John Fowles, urodzony w 1926 roku powie-
ściopisarz angielski, znany jest polskiemu czy-
telnikowi między innymi z następujących ksią-
żek: Kolekcjoner, Mag, Kochanka Francuza,
Mantissa, Larwa, Hebanowa wieża. Powszech-
nie uznawany jest za pisarza wspaniale łączą-
cego literaturę popularną z ważkimi treściami.
Uważa on, iż fikcja literacka może stać się
czynnikiem inspirującym do próby całościo-
wego spojrzenia i refleksji nad sobą. Dzięki
umiejętnie prowadzonej narracji pokazuje, jak
z porozrzucanych detali, dziwacznych wyda-
rzeń, zmiennych gatunków literackich czy ab-
surdalności niektórych epizodów należy wydo-
bywać całościowy obraz rzeczywistości.
Największą sławę przyniosły Fowlesowi
dwie powieści: Mag — rzecz z pogranicza
fantastyki i psychologii, nasycona symboliką,
pełna aluzji literackich, oraz Kochanka Fran-
cuza — stylizacja romansu wiktoriańskiego.
Krytyka najwyżej oceniła Hebanową wieżę —
wariację na temat twórczości.
John Fowles
tel. (0-61) 864 14 03, 864 14 04
e-mail: sklep@zysk.com.pl
nasza strona: www.zysk.com.pl
Druk i oprawa: ABED1K S.A. Poznań
HEBANOWA
WIEŻA
...Et parfarez longnes et lees
Par lens estranges et sanvages
Et passa mainz felons passages
Et maint peril et maint destroit
Tant qu'il vint an santier tot droit...
Chretien de Troyes, Yvain
David przybył do Coetminais w środę po południu,
dzień po wylądowaniu w Cherbourgu, skąd pojechał
samochodem do Avranches, aby spędzić tam noc. Dało
mu to wystarczająco dużo czasu, by z oddali podziwiać
wyśnione wieżyce klasztoru Mont St Michel, pójść na
spacer po St Mało i Dinan, po czym przy wspaniałej
wrześniowej pogodzie niespiesznie zmierzać na południe
przez nie znaną mu krainę. Natychmiast zapałał sym-
patią do zacisznego pejzażu sadów i pól, równiutkich
i przystrzyżonych, skupionych w sobie, zdyszanych po
orgii płodności. Dwa razy zatrzymał się i zarejestrował
szczególnie miłe oku połączenia tonacji i głębi — równo-
ległe pasy akwareli ze skreślonym równym pismem
komentarzem. Choć poszczególne kolory miały swój
początek w jakimś polu uprawnym, oświetlonej słońcem
ścianie domu czy odległym wzgórzu — nic nie rysował.
Nim odjechał, zapisywał także datę, porę dnia i pogodę.
Czuł się trochę winny, że jest w tak doskonałym
nastroju, podróżując samotnie, choć zrobił Beth taką
awanturę, że z nim nie jedzie. Piękny dzień, wrażenie, że
odkrywa coś nowego, no i oczywiście znajdujący się na
wyciągnięcie ręki cel całej wyprawy, stwarzały złudze-
nie kawalerskiej wolności. Końcowe kilka mil przez las
Paimpont, ostatnią większą połać starodrzewu Bretanii,
było prawdziwą rozkoszą: cieniste, zielone boczne drogi
z przestrzelonymi słońcem przesiekami, wąskimi droga-
mi przez nie kończące się drzewa. Wydarzenia z niedaw-
nego, pełnego sukcesów okresu życia starca natychmiast
7
ułożyły się w całość. Żadna lektura i inteligentne rozu-
mowanie nie zastąpi bezpośredniego doświadczenia. Już
na długo przed przybyciem do Coet David wiedział, że
podróż nie pójdzie na marne.
Skręcił w jeszcze węższą drogę przez las, nie uczęsz-
czaną voie communale. Po około mili dotarł do zapowie-
dzianej tablicy. Manoir de Coetminais. Chemin privó.
Zmuszony był sam otworzyć i zamknąć białą bramę.
Jeszcze pół mili jazdy przez las i drogę zagrodziła mu
następna brama, w miejscu, gdzie kończyły się drzewa,
a rozpoczynał porośnięty trawą sad. Do górnego pręta
kraty przykręcona była kolejna tablica. Uśmiechnął się
w duchu, gdyż pod nagłówkiem Chien mechant widniał
napis w języku angielskim: Wstęp surowo wzbroniony.
Przyjezdni proszeni są o wcześniejszy kontakt telefonicz-
ny. Jakby dla potwierdzenia, że to nie przelewki, brama
była zamknięta od środka na kłódkę. Chyba zapomniano,
że ma dziś przyjechać. Poczuł się zbity z tropu. Byle się
nie okazało, że stary drań w ogóle nie pamięta o jego
przyjeździe. Z głębokiego cienia patrzył w słoneczną
przestrzeń przed sobą. Przecież nie mógł zapomnieć,
David jeszcze w zeszłym tygodniu wysłał mu kartkę,
w której podziękował za zaproszenie i ucieszył się z góry
na wizytę. Gdzieś blisko pośród drzew z tyłu zabrzmiał
dziwny trzynutowy ptasi trel, jak sfałszowana melodia
na fujarce. Odwrócił głowę, ale nic nie zobaczył. David
nie znał tego gatunku, co w jakiś tajemny sposób przypo-
mniało mu, że jest Anglikiem. A zły pies czy dobry,
Anglik nie będzie przecież... Wrócił do samochodu, wyłą-
czył silnik i zamknął drzwi, po czym przeszedł przez
bramę górą.
Szedł podjazdem przez sad, którego wiekowe drzewa
zawieszone były renetami i cydrówkami. Psa ani śladu,
nie słyszał szczekania. Manoir na wyspiarskiej, skąpanej
w słońcu polanie pośród morza olbrzymich dębów i bu-
ków, niezupełnie odpowiadał jego oczekiwaniom, może
dlatego, że słabo znał francuski — a jeśli nie liczyć
Paryża, także Francję — i przełożył sobie to słowo na
angielski wizją dworku szlacheckiego. Tymczasem posia-
dłość bardziej przypominała solidne gospodarstwo rol-
8
ne. Tynkowana fasada w kolorze bladej ochry z sza-
chownicą czerwonawych bierwion kontrapunktowanych
ciemnobrązowymi okiennicami nie prezentowała się na-
zbyt arystokratycznie. W części wschodniej dobudowano
pod kątem prostym niewielkie skrzydło, wyraźnie śwież-
szej daty. Manoir miał jednak swój urok. Stary i zwarty,
pełen wyrazu, z atmosferą ciepła, a zarazem trwałości.
Tyle że on oczekiwał czegoś bardziej okazałego.
Od strony południowej do budynku przylegał żwiro-
wany dziedziniec. Pelargonie u stóp ściany, dwie stare
pnące róże, stadko białych gołębi na dachu. Wszystkie
okiennice były zamknięte, dom uśpiony. Główne drzwi,
zwieńczone wytartą przez czas tarczą herbową z kamie-
nia, wychodzące ekscentrycznie na zachód, stały jednak
otworem. David ostrożnie przeszedł przez żwirowe po-
dwórze. Nie było kołatki ani dzwonka, szczęśliwie nie
było też zapowiadanego psa. Ujrzał sień z kamienną
posadzką, dębowy stół obok wiodących na górę starych
schodów ze steraną i spaczoną balustradą. Sień biegła na
przestrzał do drzwi, także otwartych, w oprawie których
widać było ogród. Zawahał się, świadom, że przyjechał
wcześniej niż zapowiedział, po czym zastukał pięścią
w ciężkie drzwi wejściowe. Kilka sekund później, zdaw-
szy sobie sprawę z małej doniosłości swego czynu,
przekroczył próg. Na prawo ciągnęła się podłużna, przy-
pominająca korytarz izba. Stare ściany działowe widać
zburzono, lecz zostało kilka potężnych, czarnych podpór,
które odcinały się od białych ścian z bezczelnością
szkieletów. Ogólne wrażenie przywodziło na myśl styl
Tudorów. Piękne pomieszczenie, zarazem przestronne
i skupione w sobie, antyki z rzeźbionego drewna, wazo-
ny z kwiatami, kilka foteli i dwie sofy w głębi, stare
różowo-czerwone dywany, no i, jakżeby inaczej, sztuka...
David wiedział, że prócz własnych prac stary posiada
niewielką, lecz cenną kolekcję, toteż zdziwiło go to,
że nikt jej nie pilnuje. Ze ścian zgłaszały się znane
nazwiska: Ensor, Marąuet, ten pejzaż na końcu to pew-
nie „zimny" Derain, a nad kominkiem...
Ale wypadało się zaanonsować. Przeszedł po kamien-
nej posadzce obok schodów do drzwi po drugiej stronie
9
domu. Wychodziły na szeroki trawnik z gazonami kwia-
tów, zaroślami krzewów i kilkoma ozobnymi drzewami.
Od północy trawnik zamykał wysoki mur, za którym
David ujrzał rząd niższych zabudowań, niewidocznych
od frontu. Stodoły i obory — jeśli już trzymać się
porównania z gospodarstwem rolnym. Pośrodku traw-
nika stała surmia przystrzyżona w kształt wielkiego,
zielonego grzyba. W jej cieniu drzemały trzy wiklinowe
fotele i stół ogrodowy. Z tyłu, w brodziku upału, dwie
nagie dziewczęta leżały na trawie. Dalsza, na pół schowa-
na, leżała na plecach, jakby spała. Bliższa leżała na
brzuchu, wsparłszy dłońmi podbródek, i czytała książkę.
Na głowie miała słomkowy kapelusz z szerokim rondem,
luźno opasany ciemnoczerwoną kokardą. Oba ciała były
opalone na ciemny, jednolity brąz, i wyraźnie nieświa-.
dome obecności przybysza, który stał w półmroku sieni
trzydzieści metrów dalej. Nie pojmował, jak mogły nie
usłyszeć wśród leśnej ciszy jego samochodu. No ale
rzeczywiście przyjechał wcześniej niż „na podwieczo-
rek", jak proponował w liście. A może jednak uszedł jego
uwagi dzwonek u drzwi, na którego dźwięk zszedłby na
dół służący. Przez kilka krótkich sekund rejestrował
w pamięci ciepłe tony dwóch bezczynnych postaci kobie-
cych, zieleń surmii i zieleń trawy, jaskrawy karmin
kokardy, róż porosłego sędziwym bluszczem muru w ty-
le. Potem odwrócił się i przeszedł z powrotem do drzwi
wejściowych, bardziej rozbawiony niż zakłopotany. Zno-
wu pomyślał o Beth. Jakże by ją zachwyciło to jego
natychmiastowe zatopienie się w legendzie: zbereźny
stary faun i jego słynne popołudnia.
Bez trudu zauważył to, co zaintrygowany przeoczył
poprzednim razem. Na kamiennej posadzce za jednym
z węgarków stał mosiężny dzwonek. Podniósł go, za-
dzwonił — i natychmiast tego pożałował, gdyż ostry
brzęk rodem ze szkolnego podwórka rozdarł ciszę domu,
słoneczny bezruch. A skutek był żaden; nie usłyszał
kroków na górze, nie otworzyły się drzwi na końcu
długiej izby, w której się znajdował. Zaczekał na progu.
