andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Gardner Lisa - Pierce Quincy.01 Mąż doskonały

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Gardner Lisa - Pierce Quincy.01 Mąż doskonały.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera G Gardner Lisa
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 264 stron)

LISA GARDNER MĄŻ DOSKONAŁY THE PERFECT HUSBAND Przekład MACIEJKA MAZAN AMBER

PROLOG Zobaczył ją i już wiedział. Patrzył, jak macha w powietrzu czerwono-białymi pomponami. Widział długie złociste pasma włosów, fruwające na tle błękitu letniego nieba. Przypomniał sobie jej lśniący bielą zębów uśmiech, gdy zagrzewała sportowców do walki i tańczyła z innymi dziewczętami na świeżo skoszonej trawie futbolowego boiska. Dotąd był głodny; spojrzał na nią i nasycił się. Kiedyś był jałowy, teraz ujrzał ją i poczuł, że wybucha w nim palący strumień. Wiedział o niej wszystko. Wiedział, że jej rodzice byli szanowanymi obywatelami Williamstown. To wyjątkowa pozycja dla kogoś nie mającego związku z uniwersytetem w tej enklawie uczelni sztuk wyzwolonych. Wiedział, że pochodzą z Niemiec, cztery pokolenia blondynów o jasnej cerze, dobra nordycka rasa. Prowadzili miejscowy sklep i mieszkali tu przez całe życie, nie oddalając się od miejsca urodzenia na więcej niż cztery przecznice. Mieli zwyczaj umierać cicho we śnie, wszyscy z wyjątkiem prapradziadka Theresy, który pożegnał się z życiem w wyniku zaczadzenia w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, kiedy ratował konie z płonącej stajni sąsiada. Wiedział, że codziennie po ćwiczeniach cheerleaderek Theresa pędzi do domu i pomaga rodzicom w sklepie. Sprzątała małe półki pełne butelek importowanej oliwy z oliwek, makaronu ze szpinakiem i gałką muszkatołową oraz domowych cukierków z syropu klonowego, odlanych w kształcie liści dębu. Pod koniec września i na początku października, kiedy w Williamstown pojawiały się tłumy turystów zachwycających się złocistymi wzgórzami i szkarłatnymi liśćmi, Theresa dostępowała zaszczytu krojenia sera z Vermontu i pakowania śmietankowych krówek w papierowe tutki. Potem sezon mijał, a ona wracała do brudnej roboty. Odkurzała półki wyłożone papierem w niebieską kratkę, zamiatała podłogi ze stuletniego drewna i wycierała sosnowe stoły. Robiła to od czasu, gdy skończyła dwanaście lat, a on słyszał, jak jej ojciec w ciągu jednego popołudnia powiedział do niej pięć razy, że nie nadaje się do niczego innego i tak będzie zawsze. Theresa nie protestowała. Poprawiała fartuszek w czerwoną kratkę, pochylała jasną głowę i dalej zamiatała. W liceum była lubiana - miła, ale nie nachalna, atrakcyjna, lecz skromna. I kiedy inne

siedemnastolatki dawały się obmacywać jakiemuś futboliście lub po kryjomu popijały tanie piwo, Theresa nieodmiennie wracała do domu przed dziesiątą w każdy piątek i sobotę. Jest bardzo, bardzo punktualna, zapewniła go jej matka. Odrabia lekcje na czas, chodzi do kościoła, wywiązuje się z obowiązków. Nie włóczy się z jakimiś narkomanami, nie ona. Ich Theresa zawsze robi to, co trzeba. Pani Matthews była pewnie kiedyś równie piękna, jak jej córka, ale dobre lata miała już za sobą. Stała się zdziwaczałą kobieciną o spłowiałych siwych oczach, mysich włosach i nalanym ciele. Czesała się w kok i ściągała go tak mocno, że aż unosiły się jej kąciki oczu. Przynajmniej raz na minutę robiła znak krzyża, chrobocząc przy tym paciorkami różańca. Znał ten typ. Pewnie modliła się, żeby Bóg ustrzegł ją przed wszelkim złem. I była zadowolona, że nikt już od niej nie wymaga seksu. Pan Matthews co piątek opróżniał butelkę whisky. Bił wtedy ją i Theresę; pewnie myślała wówczas, że obie na to zasługują, bo Ewa dała Adamowi jabłko i odtąd kobiety muszą służyć mężczyznom. Pięćdziesięcioletni pan Matthews także spełniał jego oczekiwania. Szpakowate włosy ostrzyżone na jeża. Surowa twarz. Wąskie biodra. Ogromne bary od dźwigania pięćdziesięciokilowych worków z mąką i baryłek syropu klonowego. Chodził po maleńkim sklepiku niczym udzielny książę. Żona i córka uwijały się jak w ukropie, ale on lubił pogawędzić sobie z klientami, oparty o ladę. Przy łóżku trzymał nabity pistolet, a na tylnym siedzeniu furgonetki miał strzelbę. Raz na rok zabijał legalnie jednego jelenia, a drugiego nielegalnie, jak głosiła plotka - tylko po to, żeby udowodnić, że ma dość odwagi. Nikomu nie pozwalał wtrącać się do swego życia, sklepu czy rodziny. Był prawdziwym sukinsynem, głupim jak stołowa noga i niewzruszonym jak skała. Jim spędził w jego sklepie dwa popołudnia, obserwując ojca, matkę i córkę. Wreszcie dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował. Starzy nigdy nie dostaliby się do lepszego towarzystwa, ale nie mieli żadnych genetycznych defektów czy tików. A ich córka - śliczna, cicha, posłuszna dziewczynka - była wcieleniem doskonałości. Otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Nadeszła pora. Niebo nad jego głową miało odcień nieskalanego błękitu. Przed sobą widział wzgórza Berkshire, morze czystej zieleni. Dolina rozpościerała się u ich stóp niczym dywan; ciągnące się w nieskończoność pola z drobnymi plamkami czerwonych stodół i czarno-białych krów. Wciągnął w płuca woń sosnowego igliwia, świeżo skoszonej trawy i odległych obór. Słuchał okrzyków dziewcząt: „Zwy - cięs - two, zwy - cięs - two!”. Patrzył na smukłe nogi Theresy. - Jesteśmy z Greylock, dobrze walczymy, jak nie słyszycie, to powtórzymy! Uśmiechnął się i wstąpił w pełny blask wiosennego słońca. Pochwycił spojrzenie

