andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Fleszarowa-Muskat Stanisława - Nie wracają na obiad

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :591.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Fleszarowa-Muskat Stanisława - Nie wracają na obiad.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fleszarowa-Muskat Stanisława
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Fleszerowa Muskat Stanisława NIE WRACAJĄ NA OBIAD W pokoju, jaskrawię rozświetlona zachodzącym s cem, cztery kobiety grają w brydża.\ Trzy nie są już młode. Od wielu lat pr^f^mniej d\^t w tygodniu zbierają się tutaj przy poltr suknem stoliku, żeby udawać, że nie żałują - naprawdę nie żałują - tego wszystkiego, czego brakowało w ich życiu, ale uważają je za całkiem zwykłe i normalne, takie, jak życie innych kobiet. Julia, która jest gospodynią tego domu, i jej przyjaciółki, Maria i Joanna, już to dobrze umieją, ale czwarta spośród nich, ta najmłodsza, ta, tak bardzo nieodpowiednio i niewłaściwie młoda przy tym stoliku - ona jeszcze tego nie umie. Nie nauczyła się myśleć o tym, o czym myśleć nie powinna, przywoływać na twarz skore uśmiechy, nucić podczas zamyśleń przy brydżowych licytacjach, nawet w karty dobrze grać się nie nauczyła, nie obchodzi ją to, co ma w ręku, spogląda co pewien czas na uchylone drzwi do drugiego pokoju, co w końcu denerwuje Julię. - Elżbieto! - upomina. - Gramy piki! Młoda kobieta zwraca ku niej oczy, przez chwilę nic nie rozumie. - Przepraszam - szepcze ze skruchą. - Staraj się skupić. - Ależ staram się. - Nie widać tego. - I nie nasłuchuj wciąż telefonu. Zapewniam cię, że jeśli zadzwoni, wszystkie to usłyszymy. Poza tym jeszcze za wcześnie. Powinnaś już wiedzieć, że my rozmawiamy ze swoimi mężami nocą. - Przepraszam - powtarza Elżbieta. - To ja przepraszam. - Julia, niezadowolona z siebie zaczyna tasować karty. Ale jednak powie jeszcze i to, czego powiedzieć nie powinna i przed czym powstrzymuje się jedynie króciutkim wahaniem: - Mówiłam ci, żebyś wyszła za lekarza, inżyniera, albo - szewca. Brałaś to za moją niechęć do ciebie, myślałaś, że nie lubię cię, bo zabierasz mi syna, a to była życzliwość. Życzliwość, moja droga! Elżbieta podnosi wysoko karty, stara się za nimi ukryć. - Wiem - mówi cicho. - Ach, wiesz! Może dopiero teraz dochodzisz do tego wniosku. Ale przyznasz, że dwie kobiety pod jednym dachem, czekające wciąż na telefon... Teraz Elżbieta ma okazję do ataku i wykorzystuje ją: - Przecież mama - nie czeka. Mama już się przyzwyczaiła. W końcu... tyle lat... Julia milczy przez chwilę. Przymyka oczy. - Przyzwyczaiłam się. Oczywiście. Zresztą... ojciec dopiero co wczoraj dzwonił. I wkrótce... zawsze już będzie w domu. Joanna i Maria uważają za słuszne włączyć się do rozmowy. Joanna, tęga i dobroduszna, czyni gest, jakby chciała pogładzić Elżbietę po głowie, uśmiecha się do niej pokrzepiająco. - To jest trudne tylko na początku. Przekona się pani. - Tylko na początku - potwierdza Maria. Na chwilę składa karty i również stara się uśmiechnąć do Elżbiety, ale

nie może przy tym pokonać gorzkiego skrzywienia ust. -A brydża warto pokochać-dodaje szybko. - Przydaje się na długie wieczory, kiedy dzieci odchowane, okna pomyte, podłogi wyfroterowane, pralka wyprała ostatni kawałek brudnej bielizny, niema się interesującej książki, a w telewizji wciąż kopią piłkę. Julia rzuca karty. - Gramy czy rozmawiamy? Maria stara się zachować spokój. - To przecież ty zaczęłaś. Ty, moja droga. 2 Noc jest jeszcze gorsza, ta piękna, letnia, księżycowa noc. Z ciągnącego się w dole bulwaru dochodzą głosy spacerujących. Hałaśliwe śmiechy mężczyzn, chichoty kobiet. Z czego one się tak wciąż śmieją? - myśli Elżbieta. Leży nieruchomo na tapczanie i nie może sobie nawet wyobrazić tej skorej chęci do śmiechu, ale chyba i ona się tak kiedyś śmiała. I będzie się śmiała, tak samo często i łatwo i z byle powodu, gdy ciężkie pudło tankowca, opłynąwszy pół świata, przybije znów do kei swego portu. Więc tak to jest z kobietami. Wszystkie zmieniają się w chichotliwe idiotki, gdy tylko... Gdy co? Elżbieta obraca się, wtula ucho w poduszkę, drugie przykrywa kołdrą. Ale gwar, dochodzący z bulwaru, przycichł tylko, nadal go słyszy, czasem wydaje się jednostajny i szmerliwy, jak szum morza, a czasem rozdziera jego monotonię jakiś głos, wybijający się ponad inne, i od razu wyobraźnia przypisuje mu jakąś twarz, jakieś ciało, żywe i prawdziwe, wyraźniejsze od