Upłynęło może pół minuty, po czym jedna z dziewczyn,
nie wiedział która, pojawiła się w drzwiach do ogrodu
10
i zmierzała ku niemu. Miała teraz na sobie prostą białą
galabrję z bawełny. Szczupła, wzrostu trochę poniżej
średniego, po dwudziestce. Kasztanowozłote włosy i re-
gularne rysy, oczy dość duże, bosa. Bez wątpienia An-
gielka. Zatrzymała się jakieś sześć metrów od niego, przy
schodach.
— David Williams?
Wykonał przepraszający gest dłonią.
1. Spodziewaliście się mnie państwo?
2. Tak.
Nie wykazała inicjatywy, by się przywitać.
— Przepraszam za wtargnięcie. Brama jest za-
mknięta.
Potrząsnęła głową.
1. Wystarczy pociągnąć. Za kłódkę. Głupio wyszło. —
Nie robiła wcale wrażenia, że jest jej głupio. — Henry śpi.
2. W takim razie proszę go, broń Boże, nie budzić. —
Uśmiechnął się. — Przyjechałem trochę za wcześnie. Nie
sądziłem, że tak łatwo państwa znaleźć.
Przyglądała mu się przez chwilę; chyba oczekiwał
cieplejszego powitania.
— Jest nie do życia, jeśli się nie zdrzemnie po obiedzie.
Wykrzywił twarz w uśmiechu.
— Wziąłem za dobrą monetę to, co napisał w liście, że
mogę się tu zatrzymać, ale jeśli...
Wyjrzała na dwór przez drzwi, po czym znów skiero-
wała wzrok na jego twarz, z wyrazem obojętnego zapyta-
nia.
— A żona?
Wyjaśnił, że Sandy tuż przed wyjazdem dostała
ospy.
— W piątek leci do Paryża. O ile córka nie będzie
bardzo chora. Odbiorę ją z lotniska.
Znów zmierzyła go swymi trzeźwymi oczyma.
1. Czyli pokazać panu pokój?
2. O ile...
3. Nie ma sprawy.
Od niechcenia pokazała mu dłonią, by szedł za nią
i odwróciła się ku schodom. Bezpośrednia, blada i nie-
zwykle skromna, zważywszy wcześniejsze okoliczności.
— Piękna izba — powiedział.
11
Dotknęła poczerniałej od upływu lat balustrady.
— Piętnastowieczna. Podobno. — Nie patrzyła ani na
niego, ani na izbę. Nie pytała też o nic, jakby przyszedł
zza miedzy.
Na górze schodów skręciła w korytarz na prawo.
Środkiem biegła plecionka z sitowia. Otworzyła drugie
z kolei drzwi i stanęła w progu ze świecą w dłoni,
przyglądając mu się wyczekująco jak właścicielka ho-
telu, w którym spędził poprzednią noc. Spodziewał się
niemal, że zaraz usłyszy cenę.
1. Łazienka jest obok.
2. Cudownie. Pójdę tylko po samochód.
3. Jak pan chce.
Zamknęła drzwi. Była w niej jakaś nadnaturalna
powaga, niemal wiktoriańska, pomimo galabii. Gdy szli
korytarzem ku schodom, spytał z przymilnym uśmie-
chem:
1. A pani jest...
2. Henry mówi na mnie Myszą.
Nareszcie odrobina zgryźliwości w jej twarzy. A może
wyzwanie, nie był pewien.
1. Od dawna go pani zna?
2. Od wiosny.
Spróbował zaskarbić sobie trochę współczucia.
— Wiem, że on nie przepada za takimi imprezami.
Leciutko wzruszyła ramionami.
— Wystarczy nie dać się wziąć w obroty. On
tylko tak
pyskuje.
Usiłowała mu coś przekazać, w bardzo prosty sposób.
Może to, że jeśli przypadkiem widział ją w ogrodzie,
powinien wiedzieć, że jej stosunki z gośćmi Henry'ego są
jednak bardziej formalne. Choć wzięła na siebie rolę
gospodyni, zachowywała się, jakby nie miała z tym
domem wiele wspólnego. Gdy zeszli ze schodów,
skręciła
w stronę ogrodu.
— Czekamy na pana. Za pół godziny? Budzę go
o czwartej.
Znów uśmiechnął się szeroko; ten ton
pielęgniarki,
nie dbający o to, co świat sobie pomyśli o
człowieku,
którego nazywała „Henrym" bądź „nim".
12
1. Świetnie.
2. Niech pan się czuje comme chez vous. Dobra?
Zawahała się, jakby wiedziała, że jest zbyt chłodna
i nieprzenikniona. Pojawił się nawet ledwo zasygnalizo-
wany uśmiech powitalny. Po czym odwróciła się i bez-
głośnie poszła do ogrodu. Gdy była w drzwiach, przez
galabrję na moment przedarło się słońce: ulotny nagi
cień. Przypomniał sobie, że nie spytał o psa, lecz przyjął,
że ona o tym pomyślała. Usiłował sobie również przypo-
mnieć, czy został kiedyś chłodniej przyjęty w obcym
domu. Bo przecież nie narzucał się, nie mógł nawet
przewidzieć obecności kobiet. Sądził, że starzec ma takie
rzeczy już dawno za sobą.
Wrócił przez sad do bramy. Nie zwiodła go przynajmniej
w tym względzie: wystarczyło lekko pociągnąć i pałąk
wyszedł z korpusu kłódki. Podjechał pod dom i zapar-
kował samochód w cieniu kasztanowca, wyjął torbę pod-
różną, walizkę i dżinsowy garnitur na wieszaku. Idąc na
górę, zerknął w stronę ogrodu, lecz obie kobiety naj-
wyraźniej zniknęły. W korytarzu na piętrze zatrzymał
się, by rzucić okiem na dwa obrazy, które za pierwszym
razem zauważył, lecz nie rozpoznał. No jasne, Maximi-
lien Luce. Starzec miał szczęście, że je kupił, zanim na
rynek sztuki wkroczyła chciwość; mądra inwestycja.
Zapomniał o oziębłym powitaniu, jakie mu zgotowano.
Pokój był prosto umeblowany. Dwuosobowe łóżko
w dość nieudolnej chłopskiej imitacji stylu empirowego,
nadjedzona przez korniki orzechowa szafa, krzesło, stary
szezlong z wytartą, zieloną tapicerką, lustro w złoconej
ramie. Nieco zatęchły pokój, urządzony meblami z lokal-
nych wyprzedaży, wyglądał na rzadko używany. Od
reszty odstawał podpisany Laurencin nad łóżkiem. Da-
vid chciał zdjąć obraz z haka, by mu się przyjrzeć
w lepszym świetle, lecz rama była przytwierdzona do
ściany. Uśmiechnął się i pokiwał głową; szkoda, że
biedna Beth nie mogła przyjechać.
Londyńskie wydawnictwo, a ściśle mówiąc —
pomy-
słodawca całego projektu, ostrzegał Davida, że
podczas
13
wyprawy do Coetminais napotka trudniejsze do przeby-
cia rafy niż zamknięte na kłódkę bramy. Drażliwość,
nazwiska, których nie wolno wymienić, szorstki język,
uszczypliwość. Dano mu jasno do zrozumienia, że akurat
ten „wielki człowiek" potrafi być zarazem okropnym
starym draniem. Jak się zdaje, potrafi być jednak także
czarujący —jeśli kogoś polubi. Pod pewnymi względami
naiwny jak dziecko, powiedział wydawca. Pod żadnym
pozorem nie wdawać się w spory na temat Anglii i Ang-
lików, przyjąć do wiadomości, że za młodu wybrał
wygnanie i nie znosi, by mu przypominać, co być może
utracił. I jeszcze jedno: na książce rozpaczliwie mu
zależy. David ma się nie dać zwieść pozorom, że starzec
ma za nic opinię w swej ojczyźnie.
Pod wieloma względami podróż nie była, ściśle rzecz
biorąc, niezbędna. Napisał już wstęp i dobrze wiedział, co
ma zamiar powiedzieć. Istniały już duże teksty z katalo-
gów, szczególnie z retrospektywy w Tatę w 1969 roku
(spóźnionej gałązki oliwnej brytyjskiego świata sztuki),
z dwóch niedawnych wystaw paryskich i z nowojorskiej.
Myra Levey napisała krótką monografię w serii Współ-
cześni mistrzowie, była też korespondencja z Matthew
Smithem i trochę przydatnych wywiadów prasowych.
Do wyjaśnienia pozostało kilka szczegółów biograficz-
nych, lecz i to można było załatwić listownie. Oczywi-
ście mógłby, a raczej miałby ochotę wypytać mistrza
o niezliczone kwestie artystyczne, lecz ten nigdy nie był
w tej dziedzinie zbyt pomocny. Sądząc z jego wcześniej-
szych wystąpień, powiedziałby coś beznadziejnie zawoa-
lowanego, naumyślnie zwodniczego lub wręcz obceso-
wego. Była to zatem głównie okazja, by poznać człowie-
ka, któremu poświęcił dużo czasu i którego twórczość,
mimo pewnych zastrzeżeń, szczerze podziwiał... a jak
przyjemnie będzie potem mówić, że zna go osobiście.
W końcu zalicza się teraz bezsprzecznie do największych,
w jednym rzędzie z Baconem i Sutherlandem. Nie od
rzeczy byłoby nawet stwierdzić, że jest najciekawszy
w tym doborowym gronie, choć on sam pewnie powie-
działby, że jest najmniej angielski i tyle.
Urodzony w 1896 roku, student na londyńskiej Slade
14
za wspaniałych czasów Steersa i Tonksa, podczas zacią-
gu w 1916 roku charakterystyczny wojujący pacyfista, od
1920 roku w Paryżu (a w sensie duchowym na dobre poza
Anglią), po czym przez ponad dziesięć lat w dziwa-
cznej — gdyż sama Rosja zwróciła się ku socreali-
zmowi — ziemi niczyjej pomiędzy surrealizmem a komu-
nizmem, Henry Breasley musiał czekać jeszcze dziesięć
lat na uznanie w kraju, które przyszło podczas jego
pięcioletniego „wygnania z wygnania" w Walii podczas
drugiej wojny światowej, gdy wystawił swe rysunki
z hiszpańskiej wojny domowej. Jak większość artystów
Breasley znacznie wyprzedził polityków. Dla Brytyj-
czyków londyńska wystawa jego prac z lat 1937—1938 była
w 1942 roku zrozumiała. Oni już też się przekonali, na
czym polega wojna i jakim gorzkim szaleństwem była
pobłażliwość w stosunku do międzynarodowego faszyz-
mu. Bardziej inteligentni widzowie wiedzieli, że w jego
relacji z hiszpańskiej tragedii nie było nic proroczego.
Rysunki te zrodziły się prosto z ducha Goi. Ich siła
oddziaływania, sprawność formalna i wnikliwość rysun-
ku były jednak bezsporne. Zaznaczył więc swą obecność,
a prywatnie dał się poznać jako osoba „trudna". Nim
w 1946 roku wrócił do Paryża, w kraju silnie zakorzeniła
się legenda o czarnej żółci, którą bryzgał na wszystko co
angielskie czy konwencjonalnie mieszczańskie — zwła-
szcza jeśli miało to coś wspólnego z oficjalnymi po-
glądami na sztukę bądź z jej publicznym zarządzaniem.