Theresy; zrobiła szpagat, triumfalnie potrząsnęła pomponami. Odruchowo odpowiedziała uśmiechem. Zdjął ciemne okulary. Nie odwróciła wzroku. Nadal prezentował jej swój czarujący uśmiech, aż wreszcie zarumieniła się uroczo i musiała spojrzeć w inną stronę. Koleżanki zerkały na nią z jawną zawiścią. Parę zrobiło zabawnie naburmuszone miny, a jedna, przedwcześnie dojrzała ruda, wypięła sterczące piersi, usiłując zwrócić na siebie jego uwagę. Ale on nie odwracał oczu od Theresy. To o nią mu chodziło. Odwrócił się lekko; słońce zalśniło w policyjnej odznace na jego muskularnej klatce piersiowej. Spojrzenie Theresy ześliznęło się na nią. Dostrzegł jej nagłe zdenerwowanie, odruchową niepewność. Potem piękne czekoladowe oczy wróciły ku jego twarzy. Wiedział, kiedy mu się oddała. Zauważył ten moment, kiedy nieufność ją opuściła, a na jej miejsce pojawiła się nieśmiała, płochliwa nadzieja. Wypełniła go niewyobrażalna moc. Usłyszał głos ojca, niski i łagodny, taki jaki był na początku, zanim wszystko się popsuło. Ojciec czytał mu przypowieść: pewnego razu żółw i skorpion znalazły się w obliczu wzbierającej powodzi. Przerażony żółw powiedział skorpionowi, że przeniesie go przez kipiel na brzeg, jeśli ten obieca, że nie zrobi mu krzywdy. Skorpion dał słowo i wszedł mu na grzbiet. Ruszyli; krótkie, mocne łapy żółwia zagarniały wodę silnymi ruchami, lecz woda wzbierała, a wzburzone fale uderzały z coraz większą zaciekłością. Żółw zaczął słabnąć. Wkrótce nawet kruchy skorpion wydał mu się bardzo ciężki. Mimo to nie kazał mu zleźć ze swojego grzbietu. Wytężył wszystkie siły i wreszcie na horyzoncie pojawił się stały ląd, a wraz z nim nadzieja. I wtedy skorpion zaatakował. Wbił śmiercionośny jadowity kolec w ciało żółwia. Żółw obejrzał się ze zdumieniem. Jad płynął już w jego żyłach, paraliżował mu kończyny, zmienił je w bezwładne ciężary. Oba stworzenia zaczęły tonąć. W ostatniej chwili, gdy słona woda wypełniała mu już pyszczek, nieszczęsny żółw krzyknął: - Dlaczego to zrobiłeś? Zabiłeś nas obu! A skorpion odparł po prostu: - Bo to leży w mojej naturze. Jim lubił tę opowieść. Był taki sam, jak ten skorpion. Od zawsze widział, że jest lepszy od wszystkich, mądrzejszy, szybszy, bardziej opanowany. Zdobywał wszystko, czego zapragnął. Teraz uśmiechał się do ślicznej siedemnastoletniej Theresy Matthews. Pokazał jej policyjną odznakę, na którą tak ciężko pracował. A jego dłoń pieszczotliwie gładziła

przytroczoną do pasa pałkę. Spójrz na mnie, Thereso. Spójrz na swojego przyszłego męża. Wtedy wszystko było proste. Wtedy...

1 Pięć lat później J. T. Dillon był pijany jak świnia. Na zewnątrz rozpalone do białości słońce trwało wysoko na niebie. Jego żar przeżerał kości na pustyni i kamienie w górach. Kaktusy saguaro pławiły się w falach upału i najwyraźniej go sobie chwaliły, ale szorstka trawa u ich stóp dawno dostała udaru słonecznego. W całym Nogales ludzie ukryli się w zacienionych pokojach, masowali się kostkami lodu i przeklinali Boga, który zrobił im niespodziankę i przeniósł sierpniową apokalipsę na wrzesień. Ale jemu było wszystko jedno. Leżał rozwalony na plecach w chłodnej zielonej oazie swojej posiadłości, w prawej ręce trzymał oprawione w srebrne ramki zdjęcie uśmiechniętej kobiety i ślicznego chłopczyka, w lewej - pustą butelkę po tequili. Wentylator pod sufitem miesił powietrze. Indiańska derka pod plecami Dillona wchłaniała pot. Pokój był zadbany, gustownie umeblowany wiklinowymi sprzętami i udekorowany krzepkimi jukkami. J. T. przestał zauważać takie szczegóły po pierwszym dniu tankowania czystej tequili. Sztuka prawdziwego chlania to umiejętność dostępna nielicznym, o czym wiedzą wszyscy komandosi. W tej dziedzinie J. T. uważał się za urodzonego geniusza. Druga setka przepaliła mu gardło na wylot. Kiedy z butelki zniknęła połowa zawartości, przestał czuć tanią, przaśną gorzałę spływającą mu przełykiem do żołądka, a potem, wcześniej czy później, wyciekającą z niego. Pod koniec pierwszego dnia stracił przytomność. Wiatrak pod sufitem stał się pterodaktylem, wiklinowa sofa zmieniła się w leżącego tygrysa. Najtwardszy na świecie komandos dostał ostrego ataku chichotek. Kiedy zamykał oczy, cały świat wirował mdląco, więc przez pierwszą noc J. T. przytrzymywał sobie powieki palcami i wpatrywał się tępo w sufit. Teraz, pod koniec czwartego dnia picia, opuściły go nie tylko myśli, ale i ciało. Najpierw przestał czuć twarz. Siedział przy basenie, pociągając cuervo gold i nagle zdał sobie

sprawę, że nie ma już nosa. Chciał go namacać palcami - a tu figa. Nosa nie było i cześć. Godzinę później stracił też policzki. Brak szorstkości zarostu, brak smrodu potu. Brak policzków. Wreszcie, całkiem niedawno, zniknęły mu wargi. Chciał je otworzyć i okazało się, że sobie poszły. Brak warg cholernie utrudniał picie, a zostało mu jeszcze dwadzieścia cztery godziny intensywnego zalewania mordy. Powoli przetoczył się na bok i przy okazji przekonał się, że nadal ma ręce i ogryzek umysłu. Zacisnął powieki; przed oczami stanęły mu rozmazane obrazy. Kiedyś był mistrzem pływackim i potrafił strzelać z wiatrówki. Pamiętał zachęcający zapach chloru i ciężar strzelby z ciemnego orzechowego drewna. Kiedyś był komandosem, „nieoszlifowanym brylantem”, zanim zwolnił się na własne życzenie. Później zaczął pracować jako najemnik. Nikomu nie mówił, czym się zajmuje, bo potem musiałby go zabić. Następny obraz pojawił się z ociąganiem, rozmyty na brzegach, jakby sam wiedział, że nawet po czterech dniach chlania czystej tequili nadal może wytoczyć krew. J. T. był w Stanach. Rachel stała obok niego. Był jej mężem. Spojrzał w dół, na chłopczyka trzymającego go za rękę. Swojego syna. Teraz był pijany. Pojawił się służący Freddie, wyjął mu z ręki zdjęcie w srebrnych ramkach i schował w sejfie, gdzie miało pozostać aż do następnego września. - Jak się pan czuje? - Hy. Do pokoju weszła iguana, ciągnąc za sobą z chrobotem metrowy ogon. Ta część Dillona, która była schlana w trupa, wrzasnęła: „Ratunku! Godzilla!”. Druga część, w miarę trzeźwa, kazała mu poruszyć spieczonymi, martwymi ustami. - Poszedł, Glug. Wynocha. Glug ostentacyjnie udał, że go nie słyszy i umościł swoje nabite cielsko w przepuszczonym przez żaluzję promieniu słońca. J. T. lubił gada. - Wody, proszę pana? - spytał Freddie cierpliwie. - Który to? - Trzynasty. - To dawaj margaritę. W oddali rozległ się dzwonek telefonu. J. T. jęknął boleśnie. Dźwięk miał czelność się powtórzyć, więc J. T. powlókł się z wysiłkiem na patio, żeby uciec od niego jak najdalej. Oczywiście słońce rąbnęło go jak młot pneumatyczny. J. T. zachwiał się i zmrużył