najbardziej wyrazistego wizerunku, wyrytego w pamięci. A gdyby tak wstała, ubrała się i skradając się na palcach, żeby nie zbudzić teściowej, wymknęła się na bulwar, który wydawał jej się taką atrakcją, gdy zamieszkała w tym domu, a teraz pomnażał tylko jej udręki. Więc gdyby tak wstała, włożyła swoją najpiękniejszą suknię i wmieszała się w ten tłum na dole. Nie, to nie było możliwe. Samotność jest jak kalectwo, należy ukrywać je przed ludźmi, gdy z góry wiadomo, że postawiwszy natychmiast diagnozę, nie będą potrafili z niego uleczyć. Elżbieta siada na tapczanie, przyciska dłonie do piersi. Tak, musi się nauczyć tego swego nowego życia, ale tak prawdę mówiąc i w tym poprzednim nie była prymusem; wciąż stawała przed zadaniami, które przekraczały jej siły, wciąż czegoś nie umiała, cierpiała, gdy inni zachowywali kojącą obojętność, buntowała się, gdy tylko uległość mogła zapewnić spokój. Dlaczego zdjąwszy swój lekarski kitel nie zamykała za sobą drzwi szpitala z absolutną pewnością, że niema sobie nic do zarzucenia, dlaczego zawsze szedł za nią czyjś ból albo strach - do diabła, trzeba było wreszcie zrozumieć, że to jest cudzy ból i cudzy strach, nie można przyjmować ich za własne, to nawet przytępia jasność myślenia, lekarz nie może przejmować się każdym chorym, powinien zachować siły i przytomność umysłu dla wszystkich. Tak, ale ona nie miała tych życiowych zdolności, które innych kierowały ku gładkim ścieżkom, z daleka każąc im wymijać wszystkie wyboje. Ta kobieta, która umarła podczas jej pierwszego dyżuru,.. Czy musiała być przy niej, skoro nie mogła, skoro nie można było już jej nic pomóc...? Z bulwaru napływają głośniejsze słowa, strzęp piosenki, śmiech, jakieś głosy zbliżają się, wyodrębniają ze szmer- liwego gwaru - głos kobiety i mężczyzny. Słychać je coraz

wyraźniej i Elżbieta wstaje, podchodzi do otwartego okna, wychyla się przez parapet. Tamtych dwoje zatrzymuje się przy murku ogrodzenia, całują się, mężczyzna zsuwa bluzkę z ramienia kobiety, zaczyna rozpinać swoją koszulę, żeby pierś mieć nagą, gdy przytuli ją do siebie. Księżyc - ten odwieczny prowokator - wisi w najwyższym punkcie nieba, oświetla całą zatokę; światła statków na redzie wydają się blade i nikłe w jego blasku. Ten widok powinien olśnić Elżbietę, ale ona patrzy na tych dwoje przy płocie, oczu od nich nie może oderwać, ogarniają gorąco, jakby z okna bił upał, a nie wieczorny chłód. - Nie - mówi kobieta. - Tak. Tak! - powtarza mężczyzna. - Nieee - głos kobiety słabnie, jej przeczenie jest bardziej zachętą niż uporem. Elżbieta odwraca się od okna, przykłada pięść do ust. Chce wrócić na tapczan, ale nie może ruszyć się z miejsca. Zza okna dochodzi podniecony śmieszek kobiety, zduszone pomrukiwanie mężczyzny. Elżbieta powoli odwraca głowę. Wie dobrze, co robi tamtych dwoje i nie musi patrzeć, a jednak patrzy. Nie powinna patrzeć, a patrzy. Nie powinna, nie wolno jej, ale nie może się ruszyć z miejsca, nie może odwrócić głowy, to nie tamta kobieta, to ona stoi tam na dole, przyparta do ogrodzenia, to ona ledwie tłumi jęk i nie może opanować tego, co zaczyna dziać się z jej ciałem. Przerażona i upokorzona, że nie zdołała się opanować, przymyka oczy, ale powoli spływa z niej napięcie, ogarnia ją spokój, nagłe pragnienie snu. W sąsiednim pokoju dźwięczy telefon. Elżbieta nie od razu go słyszy, a gdy wreszcie ten dźwięk dociera do jej świadomości - za szybą oszklonych drzwi zapala się światło, Julia jest szybsza od niej i jej podniecony głos woła, jakby naprawdę miał przebić się przez odległość mórz i oceanów:

- Halo! Radio-Gdynia? Tak. Jestem! Jestem! Elżbieta znowu przymyka oczy, opiera głowę o ścianę. - Halo! - woła Julia. — Czy coś się stało? Dzwoniłeś przedwczoraj. Na statku, który za dwa dni wchodzi do Bangkoku, młody radiotelegrafista ustępuje miejsca kapitanowi, żeby mógł spokojnie i wygodnie przeprowadzić rozmowę. - Czy coś się stało? - powtarza Julia. - Nie - mówi kapitan - nic się nie stało. Po prostu... chciałem usłyszeć twój głos... -Mój głos...? - Julia opiera się o biurko. Zamiast radości w jej twarzy jest niepokój i napięcie. Kapitan przesuwa dłonią po siwych, ale wciąż jeszcze gęstych włosach, zerka speszony ku radiotelegrafiście. - Przestań się tak dziwić. Myślałem, że się ucieszysz. - Ależ cieszę się! - Julia usiłuje się opanować. - Bardzo! Tylko... nigdy tego przedtem nie mówiłeś. - No i raz mówię! - kapitan podnosi głos, ale zaraz go ścisza, znów zerkając na radiotelegrafistę. — Raz mówię. I powiedz wreszcie, że to miłe z mojej strony. - Bardzo miłe - potwierdza Julia, wciąż zdumiona. - Właściwie... niewiele narozmawialiśmy się w życiu. - Co takiego? - woła Julia. S ł y s z y, ale nie rozumie. Boi się zrozumieć. - Mówię, że niewiele narozmawialiśmy się w życiu. Ty i ja. -1 dlatego zadzwoniłeś? - Może dlatego. - Jeszcze to nadrobimy - Julia usiłuje nadać rozmowie lekki ton. - Jeszcze będziemy mieć na to czas. Kapitan znów spogląda ku radiotelegrafiście, który z pilną uwagą wpatruje się w bulaj. - Też tak myślę.

- Kiedy wchodzicie do Bangkoku? - Pojutrze. - Potem Hongkong, Kobe - i z powrotem. - Tak. I z powrotem - powtarza kapitan. Rozpina kołnierzyk koszuli. Radiotelegrafista Ciszewski otwiera bulaj. - To szybko minie. - Jak zwykle - mówi niepotrzebnie Julia. -Myślę, że... szybciej-prostuje kapitan i Julii wydaje się, że jego głos nie brzmi tak, jak powinien, bo woła natychmiast z nadmiernym ożywieniem: - Zobaczysz, ile do zrobienia jest w domu. Ile tu na ciebie czeka... - Co mianowicie? - pyta kapitan niespodziewanie ostro. Ciszewski nie odrywa wzroku od bulaju. - Wszystko - woła Julia. - Wszystko! Wszystko tu zawsze na ciebie czekało. - No tak... - mówi kapitan wolno. Radiotelegrafista odwraca głowę i spojrzawszy na jego twarz, szerzej otwiera bulaj. - Przez tyle lat... - Nie, nie - mówi Julia w nagłym popłochu - to są sprawy całkiem świeże. Na przykład... zdaje się, że dach... że dach zaczął przeciekać... - Dach? - ożywia się kapitan. -Tak. Chyba kilka dachówek odpadło. Te nasze gdyńskie wichury... - Zaczekaj z tym na mnie! - woła kapitan. - Oczywiście. - Sam się tym zajmę! - Dlatego ci to mówię. Przecież nie dałabym rady -króciutki, gorzki uśmiech pojawia się w kącikach ust Julii. - Sam się tym zajmę - powtarza kapitan. - Zaraz, jak wrócę. To nie dla kobiet taka sprawa. Jak się czuje Elżbieta? Stefan się nie odezwał?

