? Dziecko stoi pośrodku pokoju. - Więc co mam właśdwie robić? Bo tatuś co innego i mamusia co innego. - Zostań, jeśli mama tak sobie życzy. - I mam iść szukać tego “Przekroju”? - w głosie Krzysztofa brzmi prowokacja. - Nie, już nie trzeba - kapituluje Teresa. - Chodź tu, połóż się koło tatusia. Odpoczniemy sobie. - Wcale nie jestem zmęczony. - Ale ja jestem. Możesz coś dla mnie zrobić? - Mogę - decyduje się Krzysztof po zbyt długim namyśle, ale ojciec tego nie zauważa. - Widzisz, jak dobrze! A mama sobie przy nas posiedzi. Usiądź, Biedroneczko! - Prosiłam dę tyle razy... - mówi Teresa dcho. - No, już, przepraszam. Tylko usiądź tutaj na tapczanie, posuń się, Krzysztof. - Zostań, Krzysztof, ja tylko na brzegu. - Właściwie to dużą winę za to wszystko ponosi nasz stary. - Dlaczego? - Bo mu wszyscy wokoło mówili, że “Tarnów” długo nie pociągnie, on zresztą sam na pewno dobrze o tym wiedział, ale jakoś nie mógł się z nim rozstać, choć to naprawdę w porównaniu z tymi nowymi statkami grat nie z tej ziemi. - Przyzwyczaił się - Teresa bez zainteresowania prowadzi rozmowę. - Jasne, że się przyzwyczaił. Ale dzięki temu dzisiejsza sytuacja zaskoczyła go w tak przykry sposób. Na tym nowym dziesiędotysięczniku jest już kapitan. Odbył na nim próbny rejs i miał właśnie po raz pierwszy iść do Japonii. Głupia historia! Mają mu przedstawić naszą sytuację i prosić, żeby popłynął z naszym starym jako pierwszy oficer. Właśnie dzisiaj wszyscy czekają, czy Jas się zgodzi. - Kto? - pyta Teresa dcho. - No, ten młody, przecież o nim właśnie mówię. Mardn Jas się nazywa. m Maria dotyka ramienia męża.
- Połóż się! To nie ma sensu, żebyś wyczekiwał przy oknie. - Ty stale swoje! Jak ja mogę się położyć, skoro on powinien w każdej chwili nadejść. - To twoje “w każdej chwili” trwa już od godziny. Czy nie możesz czekać leżąc na tapczanie? Kapitan patrzy na żonę prawie z oburzeniem. - Jeszcze tego brakuje, żeby mnie tak zastał. - I co wielkiego by się stało? Nie rozumiem, dlaczego się tak denerwujesz? - A czy ja się denerwuję? Co ty wymyślasz? - Po chwili: - Niepokoję się tylko, dlaczego nie przychodzi. - Może mu się coś przydarzyło. Jakaś sprawa rodzinna. - Nie ma spraw rodzinnych. Dowiadywałem się - kawaler, sam jak palec. - No więc może miał coś ważnego do załatwienia. - Moja droga, w tej sytuacji najważniejszą dla niego sprawą powinno być skontaktowanie się ze mną. Po prostu... po prostu mógł się jednak nie zgodzić... - Ale mówiłeś przecież, że wszystko jest na jak najlepszej drodze. - Mówiłem... mówiłem, ale czy to wiadomo, co takiemu smarkaczowi może strzelić do głowy? Miał dostać statek i nagle, zresztą... zresztą wcale bym mu się nie dziwił... - Dobrze, a czy mógł się nie zgodzić? - Oczywiście że tak. Mógłby odwołać się do związku. Związek na pewno stanąłby po jego stronie. - Proszę dę, przestań już o tym myśleć. Przyjdzie, to przy-" jdzie, a jak nie, to trudno. - Tobie to łatwo powiedzieć. - W najgorszym razie zostaniesz przez jeden rejs na lądzie. - Mario! - Dlaczego patrzysz na mnie, jakbym cię chdała zamordować. Tyle razy prosiłam cię, żebyś został trochę w domu. - Ale