oczy; jego organizm zaczął wydzielać przez pory czysty alkohol. Suchy upał. Tak mu powiedzieli, kiedy się przeniósł do Arizony. Tak, jest gorąco, ale to suchy upał. Gówno prawda. Czterdzieści osiem stopni mówi samo za siebie. Nikt normalny nie mieszkałby w takim skwarze. Sporo czasu spędził w dżungli. Udawał, że nie widzi potoków potu i własnego smrodu. Nauczył się go częściowo blokować. Resztę wdychał i tyle. Teraz dżunglę miał w sobie. Czasami, kiedy przypomniały mu się plantacje w Wirginii i ojciec, siedzący u szczytu stołu, odziany w kompletny mundur Zielonych Beretów - spodnie opadające na lśniącą czerń butów, koszulę wyprasowaną na kant, ostentacyjnie wyeksponowane baretki - dżungla wybuchała mu w żyłach. Potem się śmiał. Była to jedyna cenna lekcja, jaką otrzymał od ojca. Kobiety płaczą, mężczyźni się śmieją. Łajzy jęczą, mężczyźni się śmieją. Patałachy narzekają. Mężczyźni się śmieją. Kiedy Marion powiedziała mu przez telefon, że pułkownik umiera na raka prostaty, J. T. zaczął się tak śmiać, że upuścił słuchawkę. Freddie wyłonił się z domu, surowy i poważny, odziany w starannie wyprasowany lniany garnitur. - Telefon, proszę pana. - Ciągle trzynasty? - Tak. - To niech spadają. Freddie nie drgnął. - To Vincent, proszę pana. Dzwonił już cztery razy. Twierdzi, że to coś ważnego. J. T. klapnął ciężko na cembrowinę basenu i zanurzył czubki palców w wodzie. Przez całe życie marzył o takim basenie. Teraz go prawie nienawidził. - Sir? - Dla Vincenta wszystko jest ważne. - Nie chce odłożyć słuchawki. - Freddie postawił telefon na patio i parsknął z urazą. Nie było wątpliwości, co sądzi o Vincencie. J. T. położył się na plecach. Ani Freddie, ani telefon nie znikali. Wreszcie niechętnie sięgnął po słuchawkę. - Jestem na emeryturze, Vincent. - Nie zalewaj - zagrzmiał Vincent. J. T. złapał się za skroń. - Mam dla ciebie smakowity kąsek. Coś z twojej branży.

- Dziś jest trzynasty. - Na połowie globu. - Trzynastego nie odbieram telefonu, a twoich telefonów nie odbieram w ogóle. Jestem na emeryturze. - Dillon, poczekaj, aż usłyszysz o pieniądzach... - Nie potrzebuję pieniędzy. - Każdy potrzebuje. - Ja nie. Niczego nie potrzebuję. Wyłączam się. Cześć. - Hej, hej! Czekaj! Zlituj się, wysłuchaj mnie chociaż przez wzgląd na dawne czasy. Jest taka kobieta, naprawdę niesamowita... - Dobra w łóżku? - Nie o to chodzi. - Pewnie blondynka. Zawsze leciałeś na blondyny. - J. T., bracie, nie bądź takim palantem. Nie dzwoniłbym do ciebie z byle powodu. Wiem, że odszedłeś z fachu. Ale ta kobieta naprawdę potrzebuje pomocy. Bardzo potrzebuje. - Tak? To złap się za książkę telefoniczną, znajdź świętego od spraw beznadziejnych i zadzwoń. Jak ktoś odbierze, daj mi znać. Też potrzebuję. Na razie. - Czekaj! - Mam to gdzieś. Odłożył słuchawkę. Freddie ciągle nad nim stał. Nad jego górną wargą lśniła smużka potu. J. T. pokręcił głową. - Czym się tak przejmujesz? Że się zgodzę? Że zrezygnuję z tego wszystkiego za trzydzieści sekund emocji? Myślałem, że znasz mnie lepiej. - Przyniosę następną margaritę. - Aha. Rozumiemy się bez słów. Oparł czoło o ziemię. Słońce przewiercało mu się przez powieki, aż zobaczył własne zygzaki żył. Freddie pojawił się z kieliszkiem o krawędzi otoczonej paskiem soli. Postawił go koło jego głowy. - Freddie? - Tak, proszę pana? - Jeśli znowu mnie zawołasz do telefonu, wywalę cię na zbity pysk. - Tak, proszę pana. - Nawet jeśli będzie dzwonić pułkownik. Rozumiesz?

- Oczywiście. - Dobrze. Freddie okręcił się na pięcie i zniknął. J. T. nie odprowadził go wzrokiem. Wskoczył w ubraniu do basenu. Powoli opadł na dno. Nie walczył z wodą. Nigdy z nią nie walczył. Marion zawsze była świetna w jeździe konnej, a on w pływaniu. Dotknął stopami dna. Otworzył oczy i przyjrzał się swojemu królestwu, brzegom basenu z chropawego czerwonego kamienia, dnu wyglądającemu jakby było zasłane szafirami. Poczuł łaskotanie w gardle, instynktowną potrzebę zaczerpnięcia oddechu. Z tym także nie walczył. Zaakceptował to. Potrzebę, panikę, strach. Pod wodą potrafił pogodzić się ze wszystkim. Pod wodą świat wreszcie nabierał sensu. Powoli odliczał sekundy. Łaskotanie zmieniło się w dławienie. Nie walcz, nie walcz. Powoli. Minęła druga minuta. Niegdyś potrafił wytrzymać cztery, ale dziś to się nie mogło wydarzyć. Dwie minuty czterdzieści pięć sekund. Wystarczy. Wyprysnął do góry. Przebił lustro wody, głośno łapiąc powietrze. Dżinsy i podkoszulek przywarły mu do ciała, w skroniach czuł dudnienie bębnów. Wspomnienia ciągle stały mu przed oczami. Rachel i Teddy. Śmieją się. Są szczęśliwi. Krzyczą. Umierają. Co roku miał parę dni wyjętych z życia. Pięć dni wspominania tego, czego nie potrafił zapomnieć. Pięć dni mroku, kłębiącego się nad nim jak czarny dym. Po chwili zaczął płynąć. Powietrze było suche, świerszcze cykały w kaktusach, a niebo nabrało koloru krwi. - Żyje pan? - Hy? - J. T. powoli uniósł głowę. Stracił przytomność, leżąc na patio twarzą do ziemi. Czuł na sobie coś mokrego. Ubranie. - Pan Dillon? Pan J. T. Dillon? Zmrużył oczy. Źrenice odmówiły współpracy. Nie wiadomo dlaczego wszystko było czerwone - czerwone, brudne i brzydkie. Wytężył wzrok. Tuż przed nim pojawiła się rozmyta ludzka postać. Miała czarne włosy, które skojarzyły mu się z fryzurą Elvisa. Głowa sama mu opadła. - Co się z panem dzieje?

