Była zakochana. Desperacko zakochana. A zakochana kobieta popełnia
czasami niewybaczalne błędy – a wszystko to w imię miłości.
Chowając się głębiej w cień lasu, Tony Griffin modliła się w duchu, żeby
nieuchwytny Damien jej nie zauważył. To była miłość od pierwszego wejrzenia, od
chwili, kiedy zobaczyła go nieco ponad tydzień temu.
Podniosła aparat, dostosowała przesłonę do natężenia wrześniowego słońca i
skierowała obiektyw w jego stronę.
– Mam cię, nieczuły draniu – szepnęła, ostrożnie przechodząc na drugą
stronę powalonego sosnowego pnia.
Nie miał pojęcia, że jest śledzony. Wiedziała jednak, że wkrótce wyczuje jej
obecność. Pracowała szybko, żeby zdążyć przed zapowiadaną na wieczór burzą.
– Wybacz mi, Damien – przeprosiła go szeptem, przybliżając nieco obraz.
Widok był wspaniały. Jego bystre oczy, ciemne jak agaty, wpatrywały się w
gąszcz lasu.
– Wysoki, ciemny i niebezpieczny – zamruczała z uśmiechem. – Jesteś
panem swojego świata, prawda?
Jego głowa obróciła się w jej stronę. Kiedy ją spostrzegł, wydał z siebie
długi, niski pomruk.
Opuściła aparat i wstrzymała oddech. Zrozumiała, że to teraz ona stanie się
ofiarą polowania.
Jej serce podskoczyło gwałtownie i zatłukło się w piersi. W uszach zaczęło
szumieć, przestała nawet słyszeć łoskot fal rozbijających się o skalisty brzeg
jeziora jakieś sto metrów od niej.
Niebezpieczny.
Podniosła w górę obiektyw i zrobiła szybką serię zdjęć.
Warknął rozwścieczony. Siła jego głosu wstrząsnęła leśnym poszyciem i
przeszyła powietrze niczym grzmot w czasie wieczornej burzy. Tony stała jak
sparaliżowana, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Zrobił dwa kroki w jej kierunku,
ostrzegając w ten sposób, że posunęła się za daleko. To on tutaj rządził, nie ona.
Zdała sobie sprawę, że może umrzeć. Zanim zauważą jej nieobecność,
upłynie dobre kilka dni. Nagle poczuła się bardzo samotna i bardzo przerażona.
Ogarnięta nagłą falą paniki, pomyślała o wszystkich rzeczach, które chciała jeszcze
zrobić w życiu. O wszystkich rzeczach, za którymi tęskniła. Ale nagle Damien
odwrócił się i zniknął między drzewami.
Odetchnęła głęboko. Mrowienie w palcach przypomniało jej. że wciąż ściska
w ręku aparat. Roześmiała się nerwowo, czując jak powoli przerażenie ustępuje
miejsca uldze.
– On mnie kocha – mruknęła z niepewnym uśmiechem. Odwróciła się i
szybkim krokiem podążyła w stronę swojej chaty. – To musi być miłość –
powtórzyła. Czując krążącą wciąż w żyłach adrenalinę, przyspieszyła i biegła aż do
chwili, w której spostrzegła smużkę dymu unoszącą się nad dachem drewnianego
domku wybudowanego pośrodku niewielkiej polany. – Inaczej byłabym już teraz
martwa i nie zastanawiałabym się, czy zdążę do toalety.
Mimo że tym razem naprawdę niebezpieczeństwo było blisko, roześmiała się
ze szczęścia. Udało jej się wreszcie zrobić zdjęcia Damienowi w lesie. Bez
wątpienia był największym, najstraszniejszym i najpiękniejszym niedźwiedziem
brunatnym w hrabstwie Kooicbiching w Minnesocie. I przez chwilę – tylko przez
chwilę – należał tylko do niej.
– Niewiarygodne – powiedział pod nosem Web Tucker, kiedy śmiejąca się
kobieta wynurzyła się z lasu i przebiegła tuż obok niego.
Domyślił się, że to właśnie była pani Griffin, pustelniczka i zdobywczyni
wielu nagród za fotografowanie dzikiej natury. Nigdy jej nie spotkał, ale znał jej
prace. Znał je każdy, kto chociaż raz miał w ręku „National Geographic” albo inne
czasopismo zamieszczające fotografie natury, I tak jak wszyscy, wiedział, że ma
niezwykły talent.
To właśnie dlatego tu się znalazł. Tony Griffin była najlepsza. A ponieważ
Web potrzebował najlepszych, opuścił niechętnie cywilizację i swoje miękkie
łóżko porannym lotem z lotniska JFK, aby odnaleźć ją w puszczy i zaproponować
umowę z wydawnictwem Tucker-Lanier Publishing. I od tamtej pory rzeczy miały
się coraz gorzej.
Po niekończącym się, trzygodzinnym oczekiwaniu w trakcie
międzylądowania na lotnisku w Minneapolis, wcisnął się do awionetki, którą po
dwóch godzinach lotu dotarł do International Falls w Minnesocie. Ponieważ w
lokalnej wypożyczalni samochodów nie było żadnej limuzyny, był zmuszony
wynająć mały, mocno zużyty samochód.
A potem zaczęło się najlepsze. Powiedziano mu, że aby dojechać do
rezerwatu niedźwiedzi, gdzie wśród lasów ukrywała się Tony Griffin, będzie
potrzebował dwóch godzin. Pod warunkiem, że się nie zgubi. Niestety zgubił się, i
to kilka razy. Cztery godziny i trzydzieści siedem minut później udało mu się
wreszcie dotrzeć do celu. Wcześniej jednak o mało co nie rozwalił samochodu,
wpadając w dziurę wielkości Alaski. Od tamtej pory auto wydawało z siebie
dziwne odgłosy, jakieś stuki i trzaski, które postanowił po prostu ignorować. Zdaje
się zresztą, że nie miał innego wyjścia.
Położył ręce na biodrach i rozejrzał się ponuro dookoła. Potrząsnął głową i
wydał z siebie ciężkie westchnienie. Był teraz tak daleko od swojej codzienności,
że nie sposób było obliczyć tej odległości w kilometrach. Był człowiekiem miasta i
nie mógł już doczekać się chwili, kiedy zakończy te bliskie spotkania z krajem łosi
i komarów.
To była kwestia jego zawodowego być albo nie być. A przynajmniej kwestia
jego zawodowej reputacji. Właśnie dlatego musiał odnaleźć Tony Griffin.
Westchnął głęboko i powiódł za nią wzrokiem, mimo woli zaintrygowany
przez tę kobietę. Dlaczego go nie zauważyła? Przecież stał na brzegu polany.
Musiała być bardzo czymś zaabsorbowana.
Postanowił chwilowo się nie ujawniać. W ciszy obserwował ją, jak biegnie w
stronę starej drewnianej chaty zbudowanej na polanie.
– A gdzie „dzień dobry”? – wymamrotał do siebie, kiedy zniknęła już w
środku.
Przez długą chwilę wpatrywał się w zamknięte drzwi. Czekał. Przybył tutaj z
dyplomatyczną misją. Misją, od której powodzenia zależała jego reputacja.
– Musisz być miły – upomniał sam siebie po cichu i wziął głęboki oddech.
To będzie trudna przeprawa.
Schylił się i podniósł kapelusz w kolorze khaki, który spadł jej z głowy,
kiedy obok mego przebiegała.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Podniósł głowę i
spostrzegł, że powód jego wyprawy do Miejsca-Gdzie-Wcale-Nie-Miał-Ochoty-
Przebywać stoi na progu i patrzy mu prosto w oczy z nachmurzoną miną. Jej oczy
zmieniły barwę z błękitnej na ciemnokobaltową.
– To teren prywatny.
No cóż, najwyraźniej nie dość, że teren był prywatny, było to również
terytorium wroga. Udało mu się jakoś przywołać uśmiech na twarz. Nigdy nie było
mu trudno uśmiechnąć się do kobiety. Ta akurat nie była szczególnie piękna, ale
była dość ładna w naturalny, amerykański sposób.
– Nie było łatwo panią znaleźć.
Założyła ręce na piersiach i spojrzała na niego podejrzliwie.