w takiej sytuacji?... - Uważam, że sytuacja jest jak najbardziej odpowiednia. Dopilnujesz remontu “Tamowa”. - Proszę dę, no, proszę dę... - Dobrze, nawet mi nie wolno o tym wspomnieć. Mój drogi, z kim ty się właśdwie ożeniłeś, ze mną, czy z tymi ludźmi na statku? - Maryniu, że też musisz zawsze... Maria odwraca głowę. - Masz rację, nie muszę. To na nic się nie przyda. Powinnam się już przyzwyczaić. Zresztą niedługo nie będzie już nawet powodu, dla którego miałabym dę zatrzymywać w domu. Dzieci są już dorosłe, a ja... dla mnie przecież... - Maryniu! - Dla mnie przedeż tym bardziej nie będziesz chciał zostać. Kapitan milczy przez długą chwilę, zanim zdecyduje się o tym mówić. - Zapominasz, że nadejdzie dzień, w którym już na zawsze zostanę w domu. - I nagle zaczyna krzyczeć, nie panując nad sobą: - Tego właśnie nie chcesz zrozumieć! Że już mi tak niewiele czasu pozostało! Że zewsząd pchają się młokosy, że podgryzają człowieka na każdym kroku, że po prostu już przez to samo, że są, udowadniają mu jego starość i zbędność. Choćby i ten Jas! Czekam na niego od godziny, a on nie uważa nawet za stosowne zadzwonić. Ten tupet! Ten niewiarygodny tupet, który oni mają. Taki smarkacz każe mi na siebie czekać! Co on robił, kiedy ja jeździłem w konwojach do Murmańska? Maria kładzie mu dłoń na ramieniu. - Po prostu był chłopcem. Nie możesz mu brać za złe, że urodził się później od debie.
- W dodatku jeszcze go bronisz. - Nie bronię go, nie uważam tylko cudzej młodości za broń skierowaną przeciwko sobie. Kapitan patrzy długo na żonę. - Dlaczego to powiedziałaś? - Przepraszam dę, nie chdałam cię dotknąć. Wydaje mi się jednak, że ty... że ty od pewnego czasu... - Dokończ, proszę cię, dokończ. - ...że boisz się, że nie chcesz zdać sobie sprawy z tego, że starość jest nieunikniona... - A ty... ty się jej nie boisz?... - Ja? Widzisz, ze mną jest zupełnie co innego. Dla mnie młodość nigdy nie była przywilejem. Wiesz, jak wyglądało moje życie. Wczesne małżeństwo i zaraz wojna, wojna z małymi dzieć- mi, bez ciebie. Nawet myśleć nie mogę o tym, co ty przeżywałeś w tym czasie, ale zapewniam dę, że ja także otrzymałam swoją część. Każda wyprawa na wieś po bańkę mleka czy kawałek słoniny była moim małym konwojem, dla mnie równie niebezpiecznym, jak twój konwój do Murmańska. - Mario! - Potem wszystko się zmieniło, nastał spokój, dobrobyt, ale debie, choć wródłeś, znowu nie było i znowu byłam sama z trojgiem dzieci, odpowiedzialna za ich los i przyszłość, za każdy dzień, za każdą godzinę bez ciebie. Czy dziwisz się, że przez wszystkie te lata marzyłam o starośd, jak o wyzwoleniu? Dzieci będą już duże, samodzielne, nie potrzebujące mojej opieki, a ja wreszde będę należeć do siebie, będę mogła zastanowić się nad tym, w jaki sposób uratować jeszcze coś z życia dla siebie. - Dlaczego mi nigdy o tym nie mówiłaś? - Och, mój drogi, czy trzeba o tym mówić? Czy zdawałeś sobie na przykład sprawę z tego, że ja nigdy stąd nie wyjeżdżałam? Znam cały świat z twoich opowiadań, ale ja sama... Kapitan przedera dłonią czoło i mówi, ale bez przekonania: - Może dałoby się jakoś urządzić, żebyś