- Oto jest pytanie. - Nie zadał sobie trudu, by podnieść głowę. - Nie chcę kosmetyków Avonu. Akwizytorom dziękujemy. Choć jeśli masz tequilę, biorę dwie skrzynki. - Nie jestem z Avonu. - A to szkoda. - Chyba umierał. Od czasu pierwszego dnia w West Point nie czuł się tak okropnie. - Proszę pana... - Wyjdź stąd. - Nie mogę. - Wstań, odwróć się o sto osiemdziesiąt stopni i uważaj, żeby brama ci nie przytrzasnęła tyłka. - Proszę mnie wysłuchać... bardzo proszę. Spojrzenie przekrwionych oczu wreszcie na nią trafiło. Przysiadła na brzeżku leżaka, przycupnęła jak chudy gołąb na tle rozłożystej korony drzewa. Młoda. Okropna fryzura. Jeszcze gorsza farba. Usiłowała udawać spokój, ale kolana jej się trzęsły. Jęknął. - Kobieto, źle wyglądasz. - Ja... chciałam... - Wstała sztywno i wyprostowała się. Miała zdecydowaną minę, ale reszta od razu psuła wrażenie. Oślepiająco biały kostium był pomięty i niedopasowany. Ostatnio bardzo schudła, a cienie pod oczami były zbyt ciemne, by je przypisać słodkim igraszkom. - Proszę pana... - Freddie! - ryknął. - Freddie! Zacisnęła usta. - Wyszedł - powiedziała po chwili milczenia. Zaczęła metodycznie obgryzać paznokieć prawego kciuka. - Wyszedł? - J. T. znowu jęknął. Potrząsnął mokrymi włosami. Krople rozprysnęły się na wszystkie strony; parę wylądowało na jedwabnym kostiumie kobiety, ale nawet nie drgnęła. Przeczesał fryzurę palcami, odgarnął z twarzy długie pasma włosów i jeszcze raz spojrzał na nieproszonego gościa. Znajdowała się w pewnym oddaleniu, na tyle blisko, by nie zdradzać strachu, lecz zachowując przyzwoity dystans. Stała w wyważonej pozycji, gotowa do natychmiastowego działania: nogi szeroko rozstawione, jedna stopa cofnięta, pierś do przodu, ręce swobodne. Miał wrażenie, że to powinno mu się z czymś kojarzyć. Jakby miał déjà vu. Wrażenie pojawiło się i szybko minęło, a jemu się nie chciało dociekać, co by mogło oznaczać. - Pański przyjaciel wyszedł - powiedziała. - Widziałam, jak wsiadł do sedana i

odjechał. - Ha. - Usiadł powoli. Świat zawirował, powoli stanął. J. T. uznał, że jest zbyt przytomny jak na takie picie; do tego czasu w jego żyłach powinna płynąć prawie wyłącznie czysta tequila. Jak długo leżał nieprzytomny? Ile alkoholu wypocił przez skórę? Za szybko trzeźwiał. Zdarł z siebie podkoszulek i rzucił go na ziemię. Sięgnął do dżinsów. - Chciałam pana wynająć. - W głosie kobiety pojawiło się lekkie drżenie. Odkleił mokry dżins od nóg i upuścił spodnie. - Tak lepiej. - Chy... chyba to niestosowne. Odwrócił się do niej z grymasem. Goły jak święty turecki spojrzał jej prosto w oczy. Dlaczego dotąd się nie ulotniła? - Kobieto, czy ta willa wygląda jak klasztor? To prywatne mieszkanie, a ja tu jestem głównym lokatorem. Zabieraj się stąd albo powiedz coś do rzeczy. Posłał jej sardoniczny uśmiech i poczłapał do stołu. Freddie zostawił na nim margaritę; całkiem się rozpuściła, ale kto by się przejmował. Wypił połowę jednym łykiem. - Przysłał mnie Vincent - szepnęła kobieta za jego plecami. - A to sukinkot - mruknął J. T. bez szczególnej urazy. - Muszę go skreślić z gwiazdkowej listy. - Osuszył kieliszek do końca. - Liczę do pięciu. Lepiej, żeby cię tu nie było, jak skończę. - Może mnie pan wysłucha? - Raz. - Zapłacę! - Dwa. - Vincent nie powiedział, że jest pan takim zapijaczonym kretynem! - Trzy. - Potrzebuję zawodowca! Odwrócił się, splótł ręce na nagiej piersi. - Cztery. Poczerwieniała. Zdenerwowanie ożywiło ją wreszcie; uniosła głowę, w oku jej błysnęło. Przez chwilę wydawała się nawet ładna. - Nie wyjdę! - krzyknęła. - Do cholery, nie mam dokąd! Niech się pan przestanie nad sobą użalać i wysłucha... - Pięć.

- Nie wyjdę. Nie mogę. - Jak wolisz. - Wzruszył ramionami. Odstawił pusty kieliszek na stolik. Potem, nagi jak go Pan Bóg stworzył, dziewięćdziesiąt kilo mięśni i ścięgien, ruszył w jej stronę. 2 Pot zalśnił nad jej górną wargą. Oczy błysnęły niebezpiecznie. Rozejrzała się niespokojnie. Wsadziła rękę do torebki. Skoczył ku niej, zbił ją z nóg własnym ciężarem. Runęli na ziemię z głuchym stęknięciem; zawartość torebki rozsypała się, srebrny pistolet śmignął przez patio. Wierzgnęła jak oszalały ze strachu koń i spróbowała przejechać mu po oczach poobgryzanymi paznokciami. Mocno trzepnął ją po nadgarstku. Całym ciałem przygniótł do ziemi; usiłował ją unieruchomić, a jednocześnie chronić bardziej wrażliwe części swojej anatomii przed jej młócącymi stopami. Złapała go za włosy i szarpnęła. - Aaa! - Wyrwał się, złapał ją za przegub i przygwoździł do ziemi. Skrzywiła się, ale oczy nadal jej płonęły. Był od niej większy, silniejszy i twardszy. Oboje wiedzieli, że walka jest przesądzona. Kobieta zrobiła jeszcze jeden daremny wysiłek. - Próbuj, próbuj - wycedził. - Myślisz, że nagle zmienię zdanie i cię wypuszczę? Spójrz na mnie, kochana. Vincent wcale ci nie zrobił przysługi. Wyglądam jak sam diabeł i jestem diabłem. - Mam pieniądze - wykrztusiła. - Kogo to obchodzi? - Sto tysięcy dolarów. - Ach, słonko, to dla mnie za mało. - Zabawne, nie wygląda pan na kosztownego. Uniósł brew; nie spodziewał się takiego przytyku. Już się nie szarpała, więc nie była zupełną idiotką. Tym razem przyjrzał się jej uważnie. Z bliska wyraźnie widział, że miała za sobą przejścia. Skóra na jej karku była jaśniejsza niż z przodu szyi. Matowe czarne włosy miały jasne odrosty. Paznokcie wyglądały, jakby weszły w bliski kontakt z tarką. Ogólnie