- Nie. Widocznie nie wyobraża sobie, jak ona na to czeka. Na początku małżeństwa jeszcze się tego nie wie. - Myślę, że nie masz racji. Ja... w tamtych latach... nie było dnia, żebym nie pragnął... - Była wojna - przerywa Julia. - Teraz wszystko jest zupełnie zwykłe. Nawet to, że ktoś nie odzywa się zmorzą. - Natrę mu uszu, jak wrócę. - Jeśli spotkacie się na lądzie. -Teraz... teraz już na pewno się spotkamy. -Ach, tak... - nie wie, co powiedzieć, Julia. - Pozdrów ode mnie Elżbietę. - Zbudzę ją, jeśli chcesz z nią porozmawiać. - Nie, nie. Ona wstaje tak rano, pozdrów ją tylko ode mnie. Za kilka dni... za kilka dni znów zadzwonię. Może nawet... wcześniej. - Całuję cię! Uważaj na siebie! - Ty także! Julia, odłożywszy słuchawkę, siedzi chwilę bez ruchu z przymkniętymi oczyma. Otwiera je dopiero, gdy do pokoju wchodzi Elżbieta. Narzuciła szlafrok na nocną koszulę, zawiązuje jeszcze pasek stając w progu. - Nie śpię. - Szkoda, że nie weszłaś wcześniej. Ojciec chciał z tobą rozmawiać. - Chyba się tego za bardzo nie domagał? - Rozmowa i tak trwała bardzo długo. Serdecznie cię pozdrawia. - Mamo - pyta Elżbieta z hamowanym rozbawieniem - co to za historia z tym dachem? - Z... dachem? - Julia czuje się przyłapana. - No tak - przecież nie przecieka? Julia zapala papierosa, stara się również uśmiechnąć. - Musiałam coś wymyślić.

- Ale on nie przecieka - upiera się Elżbieta. - Nie wiem, jak to zrobimy, ale zanim ojciec wróci, dach będzie musiał przeciekać. Śmieją się obydwie, ale trwa to krótko. -Mój ojciec - Elżbieta również sięga po papierosa, siada na podkurczonych nogach w fotelu - kiedy musiał iść na emeryturę... - Och, moja droga! - Julia przerywa jej gwałtownie. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że tu chodzi o coś więcej. - Tak - przyznaje Elżbieta po długiej chwili, zgnębiona tym, że dała znów Julii powód, żeby mogła ją skarcić - to nie jest tylko rozstanie z pracą... -Twój ojciec - Julia staje się napastliwa i nieprzyjemna -co dnia wracał na obiad. Chodził do biura i nagle przestał chodzić do biura. Jeśli ci się zdaje, że to to samo... - Nie, nie wydaje mi się - szepcze Elżbieta ze skruchą - ale myślę, że w każdym wypadku nie jest to sprawa łatwa, jeśli człowiek nie wypracuje w sobie odpowiedniej postawy. - Postawy odchodzenia? - pyta Julia cicho. - Ach, nie to miałam na myśli - Elżbieta milknie na długo. - Dlaczego mama od razu...? - Przepraszam - Julia zapala drugiego papierosa, choć pierwszy tli się jeszcze na brzegu popielniczki -znów usiłuje uśmiechnąć się do Elżbiety. - Jestem czasem niesprawiedliwa, wiem. Ale jest to nie tylko dla ojca, także i dla mnie, trudny okres. Staraj się go przetrzymać. Potem wszystko się zmieni, obiecuję ci. Elżbieta milczy; coraz częściej jej się zdarza w rozmowach z teściową, że nie wie, co odpowiedzieć. -Ojciec schodzi zmorza-mówi Julia cicho.-Czy ty to rozumiesz? - Staram się. - Po tylu latach schodzi z morza!

- Chyba... liczył się z tym? - Nie wiem... - Julia milknie, po czym mówi z hamowanym wyrzutem. - Młodzi ludzie nie są w stanie wyobrazić sobie, jak nagle zaskakuje człowieka starość. - To jeszcze nie starość - delikatnie prostuje Elżbieta. - Cokolwiek by to było - nie wiem, czy się z tym liczył. Nie, tego właśnie nie wiem. Czy myślał o tym, że będzie teraz zawsze w domu. Od rana do wieczora. I w nocy. Bez wibracji maszyny pod pokładem, bez tych wszystkich odgłosów, które zawsze pomagały mu zasnąć. Nieraz mówił mi o tym, kiedy nie mógł zasnąć tu, na lądzie. - Przepiszę mu pastylki na sen. - Co takiego? - Julia patrzy długo w oczy Elżbiety, nie rozumie jej. - Pastylki! Przepiszę mu jakieś pastylki na sen. Julia kołysze głową ze smutnym podziwem. -Miałam rację, kiedy radziłam ci, żebyś wyszła zamąż za lekarza. Przepisywalibyście sobie wzajemnie pastylki - na wszystko! Na obstrukcję i na strach, na tę wielką niewiadomą, którą człowiek ma przed sobą. - To nie jest żadna wielka niewiadoma - Elżbieta podejmuje ostatnią próbę. Obejmuje niezręcznie Julię. -Trzeba myśleć przede wszystkim o tym, że ojciec wreszcie będzie w domu. - Całuje Julię policzek. - To tak, jakby mama wychodziła po raz drugi za mąż. - Niezupełnie tak samo. - Julia wreszcie się rozjaśnia. - Bo teraz będziemy jednak razem. A wtedy... - No widzi mama - Elżbieta uparcie usiłuje zachować pogodę. - To drugie małżeństwo będzie o wiele szczęśliwsze. Julia przymyka oczy. - Kiedy czasem o tym myślę, wydaje mi się, że to niemożliwe, żebym mogła to wszystko przeżyć. Że to nie byłam ja, ale ktoś inny, kto mi to potem opowiedział. Jakaś