– Najwyraźniej nie było to jednak takie trudne.
Podszedł do niej i wyciągnął rękę.
– Nazywam się Web Tucker.
Nie ruszyła się ani o krok w jego stronę. Nie podała mu ręki, ale wyrwała mu
z dłoni swój kapelusz.
– Wiem, kim jesteś.
– Świetnie – powiedział. Nie był tym specjalnie zaskoczony.
Przyglądała mu się przez chwilę, po czym wydała z siebie zirytowane
westchnienie.
– Czego chcesz, Tucker?
Znaleźć się jak najdalej stąd.
– Na początek przydałaby mi się filiżanka kawy.
Oparła się biodrem o framugę drzwi i brodą wskazała coś, co ledwo można
by nazwać drogą.
– Driftwood Cafe – zaproponowała bez uśmiechu. – Jakieś trzydzieści
kilometrów w stronę, z której przyjechałeś, po lewej stronie drogi. Nie sposób
przeoczyć. Mają tam też dobrą szarlotkę.
Miała rację. Nie sposób było przeoczyć Driftwood Cafe, zwłaszcza że,
szukając drogi, trzy razy znalazł się na skrzyżowaniu, przy którym był ów lokalik.
Zaśmiał się cicho z siebie, z tej głupiej sytuacji i z jej nieprzyjaznej miny.
– Nie jesteś zbyt gościnna, nieprawdaż?
– Pracuję, panie Tucker. I skończę najwcześniej za jakieś pięć godzin. –
Zeszła po kilku stopniach prowadzących do drzwi chaty i ominęła go.
– Świetnie. – Przywołał na twarz kolejny uśmiech. – Wobec tego poczekam,
aż skończysz i będziemy mogli porozmawiać.
Zatrzymała się, spojrzała na niego i wzruszyła ramionami.
– Jak sobie życzysz.
Web stanął z boku i przyglądał się jej, jak krząta się w obrębie czegoś, co
można by nazwać podwórkiem.
Promienie późno popołudniowego słońca wydobywały złote błyski z jej
włosów, związanych w luźny, niedbale spleciony warkocz. Wymykające się z
niego kosmyki otaczały jej twarz i łaskotały w kark. Małe listki i gałązki wplątały
się w jedwabiste pasma jak w pajęczynę,
Web podszedł do schodków prowadzących na werandę, usiadł na najniższym
stopniu i oparł łokcie na kolanach, zdecydowany czekać do skutku. Tony będzie
musiała w końcu z nim porozmawiać.
Siedząc, rozglądał się po polanie, ale jego wzrok mimowolnie wciąż
powracał do Tony. Po chwili poddał się i zaczął się jej przyglądać, przypisując
swoje zainteresowanie jej osobą nudzie. Tak naprawdę to w ogóle mu się nie
podobała.
Nuda. To słowo było doskonałym podsumowaniem. Był na tym odludziu nie
dłużej niż dwie godziny, a już czuł się śmiertelnie znudzony. Znudzony drzewami,
samotnością, panującą dookoła koszmarną ciszą lasu. Tęsknił już za tętniącym
życiem Nowym Jorkiem, za jego światłami, za szybkością, z jaką toczyło się tam
życie. Nie mógł sobie pozwolić na zbyt długą nieobecność w redakcji swojego
pisma, ale z drugiej strony, jak słusznie zauważyła Pearl, jego sekretarka, nie mógł
też sobie pozwolić na uniknięcie tego wyjazdu. Musiał udać się tu osobiście, żeby
zachęcić niepowtarzalną Tony Griffin do współpracy.
A jednak, kiedy wyłoniła się z małej szopy, trzymając w rękach rondle
wypełnione czymś, co wyglądało na psią karmę, stwierdził, że podoba mu się ten
widok. To było głupie. Zastanawiał się, skąd, u diabła, wzięło się to
zainteresowanie. Nie była w jego typie. Właściwie to nawet nie był pewien, czy
była w typie kogokolwiek.
Jaki mężczyzna zainteresowałby się tą drobną kobietą, która wolała
czworonożne mięsożerne drapieżniki od ludzi i której garderoba składała się
najwyraźniej tylko z ubrań w różnych odcieniach khaki? Jej skłonność do burych
kolorów upodabniała ją do żołnierza – zwłaszcza że na domiar złego nosiła jeszcze
brudnobrązowe, brzydkie, wysokie, wiązane buty.
Wyciągnął nogi, skrzyżował je w kostkach i oparł się łokciami o kolejny
stopień, przygotowując się na długie oczekiwanie. Pomimo stroju Tony nie udało
się kompletnie ukryć faktu, że jest kobietą. Przyglądając się jej przez zmrużone
oczy, dostrzegł delikatne wybrzuszenia pod kieszeniami jej koszuli. Inteligencja
podpowiedziała mu, że mogą to być piersi. Prawdopodobnie nawet ładne, ale
wyraźnie było widać, że Tony nie ma w najmniejszym stopniu ochoty ich
eksponować. A mogłoby to dodać jej dużo uroku.
Przechylił na bok głowę, obrzucił ją długim spojrzeniem i stwierdził, że nogi
ma też nie najgorsze, jeśli oczywiście pominie się ślady po ukąszeniach owadów
oraz rozliczne siniaki i zadrapania. No i musiał przyznać, że ma pierwszorzędną
pupę. Nawet workowate szorty nie były w stanie ukryć tego faktu.
„Ukryć” to chyba było najważniejsze w tym wszystkim słowo. Nie znał tej
kobiety, ale sporo o niej słyszał. A wszystko, co mówiono mu o Tony Griffin o
słodkich piersiach, zdecydowanie zgrabnych pośladkach i błyszczących anielskich
włosach wskazywało na to, że bardzo chciała ukryć wszystko, co jej dotyczyło.
Nie była typem kobiety, którą mógłby zrozumieć.
I to nie z powodu braku atrakcyjności. Miała ładne niebieskie oczy, które
zapewne rzucały wesołe błyski, kiedy się śmiała. Do tej pory widział je tylko w
kolorze ołowiu, przywodzące na myśl ciężkie deszczowe chmury. Jej usta były
pełne, nos dość uroczy, czoło i kości policzkowe wysokie. Z odrobiną makijażu
byłaby naprawdę niczego sobie.
To takie kobiety rozumiał. Kobiety, które wiedziały, jak się umalować, jakie
ubrania nosić i jak układać włosy. Rozumiał zadbane paznokcie, powłóczyste
spojrzenia i wysokie obcasy. Doceniał wyrafinowanie, ambicje i grę, nieodłączne w
scenerii miejskich randek.
Nie rozumiał za to kobiety, która pachniała śródkiem odstraszającym owady
i której jedynym przejawem wyrafinowania był drogi aparat fotograficzny, który
trzymała w ręku, kiedy przebiegała obok niego.
Upłynęło pół godziny, zanim stracił cierpliwość i postanowił, że spróbuje
jednak nawiązać jakąś rozmowę. Chciał, żeby Tony podpisała umowę, a potem
miał zamiar wynieść się stąd do wszystkich diabłów. Waśnie wstał i otrzepywał
spodnie, kiedy poczuł mrowienie na karku.
Był obserwowany.
Powoli odwrócił głowę. I zamarł.
Kilkanaście metrów dalej stał niedźwiedź, wyglądający jakby miał zamiar
połknąć go jednym, krwawym kęsem. Zwierzę stało na tylnych nogach i wydało z
siebie niski, długi pomruk.
Wszystkie mięśnie jego ciała napięły się. Instynkt podpowiadał mu, że
powinien natychmiast uciekać. Miał właśnie puścić się w najszybszy bieg w swoim
życiu, kiedy wyczuł obok siebie czyjąś obecność.
– Nie ruszaj się – powiedziała Tony cichym, spokojnym, ale śmiertelnie
poważnym głosem. Nie słyszał, jak się zbliżała, tak samo zresztą jak nie usłyszał
nadchodzącego niedźwiedzia.