robiła wrażenie zabiedzonej anemiczki. Ktoś taki mógłby równie dobrze nosić na plecach tarczę strzelniczą. - Nie masz większych problemów, musisz się wdawać w bójki ze mną? - Pewnie mam - powiedziała urywanym głosem. - Ale jakoś musiałam zacząć. Wierzgnęła. W porę się odsunął i zablokował cios. Już się miał uśmiechnąć, gdy zatopiła zęby w jego przedramieniu. Pobladł. Ścięgna szyi napięły mu się pod skórą. Ból przeszył go jak rozpalony drut; jej drobne białe ząbki trafiły w nerw. Zakipiała w nim prymitywna wściekłość. Żądza odwetu. Pomszczenia bólu. W żyłach zadudniło mu tętno dżungli i nagle usłyszał stuk butów ojca na drewnianym parkiecie. Zacisnął palce na jej lewym przegubie. Pisnęła cicho. Wyszarpnął ramię. Na ciemnych włoskach pojawiły się kropelki krwi, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Jednym ruchem zerwał się na równe nogi, z zaciśniętymi pięściami, pociemniałymi oczami, niemal nieprzytomny. Spokojnie, spokojnie. Gardził mężczyznami, którzy wyżywali się na kobietach. Spokojnie. Srebrny półautomatyczny walther 22 leżał o krok od niego. Wrzucił go kopniakiem do basenu. To mu nie wystarczyło. Kiedy się dobrze wkurzył, nic mu nie wystarczało. - Co ty wyprawiasz? - ryknął. Kobieta nadal leżała; zadarta spódnica ukazywała smukłe nogi, którym przydałoby się trochę więcej mięśni. Tuliła rękę do piersi. Na pewno ją bolała. Znowu zaklął. Zastanowił się, czy nie wskoczyć do basenu. I musiał się znowu napić. - Nie wolno drażnić komandosa - warknął. - Trzeba być idiotą, żeby drażnić profesjonalistę. - Chciał mnie pan zaatakować - szepnęła w końcu. Mocniej przytuliła do siebie rękę; na białej skórze widniał czerwony ślad jego palców. Wstyd. - Chciałem cię stąd wynieść! Nie odpowiedziała. Pogroził jej palcem. - To mój dom! Nie wolno wchodzić do cudzego domu bez zaproszenia, bez uprzedzenia, bez... bez... - Ochroniarza? - Właśnie! Nie odpowiedziała. Z trudem wstała, chwiejąc się lekko. Wyglądało, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Wygładziła spódnicę i zapięła żakiet, jakby w ten sposób wznosiła

zapory między sobą a resztą świata. - Wiem, że pan mnie nie zapraszał. Vincent dzwonił i ciągle nie mógł pana zastać. Spieszyło mi się, więc zdobyłam adres i... i przyjechałam. Niech mnie pan uczy! - dodała gwałtownie. - Tylko tyle, więcej nie chcę. Przez miesiąc. Dam panu sto tysięcy dolarów, a pan mnie nauczy wszystkiego. - Że co? - Miesiąc, tylko tyle. Nie będzie pan musiał opuszczać willi, nie będzie pan musiał robić niczego, tylko mówić mi, co mam robić. Jestem silniejsza, niż wyglądam. Szybko się uczę. I nie narzekam. - Jak się nazywasz? Zawahała się. - Te... eee... Angela. - Teeangela? Aha. A tak dla ciekawości, dlaczego taka miła pani chce się u mnie uczyć? - Bo... ktoś mi grozi. - Jakżeby inaczej. Kto? - Co: kto? - Kto ci grozi? Zamilkła. Pokręcił głową. - Tobie nie jest potrzebny najemnik, tylko psychiatra. - Pewien mężczyzna - szepnęła. - Bez żartów. - Mój... - zastanowiła się, niepewna ile może mu wyjawić. - Mój mąż. Były. Wie pan, jak to jest. Mówiła zbyt szybko. Zerknęła na niego, jakby sprawdzała, czy to kupił. Znowu pokręcił głową, tym razem z niesmakiem. - Przejechałaś taki szmat drogi tylko dlatego, że stary ci bruździ? Kobieto, po co mi zawracasz głowę? Zdobądź nakaz i połowa policji będzie cię bronić. Zejdź mi z oczu. Uśmiechnęła się słabo. - Czy kawałek papieru wystraszy potwora? - Do tego nie trzeba profesjonalisty. Gdzieś ty spotkała tego Vince'a, na herbatce dla pań? - Poznał nas wspólny przyjaciel, który wie, że potrzebuję ratunku. - Ratunku? Oglądasz za dużo kryminałów. Idź na policję. Narysuję ci mapę.

- Policja go zgubiła - powiedziała cicho. - Teraz zwracam się do pana. Pokręcił głową. Spojrzał na nią spode łba. Ciągle przy nim stała, w jakiś sposób pełna godności w tym brzydkim białym kostiumie. Nie wiadomo czemu wyglądała dostojnie, kiedy tak tuliła posiniaczoną rękę do brzucha. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Noc ucichła; słychać było tylko chlupot wody i cykanie świerszczy. Drzewo za jej plecami szemrało cicho, a białe kamienie lśniły w świetle padającym z ganku. Noc była ciepła i fioletowa, zwodnicza w swym spokoju. - Naprawdę uratowałeś te sieroty w Gwatemali? - szepnęła kobieta. - Co? - Serce zabiło mu szybciej. - Vincent mi powiedział. Zrobiłeś to? Naprawdę? - Nie, nie. Nie możesz mi tego zarzucić. - Ale ton jego głosu zabrzmiał zbyt ostro i oboje to usłyszeli. - Tylko miesiąc - powtórzyła. - Jeden miesiąc intensywnego treningu. Samoobrony, strzelania, uników, tropienia... - Kontroli urodzeń i szybkiego czytania. Zasadzek i kontrzasadzek. Ataków i kontrataków. Ewakuacji, infiltracji, penetracji i wszystkich tych bzdetów. - Tak. - Nie! Nic z tego. Wydaje ci się, że to się robi z dnia na dzień? Myślisz, że Rambo rodzi się pod każdym krzakiem? Trzeba lat, żeby osiągnąć taką kondycję. Trzeba dziesiątek lat, żeby przestać się przejmować, namierzyć człowieka i pociągnąć za spust, jakby był arbuzem, do którego strzela się na ćwiczeniach. Pobladła. Jakby coś ją zabolało. - I robi się z ciebie maszyna do zabijania. Wynoś się i nie wracaj. - Dam ci... siebie. - Co? - Dam ci na miesiąc moje ciało. - Chiquita, prędzej bym już poleciał na pieniądze. Uśmiechnęła się przepraszająco, z rezygnacją. Zanim zdążył zareagować, osunęła się na kolana. - Błagam cię - powiedziała, unosząc ku niemu ręce. - Na miłość boską! - Podszedł i chwycił ją za ramiona. Potrząsnął mocno, jakby chciał ją obudzić. - Proszę - szepnęła. - Proszę. Otworzył usta. Chciał wrzasnąć. Albo warknąć. Niech to szlag, zadowoliłby się nawet

zgrzytnięciem zębów, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Tyle lat paskudnego życia i ciągle dawał się nabrać na jedno proste „proszę”. - Żeby to szlag, jest trzynasty września, a ja wytrzeźwiałem. Niech mi ktoś da drinka! Ruszyła posłusznie, by spełnić jego polecenie, ale zachwiała się, prawie tracąc równowagę. Kolana się pod nią ugięły. - Dość tego. Do łóżka - zarządził, wściekły jak wszyscy diabli. - Wybierz sobie pokój, byle jaki. Połóż się. Ja mam tu jeszcze parę godzin picia i nie chcę cię widzieć aż do czternastego, chyba że mi przyniesiesz butelkę, w pępku będziesz miała limonę i sól na piersiach. - Wskazał rozsuwane szklane drzwi. - Precz stąd! Zrobiła krok i znów niebezpiecznie się zachwiała. Nie miał wyboru. Wymamrotał pod nosem przekleństwo i chwycił ją w ramiona. Zesztywniała, zacisnęła pięści, jakby chciała z nim walczyć, ale ciało zdradziło ją szybciej niż wola. Zwisła mu w ramionach jak mokra chusteczka. Czuł wyraźnie jej żebra, kruche jak u ptaka. Czuł czysty zapach wyczerpania, strachu i czegoś innego, tajemniczego. Wreszcie sobie przypomniał - zasypka dla dzieci. Miała na sobie woń zasypki dla niemowląt. Omal jej nie upuścił. Nie chciał tego rozumieć. Nie zgadzał się na to. Najbliższa sypialnia była schludna i czysta - dzięki Freddiemu. J. T. rzucił kobietę na podwójne łóżko. - Masz coś ze sobą? - Walizkę. - Gdzie? - W salonie. - Freddie ją przyniesie. Samochód przed domem? - Przyjechałam taksówką. - Pod fałszywym nazwiskiem? - Tak. I zapłaciłam gotówką. Mruknął coś pod nosem. - Nieźle. - Uczę się - powiedziała poważnie. - Naprawdę. - Więc naucz się spać. To też ważne. Skinęła głową, ale nie zamknęła oczu. - Jesteś alkoholikiem? - Czasami.