zupełnie inna dziewczyna... i inny młody człowiek, którego kochała... Tym razem Elżbieta zrywa tę nikłą nić, rodzącą się między nimi. Powinna stłumić westchnienie i nie powiedzieć, nie powiedzieć tego, co jednak powiedziała w najmniej odpowiednim momencie: - Może byśmy jednak pospały? Julia gasi natychmiast papierosa, wstaje z fotela. - Tak, masz rację. Wstajesz rano. Dobranoc! - Dobranoc. I niech mama tylko się cieszy! Nie myśli o niczym innym, tylko cieszy się, że ojciec nareszcie zawsze już będzie w domu. -Ależ ja się cieszę. Może nawet... za bardzo, skoro nie jestem pewna, czy i on się cieszy. 3 Julia ze zbyt porywczym pośpiechem wraca do sypialni, siada na brzegu swego łóżka; drugie jest nietknięte, zasłane pościelą. Nie ma odwagi położyć się, wie, że nie zaśnie. Dlaczego zdradziła się z ocfoty do zwierzeń, z tej nieoczekiwanej słabości, której tak rzadko ulegała? Tylko przed sobą - czasem - bywała szczera; tylko sobie pozwalała na ocenę swego życia, na wnioski mniej oględne niż te, które wysnułby ktoś obcy. Julia sięga po lekarstwo przepisane jej przez Elżbietę, ale cofa rękę, dopiero co nakrzyczała na synową za jej chęć załatwiania lekami wszelkich życiowych problemów. Zamiast buteleczki z kroplami bierze z nocnego stolika fotografię, na której młoda dziewczyna w ślubnym welonie

na głowie tuli się do chłopaka w oficerskim mundurze. Czy naprawdę była kiedyś tą rozpromienioną smarkatą? I miała w oczach tyle wiary w nieustającą przychylność świata...? W jego uległość wobec ludzkich pragnień? Lato było tamtego roku tak piękne, że do dziś wspomina się jego pamiętną urodę. Upał potęgował napływającą od morza woń wodorostów, moknących w nagrzanej przy brzegu wodzie. Rybacy wychodzili w morze z oksywskiej przystani w łagodnej ciszy świtu; wracali, powoli zbliżając ku brzegowi ciężkie od ryb łodzie. Z wędzarni dym szedł prosto w niebo strzelistymi wykrzyknikami pogody... Przez wszystkie późniejsze lata - poza tymi sześcioma, które spędziła z dala od wybrzeża - przyjeżdżała co roku na Oksywie, sama, zawsze sama, właśnie w sierpniu, kiedy kwitły jeszcze malwy przed domami rybaków, a placyk przed starym kościołem wypełniała słoneczna cisza. Szła na cmentarz poza nim, skąd najlepiej widać było obydwa porty, wojenny i handlowy, jeden i drugi tak bardzo ważny w różnych okresach jej życia, albo stawała na brzegu skarpy nad orzystanią, gdzie dawniej była latarnia, której światło nieraz budziło ją w nocy, kiedy tu zamieszkała. Ślub dawał im kapelan; nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego się uśmiechał, wiążąc im ręce stułą. Moje dzieci, mówił do nich poprzedniego dnia, gdy razem zgłosili się do spowiedzi. Potem tańczył do rana na weselu, choć wciąż go ktoś ciągnął ku karcianym stolikom. Niewielki kościółek wypełniły białe marynarskie mundury, po skończonej ceremonii koledzy Zygmunta utworzyli przy wyjściu długi srzpaler, przeszli pod ich wzniesionymi kordami, a przyglądała się temu cała ludność osady, odświętnie na ten oficerski ślub przystrojeni mężczyźni, kobiety i dzieci, które też zaraz, rozniecając kurz na pylistej drodze, ruszyły za orszakiem do kasyna. Słońce chyliło się już za wzgórza na

horyzoncie, ale ostro jeszcze oświetlało ten niezwykły pochód. -Do widzenia, panno Julio! Dobry wieczór, pani Julio! - szeptał przez całą drogę Zygmunt. Szła, wczepiona palcami w jego rękaw, choć przestrzeń między kościołem a kasynem wydawała jej się wysłana obłokiem i nie zagrażało jej potknięcie na tej niebiańskiej puszystości. Może się już wtedy bała, że to ramię, którego trzymała się tak kurczowo, nie zawsze będzie przy niej, że ręka jej zawiśnie w próżni, daremnie szukając oparcia. -Do widzenia, panno Julio! -powtarzał wciąż Zygmunt, oczy mu się iskrzyły. - Dobry wieczór, pani Julio! Kocham panią! -Ja także kocham pana! - mówiła, zaciskając powieki. Naprawdę nie mogła się potknąć na tej wysłanej obłokiem drodze z kościoła do kasyna; już nigdy potem nie stąpała tak lekko, może tylko raz, gdy Zygmunt po sześciu latach wracał na pokładzie swego okrętu i szła do portu, żeby go powitać. Jego i okręt, którego także przez przeszło sześć lat nie było w macierzystym porcie. A potem były toasty i przemówienia; najdłuższą mowę wygłosił dowódca pana młodego, słuchała jej z głową opartą na ramieniu Zygmunta, nie rozumiejąc prawie słów, skierowanych do nich obojga. Rybackie dzieci tłoczyły się w otwartych oknach, ktoś je wciąż stamtąd odpędzał, ale wracały uparcie w oczekiwaniu na tańce, a kiedy wreszcie odezwała się orkiestra, zaczęły klaskać w ręce i podskakiwać w takt muzyki. Tańczyła przez całą noc - i przy tym wspomnieniu musiała powiedzieć sobie, że już nigdy potem tak nie tańczyła, a już na pewno ani razu przez tych sześć długich lat, które prawie zaraz potem nastąpiły. Kiedy ukradkiem wyszli z Zygmuntem z kasyna, pozostawiając rozbawio-