w jeden rejs popłynęła ze mną. - Przedeż wiesz, że to niemożliwe. A z kim dom zostanie? - Jest przecież Agnieszka. Jest Cesia. - Na Agnieszkę nie można liczyć. Ona jest zajęta swoimi sprawami i nie zrezygnuje z nich dla nikogo. Ma to zresztą po tobie. - Aha, jak wady - to po mnie. - Nie, jej zalety są również twoje. Jest na przykład piekielnie wytrwała i jeśli czegoś pragnie, wbrew całemu światu postawi na swoim. - Czy teraz aktualnie właśnie tak czegoś pragnie? - Obawiam się, że tak - mówi Maria dcho i zaraz zmienia • temat. - A Cesia to także nie jest osoba, pod której opieką można by zostawić dom. Znowu gdzieś lata. Ona ma takie okresy: albo siedzi w domu, że jej wygonić nie można, albo wszystko zostawia i łazi nie wiadomo gdzie. Pewnie najdroższy się zjawił no i - wiosna! - Szkoda, że jej nie ma, bo chdałem właśnie, żeby mi przyniosła papierosów. - Przedeż masz chesterfieldy. - Przepaliłem się czy co - wydają mi się jakby za mocne. - Bo się denerwujesz. - Jak ja się mam nie denerwować, kiedy jego wciąż nie ma. - Prosiłam dę już, żebyś przestał o tym myśleć. - A może Jacek skoczyłby do kiosku? - Przedeż wiesz, że on się uczy.
- Na chwilę mógłby przerwać. - Po pierwsze: na kilka dni przed maturą każda chwila droga, a po drugie: wiesz, jak od nas jest daleko do kiosku. Po prostu nie pal tyle, to d dobrze zrobi. - Masz rację, to mi dobrze zrobi. Ale jeśli będę już musiał wyrzekać się przyjemności dlatego, że to mi dobrze zrobi, to już lepiej chyba nie żyć. Maria zmierza ku schodom wiodącym na górę. - No więc poślę go, jeśli aż tak stawiasz sprawy... Co to mają być za papierosy? - Piasty - mruczy kapitan urażony. - Jacek! Jacek! - woła Maria, ale odpowiada jej milczenie. - Nie słyszy. Albo udaje, że nie słyszy. Muszę iść na górę. Boże, ile ja w dągu dnia robię tych pięter! Mogłabym chyba wejść na szczyt Pałacu Kultury. Jacek! Gdy znowu nikt nie odpowiada, Maria pokonuje z westchnieniem ostatnie stopnie i otwiera drzwi do pokoju syna, ale pokój jest pusty. Maria stoi przez chwilę w drzwiach, a potem zamyka je dcho. Z pokoju Agnieszki dobiega włoska piosenka. Matka próbuje tutaj szukać pomocy. - Agnieszko! Agnieszko, moje dziecko! Mam do ciebie prośbę! - Taak? - pyta Agnieszka w roztargnieniu nie wyłączając adaptera. - Skocz ojcu po papierosy, bardzo dę proszę. - Ja? A Cesia nie może? Albo Jacek? - Cesia wyszła. A Jacek... Jego też nie ma. - Przedeż uczył się w swoim pokoju. - Też tak myślałam, ale wchodzę, a pokój pusty. Nie wiem, w jaki sposób się ulotnił. Nie chcę, żeby ojdec o tym wiedział. - Aha, i dlatego Agnieszka w roli posłańca. Dobrze, ale wezmę wóz. - Po co d wóz, przejdziesz się. - Albo wóz, albo nie będzie papierosów. - Boże drogi, wy naprawdę jesteśde okropni! - Nieomylna oznaka dziedzicznośd. - Przynajmniej milcz, dobrze? I pośpiesz się, ojdec czeka. - Chwileczkę, tylko się przebiorę. - I jeszcze się będziesz przebierać? W tej sukience nie możesz kupić papierosów? - Oj, mamusiu, nie bądź nudna ! Włożę niebieski kostium. Powiedz ojcu, że już schodzę. - Wyłącz wreszcie tego szatana! Przez cały dzień ryczy mi nad głową, oszaleć