Teraz w uszach brzmiał mu jedynie ostrzegawczy pomruk zwierzęcia i szum
pędzącej w żyłach krwi. Mimo że miał ochotę uciekać, to tak naprawdę nie mógł
się ruszyć z miejsca. Widok niedźwiedzia o potężnych zębach i ostrych jak sztylety
pazurach, wpatrującego się w niego błyszczącymi oczami i węszącego, przykuł go
do miejsca.
– Czy masz przy sobie jakieś jedzenie?
Nie spuszczając z oka potężnego zwierzęcia, Web spróbował sobie
przypomnieć, co ma w kieszeniach.
– Nie! Zaczekaj, mam! Czekoladki miętowe – powiedział, przypominając
sobie, jak kupił je w automacie na lotnisku.
– Wyjmij je bardzo powoli. Żadnych szybkich ruchów. A teraz rzuć je przed
siebie. Dobrze. Powoli unieś dłonie i pokaż mu, że są puste.
Web zrobił dokładnie to, o co go prosiła. Niedźwiedź rzucił mu ostatnie
spojrzenie, po czym opadł na cztery łapy i, węsząc, podszedł do leżących na ziemi
czekoladek. Z podziwu godną zręcznością rozdarł opakowanie, zjadł jego
zawartość i ciężkim krokiem ruszył w stronę jednego z rondli z psim jedzeniem,
które Tony porozkładała wokół polany.
Web odetchnął głęboko, zebrał resztki swojej godności i z trudem
wyczarował uśmiech.
– Pierwsza lekcja przetrwania w dziczy – powiedział, spoglądając na jej
pobladłą twarz. – Nigdy nie stawaj niedźwiedziowi na drodze do przekąski. Chyba
że sam chcesz zostać przekąską.
Ten żart, o ile uspokoił go trochę, o tyle na Tony nie zrobił najmniejszego
wrażenia.
– Lekcja numer dwa. Nie należy nosić przy sobie przekąsek. – Ominęła go i
weszła po kilku schodkach na werandę, kciukiem wskazując na drogę. – Oscar jest
tylko jednym z wielu niedźwiedzi, które kręcą się tutaj o tej porze, szukając
jedzenia. Nie wszystkie są równie przyjazne. Gdybym była tobą, wyjechałabym,
póki ich nie ma. Autostrada i cywilizacja są w tamtym kierunku.
Stał, wpatrując się w drzwi, które za sobą zamknęła. Przeczesał dłonią
włosy, zawstydzony tym, że wciąż czuje się trochę roztrzęsiony.
– Dobrze się bawisz, Tucker? – zamruczał pod nosem i wszedł jej śladem po
schodkach, upewniwszy się wcześniej, że niedźwiedź wciąż jest daleko.
Nie, wcale się dobrze nie bawił. Jak do tej pory, został zmuszony do wyjazdu
z Nowego Jorku, wytrzęsło go w małej, blaszanej puszce na kółkach, zgubił się
kilkanaście razy, a na miejscu przywitała go ubłocona wojowniczka w żołnierskich
butach, która niechętnie uratowała go przed pożarciem przez niedźwiedzia.
Nie, to wcale nie było zabawne. Właściwie to był teraz bliski wściekłości. I
nie chodziło tu tylko o to, że znalazł się na obcym terenie. I nawet nie o to, że Tony
Griffin nie była nawet na tyle uprzejma, żeby chociaż wysłuchać jego propozycji.
Chodziło o to, zdał sobie sprawę, że to ona kontrolowała sytuację. A on nie był do
tego przyzwyczajony. I to go irytowało.
To było jej terytorium. On rządził w świecie sal konferencyjnych, sypialni,
kolacji w najdroższych restauracjach, spadków i wzrostów na giełdzie. Nie musiał
radzić sobie z wyboistymi drogami, drewnianymi chatami, całymi hektarami lasu i
prawdziwymi niedźwiedziami. I nie musiał sobie radzić z takimi obcesowymi
odmowami.
To była fatalna pomyłka ze strony pani Griffin. Nie lubił, żeby mu
odmawiano. A najbardziej nie lubił, jak odmawiano mu, zanim miał szansę
przedstawić swoje argumenty.
Nie podobało mu się tutaj, ale nie miał zamiaru pakować swoich zabawek i
wracać z podwiniętym ogonem do domu. Tony powiedziała, że wie, kim on jest.
Gdyby naprawdę go znała, to wiedziałaby też jedną bardzo ważną rzecz na jego
temat – nie zawsze grał fair, ale zawsze grał, aby wygrać, a ta gra wcale się jeszcze
nie skończyła.
Znajdzie sposób, żeby ściągnąć Tony Griffin do Nowego Jorku. Właściwie
to pomysł utarcia nosa wścibskiej pani fotograf sprawił mu przyjemność.
Uśmiechnął się do siebie tym samym gładkim uśmiechem, który zapewnia! mu
głosy na posiedzeniach zarządu i podbijał serca kobiet.
Z determinacją wszedł po schodach. Załatwi sprawę i wróci do domu. Dobra,
pani Griffin. Igrzyska uważam za otwarte.
W chwili, w której Web podniósł rękę, żeby zapukać do drzwi chaty,
zadzwonił jego telefon komórkowy. Wyłowił go z kieszeni, sprawdził, kto dzwoni,
i wydał z siebie długie westchnienie.
– Tak, Pearl – powiedział zmęczonym głosem.
Usiadł na najwyższym stopniu schodków, a zdecydowany głos Pearl
Reasoner zapytał go, jak minęła podróż i czy udało mu się odnaleźć Tony Griffin.
Pearl, poza tym, że pracuje jako jego sekretarka, jest również jego matką chrzestną.
A ostatnio także powodem bolesnego pulsowania w prawej skroni.
Miał zamiar wysłać na tę wyprawę dyrektora wykonawczego Price'a albo
swojego zastępcę, Hawkinsa. Ale Pearl nalegała, żeby zajął się tym osobiście.
Osobiście poleciał do Minnesoty i osobiście przekonał Tony Griffin do podpisania
kontraktu, dzięki któremu jego nowy magazyn, „Świat Natury”, odniesie sukces.
Pearl opowiadała coś o świeżym powietrzu i lodowatych jeziorach, ale on już
jej nie słuchał, przypominając sobie rozmowę, jaką odbyli poprzedniego dnia w
biurze. Pearl była głucha na wszystkie jego argumenty.
„Jeśli jesteś wydawcą i do tego chcesz zdobyć CC. Bozemana, to
potrzebujesz Tony Griffin. Jeśli jej zdjęcia nie znajdą się w pierwszym wydaniu
«Świata Natury», to Bozeman nie wykupi reklam.”
Jego argumenty, że przecież nie ma czasu na przygodę w dziczy, wywołały
tylko jej głębokie westchnienie.
„Webster, jesteś wypalony i zmęczony wszystkimi zmianami, które zaszły w
firmie od czasu fuzji. Przerwa naprawdę dobrze ci zrobi.”
W słuchawce Pearl kontynuowała opowieść o tym, jak cudownie by było,
gdyby sobie powędkował w czasie tego pobytu.
Utkwił wzrok w grupie drzew i próbował ignorować Pearl, którą kochał
pomimo jej wtrącania się. To prawda, pracował ciężko. Miał dość wyścigu
szczurów. W wieku trzydziestu pięciu lat osiągnął sukces finansowy, a jednak czuł,
że wciąż czegoś mu brakuje.
Nie sądził jednak, że znajdzie to coś w Minnesocie, uganiając się za kobietą,
która słynęła nie tylko z doskonałych zdjęć, ale również i z tego, że unikała
wszystkiego, co choćby przypominało cywilizację.
– Sądzę, że słyszałeś już o Jimmym Lawlerze z księgowości?
Monolog Pearl nagle przerwał tok jego myśli. Mógł wyobrazić sobie ją, jak
stoi pochylona nad jego biurkiem. Z tego, co wiedział, miała siedemdziesiąt lat,
chociaż przyznawała się tylko do pięćdziesięciu ośmiu.
I na tyle zresztą wyglądała, ze swoimi szczerymi zielonymi oczyma,
starannie ułożoną fryzurą i nienagannym makijażem.
– Miał czterdzieści lat – powiedziała, po czym zamilkła, żeby upewnić się,
czy Web na pewno jej słucha. – Umarł w zeszłym tygodniu. Zawał serca. I wiesz,
czego na pewno nie będzie na jego nagrobku? „Chciałby spędzać więcej czasu w
biurze”.