nych gości, horyzont nad morzem rozjaśniała już zapowiedź świtu. Całowali się najpierw długo pod pierwszym napotkanym drzewem, a potem pobiegli do tego małego mieszkania, które na nich czekało, ona zdjęła pantofle, bo uwierały ją po tańcach i obcasy miały wysokie, biegła w pończochach tylko, prędko, coraz prędzej, i Zygmunt musiał słyszeć, jak wali jej serce, kiedy - sam zdyszany - wnosił ją przez próg swego domu. Obudziło ją ostre, rażące słońce. Przez długą chwilę nie mogła zrozumieć, gdzie jest. Uprzytomniła sobie swoją nową sytuację dopiero wtedy, gdy Zygmunt się poruszył i przytulił ją do siebie. Oparła łokcie o nagą pierś mężczyzny, jeszcze trochę zawstydzona, że leży oto z nim w łóżku, tak samo naga, jak on, i zaczęła przyglądać się z bliska jego twarzy, czarnym brwiom zrośniętym nad nosem, opalonym policzkom, ustom, które zaraz zaczęła całować. I wtedy przypomniało jej się coś mrocznego, coś złego, co trapiło ją przed przebudzeniem. Wsunęła palce we włosy Zygmunta, szarpnęła je leciutko, żeby się obudził. - Miałam jakiś straszny sen. Nie otworzył oczu, mocniej tylko przygarnął ją do siebie. -Jestem tu po to, żebyś natychmiast o nim zapomniała. - Tak - szepnęła z ulgą. - Tak. Zaraz o nim zapomnę. Bądź zawsze przy mnie i nie będę pamiętała żadnego złego snu. Kilkanaście, tak, kilkanaście dni pełnego, jaskrawego szczęścia. Tak była nim owładnięta, że nie docierało do niej to, co już powinno docierać, co innym ludziom jawiło się, jak czarna, coraz bliżej nadciągająca chmura. Choć może nie wszystkim, bo na gdyńskiej plaży wciąż było pełno warszawskich letników, a na dansingach tańczono do białego rana. Jedynym zmartwieniem, jakie

miała w tamtych dniach, było to, że nie umiała gotować. Żałowała teraz, że nie była posłuszna matce, która chciała ją wciągnąć w kulinarne tajemnice. Na szczęście obiady mogli jadać w kasynie, ale peszyło ją to trochę, choć Zygmunt wydawał się zadowolony. Od czasu do czasu pragnęła jednak coś dla niego ugotować i wtedy najtrudniejsze okazywało się zawsze zrobienie zasmażki, z niewiadomego powodu widniejącej w przepisach na wszystkie sosy. Także i tego dnia, kiedy to czarne i złowieszcze zawisło już nad ich głowami, nie mogła sobie w żaden sposób z nią poradzić. W swoim małym, kokieteryjnym fartuszku młodej mężatki tkwiła w kuchni, daremnie walcząc z oporną materią przyszłego sosu. Zasmażka albo przypalała się, mimo bezustannego mieszania, albo okazywała się zbyt blada i po dolaniu do niej rosołu zbijała się w grudy nie do roztarcia. Wygarnęła ją wobec tego na sitko i zastanawiała się właśnie, czy użyć do ostatecznego jej pokonania wałka czy też łyżki - gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek. Zmartwiała. Dlaczego tak wcześnie? pomyślała w popłochu. Dlaczego dziś akurat tak wcześnie? Dzwonek zabrzmiał znów, przeciągle i alarmująco, więc rzuciła się do drzwi, żeby je otworzyć, pełna winy. -Nie wiedziałam, że tak prędko wrócisz na obiad. Jeszcze nie gotów. Zygmunt, zdyszany, ale przeraźliwie blady, nie zarumieniony ani trochę pośpiechem, objął ją gwałtownie, zamknął w ramionach, aż ją zabolały plecy. - To nic - powiedział bardzo cicho. - Nie będę jadł. - Nie będziesz jadł? -Nie. Przyszedłem... przyszedłem się pożegnać. Za godzinę wypływamy. - Za godzinę? - zapytała, jakby to było najważniejsze.

-Tak. Dowódca ledwie się zgodził, żebyśmy zobaczyli się z rodzinami. -I... dokąd? -Do Anglii... Choć to nie jest całkiem pewne. Nikt tego wyraźnie nie mówi. Nie płacz... Myślę, że to nie potrwa dłużej niż... tydzień. - Tydzień? - powtórzyła przez łzy. - Może... nawet krócej. -Krócej? - powtarzała wciąż jego słowa, nie znajdując własnych. -Tak. To konieczna... ostrożność ze strony dowództwa. Nie można wszystkich okrętów zostawić na Bałtyku. Niemcy mogliby je zniszczyć od razu w pierwszych dniach wojny. Oczywiście... gdyby w ogóle odważyli się uderzyć. - Płynie tylko “Błyskawica”? - Nie. Cały dywizjon - “Błyskawica”, “Burza”, i “Grom”. Kochanie! - Zygmunt odsunął ją od siebie, w popłochu spojrzał na zegarek - zapakuj mi trochę bielizny. I... bądź dzielna-dodał cicho, gdy już wrzucała do walizki koszule i skarpetki. - To naprawdę... naprawdę tylko... -zabrakło mu słów, jeszcze raz na krótko przyciągnął ją do siebie, ale zdjął z szyi jej ramiona, gdy usiłowała go objąć, żeby choć na chwilę jeszcze go mieć, choć na chwilę go zatrzymać - dopadł drzwi i nie zamknął ich za sobą. Stała bez ruchu, aż umilkły jego kroki na schodach, a potem skoczyła do okna i wychyliła się głęboko przez parapet. Biegł z walizką, biegł coraz prędzej i nie odwrócił ani razu głowy, nie podniósł jej ku oknu, choć wiedział, choć musiał przecież wiedzieć, że ona za nim patrzy, że nie spuszcza z niego wzroku, że może chce mu jeszcze coś powiedzieć, krzyknąć, zawołać... Nie krzyknęła, nie zawołała. Wróciła do kuchni, wygarnęła do wiadra na śmieci całą nie przetartą przez sitko zasmażkę, usiadła na stołku