Przez kolejne dziesięć lat „narodowa" świadomość
jego istnienia nie uległa większym zmianom, lecz zaczęto
kolekcjonować jego obrazy, a w Paryżu i Londynie rosła
grupa wpływowych wielbicieli jego twórczości. Jak
wszyscy inni malarze europejscy ucierpiał na błyskawi-
cznym przejęciu roli arbitra malarskich wartości przez
Nowy Jork. W Anglii nigdy do końca nie wykorzystał siły
uderzeniowej rysunków hiszpańskich, ich słynnego
„czarnego sarkazmu". W swej twórczości wykazywał
jednak coraz większą dojrzałość i opanowanie materii
malarskiej. W tym okresie powstała większość aktów
i wnętrz. Ujawnił się ukryty przez długie lata pod
powierzchnią humanista, lecz publiczność jak zawsze
15
bardziej interesowały smaczki artystowskie—opowieści
o pijaństwach i kobietach, zawarte w atakach na jego
osobę, jakie w nieregularnym rytmie przypuszczały
brukowe i nacjonalistyczne gazety. Jednakże pod koniec
lat pięćdziesiątych ten styl bycia trącił już myszką.
Pogłoski i fakty dotyczące jego zatwardziałości w wy-
stępku, jak na przykład jego pogarda wobec ojczyzny,
stały się komiczne... a nawet przyjemnie autentyczne dla
pospolitych umysłów, z ich skłonnością do utożsamiania
barwnego życiorysu z wartościową twórczością, z ich
niezrozumieniem, że pomimo odciętego ucha Van Gogha
sztuka może być najwyższym przejawem zdrowia psy-
chicznego, a nie banalnym melodramatem. Nie należy
ukrywać, że Breasley bez widocznego sprzeciwu przyjął
narzuconą mu rolę. Jeśli ludzie mieli ochotę być epato-
wani, z reguły epatował. Bliżsi znajomi wiedzieli jednak,
że wbrew powtarzającym się z rzadka wybuchom eks-
hibicjonizmu bardzo się zmienił.
W 1963 roku kupił stary manoir w Coetminais i wy,-
rzekł się swego umiłowanego Paryża. Rok później ukaza-
ły się jego ilustracje do Rabelais'go, ostatnia praca czysto
rysunkowa, niskonakładowe wydanie, które od tego
czasu stało się jedną z najcenniejszych tego rodzaju
książek naszego stulecia. W tym samym roku namalował
pierwszy z obrazów należących do najnowszego okresu
swej twórczości, które miały mu przynieść niepodważal-
ną renomę międzynarodową. Choć zawsze odrzucał ideę
interpretacji mistycznej — a poza tym pozostało w nim
wystarczająco dużo z dawnego lewaka, by z góry za-
rzekać się jakiejkolwiek intencji religijnej — wielkie,
dosłownie i w przenośni, płótna zdominowane zieleniami
i błękitami miały swe korzenie w Henrym Breasleyu,
którego istnienia świat wcześniej nie podejrzewał. Tak
jakby odkrył, kim naprawdę jest, znacznie później niż
większość artystów o jego umiejętnościach warsztato-
wych i doświadczeniu. O ile nie został zupełnym odlud-
kiem, przestał być etatowym enfant terrible. Sam okreś-
lił kiedyś nowe obrazy jako „sny". Rzeczywiście poja-
wiał się w nich element jego twórczości z lat dwudzies-
tych, a mianowicie skłonność do anachronicznych ze-
16
stawień. Innym razem nazwał je tapiseriami, jakby na
potwierdzenie czego atelier w Aubusson wykonywało
tkaniny według jego projektów. Sprawiały wrażenie —
„nieprawdopodobne połączenie Samuela Palmera
z Chagallem", jak napisał pewien krytyk w recenzji
z retrospektywy w Tatę — eklektyzmu w pełni zasymilo-
wanego w swoisty styl, co było widoczne przez całą jego
karierę, lecz dopiero w Coetminais zostało uchwycone
i zaakceptowane przez krytykę. Domieszka Nolana,
mimo tematyki znacznie mniej określonej, bardziej ta-
jemniczej i archetypicznej... Często posługiwano się sło-
wem „celtycki", w odniesieniu do powracającego moty-
wu lasu, enigmatycznych postaci i zdarzeń.
Sam Breasley częściowo to potwierdził, gdy ktoś ośmie-
lił się spytać o najważniejsze źródło jego twórczości —
i od razu otrzymał częściowo szczerą odpowiedź: Pisanel-
lo i Diaz de la Pena. Nie trzeba dodawać, że wzmianka
o Diazie i barbizończykach była autoironiczna. Naciska-
ny o Pisanella, Breasley wymienił jednak obraz z Galerii
Narodowej w Londynie, Wizję Św. Eustachego, i wyznał,
że obraz ten prześladował go przez całe życie. Podobieńs-
twa wydawały się stanowczo znikome, lecz wkrótce
zwrócono uwagę, że Pisanello i jego czternastowieczni
mecenasi mieli fioła na punkcie legend arturiańskich.
Tym, co sprowadziło młodego Davida Williamsa (uro-
dzonego w 1942 roku, roku pierwszego sukcesu Breas-
leya w Anglii) do Coetminais we wrześniu 1973 roku był
właśnie ten ostatni aspekt twórczości starego malarza.
Przed retrospektywą w Tatę nie odczuwał specjalnego
zainteresowania Breasleyem, lecz gdy oglądał obrazy,
uderzyły go pewne cechy wspólne ze sztuką, a raczej
stylem, który go zawsze interesował jako uczonego —
z międzynarodowym gotykiem. Dwa lata później ujął
dostrzeżone podobieństwa w eseju. Wysłano gratisowy
egzemplarz pisma Breasleyowi, co jednak nie spotkało
się z żadną reakcją z jego strony. Prośba wydawców
o napisanie biograficznego i krytycznego wstępu do
Twórczości Hary’egio Breasleya (z dodatkową informa-
cją, że wybór autora spotkał się z aprobatą malarza) była
dla niego dużym zaskoczeniem.
Nie był to całkiem przypadek nie znanego nikomu
młodzieńca, który odwiedza starego mistrza. Oboje ro-
dzice Davida byli architektami, nadal czynnymi jako
zespół małżeński o pewnej renomie. Ich syn za młodu
wykazał się naturalnymi zdolnościami i wnikliwym wy-
czuciem koloru, a wychowywał się w środowisku jak
najbardziej przychylnym sztuce. Z czasem poszedł na
Akademię i zdecydował się ostatecznie na malarstwo. Na
trzecim roku był studencką gwiazdą, malując obrazy
znajdujące nabywców. Był rzadkim okazem pod jeszcze
jednym względem: w przeciwieństwie do większości
studentów umiał wyrażać swe myśli słowami. Wychował
się w domu, gdzie sztuka współczesna i jej problemy były
stale śledzone i omawiane. Umiał mówić i pisać. Posiadał
sporo autentycznej znajomości historii sztuki, nie opar-
tej wyłącznie na osobistych upodobaniach, w czym po-
mogły mu liczne wyjazdy do Toskanii, gdzie rodzina
miała zaadaptowane gospodarstwo. Był świadom, że los
mu sprzyja i że może to budzić zawiść jego rówieśników,
gorzej obdarowanych przez naturę i społeczeństwo. Za-
wsze chciał być lubiany, toteż wyrobił w sobie maniery
będące wypadkową szczerości i taktu. I rzeczywiście
był całkiem lubianym studentem, a później nauczycie-
lem i wykładowcą — nawet ofiary jego krytycznego
pióra nie żywiły do niego wyłącznie urazy. Nie niszczył
nikogo dla samej przyjemności niszczenia. Bardzo rzad-
ko się zdarzało, żeby nie znalazł czegoś godnego po-
chwały w jakimś artyście czy wystawie.
Z własnego wyboru po ukończeniu studiów pracował
przez rok w Instytucie Courtauld. Przez następne dwa
lata prowadził ćwiczenia z malarstwa i wykładał wstęp
do estetyki. Jego własna twórczość znalazła się pod
wpływem op-artu i Bridget Riley, co nadało rozpędu jego
karierze. Został bowiem jednym ze znośnych młodych
substytutów kupowanych przez tych, których nie stać
było na obrazy Riley. Nawiązał wtedy (czyli w 1967 roku)
romans ze studentką trzeciego roku, który wkrótce oka-
zał się czymś poważniejszym. Pobrali się i kupili, z pomocą
rodzicielską, dom w Blackheath. David postanowił spraw-
dzić, czy utrzyma się wyłącznie ze sprzedaży swych
18
obrazów, jednakże pojawienie się Aleksandry, pierwszej
z jego dwóch córeczek, jak również wiele innych spraw —
na przykład lekkie zachwianie wiary we własną twór-
czość, w której zaczął odchodzić od wpływów Riley —
skłoniło go do poszukiwania dodatkowych źródeł do-
chodu. Nie miał ochoty wracać do ćwiczeń, zaczął jednak
znowu wykładać. Przypadkowo poznana osoba poprosi-
ła go o napisanie recenzji. Rok później stało się to na tyle
intratne, że mógł zrezygnować z wykładów. Od tej pory
takie właśnie wiódł życie.
Jego własna sztuka, wyzwolona spod kurateli op-
-artu, na tyle zyskała na renomie, że w katalogach
wystaw pojawiało się przy jego nazwisku mnóstwo
czerwonych gwiazdek. Choć pozostał artystą w pełni
abstrakcyjnym w potocznym znaczeniu tego słowa (we-
dług najnowszego żargonu był kolorystą), zdawał sobie
sprawę, że skłania się ku naturze i odchodzi od przerafi-
nowanej fazy ,,rileyowskiej". Jego obrazy odznaczały się
techniczną precyzją, solidną konstrukcją architektonicz-
ną odziedziczoną po rodzicach oraz wyrazistą subtel-
nością tonalną. Brutalnie mówiąc, dobrze się kompono-
wały na ścianach mieszkań, co było jedną z przyczyn
(znaną mu i akceptowaną), dla których ludzie je kupowa-
li. Druga przyczyna była taka, że stosował mniejsze
wymiary niż większość malarzy nieprzedstawiających.
Tę cechę prawdopodobnie także nabył od ojca i matki:
nie żywił uznania dla zaoceanicznego monumentalizmu,
obrazów malowanych bezpośrednio do olbrzymich sal
muzeów sztuki współczesnej. Nie był też osobą, która
wstydzi się myśleć o swych obrazach pod kątem miesz-
kań i domów, dla odbiorcy prywatnego, na wybraną
przez niego samego skalę.
Choć nie lubił pretensjonalności, nie był jednak wcale
pozbawiony ambicji. Nadal zarabiał więcej swym malar-
stwem niż pisaniem, co wiele dla niego znaczyło. Wiele
dla niego znaczyła także pozycja, jaką zajmował pośród
malarzy swego pokolenia. Choć brzydziła go sama myśl
o współzawodnictwie, bacznie śledził dokonania rywali
i wszelkie publiczne o nich wypowiedzi. Budziło to w
nim
lekkie wyrzuty, więc w publicznych wypowiedziach,
i i»
jakie stanowiły jego własne recenzje, zbyt wyrozumiale
oceniał tych, których konkurencji najbardziej się oba-
wiał.