można! - Jaki znowu cały dzień? Nastawiłam go dopiero po południu, kiedy wróciłam z wykładów. - No już dobrze, dobrze, pośpiesz się. Agnieszka wpada nagle w doskonały humor. Wyłącza adapter i gwałtownie całuje matkę. - Zaraz przyjdę. Schodząc po schodach Maria ma czas przybrać zwykły wyraz twarzy. - Agnieszka przyniesie d papierosy. Nie chdałam Jackowi przeszkadzać. - Uczy się? - Tak. Czasu ma mało, poza tym wiesz, te różne zajęcia w szkole... - Przemęczają ich, zawsze byłem zdania, że ich przemęczają. Czy pamiętasz, za naszych czasów... Agnieszka zbiega ze schodów podśpiewując. - Co to mają być za papierosy? - Piasty. Albo jakieś inne z filtrami, jakby piastów nie było. - Kapitan całuje ją w policzek. - Widzisz, jaka jesteś miła! Moja mała grzeczna córeczka!
- Niech się tatuś nie roztkliwia, bo mi całą fryzurę pogniede. I jak ja teraz będę wyglądać? - Dobrze wyglądasz, dobrze. Agnieszka wyjmuje z torebki lusterko i poprawia włosy. - Rodzice w grunde rzeczy są potwornymi egoistami. - Idź już! - mówi matka. Agnieszka zatrzymuje się w drzwiach. - Jakby był do mnie telefon, to proszę powiedzieć... nie, proszę nic nie mówić... - Twoje telefony załatwia z pełnym zaufaniem tylko Cesia. - Och mamusiu! - Czy nie uważasz, że ona jest śliczna? - mówi nagle kapitan, jeszcze wpatrując się w drzwi, które zatrzasnęła za sobą Agnieszka. - Zapewniam dę, że wie o tym. - A ciebie to nie cieszy? Jest tak do ciebie podobna! Kiedy ty miałaś dwadzieścia lat... - Nie cieszy mnie - przerywa mu Maria oschle. - Na ładne dziewczęta czyha w życiu zbyt wiele niebezpieczeństw. Już one same są dla siebie największym niebezpieczeństwem. - Ale przecież Agnieszka wydaje się tak rozsądna. - Ona jest tylko zimna. A to jeszcze nie rozsądek. - Jesteś o coś na nią zła i dlatego tak mówisz. - Nie, ja po prostu ją znam. Patrzę na nią dzień w dzień. Nie ulegam wzruszeniom przy spotkaniach co pół roku. - Jak ja? - Jak ty. - Już wiem, to na mnie jesteś zła. Za to, że nie chcę zostać. Nawet nie przeczuwasz, jak bliska jesteś spełnienia swoich marzeń. - Przestań wreszcie o tym myśleć ! Dom mógłby się zawalić, a dla ciebie tamto wciąż będzie ważniejsze. Nie czekaj tak na niego, to przyjdzie! Nagle w przedpokoju odzywa się dzwonek. - Masz go nareszcie! Kapitan nie może ukryć podniecenia. - I akurat Cesia musiała wyjść. - Ja otworzę. Maria westchnąwszy idzie do drzwi i naraz w przedpokoju wybuchają jakieś śmiechy i radosne powitania. - Michasiu! Michasiu! To pan Gruda z Walentyną! - Dzień dobry, panie kapitanie. - Dzień dobry. - Kapitan nie jest zbyt dobrym aktorem i z trudem kryje rozczarowanie. - My tylko na chwileczkę. - Byliśmy przypadkiem w Orłowie, Romek mówi, jak tu nie wstąpić... Maria usiłuje ratować sytuację. - Walentyna świetnie wygląda! Niechże się pani pokaże. - Ach, lepiej mnie teraz nie oglądać. Za parę miesięcy! Za parę miesięcy i w podwójnym wydaniu! - Jednym słowem, ród Grudów nie zaginie - mruczy kapitan niezbyt uprzejmie. Nie jest to więc najodpowiedniejsza chwila do przedłożenia prośby, z którą Gruda przybył. - Ja właśnie w tej sprawie do pana kapitana. - Słucham.