i podniosła do oczu swój śliczny, niepotrzebny już i dla nikogo taki śliczny, fartuszek. 4 Kapitan stoi przy relingu, wyszedł zaraz po rozmowie z kabiny radiotelegrafisty, ale nie chce mu się wracać do siebie, choć wewnątrz statku jest chłodniej niż na pokładzie. Nie wyłączył się jeszcze z rozmowy z Julią, wciąż z nią jeszcze rozmawia, czy ona o tym wie, myśli, że rozmawiaz nią podczas każdej rozłąki, musi jej wreszcie o tym powiedzieć. Zaczęło się to już w tym pierwszym rejsie, który otwierał prawdziwie męski rozdział w jego życiu, zamykany teraz jak klamrą rejsem ostatnim. Tak bardzo wtedy pragnął pożegnać się z nią inaczej, niż się pożegnał, powiedzieć jej to, czego jej nie powiedział, przede wszystkim, że ją kocha, że zawsze będzie ją kochał. Już wiedział, że nie powie jej tego za tydzień, ani za miesiąc, może nawet i nie za rok... “Błyskawica” płynęła w ciemnościach ku niewiadomym dniom historii. Wszyscy trwali na swoich stanowiskach - na mostku, w maszynowni i przy działach, na miejscach obserwatorów... Przestał rozmawiać z Julią dopiero wtedy, kiedy zameldowali, nie mogąc ukryć podniecenia, o zbliżaniu się nie rozpoznanej jednostki. Nie, myśli kapitan, nie należy znów do tego wracać. Dlaczego akurat dziś znowu o tym myśli? Nic nie wskazuje na podobieństwo sytuacji, każdej chwili może naprawdę rozmawiać z Julią mimo dzielących ich mórz i oceanów, wszystko na statku funkcjonuje jak dobrze nastawiony

zegarek, załoga, wolna od jakichkolwiek zagrożeń, oblicza korzyści, jakie da jej ten rejs i najważniejszy wydaje się w tej chwili kurs dolara w Bangkoku. Kapitan także stara się tym zająć; może kupi coś ładnego Julii i Elżbiecie, nie będą od niego już nic dostawać, kiedy na stałe osiądzie w domu, a przyzwyczaiły się przecież do tego, że z każdego rejsu coś im przywoził. Nawet wtedy, gdy płynęli na “Błyskawicy” do Anglii i gdy udawało im się niekiedy wierzyć, że wrócą po tygodniu, myśleli o tym, co przywiozą swoim żonom... I nie wydawali się sobie śmieszni, wtedy jeszcze nie. Dopiero zmiana kursu po zaobserwowaniu nie rozpoznanej jednostki i ogłoszony przez dowódcę alarm bojowy przerwał te niedorzeczne sentymenty. Więc znowu był przy tym samym... Kapitan przeszedł się wzdłuż relingu. Czy wszyscy żołnierze wielkiej wojny nie mogą się uwolnić od swoich przeżyć? Czy wciąż ta wojna musi w nich trwać, jakby nie skończyła się trzydzieści lat temu? A może właśnie dlatego nie wybuchła następna, choć nieraz już się skradała potyczkami na przedpolach całego świata? Może właśnie dlatego inni młodzi ludzie nie włożyli jeszcze mundurów i nie zapominają głosu swoich żon wsłuchani w głos dowódcy, który ogłasza bojowy alarm... Rozniosły go dzwonki po całym okręcie. Pierwszy alarm bojowy, choć wojna jeszcze nie wybuchła. W najdrobniejszych szczegółach pamiętał wszystko z owej chwili. A najbardziej siebie, siebie pamiętał z przeraźliwą dokładnością. Spieszył na mostek, żeby złożyć meldunek dowódcy. Przy działach zatrzymały go dochodzące zjmroku szepty marynarzy. - Czy mogą... Czy naprawdę mogą nas zaatakować? - To my ich zaatakujemy! - Gdzie właściwie jesteśmy? - Chyba wchodzimy do Sundu. Jeśli na to pozwolą...

- Zmieniliśmy kurs. Może idziemy do Szwecji? - A dadzą nam spokój, jeśli tak pomyślą...? Jeśli pomyślą, że idziemy do Szwecji? . - Cicho, do jasnej cholery! - przerwał tę rozmowę histerycznym szeptem. - Jest alarm bojowy! Chyba wiecie, co to znaczy? Czy naprawdę wiedzieli? I czy on wiedział? Ćwiczenia uczyły walczyć, ale brakowało im najistotniejszego elementu -uczucia prawdziwego zagrożenia, paraliżującego lęku, który dopiero w praktyce można było nauczyć się przezwyciężać. Tak więc wszyscy na okręcie musieli się dopiero nauczyć wojny, ale oficerowie byli tu także po to, żeby dodawać załodze otuchy, a nie zarażać ją swoim strachem. Niezadowolony z siebie zameldował się na mostku. - Załoga? - ubiegł jego meldunek dowódca okrętu. - Na stanowiskach. Dowódca działu nawigacyjnego, pochylony nad mapą, uderzył ołówkiem we wskazany przez siebie punkt. - Jest na tle latarni Stevens, panie komandorze. - I mimo to nie można go rozpoznać? - Niestety, nie ma pewności. Miejmy nadzieję, że to duńczyk. -Zmieniliśmy kurs, żeby naprowadzić baterię rufową na cel. -Ale to ostateczność. Nie możemy już zmieniać kursu na bardziej północny. W pobliżu latarniowca są płycizny. - Mam nadzieję, że nawet z tą zmianą kursu trzymamy się planu pilotażowego; - Tak jest, panie komandorze. Stał wciąż przy drzwiach i przysłuchiwał się tej rozmowie, choć już powinien odmeldować się i odejść. Jeśli nawet sztuczny i pozorny, panował tu jednak spokój.