- I kim jeszcze? - Baptystą. Śpij. - Wiem, dlaczego uratowałeś te dzieci. - Taa, jasne. Dobranoc. - Ponieważ tęsknisz za swoją rodziną. Zatrzymał się na środku pokoju. Przeszedł go dreszcz. Rachel, Teddy i jasne dni domowego szczęścia. Oczywiście nie miała racji. Rodzinę miał już po tamtych sierotach. A jednak trafiła całkiem blisko. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz. - A muszę. - Westchnęła. Powieki jej opadły. - Moja córka i ja potrzebujemy twojej pomocy. Jesteś naszą ostatnią nadzieją. - Cholera - powiedział i ruszył pospiesznie w stronę margarity. Północ. W centrum Nogales niektóre bary dopiero otwierano. Nie zdziwiłby się specjalnie, gdyby J. T. pojawił się o tej godzinie w knajpie, ubrany w dżinsy i wzorzystą koszulę, z wypchanym portfelem i rozpaczliwym pragnieniem. O trzeciej lub czwartej oddalał się chwiejnie do domu z paroma kartonami piwa pod jedną pachą i kobietą pod drugą. I tak noc w noc. Coś go zdziwiło. Dotąd jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta śpiąca w pokoju gościnnym miała ze sobą walizkę. I żeby nie znalazła się w łóżku J. T. Gospodarz leżał w salonie twarzą do ziemi, a towarzystwa dotrzymywała mu iguana. W domu panowała cisza, niemal cmentarna. A jednak wiedział, że wszystko się zmieniło. Po trzech latach schemat został zakłócony. W tej kwestii instrukcja postępowania była bardzo precyzyjna. Przeszedł cicho przez mroczny korytarz. Salon pławił się w srebrnym blasku księżyca. W jednym kącie żółte światło kwarcówki wyłowiło z ciemności iguanę i bose stopy J. T. Żadne się nie poruszyło. Zawrócił i zakradł się do gabinetu. Podniósł słuchawkę - dzięki wieloletniej praktyce ruch był absolutnie bezgłośny. Wykręcił numer z pamięci, osłonił usta, by stłumić głos. - Jest tu kobieta - powiedział w chwili, gdy po drugiej stronie podniesiono słuchawkę. - Kobieta? - Od Vincenta. - Cholera. - Długa pauza. - Jak się nazywa? - Angela. Tylko tyle. Imię fałszywe.

- Oczywiście. Charakterystyka? - Dwadzieścia parę lat, metr pięćdziesiąt cztery wzrostu, pięćdziesiąt kilo, brązowe oczy, jasna cera, farbowana blondynka. - Uzbrojona? - Półautomatyczny walther 22. - He. Dziecinada. Dokumenty? - Nic. - Coś musiała mieć. - Nic nie ma. Sprawdziłem walizkę - podszewkę, opakowanie lakieru do włosów, szczotkę, podeszwy butów, wszystko. Masa pieniędzy, żadnych dokumentów. Mówi z akcentem. Nie potrafię go rozpoznać. Może z Północy. Boston...? - Z branży? - Nie sądzę. Chyba nie wie za wiele. - J. T. obraca się w takim towarzystwie, że to pewnie psychopatka, która zamordowała siekierą męża i dziatki. - Co mam robić? Westchnięcie. - Wrócił do zawodu? - Przecież do niego przyjechała, prawda? - Niech go diabli. Nie szkodzi, zajmę się tym. Trzymaj się. - Tak. - Dobrze, że zadzwoniłeś. - Dziękuję. Jak... jak on się czuje? Milczenie. Długie. - Umiera. Bardzo cierpi. Chce wiedzieć, dlaczego nie ma tu jego syna. - Pyta o mnie? - Nie, ale nie przejmuj się. O mnie też nie pyta. Obchodzi go tylko J. T. - Oczywiście. - W jego głosie zabrzmiała skrucha. Już dawno przyrzekł lojalność temu twardemu człowiekowi. Nie zdradził go; z czasem po prostu przyzwyczaił się do nowego miejsca. - Dam znać, jeśli coś się zmieni. - Dobrze. - Dobranoc. - Aha. Dobranoc. Ostrożnie odłożył słuchawkę. Nie musiał się wysilać. W gabinecie nagle rozbłysło

światło. Odwrócił się powoli. J. T. opierał się o framugę drzwi. Stał z rękami założonymi ma nagiej piersi. Miał przekrwione oczy, ale patrzył zupełnie przytomnie. - Freddie, coś mi się zdaje, że pora pogadać. 3 Tess Williams obudziła się w sposób, którego się z czasem nauczyła - powoli, stopniowo, by osiągnąć stadium przytomności, nie poddając się po drodze. Najpierw obudziły się jej uszy, szukające odgłosu oddechu drugiej osoby. Potem poczuła mrowienie obudzonej skóry, szukającej palącego dotyku ciała jej męża. Wreszcie, kiedy uszy zaraportowały brak dźwięków, a skóra poinformowała ją, że jest w łóżku sama, otworzyły się jej oczy, automatycznie szukając małego drewnianego krzesła, którym w środku nocy podparła klamkę w drzwiach szafy. Krzesło było nadal na miejscu. Wypuściła wstrzymywany oddech. Usiadła. Pusty pokój był pełen porannego słońca, ściany złociste i wesołe. Gorąco. Podkoszulek lepił się jej do pleców, ale może to przez nocne koszmary, których nigdy się nie pozbyła. Niegdyś lubiła poranki. Teraz z trudem je znosiła, choć nie były tak straszne jak noce, kiedy leżała i zmuszała oczy, by przestały wpatrywać się w ciemność i wreszcie zasnęły. Udało ci się, powiedziała do siebie. Naprawdę ci się udało. Przez ostatnie dwa lata nieustannie uciekała, ciągnąc za sobą czteroletnią córeczkę i usiłując ją przekonać, że wszystko będzie dobrze. Zmieniała nazwiska jak rękawiczki, kolejne adresy migały jak drzewa za oknami samochodu. Późną nocą siadała u łóżeczka Samanthy, gładziła jej złote włosy i wpatrywała się nieruchomo w szafę. Wiedziała, jakie potwory kryją się w szafach. Widziała fotografie policyjne, dowód na to, do czego są zdolne niektóre z nich. Trzy tygodnie temu jej prywatny potwór uciekł z wyjątkowo pilnie strzeżonego więzienia o zaostrzonym rygorze. W ciągu niespełna dwóch minut zatłukł na śmierć dwóch strażników. Natychmiast zadzwoniła do porucznika Lance'a Difforda, a ten zadzwonił do Vince'a. Machina poszła w ruch. Tess ukryła Samanthę w bezpiecznym miejscu i ruszyła przed siebie. Na koniec świata. I jeszcze dalej.