Web powrócił myślami do Tony Griffin, ukrytej w domku za jego plecami.
– Webster…
– Przecież tu przyjechałem – powiedział, ponieważ czasami łatwiej było się
po prostu poddać. I dlatego, że Pearl miała rację. Potrzebował Tony Griffin, jeśli
chciał zapewnić „Światowi Natury” dobry start. – Nie wystarczy ci?
– Tylko jeśli obiecasz, że tam zostaniesz co najmniej przez dwa tygodnie. I
chciałabym, żebyś ten czas dobrze wykorzystał. Dwa tygodnie wystarczą na
sprowadzenie jej tutaj, zaaranżowanie sesji i przygotowanie na czas pierwszego
wydania. Kochanie, włożyłam ci do aktówki kilka broszur. Znalazłeś je?
Tak, znalazł. Błyszczące zdjęcia domku myśliwskiego w lasach przy granicy
z Kanadą. I kilka zdjęć rozpromienionych wędkarzy z oparzeniami słonecznymi,
którzy podnosili do obiektywu swoje zdobycze.
– Pearl, na miłość boską, przecież wiesz, że nie wędkuję. I nie mam zamiaru
wędkować. Jest tutaj tyle komarów, że wampir by umarł z głodu. No i pojawiają się
tutaj niedźwiedzie, Pearl. Prawdziwe niedźwiedzie Z kłami i pazurami i
ogromnymi apetytami na miętowe czekoladki. Jeden z nich o mało co mnie nie
pożarł pięć minut temu. Tak więc wrócę, jak tylko uda mi się wyciągnąć tę kobietę
z jej matecznika.
– Dopiero za dwa tygodnie i ani dnia wcześniej – powtórzyła Pearl tonem, w
którym była zarówno czułość, jak i niezłomna, żelazna wola.
Web potarł dłonią twarz. Został w to wszystko wrobiony. Pearl samowolnie
udała się do sklepu CC. Bozemana i wykupiła co najmniej połowę tego, co było na
półkach. Kiedy wrócił do domu, wszystko już na niego czekało. Pakując ubrania do
nowiutkiej torby podróżnej CC. Bozemana nie miał już siły z nią dyskutować.
– Tydzień – powiedział, bo w końcu to on był szefem. A przynajmniej był
nim, kiedy Pearl pozwalała mu tak myśleć. – Ale przysięgam, że powiesz tylko
jedno słowo…
– Zgoda. A teraz przestań się dąsać, Webster. Jesteś już tam, prawda?
Osiągnęliśmy już naprawdę dużo jak na jeden dzień.
– My nie osiągnęliśmy nic. Ale za to ty…
– Ruszyłam z miejsca kogoś, kto był do niego przyrośnięty. Wierz mi, to
było bardzo wyczerpujące.
Taaak. Wyczerpujące. Tak jak wyczerpujące było myślenie o kolejnej
osobie, którą trzeba było ruszyć z miejsca, a która najwyraźniej nie miała na to
najmniejszej ochoty.
Podskoczył na widok kolejnego niedźwiedzia wysuwającego się z lasu na
polanę.
Pearl mogła zapomnieć o jego dwutygodniowych wakacjach. Jeszcze przed
północą znajdzie się w samolocie, trzymając w rękach podpisany kontrakt. Pod
warunkiem, oczywiście, że wciąż jeszcze będzie miał obie ręce.
Tony przytrzymała drżącą ręką poobijany miedziany czajnik pod kranem, z
którego woda ciekła cienkim strumyczkiem. Web Tucker. To ostatni człowiek,
którego mogła się tu spodziewać. Ostatni człowiek, którego mogłaby spodziewać
się gdziekolwiek. Jej życiową dewizą było unikanie facetów takich jak on.
No dobrze, przyznała, zapalając zapałką palnik starego, ogromnego piecyka
gazowego i ustawiając na nim czajnik. Jej życiową dewizą było unikanie jego, a nie
mężczyzn takich jak on.
Web Tucker był wnukiem Fultona Tuckera ze sławnej Tucker-Lanier
Publishing Group w Nowym Jorku. Był również jej byłym pracodawcą i źródłem
jednego z najbardziej wstydliwych wspomnień w jej życiu.
Spojrzała przez ramię w stronę drzwi wejściowych i poczuła, jak serce
mocno bije jej w piersi. Nakazała sobie wziąć się w garść. Nakazała sobie
zignorować i to, że Webster nie poznał jej.
– A wiec jestem niezauważalna – wymruczała i otworzyła mały kredens w
poszukiwaniu kubka. Robiąc to, zauważyła swoje odbicie w oknie nad zlewem i
natychmiast zrobiło się jej niedobrze.
Dwanaście lat. Upłynęło dwanaście lat od chwili, w której ostatni raz
widziała Weba Tuckera. Biorąc pod uwagę, że ona sprzedawała zdjęcia do gazet, a
on wydawał gazety, wiedziała, że któregoś dnia znowu go spotka, nieważne, jak
bardzo będzie się starała go unikać. Wielokrotnie wyobrażała sobie to spotkanie.
Scena zawsze wyglądała tak samo. Ona starannie ubrana, wyglądająca jak
uosobienie sukcesu, profesjonalizmu i stylu. On oszołomiony widokiem kobiety,
którą się stała.
No cóż, był oszołomiony. Sięgnęła ręką i wyciągnęła liść z włosów.
Wrzuciła go do śmieci, po czym wzięła do ręki ściereczkę do naczyń, żeby usunąć
z twarzy błoto. Zastanawiała się chwilę nad oczyszczeniem nóg, po czym odrzuciła
ściereczkę daleko od siebie. Tylko cały dzień w salonie kosmetycznym Elizabeth
Arden mógł pomóc jej w doprowadzeniu się do porządku.
Niechętnie podeszła do okna, odchyliła zasłonę i wyjrzała na zewnątrz. Web
stał na werandzie, rozmawiając przez telefon, zwrócony do niej profilem. Wyglądał
dokładnie jak człowiek, którego chciała zapomnieć.
Boże, był po prostu cudowny! Upływ lat widać było jedynie w głębi
spojrzenia jego niebieskich oczu i sile wyrazu rysów jego pięknie wyrzeźbionej
twarzy.
Zaskoczył ją, pojawiając się tutaj jak grom z jasnego nieba. A ona chowała
się w domu jak głupia nastolatka.
Woda zagotowała się i czajnik zagwizdał. Podeszła do piecyka i wyłączyła
palnik. Webster na pewno nie miał zamiaru odjechać, zanim nie powie jej, o co mu
chodzi. Teraz, kiedy już ochłonęła po pierwszym szoku, było jej wstyd, że
zachowała się jak tchórz.
Poza tym górę zaczynała brać ciekawość. Co Web Tucker – potęga rynku
wydawniczego, człowiek miasta, biznesmen zatrudniający miliony ludzi – co robił
tutaj, w tej dziczy? I dlaczego tak wiele zrobił, żeby ją tu odnaleźć?
Kiedy otworzyła szeroko drzwi, Web właśnie chowa! swój telefon do
kieszeni.
– Cóż – powiedział zaskoczony. – Witam ponownie.
– Jeśli masz ochotę na herbatę – powiedziała bez wstępów – to zapraszam.
Na ziołową – dodała niemal wyzywającym tonem.
– Brzmi świetnie.
Odwróciła się na pięcie i zostawiła go w drzwiach. Wyjęła dodatkowy kubek
z kredensu, sprawdziła, czy jest czysty, a potem napełniła obydwa kubki gorącą
wodą.
– Nie ma jak w domu – powiedział Web, kiedy ustawiała kubki na małym
chromowanym stoliku.
Wyjęła dwie łyżeczki z szuflady. Zamykając ją biodrem, podążyła oczami za
jego wzrokiem, badającym wnętrze domku, widząc je tak, jak zobaczyła je
pierwszy raz, ponad miesiąc temu.
Prostota, to było odpowiednie słowo. Prostota i spartańskie warunki. Jak
wiele tego typu domków na północy, ten miał jeden pokój z małą łazienką,
dobudowaną później, kilka lat po tym, jak go wzniesiono w latach trzydziestych.