Jego małżeństwo było bardzo udane, nie licząc jed-
nego krótkiego okresu, w którym Beth zbuntowała się
przeciw „macierzyństwu ustawicznemu" i wywiesiła
proporzec ruchu wyzwolenia kobiet. Teraz jednak miała
na koncie ilustracje do dwóch książek dla dzieci, trzecie
zamówione, a czwarte w perspektywie. David zawsze
podziwiał małżeństwo swych rodziców. Jego własne
zaczęło przybierać te same cechy bezproblemowego
kumpelstwa i partnerstwa. Gdy zwrócono się do niego
w sprawie wstępu do Breasleya, wziął to za kolejną
oznakę, że generalnie wszystko idzie ku dobremu.
Przyjechał do Coetminais z jedną tylko małą obawą:
że Breasley nie zdaje sobie sprawy, iż on jest mala-
rzem — a tym bardziej, jakiego rodzaju malarzem —
a nie tylko recenzentem sztuki. Według wydawcy sta-
rzec nie zadawał w tej kwestii żadnych pytań. Widział
artykuł i ocenił, że „dobrze się czyta", lecz znacznie
bardziej leżała mu na sercu jakość koloru reprodukcji
w przygotowywanej książce. Pogląd Breasleya, że abs-
trakcja jest błędną drogą, był powszechnie znany, więc
właściwie nie miał powodu zaprzątać sobie głowy twór-
czością Davida. Może jednak złagodził swe stanowisko,
choć gdy przyjechał w 1969 roku do Londynu, nie
szczędził gromów Victorowi Pasmore'owi. Bardziej pra-
wdopodobne, że żyjąc z dala od londyńskiej sceny arty-
stycznej, był autentycznie nieświadomy, jakiego tuli do
swego łona węża. David miał nadzieję, że zdoła omi-
nąć ten temat, a jeśli nie, zagra na wyczucie i spró-
buje uzmysłowić staremu, że świat odszedł od tak wąs-
kiego pojmowania sztuki. Dowodzi tego choćby to,
że on przyjął zlecenie napisania wstępu. Breasley był
„twórcą" — a że twórcą czegoś emocjonalnie i sty-
listycznie zupełnie odmiennego bądź odległego od
jego własnych upodobań i źródeł (De Stijl, Ben Nichol-
son i reszta — łącznie z arcyrenegatem Pasmore'em)
w sztuce dwudziestowiecznej — to nie miało zna-
czenia.
20
David był młodym człowiekiem, nade wszystko tole-
rancyjnym, bezstronnym i dociekliwym.
Skorzystał z półgodziny, nim Henry zostanie obudzo-
ny, aby przyjrzeć się dziełom sztuki na dole. Od czasu do
czasu wyglądał przez okno na tyły domu. Na trawie nie
było nikogo, w domu panowała taka sama cisza, jak za
jego pierwszym przyjściem. W długiej izbie wisiał tylko
jeden obraz Breasleya, lecz prócz tego było co podziwiać.
Pejzaż rzeczywiście wyszedł spod pędzla Deraina, jak
domyślił się David. Trzy piękne rysunki Permeke'a.
Ensor i Marąuet. Wczesny Bonnard. Charakterystycznie
rozedrgany szkic ołówkiem, nie podpisany, lecz na pew-
no Dufy, nie do podrobienia. Potem znakomity Jawlen-
sky (jak on się do tego dorwał?), podpisana odbitka przed
drukiem Otto Dixa, ładnie skontrastowana z rysunkiem
Nevinsona. Dwa Matthew Smithy, Picabia, niewielki
obraz kwiatowy, który nie może być niczym innym, jak
wczesnym Matisse'em, choć coś w nim nie gra... liczniej-
sze były obrazy i rysunki, których David nie umiał przy-
pisać żadnemu artyście. Jeżeli pogodzić się z nieobecno-
ścią bardziej skrajnych nurtów, miał przed sobą salę
sztuki dwudziestowiecznej, dla zdobycia której wiele
małych muzeów poderżnęłoby sobie nawzajem gardła.
Breasley gromadził zbiory już przed wojną i najwyraź-
niej zawsze posiadał jakieś dochody. Jako jedynak na
pewno odziedziczył znaczną sumę, gdy w 1925 roku
zmarła jego matka. Ojciec, jeden z tych wiktoriańskich
jegomościów, którzy zdawali się zarabiać na dostatnie
życie bezczynnością, zginął w pożarze hotelu w 1907
roku. Według Myry Levey, on także bawił się po amator-
sku w kolekcjonerstwo sztuki.
Breasley przyznał sobie najpocześniejsze — i naj-
korzystniejsze — miejsce nad kamiennym kominkiem
w środku izby. Zawiesił tam olbrzymie Księżycowe łowy,
bodaj najbardziej znany obraz z ouvre powstałego w Coet-
minais, obraz, który David miał zamiar szczegółowo
omówić i który bardzo chciał kiedyś w samotności
przeanalizować — może także po to, by utwierdzić się
21
w przekonaniu, iż nie przecenia przedmiotu swych
badań. Poczuł lekką ulgę, że obraz wytrzymał ponowne
oględziny — nie widział go na żywo od czasu wystawy
w Tatę przed czterema laty — a nawet przewyższał
wersje zachowane w pamięci i na reprodukcjach. Podob-
nie jak w przypadku wielu innych dzieł Breasleya
oczywista była wcześniejsza ikonografia — tym razem
Polowanie Uccella i wiele inspirowanych przez nie
obrazów. Było to odważne zestawienie, świadome ryzy-
ko. Tak jak w rysunkach hiszpańskich Breasley nie krył
się z wpływem Goi, a nawet go parodiował, tak tutaj cień
Uccella z galerii w Oksfordzie w jakiś sposób pogłębiał
i dodawał wyrazu obrazowi, przed którym siedział Da-
vid. Cień ten stwarzał podstawowe napięcie w obrazie: za
tajemniczością i wieloznacznością (żadnych psów, koni,
zwierzyny, tylko mroczne postacie pośród drzew, ale
tytuł był potrzebny), za współczesnością wielu elemen-
tów powierzchniowych obrazu krył się zarówno hołd, jak
i prztyczek w nos bardzo starej tradycji. Nie dało się z całą
pewnością orzec, iż jest to arcydzieło, niektóre pociąg-
nięcia były zbyt ciężkie, impasto niekiedy zbyt niedbałe,
w całości dało się dostrzec jakąś nadmierną statyczność,
brak zróżnicowania tonalnego (ale i to da się złożyć na
karb Uccella). Był to jednak obraz znaczący, o dużej
prezencji, wytrzymywał porównanie z wszystkim, co
powstało w powojennym malarstwie brytyjskim. Chyba
najbardziej realną jego tajemnicą, podobnie jak i całej
serii, było to, że namalował go człowiek w tak podeszłym
wieku. Księżycowe Iowy powstały w 1965 roku, gdy
Breasley miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Czyli osiem lat
wcześniej...
I nagle, jakby w celu rozwiązania zagadki, w drzwiach
ogrodu pojawił się malarz we własnej osobie i ruszył ku
Davidowi.
— Williams, witam, witam.
Podszedł z wyciągniętą dłonią, w jasnoniebieskich
spodniach i ciemnoniebieskiej koszuli, jak studencik
z Oksfordu czy Cambridge, i w czerwonej jedwabnej
apaszce. Brodę miał zupełnie białą, choć brwi dopiero
zaczynały siwieć. Bulwiasty nos, zwodniczo kapryśne
22
usta i szaroniebieskie oczy w wojłokach skóry tkwiły
w nadal czerstwej twarzy. Szedł ku niemu z pośpiechem,
jakby zdawał sobie sprawę, że nie dopełnił wymogów
gościnności. Był niższy i szczuplejszy niż David sądził na
podstawie fotogram.
1. To wielki zaszczyt gościć u pana.
2. Bez takich. Bez takich. — Potrząsnął Davida za
łokieć, uśmiechnął się i zmierzył spojrzeniem, a siwy
loczek na czole drgał zarówno przenikliwie, jak i od-
stręczająco. — Zajęto się panem?
3. Tak. Wspaniale.
4. Niech się pan nie przejmuje Myszą. Jest trochę
szurnięta. — Starzec trzymał ręce na biodrach, starając
się robić wrażenie człowieka młodego, energicznego,
w wieku Davida. — Myśli, że jest Lizzie Siddal. Co ze
mnie robi tego koszmarnego włoskiego pacykarza...
cholerna obraza, co?
David zaśmiał się.
— Rzeczywiście zauważyłem u niej pewną...
Breasley wzniósł oczy ku górze.
— Mój drogi panie. Nawet pan sobie nie wyobraża.
Ale cóż. Dziewuchy w jej wieku. Napije się pan herbaty?
Tak? Jesteśmy w ogrodzie.
Gdy szli w stronę zachodniego końca izby, David
wskazał dłonią do tyłu na Księżycowe Iowy.
— Cudownie to znowu zobaczyć. Modlę się tylko,
żeby drukarnia sobie z tym poradziła.
Breasley wzruszył ramionami, jakby go to nie ob-
chodziło, lub jakby był nieczuły na zbyt jednoznaczne
komplementy. Potem rzucił ku Davidowi jeszcze jedno
badawcze spojrzenie.
1. A pan? Zdolniacha z pana, chodzą słuchy.
2. Przesada.
3. Czytałem artykuł. Ci wszyscy faceci, o których
nigdy nie słyszałem. Świetne.
4. Ale od rzeczy?
Breasley położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie jestem uczonym, drogi chłopcze.
Zdumiałaby
pana moja ciemnota w kwestiach, które pan zna jak
cycek
swojej matki. Nieważne. Wytrzyma pan jakoś ze
mną, dobra?
23
Wyszli do ogrodu. Dziewczyna o przydomku My-
szą, nadal bosa i w białej arabskiej szacie, przeszła
na ukos przez trawnik z drugiego końca domu, niosąc
tacę z przyborami do herbaty. Nie zwróciła na nich
uwagi.
— Widzi pan? — mruknął Breasley. — Zdałoby się jej
przetrzepać dupę.
David zagryzł wargi. Gdy podeszli do stołu, ujrzał
drugą dziewczynę stojącą na łasze trawy ukrytej za
kępą krzewów. Chyba przez cały czas czytała; gdy
podeszła z książką w dłoni, zobaczył w trawie z tyłu
słomkowy kapelusz z czerwoną kokardą. O ile Myszą
robiła wrażenie dziwaczki, o tyle to stworzenie było
niedorzeczne. Jeszcze niższa, bardzo chuda, twarz trochę
ściągnięta pod burzą rozwichrzonych włosów zrobio-
nych na rudo hną. W ustępstwie na rzecz przystojnosci
wciągnęła na siebie podkoszulek, na oko męski lub
chłopięcy, pofarbowany na czarno. Sięgał zaledwie jej
lędźwi. Powieki miała także poczernione. Wyglądała jak
szmaciana lalka, znerwicowany strach na wróble, eks-
centryczna ulicznica.
— To jest Annę — powiedziała Myszą.
— Alias Świruska — powiedział Breasley.
Breasley pokazał Davidowi ruchem dłoni, by usiadł
obok niego. David zawahał się, gdyż brakowało jednego
krzesła, lecz Świruska usiadła po menelsku na trawie
koło przyjaciółki. Spod czarnego podkoszulka wychynę-
ły, a raczej uderzyły po oczach czerwone majtki. Myszą
zaczęła nalewać herbatę.
— Pierwszy raz w tych stronach, Williams?