Najpierw wsiadła do pociągu, który zawiózł ją przez falujące trawy Nowej Anglii do nowoczesnego centrum z giętego metalu. Potem złapała samolot, przefrunęła nad wszystkim, o czym chciałaby zapomnieć, i pokonała taki szmat drogi, że jesień się cofnęła i znowu było lato. Lądowanie w Phoenix było jak lądowanie na Księżycu: wszędzie pełno czerwonego pyłu, a w oddali błękitne góry. Nigdy dotąd nie widziała palm; tutaj rosły przy drodze jak zwykłe krzaki. Jeszcze nigdy nie widziała kaktusów; tu pokryły całą ziemię niczym wrogie wojska. Autobus zawiózł ją w głąb obcego terenu. Czerwone wzgórza zniknęły, słońce miotało wściekły żar. Drogowskazy z nazwami miast ustąpiły miejsca znakom z napisami: „Teren stanowego więzienia. Nie zabierać autostopowiczów”. W miarę jak autobus toczył się przed siebie, czerwienie i brązy ustąpiły miejsca spłowiałej zieleni i bursztynowej żółci. Góry nie towarzyszyły im już jak troskliwi dziadkowie. W tym dziwnym, surowym kraju nawet one cierpiały męki, obdzierane żywcem ze skóry przez koparki i buldożery. W takim kraju człowiek naprawdę spodziewa się zobaczyć kowboja. W takim kraju jaszczurki wydają się piękne, a kojoty przyjacielskie i puszyste. W takim kraju cieplarniane róże umierają, a przetrwać mogą tylko kłujące kaktusy. Właśnie o to jej chodziło. Wygrzebała się z łóżka. Poruszała się powoli. Prawą nogę miała sztywną i opuchniętą; w bliźnie o poszarpanych brzegach odzywały się fantomowe bóle. Lewy nadgarstek pulsował, objęty bransoletką fioletowych siniaków. Wiedziała, że to nic poważnego - ojciec nauczył ją wielu pożytecznych rzeczy na temat złamanych kości. Jej życie przybrało taki obrót, że posiniaczona ręka wydawała się najmniejszym problemem. Spojrzała na łóżko. Pościeliła je odruchowo, bez jednej świadomej myśli. Zgrabnie obciągnęła kołdrę i wygładziła ją z wojskową precyzją. Łóżko ma być gładkie jak lodowisko, Thereso. Młodość nie usprawiedliwia nieporządku. Musisz dążyć do doskonałości. Przyłapała się na zakładaniu krawędzi prześcieradła pod lekki koc. Wbiła sobie paznokcie w dłoń. Jednym ruchem zdarła koc z łóżka i rzuciła go na podłogę. - Dzisiaj nie pościelę łóżka - oznajmiła pustemu pokojowi. - Tak postanowiłam. I nie będzie już sprzątać, zmywać ani szorować podłóg. Zbyt dobrze pamiętała zapach amoniaku, którym przecierała okna, klamki, balustrady. Wydawało się jej, że to przyjazny,

miły zapach prawdziwej czystości. To mój dom; jest nie tylko czysty, ale i pachnie czystością. Niegdyś, gdy wpadła na pomysł, by zmyć framugi okien amoniakiem, Jim ją pochwalił. Rozpromieniła się mężatka od roku i już w ósmym miesiącu ciąży, ze wszystkich sił starała się zasłużyć na nieczęste mężowskie pochwały. Później porucznik Difford wyjaśnił jej, że amoniak jako jedna z niewielu substancji chemicznych zmywa odciski palców. Teraz zapach amoniaku doprowadzał ją do mdłości. Znowu spojrzała na łóżko, skłębione prześcieradła, koc na podłodze. Niemal poddała się impulsowi, czysto fizycznej potrzebie pościelenia łóżka, żeby było jak należy, ponieważ zawsze trzeba dążyć do doskonałości. Nad górną wargą wystąpiły jej kropelki potu. Zacisnęła pięści, by ręce nie wyciągnęły się ku kocom. - Nie poddawaj się. On namieszał ci w głowie, ale już po wszystkim. Jesteś panią samej siebie, jesteś twarda. Wygrałaś, do cholery. Wygrałaś. Słowa jej nie uspokoiły. Podeszła do biurka, by wyjąć broń z torebki. W ostatniej chwili przypomniała sobie, że pistolet wypadł na patio. Teraz miał go J. T. Dillon. Zamarła. Musi odzyskać swoją broń. Jadła z nią, spała, wychodziła na miasto. Bez broni nigdzie się nie ruszała. Była bez niej zupełnie bezradna. Bezbronna, krucha, słaba. Boże. Zaczęła tracić dech, żołądek się jej zacisnął, w głowie zawirowało. Atak strachu był blisko; już czuła dygot i wiedziała, że musi znaleźć jakieś solidne oparcie, bo runie w otchłań. Oddychaj, Tess, oddychaj. Przyjazne pustynne powietrze uciekało z jej płuc. Schyliła się i z wysiłkiem zrobiła głęboki wdech, zaciskając powieki. - Czy mogę cię odprowadzić? Zdumiała się. - Mnie? Mocniej ścisnęła podręczniki. Nie mogła uwierzyć, że ten policjant zwraca się właśnie do niej. Nie należała do dziewcząt, z którymi rozmawiają przystojni chłopcy. - Nie - zażartował dobrodusznie. - Mówiłem do trawy. Wyszedł z cienia drzewa, o którego pień się opierał; uśmiechnął się, ukazując urzekające dołeczki w policzkach. Wszystkie dziewczyny z jej klasy mówiły o tych dołeczkach, marzyły o nich.