Spokój. I opanowanie. Tych dwóch mężczyzn bardzo się musiało o to starać. Kiedy tu wszedł i jego oczy spotkały się z ich oczyma, odniósł wrażenie, że widzi w nich własną zrozpaczoną niepewność, zaskoczenie, wzajemne szukanie ratunku. Ale albo trwało to najkrótszą z chwil, albo uległ w ogóle złudzeniu, okręt trzymał się planu pilotażowego, bateria rufowa naprowadzona została na cel, szli na północ, omijając w bezpiecznej odległości płycizny w pobliżu latarni Stevens, i trzeba była mieć pewność, spokojną pewność, że dojdą tam, dokąd dojść mieli, nie mogło być inaczej. - Czy... pożegnał się pan ze swoją młodą żoną? - spytał nagle komandor. Może przypomniał sobie, że tak niedawno tańczył na jego weselu, a może zaczynał rozumieć, dlaczego podporucznik tkwi wciąż jeszcze na mostku, i chciał to przerwać najtaktowniej, jak mógł. - Mam nadzieję, że pan zdążył? Wyprostował się, stuknął obcasami. - Tak jest, panie komandorze. Dziękuję. I, ośmielony tym pytaniem, odważył się także zapytać: - A... pan? - Ja? - komandor zwrócił znów oczy ku mapie, może pożałował tej objawiającej jego słabość intymności swego pytania, może wydało mu się, że podporucznik przekroczył jej granice. - Ja? - powtórzył szorstko. - Nie wszyscy mogli opuścić okręt. W tubie odezwały się kolejne meldunki obserwatorów świateł. Cel nie był już widoczny, sylwetka niewiadomego statku, czy okrętu, rozpłynęła się w ciemności. - Odwołać alarm! - rozkazał dowódca. - Poruczniku! - zwrócił się do niego. - Zarządzam na ósmą odprawę wszystkich oficerów. Ktoś idzie pokładem, pogwizdując. Ten dźwięk przywraca kapitana rzeczywistości. Owej nocy, kiedy pod jej

osłoną przechodzili przez Sund, obowiązywała na pokładzie cisza. - Gienio? - pyta, bo to on, syn agenta z Kobe, który nie dostał się na studia i płynął na pocieszenie do ojca, zwykł gwizdać tę piosenkę. ~ Ja - odpowiada chłopak, zbliżając się. Jest w piżamie tylko, co trochę go zawstydza. - Nie możesz spać? - Dziwnie się jakoś czuję. Mierzyłem gorączkę, ale nie mam. - Za często mierzysz gorączkę. - Bo się wciąż pocę. - Wszyscy się pocą. Taki tu klimat. Na pewno nic ci nie jest. - No, nie wiem - bąka Gienio niezdecydowany. Kapitan ma ochotę dać mu porządnego szturchańca, na pewno by go tym uzdrowił. Chłopak od początku rejsu wydaje mu się zupełnie do niczego, chyba słusznie nie przyjęli go do szkoły morskiej. Pod stałą nieobecność ojca za bardzo tkwił pod kobiecą opieką, spod której dopiero teraz wypłynął - i to dosłownie - na szerokie wody. Niezbyt jakoś wyrośnięty (a może jeszcze rósł?) wydawał się za mały do swojej piżamy, do relingu, którego się teraz złapał, do morza poza nim, do życia... Tacy chłopcy ładowali na “Błyskawicy” działa, wypatrywali nieprzyjaciela na horyzoncie, trzymali w rękach ster i nie mierzyli gorączki, dopóki ostatecznie nie zwalili się z nóg. - Gieniu - mówi kapitan z fałszywą życzliwością, bo w gruncie rzeczy nie lubi takich gówniarzy do niczego - powinieneś uprawiać jakieś sporty. Zahartowałbyś się, wyrobiłbyś sobie mięśnie. Pływasz przynajmniej? - Nie - wyznaje Gienio cichutko. Może wstyd go ogarnął, a może strach na tej ogromnej wodzie.

- Zupełnie nie? - Zupełnie. - Niech cię diabli wezmą -mówi kapitan, nie opanowawszy się w porę. - Nie uczyli cię w szkole? - Uczyli. Ale nie mam talentu. - Czego nie masz? -Talentu. Do pływania. - I chciałeś być marynarzem? - To ojciec chciał. - Dlaczego? - No, wie pan... - Gieniowi jakoś niezręcznie poruszać ten temat. - Zarobki większe... - Aha. I tylko to? Nic więcej? - A co by mogło być jeszcze? - Nie, nic. Zupełnie nic. - Kapitan po raz drugi ma ochotę dać Gieniowi szturchańca, ale teraz wydaje mu się, że na nic by się to nie zdało. - Ja w ogóle nie lubię wody - dodaje Gienio. - Czego nie lubisz? - Wody. Morze to w końcu woda. - Masz rację. Woda. Idź spać! Może teraz uda ci się zasnąć. - Spróbuję - szepcze Gienio. Odrywa się od relingu, odchodzi, podnosząc do góry kołnierz od piżamy, bo jakby jakiś powiew poruszył powietrzem. - Panie kapitanie! -wołanagle. - Jeśli chodzi o sporty, to gram w ping-ponga. Nawet niezły jestem. -To już jest coś! - odpowiada kapitan i mruczy do siebie. - Mój Boże! Mój dobry Boże! W nieco lepszy humor wprawia go myśl, że chyba nigdy nie był takim gówniarzem, a już na pewno nie wtedy, kiedy Julia go poznała, taka dziewczyna nie mogłaby pokochać gówniarza. Może teraz, pokrzepiony tą myślą, mógłby

jednak zasnąć, ale widok Gienia, pomykającego pokładem w za dużej na niego piżamie, wydobywa z jego pamięci twarze innych młodych ludzi, skupionych w mesie oficerskiej. W bulajach, jak śnieżne zasłony, wisiała mgła, przez którą przebijała się “Błyskawica”. - Panowie - zaczął dowódca i powtórzył głośniej, jakby mu się wydawało, że nie uciszono się jeszcze dostatecznie i nie do wszystkich dotrze to, co powiedzieć zamierzał. - Panowie! Weszliśmy w Kattegat. Idziemy do Anglii. Spodziewali się tego, ale dotąd głośno o tym nie mówiono. Bo to by oznaczało... Boże! Co by to mogło oznaczać? Nikt się nie poruszył, nikt nie drgnął. -Wczoraj o godzinie dwunastej pięćdziesiąt z wieży sygnałowej Dowództwa Floty nadano sygnał “wykonać Pekin”. Sygnał ten to rozkaz natychmiastowego odejścia do Anglii trzech niszczycieli naszego dywizjonu. Powiadomiono mnie o nim wcześniej, abym mógł wydać rozkaz dowódcy działu nawigacyjnego wykreślenia kursu do angielskiego portu Leith, a pierwszemu mechanikowi utrzymywania dwóch kotłów pod parą. Dzięki temu, po ściągnięciu z lądu wszystkich członków załogi i podniesieniu pary w kotłach, mogliśmy już o czternastej piętnaście podnieść kotwicę. Dziękuję panom za zrozumienie tej sytuacji, za karność i dyscyplinę, jak również za gotowość wszystkich stanowisk podczas alarmu bojowego. Czy są pytania? - dowódca po długiej ciszy rozejrzał się po mesie. Powieki miał zwężone, jakby wypatrywał czegoś z bardzo daleka. - Tak - odezwał się ktoś z głębi. - Nie słyszę. Niech pan wystąpi. Mały oficer z trudem przepchał się do przodu. Otarł chustką spocone czoło, przyłożył ją do ust. - Czy musieliśmy...? Czy naprawdę musieliśmy?