Pozwoliło to Davidowi na uprzejme, nieudawane
uwagi na temat swego nowo nabytego zamiłowania do
Bretanii i jej pejzaży. Starcowi przypadło to chyba do
gustu, zaczął opowiadać o domu, jak go znalazł, o jego
dziejach, dlaczego wypiął się na Paryż. Wcale nie za-
chowywał się jak gbur, sprawiał niemal wrażenie, jakby
możliwość rozmowy z innym mężczyzną była dla niego
rozkoszą. Siedział odwrócony do dziewczyn plecami,
zupełnie je ignorując, a David miał narastające poczucie,
że wzbudza w nich niechęć. Nie był pewien, z jakiego
24
John Fowles, urodzony w 1926 roku powie- ściopisarz angielski, znany jest polskiemu czy- telnikowi między innymi z następujących ksią- żek: Kolekcjoner, Mag, Kochanka Francuza, Mantissa, Larwa, Hebanowa wieża. Powszech- nie uznawany jest za pisarza wspaniale łączą- cego literaturę popularną z ważkimi treściami. Uważa on, iż fikcja literacka może stać się czynnikiem inspirującym do próby całościo- wego spojrzenia i refleksji nad sobą. Dzięki umiejętnie prowadzonej narracji pokazuje, jak z porozrzucanych detali, dziwacznych wyda- rzeń, zmiennych gatunków literackich czy ab- surdalności niektórych epizodów należy wydo- bywać całościowy obraz rzeczywistości. Największą sławę przyniosły Fowlesowi dwie powieści: Mag — rzecz z pogranicza fantastyki i psychologii, nasycona symboliką, pełna aluzji literackich, oraz Kochanka Fran- cuza — stylizacja romansu wiktoriańskiego. Krytyka najwyżej oceniła Hebanową wieżę — wariację na temat twórczości. John Fowles
HEBANOWA WIEŻA ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tłumaczył Tomasz Bieroń Tytuł oryginału THE EBONY TOWER Copyright © by John Fowles, 1974 Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 1996, 2002 Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Redaktor serii ^Tadeusz Zysk ISBN 83-7150-094-7 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, ul. Zgoda 54, 60-122 Poznań
tel. (0-61) 864 14 03, 864 14 04 e-mail: sklep@zysk.com.pl nasza strona: www.zysk.com.pl Druk i oprawa: ABED1K S.A. Poznań HEBANOWA WIEŻA ...Et parfarez longnes et lees Par lens estranges et sanvages Et passa mainz felons passages Et maint peril et maint destroit Tant qu'il vint an santier tot droit... Chretien de Troyes, Yvain David przybył do Coetminais w środę po południu, dzień po wylądowaniu w Cherbourgu, skąd pojechał samochodem do Avranches, aby spędzić tam noc. Dało mu to wystarczająco dużo czasu, by z oddali podziwiać wyśnione wieżyce klasztoru Mont St Michel, pójść na spacer po St Mało i Dinan, po czym przy wspaniałej wrześniowej pogodzie niespiesznie zmierzać na południe przez nie znaną mu krainę. Natychmiast zapałał sym- patią do zacisznego pejzażu sadów i pól, równiutkich i przystrzyżonych, skupionych w sobie, zdyszanych po orgii płodności. Dwa razy zatrzymał się i zarejestrował szczególnie miłe oku połączenia tonacji i głębi — równo- ległe pasy akwareli ze skreślonym równym pismem komentarzem. Choć poszczególne kolory miały swój początek w jakimś polu uprawnym, oświetlonej słońcem ścianie domu czy odległym wzgórzu — nic nie rysował. Nim odjechał, zapisywał także datę, porę dnia i pogodę.
Czuł się trochę winny, że jest w tak doskonałym nastroju, podróżując samotnie, choć zrobił Beth taką awanturę, że z nim nie jedzie. Piękny dzień, wrażenie, że odkrywa coś nowego, no i oczywiście znajdujący się na wyciągnięcie ręki cel całej wyprawy, stwarzały złudze- nie kawalerskiej wolności. Końcowe kilka mil przez las Paimpont, ostatnią większą połać starodrzewu Bretanii, było prawdziwą rozkoszą: cieniste, zielone boczne drogi z przestrzelonymi słońcem przesiekami, wąskimi droga- mi przez nie kończące się drzewa. Wydarzenia z niedaw- nego, pełnego sukcesów okresu życia starca natychmiast 7 ułożyły się w całość. Żadna lektura i inteligentne rozu- mowanie nie zastąpi bezpośredniego doświadczenia. Już na długo przed przybyciem do Coet David wiedział, że podróż nie pójdzie na marne. Skręcił w jeszcze węższą drogę przez las, nie uczęsz- czaną voie communale. Po około mili dotarł do zapowie- dzianej tablicy. Manoir de Coetminais. Chemin privó. Zmuszony był sam otworzyć i zamknąć białą bramę. Jeszcze pół mili jazdy przez las i drogę zagrodziła mu następna brama, w miejscu, gdzie kończyły się drzewa, a rozpoczynał porośnięty trawą sad. Do górnego pręta kraty przykręcona była kolejna tablica. Uśmiechnął się w duchu, gdyż pod nagłówkiem Chien mechant widniał napis w języku angielskim: Wstęp surowo wzbroniony. Przyjezdni proszeni są o wcześniejszy kontakt telefonicz- ny. Jakby dla potwierdzenia, że to nie przelewki, brama była zamknięta od środka na kłódkę. Chyba zapomniano, że ma dziś przyjechać. Poczuł się zbity z tropu. Byle się nie okazało, że stary drań w ogóle nie pamięta o jego przyjeździe. Z głębokiego cienia patrzył w słoneczną przestrzeń przed sobą. Przecież nie mógł zapomnieć, David jeszcze w zeszłym tygodniu wysłał mu kartkę, w której podziękował za zaproszenie i ucieszył się z góry
na wizytę. Gdzieś blisko pośród drzew z tyłu zabrzmiał dziwny trzynutowy ptasi trel, jak sfałszowana melodia na fujarce. Odwrócił głowę, ale nic nie zobaczył. David nie znał tego gatunku, co w jakiś tajemny sposób przypo- mniało mu, że jest Anglikiem. A zły pies czy dobry, Anglik nie będzie przecież... Wrócił do samochodu, wyłą- czył silnik i zamknął drzwi, po czym przeszedł przez bramę górą. Szedł podjazdem przez sad, którego wiekowe drzewa zawieszone były renetami i cydrówkami. Psa ani śladu, nie słyszał szczekania. Manoir na wyspiarskiej, skąpanej w słońcu polanie pośród morza olbrzymich dębów i bu- ków, niezupełnie odpowiadał jego oczekiwaniom, może dlatego, że słabo znał francuski — a jeśli nie liczyć Paryża, także Francję — i przełożył sobie to słowo na angielski wizją dworku szlacheckiego. Tymczasem posia- dłość bardziej przypominała solidne gospodarstwo rol- 8 ne. Tynkowana fasada w kolorze bladej ochry z sza- chownicą czerwonawych bierwion kontrapunktowanych ciemnobrązowymi okiennicami nie prezentowała się na- zbyt arystokratycznie. W części wschodniej dobudowano pod kątem prostym niewielkie skrzydło, wyraźnie śwież- szej daty. Manoir miał jednak swój urok. Stary i zwarty, pełen wyrazu, z atmosferą ciepła, a zarazem trwałości. Tyle że on oczekiwał czegoś bardziej okazałego. Od strony południowej do budynku przylegał żwiro- wany dziedziniec. Pelargonie u stóp ściany, dwie stare pnące róże, stadko białych gołębi na dachu. Wszystkie okiennice były zamknięte, dom uśpiony. Główne drzwi, zwieńczone wytartą przez czas tarczą herbową z kamie- nia, wychodzące ekscentrycznie na zachód, stały jednak otworem. David ostrożnie przeszedł przez żwirowe po- dwórze. Nie było kołatki ani dzwonka, szczęśliwie nie
było też zapowiadanego psa. Ujrzał sień z kamienną posadzką, dębowy stół obok wiodących na górę starych schodów ze steraną i spaczoną balustradą. Sień biegła na przestrzał do drzwi, także otwartych, w oprawie których widać było ogród. Zawahał się, świadom, że przyjechał wcześniej niż zapowiedział, po czym zastukał pięścią w ciężkie drzwi wejściowe. Kilka sekund później, zdaw- szy sobie sprawę z małej doniosłości swego czynu, przekroczył próg. Na prawo ciągnęła się podłużna, przy- pominająca korytarz izba. Stare ściany działowe widać zburzono, lecz zostało kilka potężnych, czarnych podpór, które odcinały się od białych ścian z bezczelnością szkieletów. Ogólne wrażenie przywodziło na myśl styl Tudorów. Piękne pomieszczenie, zarazem przestronne i skupione w sobie, antyki z rzeźbionego drewna, wazo- ny z kwiatami, kilka foteli i dwie sofy w głębi, stare różowo-czerwone dywany, no i, jakżeby inaczej, sztuka... David wiedział, że prócz własnych prac stary posiada niewielką, lecz cenną kolekcję, toteż zdziwiło go to, że nikt jej nie pilnuje. Ze ścian zgłaszały się znane nazwiska: Ensor, Marąuet, ten pejzaż na końcu to pew- nie „zimny" Derain, a nad kominkiem... Ale wypadało się zaanonsować. Przeszedł po kamien- nej posadzce obok schodów do drzwi po drugiej stronie 9 domu. Wychodziły na szeroki trawnik z gazonami kwia- tów, zaroślami krzewów i kilkoma ozobnymi drzewami. Od północy trawnik zamykał wysoki mur, za którym David ujrzał rząd niższych zabudowań, niewidocznych od frontu. Stodoły i obory — jeśli już trzymać się porównania z gospodarstwem rolnym. Pośrodku traw- nika stała surmia przystrzyżona w kształt wielkiego, zielonego grzyba. W jej cieniu drzemały trzy wiklinowe fotele i stół ogrodowy. Z tyłu, w brodziku upału, dwie nagie dziewczęta leżały na trawie. Dalsza, na pół schowa-
na, leżała na plecach, jakby spała. Bliższa leżała na brzuchu, wsparłszy dłońmi podbródek, i czytała książkę. Na głowie miała słomkowy kapelusz z szerokim rondem, luźno opasany ciemnoczerwoną kokardą. Oba ciała były opalone na ciemny, jednolity brąz, i wyraźnie nieświa-. dome obecności przybysza, który stał w półmroku sieni trzydzieści metrów dalej. Nie pojmował, jak mogły nie usłyszeć wśród leśnej ciszy jego samochodu. No ale rzeczywiście przyjechał wcześniej niż „na podwieczo- rek", jak proponował w liście. A może jednak uszedł jego uwagi dzwonek u drzwi, na którego dźwięk zszedłby na dół służący. Przez kilka krótkich sekund rejestrował w pamięci ciepłe tony dwóch bezczynnych postaci kobie- cych, zieleń surmii i zieleń trawy, jaskrawy karmin kokardy, róż porosłego sędziwym bluszczem muru w ty- le. Potem odwrócił się i przeszedł z powrotem do drzwi wejściowych, bardziej rozbawiony niż zakłopotany. Zno- wu pomyślał o Beth. Jakże by ją zachwyciło to jego natychmiastowe zatopienie się w legendzie: zbereźny stary faun i jego słynne popołudnia. Bez trudu zauważył to, co zaintrygowany przeoczył poprzednim razem. Na kamiennej posadzce za jednym z węgarków stał mosiężny dzwonek. Podniósł go, za- dzwonił — i natychmiast tego pożałował, gdyż ostry brzęk rodem ze szkolnego podwórka rozdarł ciszę domu, słoneczny bezruch. A skutek był żaden; nie usłyszał kroków na górze, nie otworzyły się drzwi na końcu długiej izby, w której się znajdował. Zaczekał na progu. Upłynęło może pół minuty, po czym jedna z dziewczyn, nie wiedział która, pojawiła się w drzwiach do ogrodu 10 i zmierzała ku niemu. Miała teraz na sobie prostą białą galabrję z bawełny. Szczupła, wzrostu trochę poniżej średniego, po dwudziestce. Kasztanowozłote włosy i re- gularne rysy, oczy dość duże, bosa. Bez wątpienia An-
gielka. Zatrzymała się jakieś sześć metrów od niego, przy schodach. — David Williams? Wykonał przepraszający gest dłonią. 1. Spodziewaliście się mnie państwo? 2. Tak. Nie wykazała inicjatywy, by się przywitać. — Przepraszam za wtargnięcie. Brama jest za- mknięta. Potrząsnęła głową. 1. Wystarczy pociągnąć. Za kłódkę. Głupio wyszło. — Nie robiła wcale wrażenia, że jest jej głupio. — Henry śpi. 2. W takim razie proszę go, broń Boże, nie budzić. — Uśmiechnął się. — Przyjechałem trochę za wcześnie. Nie sądziłem, że tak łatwo państwa znaleźć. Przyglądała mu się przez chwilę; chyba oczekiwał cieplejszego powitania. — Jest nie do życia, jeśli się nie zdrzemnie po obiedzie. Wykrzywił twarz w uśmiechu. — Wziąłem za dobrą monetę to, co napisał w liście, że mogę się tu zatrzymać, ale jeśli... Wyjrzała na dwór przez drzwi, po czym znów skiero- wała wzrok na jego twarz, z wyrazem obojętnego zapyta- nia. — A żona? Wyjaśnił, że Sandy tuż przed wyjazdem dostała ospy. — W piątek leci do Paryża. O ile córka nie będzie bardzo chora. Odbiorę ją z lotniska. Znów zmierzyła go swymi trzeźwymi oczyma. 1. Czyli pokazać panu pokój?