- Jesteś Theresa Matthews, tak? Skinęła głową w oszołomieniu. Nie mogła się poruszyć. Wiedziała, że musi iść. Już się prawie spóźniła do sklepu, a ojciec nie tolerował opieszałości. Stała jak sparaliżowana, wpatrując się w przystojną twarz młodego policjanta. Wydawał się bardzo silny. Przedstawiciel prawa. Obrońca uciśnionych? Przez głowę przeniknęła jej myśl: a gdybym powiedziała ci wszystko, czy mógłbyś mnie uratować? Czy ktoś zechce mnie uratować? - Więc, Thereso Matthews, nazywam się Beckett, Jim Beckett. - Wiem. - Wbiła spojrzenie w ziemię. - Wszyscy pana znają. - Czy mogę cię odprowadzić do domu? Zechcesz mi na to pozwolić? Nie odpowiadała. Była zbyt przerażona, Ojciec z pewnością ją zabije. Tylko złe, rozpustne dziewczyny kusiły mężczyzn, by odprowadzali je do domu. Ale nie chciała odprawić Jima Becketta. Nie miała pojęcia, co robić. Pochylił się i mrugnął do niej. Miał błękitne oczy, takie czyste, takie spokojne. Takie nieruchome. - No, Thereso. Jestem policjantem. Komu zaufasz, jeśli nie mnie? - Wygrałam - mruknęła, nadal zgięta wpół. - Wygrałam, do cholery! Chciało jej się płakać. Wygrała, lecz było to puste zwycięstwo, zbyt drogo okupione. Zrobił z nią coś, czego nie wolno robić nikomu. Odebrał jej to, czego nie mogła stracić. Nadal towarzyszył jej w każdej chwili dnia. Wkrótce ją znajdzie i zabije. Zapowiedział, że wyrwie jej serce, a Jim zawsze dotrzymywał słowa. Z wysiłkiem uniosła głowę. Zaczerpnęła powietrza. Mocno uderzyła się pięściami po udach. - Walcz, Tess. Tylko tyle ci zostało. Oderwała się od biurka i podeszła do walizki, którą Freddie uprzejmie przyniósł do pokoju. Przede wszystkim zdołała się tu dostać. To już początek. Teraz musiała namówić J. T., żeby zechciał ją uczyć. Mętnie przypomniała sobie, że wspomniała mu o córce. To błąd. Nie mów więcej, niż to absolutnie konieczne, nigdy nie mów prawdy, jeśli wystarczy kłamstwo. Może nie zapamiętał. Nie wyglądał trzeźwo. Vincent powinien ją ostrzec. Nie wiedziała wiele na temat J. T. Vince powiedział, że to człowiek, który może wszystko, jeśli tylko zechce. Problem w tym, żeby zechciał. Urodził się w zamożnej, szanowanej rodzinie w Wirginii, wstąpił do West Point, lecz z niewiadomych powodów

zrezygnował ze szkoły i został komandosem. Potem znowu odszedł i zaczął pracować na własną rękę, nagle wykazując się odwagą na granicy szaleństwa. Jako najemnik podejmował się spraw niemożliwych i żadnych innych. Nie znosił polityki, kochał kobiety. Fanatycznie dbał o dotrzymywanie danego słowa i nie przyjmował żadnych zobowiązań. Przed pięciu laty bez wyjaśnienia odszedł na emeryturę. Wrócił do Wirginii jak syn marnotrawny i niespodziewanie ożenił się, adoptował dziecko i zamieszkał na przedmieściach, jakby przez całe życie był spokojnym obywatelem. Mieszkał tam aż do dnia, gdy szesnastolatek w nowym camaro i z jeszcze nowszym prawem jazdy zabił w czołowym zderzeniu jego żonę i syna. Wtedy zaszył się w Arizonie. Nie spodziewała się, że pije. Nie spodziewała się, że nadal jest taki silny. Wyobrażała sobie, że jest starszy, może nieco sflaczały i z nadwagą; człowiek niegdyś w pełni sił, lecz teraz już bez kondycji. Zobaczyła mężczyznę śmierdzącego tequilą. Miał twarde, muskularne ciało. Ruszał się szybko, obezwładnił ją jakby od niechcenia. Miał czarne włosy i zarost - na twarzy, ramionach, piersi... A Jim nie miał włosów, ani na głowie, ani na reszcie ciała. Był gładki jak marmurowy posąg. Jak pływak, myślała niegdyś. Dopiero później zdała sobie sprawę z własnej naiwności. Jego dotyk był zawsze chłodny i suchy, jakby pot był dla niego zbyt przyziemną słabością. Była zdumiona, gdy po raz pierwszy zobaczyła go siusiającego. Podświadomie uznała go za wolnego od prymitywnych funkcji biologicznych. Jim był idealny. Jak manekin. Gdybyż tylko pomyślała o tym wcześniej. J. T. Dillon jest dla niej najlepszy. Uratował kiedyś sieroty. Był żonaty, miał dziecko. Jeśli coś niszczył, to dla pieniędzy. To musiało wystarczyć. A jeśli jej pomoże i zapłaci za to zbyt wysoką cenę? Znała już odpowiedź. Z czasem się do niej przyzwyczaiła. Kiedyś marzyła o rycerzu na białym koniu. O kimś, kto nigdy jej nie uderzy. Kto ją przytuli i powie, że wreszcie jest bezpieczna. Teraz pamiętała tylko dotyk spustu, który nacisnęła. Odrzut broni, wystrzał i dzwonienie w uszach. Gryzący smród prochu i ochrypły krzyk Jima. Głuchy odgłos padającego ciała. Surowy zapach świeżej krwi, zbierającej się w kałużę na dywanie. Pamiętała to dobrze. I wiedziała, że stać ją na wszystko.

4 J. T. był na nogach o świcie. Wcale nie miał na to ochoty. Bóg widzi, że facet na emeryturze nie powinien się zrywać o wschodzie słońca, ale długoletnia tresura nie dawała się przezwyciężyć. Szósta zero: pobudka. Szósta piętnaście: żołnierz robi lekką gimnastykę. Szósta trzydzieści: komandos przepływa pięćdziesiąt długości basenu i bierze prysznic. Siódma zero: emeryt otwiera butelkę piwa i zastanawia się, po jaką cholerę wstawał o szóstej zero. Był piętnasty września, minęła dziewiąta. Udało mu się przetrwać kolejny rok. Był skacowany, odwodniony i czuł się źle we własnej skórze. Koniec z tequilą. Odtąd będzie pić tylko piwo. Zaczynał trzecią butelkę, kiedy zjawiła się Rosalita na doroczne sprzątanie po szaleństwie. Urodzona jako jedno z jedenaściorga dzieci, wykorzystała swoje umiejętności przetrwania i stała się jedną z najlepszych dziwek w Nogales. J. T. poznał ją i poderwał w pierwszym tygodniu pobytu w mieście. Po latach ich znajomość przeszła na inny poziom, którego żadne z nich nie ośmieliło się nazwać. Jako prostytutka Rosalita nie wiedziała, co to moralność i wstyd, ale jako kobieta interesu miała niewzruszone zasady i była krwiożercza jak tygrys. Należała do szczupłego grona osób, które J. T. darzył szacunkiem - a także do jeszcze węższej grupy ludzi zaufanych. Być może nawet zostali przyjaciółmi. Usiadła mu na kolanach, ubrana w czerwoną przejrzystą spódniczkę i cienki biały top związany pod bujnym biustem. Położył jej rękę na biodrze; nawet tego nie zauważyła. Całą uwagę skoncentrowała na jego twarzy. Położyła mu na piersi stary zielony ręcznik, wymieszała krem do golenia w małej miseczce po prawej stronie i naniosła go obficie na jego twarz. Uważała, że mężczyznę należy golić w staromodny sposób - prawdziwą brzytwą, żeby poczuł tchnienie śmierci. J. T. zbyt dobrze znał jej temperament, żeby sobie na cokolwiek pozwalać. Siedział w absolutnym bezruchu, przyglądał się, jak świat nabiera ciepłego, mglistego wyglądu, który poznał przez ostatnie lata - i nawet wtedy, nawet wtedy wiedział, że weszła do pokoju. Szła boso i bezszelestnie po drewnianej podłodze, ale zdradził ją zapach. J. T. miał sześć lat, gdy ojciec nauczył go suszyć ubranie na powietrzu, myć się bezzapachowym mydłem i płukać usta wodą utlenioną, żeby jeleń nie czuł jego woni. Wtedy traktował takie nauki z całym szacunkiem. Jego smukły, silny, twardy ojciec wydawał mu się