- Czy musieliśmy - co? - spytał komandor podniesionym nieco głosem. Wszyscy byli pewni, że nie powinien pytać. -Opuszczać Bałtyk. Kto w końcu tam został? Tylko “Wicher”, “Gryf’ i okręty podwodne, nie licząc mniejszych jednostek... -Taki jest rozkaz Dowództwa Floty - komandor patrzył wciąż w jakiś oddalony punkt, omijając wzrokiem twarze podkomendnych. Czy wolno mu było zdradzić się z tego, że potakuje każdemu słowu, które wypowiada ktoś inny? - Taki jest rozkaz! - powtórzył. - Wojna jeszcze nie wybuchła - powiedział ktoś z nadzieją w głosie. -I dzięki temu możemy przejść spokojnie do Anglii. I wrócić... i wrócić, gdy sytuacja ulegnie na tyle poprawie... - Co oznaczają wobec tego alarmy bojowe? Niemcy nie mogą nas zaatakować przed wypowiedzeniem wojny. - Nie znamy jeszcze ich... obyczajów. - Komandor na chwilę zawiesił głos. - Poza tym... nie należy dowierzać temu, że oni nie wiedzą o naszym wyjściu z Bałtyku. W zapadłej ciszy donośnie zabrzmiało dudnienie pośpiesznych kroków w korytarzu. Wszyscy zwrócili głowy ku drzwiom. Stanął w nich zdyszany bosman. - Radio Breslau nadało przed chwilą po polsku komunikat, że polskie okręty opuściły Bałtyk. - Nie wszystkie! - krzyknął mały oficer, który pierwszy zabierał głos. -Spokojnie, panowie! - dowódca starał się przekrzyczeć powstały gwar. - A więc jest już potwierdzenie naszych obaw. Wiedzą! Panie poruczniku! - zwrócił się do nawigatora, pociągając go za sobą ku drzwiom. - Bierzemy kurs na Norwegię. Musimy pozorować wejście na wody neutralne.

-Dlaczego opuściliśmy Bałtyk? - powtórzył mały oficer, gdy dowódca przechodził obok niego. - Dlaczego jesteśmy tu, a nie tam? Nie na Bałtyku? Szmer, który powstał, był dowodem, że wszyscy myśleli tak samo. Tak. Nie chcieli opuszczać tej wody, która była ich morzem, nad którą wybudowali port i miasto i gdzie chcieli teraz być nie dla rozkoszy i radości, ale dla obrony. A Gienio mówił: woda. Nikt z nich nie przypuszczał wtedy, że narodzą się pokolenia, dla których morze będzie tylko wodą, którą trzeba będzie pokonywać - nieraz z odrazą - płynąc ku... to straszne, na co naprowadziła go rozmowa z tym rozlazłym gówniarzem, ale musiał to tak nazwać: płynąć ku korzystniejszym kursom dolara. Następną noc spędził na mostku “Błyskawicy” zastępując przy mapach dowódcę działu nawigacyjnego. I sternik się zmienił, tylko komandor tkwił wciąż na swoim stołku, w płaszczu z podniesionym kołnierzem, choć na mostku nie było zimno. - Niech się pan położy, panie komandorze - zaproponował nieśmiało. -Kto? Ja? - dowódca odwrócił ku niemu znużoną twarz, ale głos zabrzmiał ostro. - Przepraszam... Ale to już druga noc... -Ja ją błogosławię. Straciliśmy tych dwóch aniołów stróżów w górze i wreszcie mogliśmy wziąć kurs na zatokę Firth of Forth. Około południa powinniśmy znaleźć się o trzydzieści mil od Isle of May, a tam będą już czekać na nas angielskie niszczyciele. -Tym bardziej powinien się pan położyć. Teraz nic się już nie zdarzy. Komandor przesunął dłonią po czole, przez chwilę trzymał ją na oczach.

- Zygmusiu, wytrzymywałem czasem dłużej przy kartach. I - skąd ta pewność, że się nic nie zdarzy? - Jednak nawet za dnia skończyło się tylko na obserwowaniu nas przez dwa samoloty. - Powiedziałem już, że nie znamy ich obyczajów. Komandor głębiej wsunął głowę w podniesiony kołnierz płaszcza, przymknął oczy. Powinien uszanować krótki wypoczynek dowódcy, ale nie mógł stłumić w sobie żalu i goryczy. - Jeśli wojna wybuchnie, powinniśmy być na Bałtyku! Komandor nie otworzył oczu. - Nie wiem, czy wybuchnie i nie wiem, gdzie powinniśmy być, oceniając sytuację według uczuciowych powinności. Żołnierz powinien być tam, dokąd skieruje go rozkaz. -Tak jest, panie komandorze - zrozumiał, że komandor przywołuje go do porządku. Odważył się jednak dodać: -Ale... co myślą o nas w kraju? Koledzy na okrętach, które zostały... Rodziny...? - Koledzy myślą, że wykonaliśmy rozkaz. A rodziny... rodzinom przywieziemy upominki z Anglii, jeśli... jeśli to tylko nadmierna ostrożność naszego dowództwa... Kupi pan coś ładnego swojej uroczej żonie. - Komandor uśmiechnął się, wciąż nie otwierając oczu. I dobrze, że ich nie otworzył. Nie powinien był widzieć, że go nie pocieszyły i nie uspokoiły jego słowa. Julia... Co by ją uradowało? Co by chciała mieć? Starał się przez pewien czas o tym myśleć, ale przychodziło mu to ztrudem. Wiedział, że najlepszym prezentem dla Julii byłby on sam, nie potrafił jednak wykrzesać w sobie najsłabszej choćby nadziei. Następnego dnia rano nadeszła wiadomość, że Niemcy ruszyli na Polskę. Zbombardowali Oksywie i lotnisko w Pucku. Okręty w porcie. Ostrzeliwują Westerplatte.