2. O ile... 3. Nie ma sprawy. Od niechcenia pokazała mu dłonią, by szedł za nią i odwróciła się ku schodom. Bezpośrednia, blada i nie- zwykle skromna, zważywszy wcześniejsze okoliczności. — Piękna izba — powiedział. 11 Dotknęła poczerniałej od upływu lat balustrady. — Piętnastowieczna. Podobno. — Nie patrzyła ani na niego, ani na izbę. Nie pytała też o nic, jakby przyszedł zza miedzy. Na górze schodów skręciła w korytarz na prawo. Środkiem biegła plecionka z sitowia. Otworzyła drugie z kolei drzwi i stanęła w progu ze świecą w dłoni, przyglądając mu się wyczekująco jak właścicielka ho- telu, w którym spędził poprzednią noc. Spodziewał się niemal, że zaraz usłyszy cenę. 1. Łazienka jest obok. 2. Cudownie. Pójdę tylko po samochód. 3. Jak pan chce. Zamknęła drzwi. Była w niej jakaś nadnaturalna powaga, niemal wiktoriańska, pomimo galabii. Gdy szli korytarzem ku schodom, spytał z przymilnym uśmie- chem: 1. A pani jest... 2. Henry mówi na mnie Myszą. Nareszcie odrobina zgryźliwości w jej twarzy. A może wyzwanie, nie był pewien. 1. Od dawna go pani zna?
2. Od wiosny. Spróbował zaskarbić sobie trochę współczucia. — Wiem, że on nie przepada za takimi imprezami. Leciutko wzruszyła ramionami. — Wystarczy nie dać się wziąć w obroty. On tylko tak pyskuje. Usiłowała mu coś przekazać, w bardzo prosty sposób. Może to, że jeśli przypadkiem widział ją w ogrodzie, powinien wiedzieć, że jej stosunki z gośćmi Henry'ego są jednak bardziej formalne. Choć wzięła na siebie rolę gospodyni, zachowywała się, jakby nie miała z tym domem wiele wspólnego. Gdy zeszli ze schodów, skręciła w stronę ogrodu. — Czekamy na pana. Za pół godziny? Budzę go o czwartej. Znów uśmiechnął się szeroko; ten ton pielęgniarki, nie dbający o to, co świat sobie pomyśli o człowieku, którego nazywała „Henrym" bądź „nim". 12 1. Świetnie. 2. Niech pan się czuje comme chez vous. Dobra? Zawahała się, jakby wiedziała, że jest zbyt chłodna i nieprzenikniona. Pojawił się nawet ledwo zasygnalizo- wany uśmiech powitalny. Po czym odwróciła się i bez- głośnie poszła do ogrodu. Gdy była w drzwiach, przez galabrję na moment przedarło się słońce: ulotny nagi cień. Przypomniał sobie, że nie spytał o psa, lecz przyjął, że ona o tym pomyślała. Usiłował sobie również przypo-
mnieć, czy został kiedyś chłodniej przyjęty w obcym domu. Bo przecież nie narzucał się, nie mógł nawet przewidzieć obecności kobiet. Sądził, że starzec ma takie rzeczy już dawno za sobą. Wrócił przez sad do bramy. Nie zwiodła go przynajmniej w tym względzie: wystarczyło lekko pociągnąć i pałąk wyszedł z korpusu kłódki. Podjechał pod dom i zapar- kował samochód w cieniu kasztanowca, wyjął torbę pod- różną, walizkę i dżinsowy garnitur na wieszaku. Idąc na górę, zerknął w stronę ogrodu, lecz obie kobiety naj- wyraźniej zniknęły. W korytarzu na piętrze zatrzymał się, by rzucić okiem na dwa obrazy, które za pierwszym razem zauważył, lecz nie rozpoznał. No jasne, Maximi- lien Luce. Starzec miał szczęście, że je kupił, zanim na rynek sztuki wkroczyła chciwość; mądra inwestycja. Zapomniał o oziębłym powitaniu, jakie mu zgotowano. Pokój był prosto umeblowany. Dwuosobowe łóżko w dość nieudolnej chłopskiej imitacji stylu empirowego, nadjedzona przez korniki orzechowa szafa, krzesło, stary szezlong z wytartą, zieloną tapicerką, lustro w złoconej ramie. Nieco zatęchły pokój, urządzony meblami z lokal- nych wyprzedaży, wyglądał na rzadko używany. Od reszty odstawał podpisany Laurencin nad łóżkiem. Da- vid chciał zdjąć obraz z haka, by mu się przyjrzeć w lepszym świetle, lecz rama była przytwierdzona do ściany. Uśmiechnął się i pokiwał głową; szkoda, że biedna Beth nie mogła przyjechać. Londyńskie wydawnictwo, a ściśle mówiąc — pomy- słodawca całego projektu, ostrzegał Davida, że podczas 13 wyprawy do Coetminais napotka trudniejsze do przeby- cia rafy niż zamknięte na kłódkę bramy. Drażliwość,
nazwiska, których nie wolno wymienić, szorstki język, uszczypliwość. Dano mu jasno do zrozumienia, że akurat ten „wielki człowiek" potrafi być zarazem okropnym starym draniem. Jak się zdaje, potrafi być jednak także czarujący —jeśli kogoś polubi. Pod pewnymi względami naiwny jak dziecko, powiedział wydawca. Pod żadnym pozorem nie wdawać się w spory na temat Anglii i Ang- lików, przyjąć do wiadomości, że za młodu wybrał wygnanie i nie znosi, by mu przypominać, co być może utracił. I jeszcze jedno: na książce rozpaczliwie mu zależy. David ma się nie dać zwieść pozorom, że starzec ma za nic opinię w swej ojczyźnie. Pod wieloma względami podróż nie była, ściśle rzecz biorąc, niezbędna. Napisał już wstęp i dobrze wiedział, co ma zamiar powiedzieć. Istniały już duże teksty z katalo- gów, szczególnie z retrospektywy w Tatę w 1969 roku (spóźnionej gałązki oliwnej brytyjskiego świata sztuki), z dwóch niedawnych wystaw paryskich i z nowojorskiej. Myra Levey napisała krótką monografię w serii Współ- cześni mistrzowie, była też korespondencja z Matthew Smithem i trochę przydatnych wywiadów prasowych. Do wyjaśnienia pozostało kilka szczegółów biograficz- nych, lecz i to można było załatwić listownie. Oczywi- ście mógłby, a raczej miałby ochotę wypytać mistrza o niezliczone kwestie artystyczne, lecz ten nigdy nie był w tej dziedzinie zbyt pomocny. Sądząc z jego wcześniej- szych wystąpień, powiedziałby coś beznadziejnie zawoa- lowanego, naumyślnie zwodniczego lub wręcz obceso- wego. Była to zatem głównie okazja, by poznać człowie- ka, któremu poświęcił dużo czasu i którego twórczość, mimo pewnych zastrzeżeń, szczerze podziwiał... a jak przyjemnie będzie potem mówić, że zna go osobiście. W końcu zalicza się teraz bezsprzecznie do największych, w jednym rzędzie z Baconem i Sutherlandem. Nie od rzeczy byłoby nawet stwierdzić, że jest najciekawszy w tym doborowym gronie, choć on sam pewnie powie- działby, że jest najmniej angielski i tyle.