Ściany zrobione były z drewna sosnowego, które przez lata nabrało ciepłego,
miodowego koloru. Podłoga również była sosnowa – wytarta i wypolerowana od
chodzenia. Duży, szaroniebieski dywan – kto wie, jak stary – leżał na środku
pokoju.
Kuchnia składała się z kilku szafek, które ktoś wiele lat temu pomalował na
ciemnoniebiesko, małego żelaznego zlewu, wyszczerbionego piecyka i lodówki
pochodzącej tak na oko z lat sześćdziesiątych. Trzeba ją było co tydzień rozmrażać,
bo inaczej w małym zamrażalniku robiły się sople.
Na środku pokoju stał stół. Tony zerwała kilka dni wcześniej trochę
kwiatów, intensywnie pomarańczowych, jasnożółtych i śnieżnobiałych. Kwiaty
jednak zwiędły już jakieś dwa dni temu i dziś były tylko smutnym przypomnieniem
tego, jak bardzo lokatorka tego domku jest zajęta. Tak jak nieposłane podwójne
łóżko pod ścianą, z którego można było zrobić kanapę. Ponieważ Tony pracowała
od świtu do zmierzchu i miała bardzo niewielu gości, rzadko je składała. Na
przeciwległej ścianie był mały kominek, w którym wolno płonęły drwa.
Tak. Wystrój spartański. Ale domek miał elektryczność i działający przez
większość czasu telefon, więc i tak był pałacem w porównaniu z zabłoconymi,
brudnymi miejscami, w których Tony mieszkała w trakcie swych podróży po
świecie. Jednak najwyraźniej Web Tucker, człowiek przyzwyczajony do
dekoratorów wnętrz, włoskiego marmuru i sprowadzanych ze wschodu dywanów,
uznał go za coś porównywalnego do noclegowni dla bezdomnych.
Przyciągnęła sobie krzesło i, położywszy łyżkę obok jego kubka, otworzyła
puszkę ze swoją ulubioną herbatą.
– Rumianek i mięta z odrobiną kwiatu róży – powiedziała.
– Chętnie spróbuję.
– Jak mnie znalazłeś? I dlaczego w ogóle mnie szukałeś?
Web zanurzył swoją torebkę z herbatą w wodzie gestem, którego nie
powstydziłby się angielski dżentelmen pijący herbatkę ze swoją ciotką.
– To nie jacie znalazłem. To moja sekretarka. Twój agent cię wydał. Co
zresztą powinno już odpowiedzieć ci na twoje drugie pytanie. Mam dla ciebie
pracę, jeśli oczywiście będziesz zainteresowana.
– Nie jestem. – Wrzuciła herbatę do parującej wody i sięgnęła po cukier. –
Mam już pracę.
Odchylił się do tyłu, przerzucając jedną rękę przez oparcie. Emanował siłą i
opanowaniem.
– Cokolwiek to jest, zapłacę ci podwójnie.
Tym razem się uśmiechnęła.
Przechylił głowę, przyglądając się jej uważnie.
– Dlaczego to takie zabawne?
Zamieszała herbatę.
– Dlatego, że nic razy dwa to w dalszym ciągu nic. Dlatego, że gdyby
zależało mi na pieniądzach, fotografowałabym modelki albo pracowałabym w
reklamie.
– Ale musisz przecież coś jeść, prawda? Dlaczego nie chcesz mnie
wysłuchać?
Tony wypiła łyk gorącej herbaty i spojrzała mu w oczy,
– Posłuchaj mnie, Tucker…
– Mam na imię Web.
– Posłuchaj, Web – powtórzyła po chwili wahania, zastanawiając się, jak
wiele kobiet oprócz niej topniało w środku tylko na dźwięk jego głosu, miękkiego
jak aksamit i upajającego jak mocne wino, które z wiekiem stawało się coraz lepsze
– Jeśli chcesz, żebym zrobiła dla ciebie sesję zdjęciową, skontaktuj się z moim
agentem. Jeśli uzna, że to mnie zainteresuje, będzie z tobą rozmawiać. Zresztą nie
wiem, dlaczego nie zadzwoniłeś do niego, zamiast tu przyjeżdżać,
– Nie chodzi mi o sesję zdjęciową – powiedział dobitnie. – Chodzi mi o
pracę. I przyjechałem tu osobiście, ponieważ chciałbym zaproponować ci umowę
na wyłączność.
Powoli wypiła kolejny łyk herbaty. Wraz z delikatnym zapachem rumianku i
mięty do jej nozdrzy dotarł Jego zapach, połączenie zapachu mężczyzny, przypraw
I bogactwa. Od dawna nie czuła niczego poza wonią świeżego powietrza, sosen i
płynu na komary. A jeszcze więcej czasu upłynęło od chwili, kiedy zatęskniła za
byciem z mężczyzną i za wdychaniem jego oszałamiającego zapachu.
Ale to nie była chwila na takie tęsknoty. Teraz… Chwileczkę. Co on
powiedział?
– Przepraszam?
Pochylił się do przodu i postukał nieświadomie kciukiem o kubek.
– Umowa na wyłączność. Tucker-Lanier.
Przeniosła spojrzenie z jego oczu – pięknych oczu o barwie cynamonu – na
jego dłonie, świadoma ich siły i wagi jego propozycji. Kiedyś rzuciłaby się na nią
jak wygłodniały kot.
– Przykro mi, ale straciłeś tylko czas. Pracuję wyłącznie na zlecenie. Nie
wiążę się z nikim na stałe.
Zmarszczył brwi, tak jakby nie mógł uwierzyć, że mu odmówiła. Nie było
jeszcze na świecie fotografa, który z góry odrzucił jego propozycję – oprócz niej
oczywiście.
– Nawet jeśli będziesz miała całkowitą niezależność? – zapytał spokojnie,
pochylając się do przodu. – Całkowitą wolność w podejmowaniu decyzji?
Nieograniczone środki na pokrycie kosztów? I wszystko to za roczną pensję? –
Wyciągnął notatnik z kieszeni nowiuteńkiej, sportowej koszuli i napisał w nim
jakąś liczbę. Wyrwał kartkę papieru i przesunął po stole w jej stronę.
Kiedy zobaczyła sumę, otworzyła szeroko oczy.
– Nie mówisz chyba poważnie.
– Jestem śmiertelnie poważny.
– Nie rozumiem. Dlaczego ja?
Web przyglądał się siedzącej naprzeciwko niego kobiecie w wojskowym
ubraniu. Zauważył, że trochę się oczyściła, co oznaczało, że tli się w niej jednak
jakaś iskierka kobiecej próżności. No i dostrzegł dołeczek w jej lewym policzku.
Zachował te informacje w pamięci, w razie gdyby mogły mu być kiedyś przydatne.
– Dlaczego ty? Dlatego, że jesteś dobra. A ja potrzebuję dobrych ludzi. To
proste. I to naprawdę jest świetna umowa, Tony – podkreślił. – Będziesz
zajmowała się zdjęciami do nowego magazynu, „Świat Natury”, który zamierzamy
wydać w ciągu pół roku. W każdym wydaniu będą wyłącznie zdjęcia Tony Griffin.
Spojrzała na niego ponuro, co z jakiegoś powodu trochę go rozbawiło.
Bardzo się starała, żeby wyglądać surowo. A to naprawdę nie pasowało do jej
łagodnych niebieskich oczu i długich rzęs, nie wspominając już u lekko opalonej
cerze, która bez pokrywającego ją wcześniej błota wyglądała na miękką i delikatną.
– W dalszym ciągu nie rozumiem. – Zmarszczyła swoje pięknie wygięte
brwi. – Jest przecież kilku dobrych fotografów, z większym doświadczeniem i z
większymi umiejętnościami, którzy na pewno nadaliby większy prestiż twojemu
magazynowi.
Aha. Więc nie była zarozumiała. To go wyraźnie ucieszyło.
– Nie chcę innego fotografa. Chcę ciebie. Nie potrzebuję dodatkowego
prestiżu, Tucker-Lanier już go ma. Potrzebuję twojego punktu widzenia. Podoba mi
się sposób, w jaki patrzysz na świat. Podoba mi się twoja praca. I właśnie dlatego
ciebie wybrałem.