Gruda czerwieni się i blednie. - Słyszałem, że są jakieś kłopoty z tym nowym statkiem... że jest już część załogi... więc gdyby tak... gdyby tak... to ja bym chętnie ten rejs... ten jeden rejs... na lądzie... - Jak pan to sobie właściwie wyobraża? - kapitan nie patrząc na Grudę wolno odmierza słowa. Walentyna staje między nimi pogodnie uśmiechnięta. - Niech pan kapitan tylko nie sądzi, że to ja wymyśliłam. Ja tylko dlatego zdecydowałam się tu z nim przyjść, bo byłam pewna, że pan się nie zgodzi. - Walentynko! Maria obejmuje ją ramieniem. - Powinna pani przynajmniej docenić to, że on jest inny niż wszyscy. - Jak to inny? - Szczęśliwa kobieto! Pani mąż jest może w oczach mego męża a swego kapitana złym marynarzem. Ale za to dla mnie jest wzorem mężowskich cnót, z którymi my nie spotykamy się znów tak często. - Dajże spokój, Maryniu. - Nie przerywaj mi. Niech pani tylko przyjmie do wiadomości, Walentyno, że troje moich dzieci przyszło na świat pod idealną nieobecność ojca, a kiedy je zobaczył po raz pierwszy, były już dobrze podchowane. - Moja droga, była wojna. - Wojna dotyczy tylko urodzin Agnieszki. Tak więc, droga Walentyno, niech pani na zawsze zachowa w pamięci chwile, w której doznała pani tak rzadkiej troskliwości. - A ona tak się ze mnie śmieje! - No bo cóż ty mi pomożesz? Będziesz się tylko denerwował, chodząc po korytarzu w klinice. - Słusznie. - Kapitan odzyskuje dobry humor. - Z takim samym skutkiem może się denerwować w Hongkongu czy Szanghaju. Przynajmniej koledzy dodadzą mu otuchy, a tutaj pętałby się po szpitalu sam jak palec. To nie jest zajęcie dla mężczyzny. Gruda nie rezygnuje jednak ze swojej prośby. - Ale widzi pan, panie kapitanie, to nie tylko o to, nie tylko oten moment chodzi. Później będzie najtrudniej, nasze warunki mieszkaniowe... - A które z młodych małżeństw ma od razu dobre warunki mieszkaniowe? Macierzyństwo jest przecież najczęściej w tych sprawach stosowanym szantażem wobec państwa. A więc to nie pan, a pana Jaś czy pana Małgosia wywalczy w końcu przydział na mieszkanie. - Zostawiłem całą sprawę w rękach związku. - Oni mają takich spraw setki. Ludzie się kochają, żenią, a związek niech się martwi. - Właśnie dlatego chciałem sam trochę koło tego pochodzić. Kapitana znowu ogarnia wściekłość. - A jak ja bez drugiego mechanika zostanę, o tym pan nie pomyślał? - Michasiu! Gruda jąka się coraz bardziej. - Słyszałem... słyszałem, że cześć załogi... - Więc z samymi nowymi - chciałby pan, żebym płynął z samymi nowymi? - Ależ ja nigdy, panie kapitanie, skądże?... Walentyna znowu musi stanąć między nimi. - Niech mu pan kapitan wybaczy, on po raz pierwszy zostaje ojcem. Przy żadnym następnym dziecku to się nie powtórzy.