Urodzony w 1896 roku, student na londyńskiej Slade 14 za wspaniałych czasów Steersa i Tonksa, podczas zacią- gu w 1916 roku charakterystyczny wojujący pacyfista, od 1920 roku w Paryżu (a w sensie duchowym na dobre poza Anglią), po czym przez ponad dziesięć lat w dziwa- cznej — gdyż sama Rosja zwróciła się ku socreali- zmowi — ziemi niczyjej pomiędzy surrealizmem a komu- nizmem, Henry Breasley musiał czekać jeszcze dziesięć lat na uznanie w kraju, które przyszło podczas jego pięcioletniego „wygnania z wygnania" w Walii podczas drugiej wojny światowej, gdy wystawił swe rysunki z hiszpańskiej wojny domowej. Jak większość artystów Breasley znacznie wyprzedził polityków. Dla Brytyj- czyków londyńska wystawa jego prac z lat 1937—1938 była w 1942 roku zrozumiała. Oni już też się przekonali, na czym polega wojna i jakim gorzkim szaleństwem była pobłażliwość w stosunku do międzynarodowego faszyz- mu. Bardziej inteligentni widzowie wiedzieli, że w jego relacji z hiszpańskiej tragedii nie było nic proroczego. Rysunki te zrodziły się prosto z ducha Goi. Ich siła oddziaływania, sprawność formalna i wnikliwość rysun- ku były jednak bezsporne. Zaznaczył więc swą obecność, a prywatnie dał się poznać jako osoba „trudna". Nim w 1946 roku wrócił do Paryża, w kraju silnie zakorzeniła się legenda o czarnej żółci, którą bryzgał na wszystko co angielskie czy konwencjonalnie mieszczańskie — zwła- szcza jeśli miało to coś wspólnego z oficjalnymi po- glądami na sztukę bądź z jej publicznym zarządzaniem. Przez kolejne dziesięć lat „narodowa" świadomość jego istnienia nie uległa większym zmianom, lecz zaczęto kolekcjonować jego obrazy, a w Paryżu i Londynie rosła grupa wpływowych wielbicieli jego twórczości. Jak wszyscy inni malarze europejscy ucierpiał na błyskawi-
cznym przejęciu roli arbitra malarskich wartości przez Nowy Jork. W Anglii nigdy do końca nie wykorzystał siły uderzeniowej rysunków hiszpańskich, ich słynnego „czarnego sarkazmu". W swej twórczości wykazywał jednak coraz większą dojrzałość i opanowanie materii malarskiej. W tym okresie powstała większość aktów i wnętrz. Ujawnił się ukryty przez długie lata pod powierzchnią humanista, lecz publiczność jak zawsze 15 bardziej interesowały smaczki artystowskie—opowieści o pijaństwach i kobietach, zawarte w atakach na jego osobę, jakie w nieregularnym rytmie przypuszczały brukowe i nacjonalistyczne gazety. Jednakże pod koniec lat pięćdziesiątych ten styl bycia trącił już myszką. Pogłoski i fakty dotyczące jego zatwardziałości w wy- stępku, jak na przykład jego pogarda wobec ojczyzny, stały się komiczne... a nawet przyjemnie autentyczne dla pospolitych umysłów, z ich skłonnością do utożsamiania barwnego życiorysu z wartościową twórczością, z ich niezrozumieniem, że pomimo odciętego ucha Van Gogha sztuka może być najwyższym przejawem zdrowia psy- chicznego, a nie banalnym melodramatem. Nie należy ukrywać, że Breasley bez widocznego sprzeciwu przyjął narzuconą mu rolę. Jeśli ludzie mieli ochotę być epato- wani, z reguły epatował. Bliżsi znajomi wiedzieli jednak, że wbrew powtarzającym się z rzadka wybuchom eks- hibicjonizmu bardzo się zmienił. W 1963 roku kupił stary manoir w Coetminais i wy,- rzekł się swego umiłowanego Paryża. Rok później ukaza- ły się jego ilustracje do Rabelais'go, ostatnia praca czysto rysunkowa, niskonakładowe wydanie, które od tego czasu stało się jedną z najcenniejszych tego rodzaju książek naszego stulecia. W tym samym roku namalował pierwszy z obrazów należących do najnowszego okresu
swej twórczości, które miały mu przynieść niepodważal- ną renomę międzynarodową. Choć zawsze odrzucał ideę interpretacji mistycznej — a poza tym pozostało w nim wystarczająco dużo z dawnego lewaka, by z góry za- rzekać się jakiejkolwiek intencji religijnej — wielkie, dosłownie i w przenośni, płótna zdominowane zieleniami i błękitami miały swe korzenie w Henrym Breasleyu, którego istnienia świat wcześniej nie podejrzewał. Tak jakby odkrył, kim naprawdę jest, znacznie później niż większość artystów o jego umiejętnościach warsztato- wych i doświadczeniu. O ile nie został zupełnym odlud- kiem, przestał być etatowym enfant terrible. Sam okreś- lił kiedyś nowe obrazy jako „sny". Rzeczywiście poja- wiał się w nich element jego twórczości z lat dwudzies- tych, a mianowicie skłonność do anachronicznych ze- 16 stawień. Innym razem nazwał je tapiseriami, jakby na potwierdzenie czego atelier w Aubusson wykonywało tkaniny według jego projektów. Sprawiały wrażenie — „nieprawdopodobne połączenie Samuela Palmera z Chagallem", jak napisał pewien krytyk w recenzji z retrospektywy w Tatę — eklektyzmu w pełni zasymilo- wanego w swoisty styl, co było widoczne przez całą jego karierę, lecz dopiero w Coetminais zostało uchwycone i zaakceptowane przez krytykę. Domieszka Nolana, mimo tematyki znacznie mniej określonej, bardziej ta- jemniczej i archetypicznej... Często posługiwano się sło- wem „celtycki", w odniesieniu do powracającego moty- wu lasu, enigmatycznych postaci i zdarzeń. Sam Breasley częściowo to potwierdził, gdy ktoś ośmie- lił się spytać o najważniejsze źródło jego twórczości — i od razu otrzymał częściowo szczerą odpowiedź: Pisanel- lo i Diaz de la Pena. Nie trzeba dodawać, że wzmianka o Diazie i barbizończykach była autoironiczna. Naciska-
ny o Pisanella, Breasley wymienił jednak obraz z Galerii Narodowej w Londynie, Wizję Św. Eustachego, i wyznał, że obraz ten prześladował go przez całe życie. Podobieńs- twa wydawały się stanowczo znikome, lecz wkrótce zwrócono uwagę, że Pisanello i jego czternastowieczni mecenasi mieli fioła na punkcie legend arturiańskich. Tym, co sprowadziło młodego Davida Williamsa (uro- dzonego w 1942 roku, roku pierwszego sukcesu Breas- leya w Anglii) do Coetminais we wrześniu 1973 roku był właśnie ten ostatni aspekt twórczości starego malarza. Przed retrospektywą w Tatę nie odczuwał specjalnego zainteresowania Breasleyem, lecz gdy oglądał obrazy, uderzyły go pewne cechy wspólne ze sztuką, a raczej stylem, który go zawsze interesował jako uczonego — z międzynarodowym gotykiem. Dwa lata później ujął dostrzeżone podobieństwa w eseju. Wysłano gratisowy egzemplarz pisma Breasleyowi, co jednak nie spotkało się z żadną reakcją z jego strony. Prośba wydawców o napisanie biograficznego i krytycznego wstępu do Twórczości Hary’egio Breasleya (z dodatkową informa- cją, że wybór autora spotkał się z aprobatą malarza) była dla niego dużym zaskoczeniem. Nie był to całkiem przypadek nie znanego nikomu młodzieńca, który odwiedza starego mistrza. Oboje ro- dzice Davida byli architektami, nadal czynnymi jako zespół małżeński o pewnej renomie. Ich syn za młodu wykazał się naturalnymi zdolnościami i wnikliwym wy- czuciem koloru, a wychowywał się w środowisku jak najbardziej przychylnym sztuce. Z czasem poszedł na Akademię i zdecydował się ostatecznie na malarstwo. Na trzecim roku był studencką gwiazdą, malując obrazy znajdujące nabywców. Był rzadkim okazem pod jeszcze jednym względem: w przeciwieństwie do większości
studentów umiał wyrażać swe myśli słowami. Wychował się w domu, gdzie sztuka współczesna i jej problemy były stale śledzone i omawiane. Umiał mówić i pisać. Posiadał sporo autentycznej znajomości historii sztuki, nie opar- tej wyłącznie na osobistych upodobaniach, w czym po- mogły mu liczne wyjazdy do Toskanii, gdzie rodzina miała zaadaptowane gospodarstwo. Był świadom, że los mu sprzyja i że może to budzić zawiść jego rówieśników, gorzej obdarowanych przez naturę i społeczeństwo. Za- wsze chciał być lubiany, toteż wyrobił w sobie maniery będące wypadkową szczerości i taktu. I rzeczywiście był całkiem lubianym studentem, a później nauczycie- lem i wykładowcą — nawet ofiary jego krytycznego pióra nie żywiły do niego wyłącznie urazy. Nie niszczył nikogo dla samej przyjemności niszczenia. Bardzo rzad- ko się zdarzało, żeby nie znalazł czegoś godnego po- chwały w jakimś artyście czy wystawie. Z własnego wyboru po ukończeniu studiów pracował przez rok w Instytucie Courtauld. Przez następne dwa lata prowadził ćwiczenia z malarstwa i wykładał wstęp do estetyki. Jego własna twórczość znalazła się pod wpływem op-artu i Bridget Riley, co nadało rozpędu jego karierze. Został bowiem jednym ze znośnych młodych substytutów kupowanych przez tych, których nie stać było na obrazy Riley. Nawiązał wtedy (czyli w 1967 roku) romans ze studentką trzeciego roku, który wkrótce oka- zał się czymś poważniejszym. Pobrali się i kupili, z pomocą rodzicielską, dom w Blackheath. David postanowił spraw- dzić, czy utrzyma się wyłącznie ze sprzedaży swych 18 obrazów, jednakże pojawienie się Aleksandry, pierwszej z jego dwóch córeczek, jak również wiele innych spraw — na przykład lekkie zachwianie wiary we własną twór- czość, w której zaczął odchodzić od wpływów Riley —
skłoniło go do poszukiwania dodatkowych źródeł do- chodu. Nie miał ochoty wracać do ćwiczeń, zaczął jednak znowu wykładać. Przypadkowo poznana osoba poprosi- ła go o napisanie recenzji. Rok później stało się to na tyle intratne, że mógł zrezygnować z wykładów. Od tej pory takie właśnie wiódł życie. Jego własna sztuka, wyzwolona spod kurateli op- -artu, na tyle zyskała na renomie, że w katalogach wystaw pojawiało się przy jego nazwisku mnóstwo czerwonych gwiazdek. Choć pozostał artystą w pełni abstrakcyjnym w potocznym znaczeniu tego słowa (we- dług najnowszego żargonu był kolorystą), zdawał sobie sprawę, że skłania się ku naturze i odchodzi od przerafi- nowanej fazy ,,rileyowskiej". Jego obrazy odznaczały się techniczną precyzją, solidną konstrukcją architektonicz- ną odziedziczoną po rodzicach oraz wyrazistą subtel- nością tonalną. Brutalnie mówiąc, dobrze się kompono- wały na ścianach mieszkań, co było jedną z przyczyn (znaną mu i akceptowaną), dla których ludzie je kupowa- li. Druga przyczyna była taka, że stosował mniejsze wymiary niż większość malarzy nieprzedstawiających. Tę cechę prawdopodobnie także nabył od ojca i matki: nie żywił uznania dla zaoceanicznego monumentalizmu, obrazów malowanych bezpośrednio do olbrzymich sal muzeów sztuki współczesnej. Nie był też osobą, która wstydzi się myśleć o swych obrazach pod kątem miesz- kań i domów, dla odbiorcy prywatnego, na wybraną przez niego samego skalę. Choć nie lubił pretensjonalności, nie był jednak wcale pozbawiony ambicji. Nadal zarabiał więcej swym malar- stwem niż pisaniem, co wiele dla niego znaczyło. Wiele dla niego znaczyła także pozycja, jaką zajmował pośród malarzy swego pokolenia. Choć brzydziła go sama myśl o współzawodnictwie, bacznie śledził dokonania rywali i wszelkie publiczne o nich wypowiedzi. Budziło to w nim lekkie wyrzuty, więc w publicznych wypowiedziach,