Tony wstała, podeszła do drzwi i otworzyła je. Wsunęła dłonie do tylnych
kieszeni spodni i skrzyżowała nogi, wyglądając na zewnątrz.
Ta poza podkreślała szczupłość i długość jej nóg. Włożone w kieszenie ręce
naciągnęły trochę jej workowate szorty na biodra, ukazując ich kształt. Web poczuł
nagły, kompletnie niespodziewany przypływ podniecenia.
Cholera. To było szaleństwo. Wcale mu się przecież nie podobała. Gdyby
CC. Bozeman, który był głównym reklamodawcą i głównym czynnikiem mającym
wpływ na powodzenie „Świata Natury” nie nalegał, że to ma być Tony i tylko
Tony, Web nie siedziałby tutaj, próbując ją obłaskawić.
– Posłuchaj – powiedziała w końcu. – Jest mi miło i doceniam twoje
zainteresowanie, ale, niestety, nie mogę ci pomóc. Nie chcę być związana umową.
– Spojrzała na niego. W jej oczach był jakby cień żalu, ale szybko odwróciła
głowę. – Przykro mi, ale moja odpowiedź wciąż brzmi: nie.
Wyszła na zewnątrz, zostawiając go przy stole, wpatrującego się w jej
oddalające się plecy.
– Uparta jak cholerny osioł – powiedział cicho do siebie.
No cóż, wcześniej miał już do czynienia z osłami. Jego dziadek był jednym z
większych. Wprawdzie zabierało to dużo czasu, ale Web zawsze w końcu jakoś go
przekonywał do swoich pomysłów.
Spojrzał ponuro na drzwi, w myślach żegnając się ze swoim planem nocnego
powrotu do domu.
Dobra. Do jutra uda mu się ją przekonać. Każdy ma swoją cenę, a Tony nie
była wyjątkiem od tej reguły.
Wstał i podszedł do progu, marszcząc gniewnie czoło. Robiło się późno.
Ochłodziło się również o kilka stopni, ponieważ słońce chyliło się właśnie ku
zachodowi i zerwał się wiatr. Zbiorowisko dużych, czarnych chmur zbliżało się od
zachodu. Żadna z tych rzeczy mu się nie podobała. Stracił cholernie dużo czasu,
żeby się tutaj dostać, a to było w ciągu dnia. Szukanie drogi do International Falls
w ciemności i w padającym deszczu zapowiadało się na jeszcze większą porażkę.
W oddali, koło rondli z jedzeniem, około dziesięciu niedźwiedzi lizało łapy i
ocierało się grzbietami o drzewu. Pomiędzy dwoma młodymi niedźwiedziami
wybuchła jakaś sprzeczka, która szybko się zakończyła, kiedy Jeden ze starszych
posłał im niski, ostrzegawczy pomruk.
Zwierzęta wciąż wyglądały na głodne, pomyślał, niezbyt ucieszony
perspektywą przejścia w ciemności kilkuset metrów do miejsca, gdzie zaparkował
samochód. Zwłaszcza że dookoła mogła krążyć kolejna grapa tych bestii,
poszukujących świeżego mięsa i słodyczy.
A jeśli już mowa o jedzeniu, to Web umierał z głodu, Tak samo zresztą jak
komary. Zabił jednego na swojej szyi. Teraz, kiedy robiło się ciemno, po prostu
kłębiły się wokół niego.
Jego nieprzyjazna gospodyni wyłoniła się zza stodoły, niosąc naręcze
drewna.
– Powinieneś już jechać – powiedziała mijając go w progu. – Masz przed
sobą dwie godziny jazdy, a na dodatek to jest ostatni tydzień sezonu wędkarskiego
i będzie ci bardzo trudno znaleźć jakieś miejsce do spania w mieście. A jeśli
zacznie padać, to możesz się zgubić.
Nie miał zamiaru wracać po ciemku do miasta.
– Po drodze minąłem kilka hoteli.
– Będą zajęte. Najlepszym wyjściem jest powrót do Falls.
Najlepszym wyjściem był powrót do Nowego Jorku, ale przez jej upór
dzisiaj nie znajdzie się bliżej niż trzy tysiące kilometrów do Fifth Avenue.
– No cóż – powiedział, kiedy w oddali rozległ się pomruk pierwszego
grzmotu, a wiatr przybrał na sile. – Jeśli jesteś pewna, że nie dasz się namówić…
– Nie dam – przerwała mu. – Przykro mi, że zadałeś sobie tyle trudu na
próżno.
– Musiałem spróbować – powiedział lekkim tonem. – Poza tym to nie była
kompletna strata czasu. Teraz mogę powiedzieć, że byłem w Minnesocie. I że omal
nie zostałem pożarty przez niedźwiedzia.
Przeniosła spojrzenie z niego na niedźwiedzie. Przez chwilę nad czymś
myślała, po czym niechętnie zaproponowała:
– Czy chcesz, żebym odprowadziła cię do samochodu?
Męska duma z ledwością wzięła górę nad strachem.
– Nie musisz. Dam sobie radę – powiedział z trudem. Nie miał zamiaru
chować się za jej plecami, nawet jeśli byłby to ładny widok.
Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami.
– No dobrze. Jeśli nie zejdziesz ze ścieżki, to nie będziesz miał żadnych
problemów z tubylcami. – Wskazała głową grupę niedźwiedzi zebranych dookoła
pożywienia, po czym przeszła przez próg i zatrzasnęła za sobą drzwi.
W zamyśleniu Web spojrzał w stronę ścieżki, która prowadziła do małej
polanki, gdzie zostawił samochód. Zastanawiał się, z jakim przyjęciem się spotka,
kiedy pojawi się nazajutrz z nowym zestawem argumentów.
W oddali znowu rozległ się grzmot. Tym razem głośny. Web spojrzał w
górę, obserwując, jak ostami fragment błękitu poddaje się ciężkim, ołowianym
chmurom. Duża kropla deszczu spadła mu dokładnie między oczy.
– Cudownie – powiedział zmęczonym głosem i pobiegł w stronę ścieżki.
Tony wzięła prysznic i natarła ciało kremem. Od dawna już tego nie robiła.
Włożyła bawełnianą, miękką, różową piżamę i ciepłe skarpetki. Dorzuciła kilka
drewien do kominka, spoglądając przez okno na rozświetlone błyskawicami niebo.
Susząc włosy ręcznikiem, odliczała z przyzwyczajenia:
– Raz, dwa, trzy…
Huk grzmotu przerwał jej, wprawiając w drżenie ściany niewielkiego
domku.
– Było blisko. – Spojrzała w górę, na dach, o który bębniły krople deszczu.
Wspinając się na palce, sięgnęła po lampę oliwną ustawioną na najwyższej
półce regału wypełnionego westernami i almanachami dla farmerów z lat
trzydziestych. Biblioteka Charliego Ericksona była niewielka, ale bardzo ją lubił –
widać było, że wszystkie książki i magazyny były czytane po wiele razy.
Zamiast martwić się, czy Web Tucker zdołał dotrzeć do głównej drogi przed
burzą, Tony zaczęła się zastanawiać, jak miewa się Charlie. Poruszane potężnymi
uderzeniami wiatru gałęzie uderzały w drewniane ściany chatki.
Spokojnie, ten dom przetrwał już wiele burz, uspokajała sama siebie. Światło
zamigotało, ale jakimś cudem nie zgasło.
Postawiła lampę na stole i pomyślała o Charliem, który żył w tej chacie sam
przez sześćdziesiąt ze swoich osiemdziesięciu lat, zanim jeszcze doprowadzono tu
elektryczność i linię telefoniczną. Kochał samotność, dzikość tego miejsca i swoje
niedźwiedzie. Niedźwiedzie, które przez sześćdziesiąt lat wabił na
czterdziestoakrowy teren swojej posiadłości, dokarmiając je orzechami, jagodami i
psią karmą, w nadziei że uda mu się uratować je przed myśliwymi i kłusownikami.