i i» jakie stanowiły jego własne recenzje, zbyt wyrozumiale oceniał tych, których konkurencji najbardziej się oba- wiał. Jego małżeństwo było bardzo udane, nie licząc jed- nego krótkiego okresu, w którym Beth zbuntowała się przeciw „macierzyństwu ustawicznemu" i wywiesiła proporzec ruchu wyzwolenia kobiet. Teraz jednak miała na koncie ilustracje do dwóch książek dla dzieci, trzecie zamówione, a czwarte w perspektywie. David zawsze podziwiał małżeństwo swych rodziców. Jego własne zaczęło przybierać te same cechy bezproblemowego kumpelstwa i partnerstwa. Gdy zwrócono się do niego w sprawie wstępu do Breasleya, wziął to za kolejną oznakę, że generalnie wszystko idzie ku dobremu. Przyjechał do Coetminais z jedną tylko małą obawą: że Breasley nie zdaje sobie sprawy, iż on jest mala- rzem — a tym bardziej, jakiego rodzaju malarzem — a nie tylko recenzentem sztuki. Według wydawcy sta- rzec nie zadawał w tej kwestii żadnych pytań. Widział artykuł i ocenił, że „dobrze się czyta", lecz znacznie bardziej leżała mu na sercu jakość koloru reprodukcji w przygotowywanej książce. Pogląd Breasleya, że abs- trakcja jest błędną drogą, był powszechnie znany, więc właściwie nie miał powodu zaprzątać sobie głowy twór- czością Davida. Może jednak złagodził swe stanowisko, choć gdy przyjechał w 1969 roku do Londynu, nie szczędził gromów Victorowi Pasmore'owi. Bardziej pra- wdopodobne, że żyjąc z dala od londyńskiej sceny arty- stycznej, był autentycznie nieświadomy, jakiego tuli do swego łona węża. David miał nadzieję, że zdoła omi- nąć ten temat, a jeśli nie, zagra na wyczucie i spró- buje uzmysłowić staremu, że świat odszedł od tak wąs- kiego pojmowania sztuki. Dowodzi tego choćby to,
że on przyjął zlecenie napisania wstępu. Breasley był „twórcą" — a że twórcą czegoś emocjonalnie i sty- listycznie zupełnie odmiennego bądź odległego od jego własnych upodobań i źródeł (De Stijl, Ben Nichol- son i reszta — łącznie z arcyrenegatem Pasmore'em) w sztuce dwudziestowiecznej — to nie miało zna- czenia. 20 David był młodym człowiekiem, nade wszystko tole- rancyjnym, bezstronnym i dociekliwym. Skorzystał z półgodziny, nim Henry zostanie obudzo- ny, aby przyjrzeć się dziełom sztuki na dole. Od czasu do czasu wyglądał przez okno na tyły domu. Na trawie nie było nikogo, w domu panowała taka sama cisza, jak za jego pierwszym przyjściem. W długiej izbie wisiał tylko jeden obraz Breasleya, lecz prócz tego było co podziwiać. Pejzaż rzeczywiście wyszedł spod pędzla Deraina, jak domyślił się David. Trzy piękne rysunki Permeke'a. Ensor i Marąuet. Wczesny Bonnard. Charakterystycznie rozedrgany szkic ołówkiem, nie podpisany, lecz na pew- no Dufy, nie do podrobienia. Potem znakomity Jawlen- sky (jak on się do tego dorwał?), podpisana odbitka przed drukiem Otto Dixa, ładnie skontrastowana z rysunkiem Nevinsona. Dwa Matthew Smithy, Picabia, niewielki obraz kwiatowy, który nie może być niczym innym, jak wczesnym Matisse'em, choć coś w nim nie gra... liczniej- sze były obrazy i rysunki, których David nie umiał przy- pisać żadnemu artyście. Jeżeli pogodzić się z nieobecno- ścią bardziej skrajnych nurtów, miał przed sobą salę sztuki dwudziestowiecznej, dla zdobycia której wiele małych muzeów poderżnęłoby sobie nawzajem gardła. Breasley gromadził zbiory już przed wojną i najwyraź- niej zawsze posiadał jakieś dochody. Jako jedynak na pewno odziedziczył znaczną sumę, gdy w 1925 roku
zmarła jego matka. Ojciec, jeden z tych wiktoriańskich jegomościów, którzy zdawali się zarabiać na dostatnie życie bezczynnością, zginął w pożarze hotelu w 1907 roku. Według Myry Levey, on także bawił się po amator- sku w kolekcjonerstwo sztuki. Breasley przyznał sobie najpocześniejsze — i naj- korzystniejsze — miejsce nad kamiennym kominkiem w środku izby. Zawiesił tam olbrzymie Księżycowe łowy, bodaj najbardziej znany obraz z ouvre powstałego w Coet- minais, obraz, który David miał zamiar szczegółowo omówić i który bardzo chciał kiedyś w samotności przeanalizować — może także po to, by utwierdzić się 21 w przekonaniu, iż nie przecenia przedmiotu swych badań. Poczuł lekką ulgę, że obraz wytrzymał ponowne oględziny — nie widział go na żywo od czasu wystawy w Tatę przed czterema laty — a nawet przewyższał wersje zachowane w pamięci i na reprodukcjach. Podob- nie jak w przypadku wielu innych dzieł Breasleya oczywista była wcześniejsza ikonografia — tym razem Polowanie Uccella i wiele inspirowanych przez nie obrazów. Było to odważne zestawienie, świadome ryzy- ko. Tak jak w rysunkach hiszpańskich Breasley nie krył się z wpływem Goi, a nawet go parodiował, tak tutaj cień Uccella z galerii w Oksfordzie w jakiś sposób pogłębiał i dodawał wyrazu obrazowi, przed którym siedział Da- vid. Cień ten stwarzał podstawowe napięcie w obrazie: za tajemniczością i wieloznacznością (żadnych psów, koni, zwierzyny, tylko mroczne postacie pośród drzew, ale tytuł był potrzebny), za współczesnością wielu elemen- tów powierzchniowych obrazu krył się zarówno hołd, jak i prztyczek w nos bardzo starej tradycji. Nie dało się z całą pewnością orzec, iż jest to arcydzieło, niektóre pociąg- nięcia były zbyt ciężkie, impasto niekiedy zbyt niedbałe,
w całości dało się dostrzec jakąś nadmierną statyczność, brak zróżnicowania tonalnego (ale i to da się złożyć na karb Uccella). Był to jednak obraz znaczący, o dużej prezencji, wytrzymywał porównanie z wszystkim, co powstało w powojennym malarstwie brytyjskim. Chyba najbardziej realną jego tajemnicą, podobnie jak i całej serii, było to, że namalował go człowiek w tak podeszłym wieku. Księżycowe Iowy powstały w 1965 roku, gdy Breasley miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Czyli osiem lat wcześniej... I nagle, jakby w celu rozwiązania zagadki, w drzwiach ogrodu pojawił się malarz we własnej osobie i ruszył ku Davidowi. — Williams, witam, witam. Podszedł z wyciągniętą dłonią, w jasnoniebieskich spodniach i ciemnoniebieskiej koszuli, jak studencik z Oksfordu czy Cambridge, i w czerwonej jedwabnej apaszce. Brodę miał zupełnie białą, choć brwi dopiero zaczynały siwieć. Bulwiasty nos, zwodniczo kapryśne 22 usta i szaroniebieskie oczy w wojłokach skóry tkwiły w nadal czerstwej twarzy. Szedł ku niemu z pośpiechem, jakby zdawał sobie sprawę, że nie dopełnił wymogów gościnności. Był niższy i szczuplejszy niż David sądził na podstawie fotogram. 1. To wielki zaszczyt gościć u pana. 2. Bez takich. Bez takich. — Potrząsnął Davida za łokieć, uśmiechnął się i zmierzył spojrzeniem, a siwy loczek na czole drgał zarówno przenikliwie, jak i od- stręczająco. — Zajęto się panem? 3. Tak. Wspaniale. 4. Niech się pan nie przejmuje Myszą. Jest trochę szurnięta. — Starzec trzymał ręce na biodrach, starając się robić wrażenie człowieka młodego, energicznego,
w wieku Davida. — Myśli, że jest Lizzie Siddal. Co ze mnie robi tego koszmarnego włoskiego pacykarza... cholerna obraza, co? David zaśmiał się. — Rzeczywiście zauważyłem u niej pewną... Breasley wzniósł oczy ku górze. — Mój drogi panie. Nawet pan sobie nie wyobraża. Ale cóż. Dziewuchy w jej wieku. Napije się pan herbaty? Tak? Jesteśmy w ogrodzie. Gdy szli w stronę zachodniego końca izby, David wskazał dłonią do tyłu na Księżycowe Iowy. — Cudownie to znowu zobaczyć. Modlę się tylko, żeby drukarnia sobie z tym poradziła. Breasley wzruszył ramionami, jakby go to nie ob- chodziło, lub jakby był nieczuły na zbyt jednoznaczne komplementy. Potem rzucił ku Davidowi jeszcze jedno badawcze spojrzenie. 1. A pan? Zdolniacha z pana, chodzą słuchy. 2. Przesada. 3. Czytałem artykuł. Ci wszyscy faceci, o których nigdy nie słyszałem. Świetne. 4. Ale od rzeczy? Breasley położył mu dłoń na ramieniu. — Nie jestem uczonym, drogi chłopcze. Zdumiałaby pana moja ciemnota w kwestiach, które pan zna jak cycek swojej matki. Nieważne. Wytrzyma pan jakoś ze mną, dobra? 23 Wyszli do ogrodu. Dziewczyna o przydomku My- szą, nadal bosa i w białej arabskiej szacie, przeszła na ukos przez trawnik z drugiego końca domu, niosąc tacę z przyborami do herbaty. Nie zwróciła na nich
uwagi. — Widzi pan? — mruknął Breasley. — Zdałoby się jej przetrzepać dupę. David zagryzł wargi. Gdy podeszli do stołu, ujrzał drugą dziewczynę stojącą na łasze trawy ukrytej za kępą krzewów. Chyba przez cały czas czytała; gdy podeszła z książką w dłoni, zobaczył w trawie z tyłu słomkowy kapelusz z czerwoną kokardą. O ile Myszą robiła wrażenie dziwaczki, o tyle to stworzenie było niedorzeczne. Jeszcze niższa, bardzo chuda, twarz trochę ściągnięta pod burzą rozwichrzonych włosów zrobio- nych na rudo hną. W ustępstwie na rzecz przystojnosci wciągnęła na siebie podkoszulek, na oko męski lub chłopięcy, pofarbowany na czarno. Sięgał zaledwie jej lędźwi. Powieki miała także poczernione. Wyglądała jak szmaciana lalka, znerwicowany strach na wróble, eks- centryczna ulicznica. — To jest Annę — powiedziała Myszą. — Alias Świruska — powiedział Breasley. Breasley pokazał Davidowi ruchem dłoni, by usiadł obok niego. David zawahał się, gdyż brakowało jednego krzesła, lecz Świruska usiadła po menelsku na trawie koło przyjaciółki. Spod czarnego podkoszulka wychynę- ły, a raczej uderzyły po oczach czerwone majtki. Myszą zaczęła nalewać herbatę. — Pierwszy raz w tych stronach, Williams? Pozwoliło to Davidowi na uprzejme, nieudawane uwagi na temat swego nowo nabytego zamiłowania do Bretanii i jej pejzaży. Starcowi przypadło to chyba do gustu, zaczął opowiadać o domu, jak go znalazł, o jego dziejach, dlaczego wypiął się na Paryż. Wcale nie za- chowywał się jak gbur, sprawiał niemal wrażenie, jakby możliwość rozmowy z innym mężczyzną była dla niego rozkoszą. Siedział odwrócony do dziewczyn plecami, zupełnie je ignorując, a David miał narastające poczucie, że wzbudza w nich niechęć. Nie był pewien, z jakiego 24