Zadzwoniła wczoraj do niego do szpitala i zapewniła, że wszystko jest w
porządku. Kazała mu obiecać, że będzie odpoczywał i słuchał się lekarzy. Trzy
tygodnie temu miał atak serca. Mógł jednak wrócić do zdrowia, jeśli tylko nie
będzie się przemęczał.
Deszcz walił w dach, tworząc za oknami spływające kurtyny wody. To nie
była pierwsza burza od momentu, kiedy Tony tutaj przyjechała na początku
miesiąca.
Cieszyła się, że Charlie leży owinięty w ciepłą kołdrę na swoim szpitalnym
łóżku w Falls. Codziennie odwiedzała go Helga, starsza wolontariuszka o
rumianych policzkach, robiąc wokół niego całe mnóstwo zamieszania.
– To tylko przyjaciółka – zapewnił Tony Charlie, kiedy odwiedziła go dwa
dni temu.
– Skoro tak twierdzisz, Charcie… – odpowiedziała i zaśmiała się na widok
jego pełnego zakłopotania spojrzenia.
Kolejny grzmot rozdarł niebo nad chatą.
– Lepiej się zabezpieczyć, niż żałować – powiedziała do siebie, szukając
zapałek na wypadek, gdyby zabrakło światła. Uśmiechnęła się z zadowoleniem,
znalazłszy zapałki i świeczkę w szufladzie. W chwili, kiedy zapalała zapałkę,
światło zamigotało jeszcze raz i zgasło na dobre.
– I stała się ciemność – mruknęła, podnosząc szklany klosz lampy i
podpalając knot. – A ty znowu mówisz do siebie, Griffin.
– To chyba ryzyko zawodowe – mruknęła i na powrót przykryła lampkę
kloszem, przykręcając knot. Teraz w całej chacie obudziły się cienie i zaczęły
tańczyć na ścianach. Słaby czereśniowy zapach oliwy zmieszał się z zapachem
mokrego lasu i melonowo-kwiatowym aromatem jej szamponu. Kiedy człowiek
spędza samotnie tyle czasu ile ona – albo na sesjach zdjęciowych w odległych
zakątkach globu, albo odpoczywając między sesjami – własny głos jest często
jedynym, jaki ma się okazję słyszeć.
Charlie to rozumiał. Kochany staruszek! Był bardzo podobny do niej. I do
swoich niedźwiedzi. Był właśnie takim mrukliwym, potulnym niedźwiedziem,
który wędrował po ziemi, którą kochał i znał jak własną kieszeń. Tak jak ona, był
samotnikiem. Nie, nie był aspołeczny, jak niektórzy mówili o niej. Naprawdę lubił
jej towarzystwo i zaprosił ją do swojego domu bez chwili wahania, kiedy pojawiła
się u jego drzwi ze swoim sprzętem fotograficznym i kempingowym oraz z prośbą
o pozwolenie na fotografowanie niedźwiedzi…
Kolejny zygzak błyskawicy rozjaśnił ciemność, a zaraz po nim rozległ się
potężny grzmot, tak głośny i tak bliski, że Tony aż podskoczyła ze strachu.
Przycisnęła rękę do serca, żeby je trochę uspokoić.
– O kurczę – powiedziała w końcu. – Ten piorun musiał trafić w jakieś
drzewo.
Podniosła słuchawkę telefonu. Tak jak myślała, W słuchawce była głucha
cisza. Do zerwania linii wystarczyłoby, żeby jakaś gałąź spadła na ciągnący się
kilometrami w lesie drut, nie mówiąc już o burzy takiej jak ta.
Jej myśli bezwiednie podążyły w stronę Weba Tuckera. W głębi serca miała
nadzieję, że zdążył przed nawałnicą.
– Jest dużym chłopcem. Da sobie radę.
A przynajmniej dałby sobie radę, gdyby był w mieście. Tutaj jednak, w
kramie, gdzie rządziły żywioły, trzeba było uczyć się, jak sobie z nimi radzić. To
stawiało go w gorszej sytuacji.
Potrząsnęła głową na wspomnienie jego wyglądu – idealnie dobranych
kolorystycznie fragmentów profesjonalnego ubrania. Ale nawet gdyby miał na
sobie pomięty podkoszulek i dziurawe dżinsy, jedno spojrzenie na jego
wymodelowaną fryzurę i wymanikiurowane paznokcie powiedziałoby od razu, że
jest to chłopak z miasta.
Serce Tony zabiło gwałtownie, ale tym razem nie z powodu szalejącej za
oknem burzy.
Przez dwanaście lat była przekonana, że wszystkie uczucia do niego
przeminęły. Najwyraźniej oszukiwały się przez cały ten czas. A on nawet jej nie
pamiętał. Było to żałosne i śmieszne zarazem. I zaśmiałaby się, gdyby nie to, że
drzwi chaty otworzyły się nagle i uderzyły gwałtownie w ścianę, śmiertelnie ją
przerażając. Przez kilka uderzeń serca mogła tylko stać z szeroko otwartymi
oczami. Bardzo mokry i bardzo wściekły mężczyzna wtoczył się przez drzwi jak
jakieś monstrum z horroru.
Ów zabłocony człowiek niósł na ramieniu coś, co dzięki Bogu nie było
potwornym garbem tylko sportową torbą. Zamknął za sobą drzwi z niewyraźnym
mruknięciem.
– Tak, byłbym bardzo szczęśliwy, mogąc wejść w ten straszny deszcz,
dziękuję.
Nie wiedziała, czy ma roześmiać się z ulgą, że nie jest to morderca z
siekierą, czy też przeklinać los za to, że sprowadził Weba Tuckera z powrotem pod
jej dach.
Przez ostatnią godzinę Web nie widział nic, a teraz wszystko, co widział,
było w kolorze różowym. Od jej różowych skarpetek do jej różowych policzków i
ust. Tony Griffin wyglądała niezwykle uroczo w różowym. Z mokrymi włosami
opadającymi na ramiona i na plecy wyglądała również delikatnie i kobieco i...
Web był przemoknięty i zmarznięty i czuł zbyt dużą ulgę na myśl, że nie
musi już krążyć w koło w największym deszczu od czasów potopu, żeby teraz się
nad tym zastanawiać. Przeanalizuje swoją reakcję później, kiedy już wyschną
mu buty, a zęby przestaną szczękać. I kiedy jego umysł dojdzie do siebie i zacznie
postrzegać Tony jako to, czym naprawdę była – problemem, który musiał
rozwiązać.
Teraz musiał jednak zatroszczyć się o jakieś suche ubrania i .o galon tej
ziołowej herbaty. Był gotowy na wszystko, byle tylko się rozgrzać.
– Dobrze się czujesz? – spytała Tony z wahaniem.
– Biorąc pod uwagę fakt, że ledwo wydostałem się z samochodu, kiedy
przewróciło się na niego drzewo, to tak. Można powiedzieć, że mam się całkiem
nieźle.
– O mój Boże!
– Taak. Nieźle, co? – powiedział, po czym przeszedł go dreszcz.
Na twarzy Tony widoczna była troska zmieszana z niedowierzaniem.
– Jesteś zmarznięty. Musisz szybko zdjąć te ubrania i założyć coś suchego.
Web rzucił torbę na podłogę. Obydwoje parzyli, jak wycieka z niej woda.
– Jeśli nie magazynujesz gdzieś tutaj męskich ubrań, to raczej nie uda mi się
ani wysuszyć, ani ogrzać.
– Coś wymyślę – powiedziała. – Na razie zdejmij tę koszulę.
W ustach każdej innej kobiety te słowa zabrzmiałyby jak zaproszenie. Ale z
jej strony był to po prostu rozkaz.
– Co się stało? – spytała, kiedy zesztywniałymi z zimna palcami próbował
rozpiąć guziki.
– Wydaje mi się – powiedział, czując jak przeszywa go kolejny dreszcz – że
silnik zgasł, kiedy wjechałem w jakąś dziurę.
– Była głęboka?
– Było w niej jakieś pół metra wody.
Była zakochana. Desperacko zakochana. A zakochana kobieta popełnia czasami niewybaczalne błędy – a wszystko to w imię miłości. Chowając się głębiej w cień lasu, Tony Griffin modliła się w duchu, żeby nieuchwytny Damien jej nie zauważył. To była miłość od pierwszego wejrzenia, od chwili, kiedy zobaczyła go nieco ponad tydzień temu. Podniosła aparat, dostosowała przesłonę do natężenia wrześniowego słońca i skierowała obiektyw w jego stronę. – Mam cię, nieczuły draniu – szepnęła, ostrożnie przechodząc na drugą stronę powalonego sosnowego pnia. Nie miał pojęcia, że jest śledzony. Wiedziała jednak, że wkrótce wyczuje jej obecność. Pracowała szybko, żeby zdążyć przed zapowiadaną na wieczór burzą. – Wybacz mi, Damien – przeprosiła go szeptem, przybliżając nieco obraz. Widok był wspaniały. Jego bystre oczy, ciemne jak agaty, wpatrywały się w gąszcz lasu. – Wysoki, ciemny i niebezpieczny – zamruczała z uśmiechem. – Jesteś panem swojego świata, prawda? Jego głowa obróciła się w jej stronę. Kiedy ją spostrzegł, wydał z siebie długi, niski pomruk. Opuściła aparat i wstrzymała oddech. Zrozumiała, że to teraz ona stanie się ofiarą polowania. Jej serce podskoczyło gwałtownie i zatłukło się w piersi. W uszach zaczęło szumieć, przestała nawet słyszeć łoskot fal rozbijających się o skalisty brzeg jeziora jakieś sto metrów od niej. Niebezpieczny. Podniosła w górę obiektyw i zrobiła szybką serię zdjęć. Warknął rozwścieczony. Siła jego głosu wstrząsnęła leśnym poszyciem i przeszyła powietrze niczym grzmot w czasie wieczornej burzy. Tony stała jak
sparaliżowana, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Zrobił dwa kroki w jej kierunku, ostrzegając w ten sposób, że posunęła się za daleko. To on tutaj rządził, nie ona. Zdała sobie sprawę, że może umrzeć. Zanim zauważą jej nieobecność, upłynie dobre kilka dni. Nagle poczuła się bardzo samotna i bardzo przerażona. Ogarnięta nagłą falą paniki, pomyślała o wszystkich rzeczach, które chciała jeszcze zrobić w życiu. O wszystkich rzeczach, za którymi tęskniła. Ale nagle Damien odwrócił się i zniknął między drzewami. Odetchnęła głęboko. Mrowienie w palcach przypomniało jej. że wciąż ściska w ręku aparat. Roześmiała się nerwowo, czując jak powoli przerażenie ustępuje miejsca uldze. – On mnie kocha – mruknęła z niepewnym uśmiechem. Odwróciła się i szybkim krokiem podążyła w stronę swojej chaty. – To musi być miłość – powtórzyła. Czując krążącą wciąż w żyłach adrenalinę, przyspieszyła i biegła aż do chwili, w której spostrzegła smużkę dymu unoszącą się nad dachem drewnianego domku wybudowanego pośrodku niewielkiej polany. – Inaczej byłabym już teraz martwa i nie zastanawiałabym się, czy zdążę do toalety. Mimo że tym razem naprawdę niebezpieczeństwo było blisko, roześmiała się ze szczęścia. Udało jej się wreszcie zrobić zdjęcia Damienowi w lesie. Bez wątpienia był największym, najstraszniejszym i najpiękniejszym niedźwiedziem brunatnym w hrabstwie Kooicbiching w Minnesocie. I przez chwilę – tylko przez chwilę – należał tylko do niej. – Niewiarygodne – powiedział pod nosem Web Tucker, kiedy śmiejąca się kobieta wynurzyła się z lasu i przebiegła tuż obok niego. Domyślił się, że to właśnie była pani Griffin, pustelniczka i zdobywczyni wielu nagród za fotografowanie dzikiej natury. Nigdy jej nie spotkał, ale znał jej prace. Znał je każdy, kto chociaż raz miał w ręku „National Geographic” albo inne czasopismo zamieszczające fotografie natury, I tak jak wszyscy, wiedział, że ma niezwykły talent. To właśnie dlatego tu się znalazł. Tony Griffin była najlepsza. A ponieważ Web potrzebował najlepszych, opuścił niechętnie cywilizację i swoje miękkie łóżko porannym lotem z lotniska JFK, aby odnaleźć ją w puszczy i zaproponować
umowę z wydawnictwem Tucker-Lanier Publishing. I od tamtej pory rzeczy miały się coraz gorzej. Po niekończącym się, trzygodzinnym oczekiwaniu w trakcie międzylądowania na lotnisku w Minneapolis, wcisnął się do awionetki, którą po dwóch godzinach lotu dotarł do International Falls w Minnesocie. Ponieważ w lokalnej wypożyczalni samochodów nie było żadnej limuzyny, był zmuszony wynająć mały, mocno zużyty samochód. A potem zaczęło się najlepsze. Powiedziano mu, że aby dojechać do rezerwatu niedźwiedzi, gdzie wśród lasów ukrywała się Tony Griffin, będzie potrzebował dwóch godzin. Pod warunkiem, że się nie zgubi. Niestety zgubił się, i to kilka razy. Cztery godziny i trzydzieści siedem minut później udało mu się wreszcie dotrzeć do celu. Wcześniej jednak o mało co nie rozwalił samochodu, wpadając w dziurę wielkości Alaski. Od tamtej pory auto wydawało z siebie dziwne odgłosy, jakieś stuki i trzaski, które postanowił po prostu ignorować. Zdaje się zresztą, że nie miał innego wyjścia. Położył ręce na biodrach i rozejrzał się ponuro dookoła. Potrząsnął głową i wydał z siebie ciężkie westchnienie. Był teraz tak daleko od swojej codzienności, że nie sposób było obliczyć tej odległości w kilometrach. Był człowiekiem miasta i nie mógł już doczekać się chwili, kiedy zakończy te bliskie spotkania z krajem łosi i komarów. To była kwestia jego zawodowego być albo nie być. A przynajmniej kwestia jego zawodowej reputacji. Właśnie dlatego musiał odnaleźć Tony Griffin. Westchnął głęboko i powiódł za nią wzrokiem, mimo woli zaintrygowany przez tę kobietę. Dlaczego go nie zauważyła? Przecież stał na brzegu polany. Musiała być bardzo czymś zaabsorbowana. Postanowił chwilowo się nie ujawniać. W ciszy obserwował ją, jak biegnie w stronę starej drewnianej chaty zbudowanej na polanie. – A gdzie „dzień dobry”? – wymamrotał do siebie, kiedy zniknęła już w środku. Przez długą chwilę wpatrywał się w zamknięte drzwi. Czekał. Przybył tutaj z dyplomatyczną misją. Misją, od której powodzenia zależała jego reputacja. – Musisz być miły – upomniał sam siebie po cichu i wziął głęboki oddech. To będzie trudna przeprawa.
Schylił się i podniósł kapelusz w kolorze khaki, który spadł jej z głowy, kiedy obok mego przebiegała. Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Podniósł głowę i spostrzegł, że powód jego wyprawy do Miejsca-Gdzie-Wcale-Nie-Miał-Ochoty- Przebywać stoi na progu i patrzy mu prosto w oczy z nachmurzoną miną. Jej oczy zmieniły barwę z błękitnej na ciemnokobaltową. – To teren prywatny. No cóż, najwyraźniej nie dość, że teren był prywatny, było to również terytorium wroga. Udało mu się jakoś przywołać uśmiech na twarz. Nigdy nie było mu trudno uśmiechnąć się do kobiety. Ta akurat nie była szczególnie piękna, ale była dość ładna w naturalny, amerykański sposób. – Nie było łatwo panią znaleźć. Założyła ręce na piersiach i spojrzała na niego podejrzliwie. – Najwyraźniej nie było to jednak takie trudne. Podszedł do niej i wyciągnął rękę. – Nazywam się Web Tucker. Nie ruszyła się ani o krok w jego stronę. Nie podała mu ręki, ale wyrwała mu z dłoni swój kapelusz. – Wiem, kim jesteś. – Świetnie – powiedział. Nie był tym specjalnie zaskoczony. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym wydała z siebie zirytowane westchnienie. – Czego chcesz, Tucker? Znaleźć się jak najdalej stąd. – Na początek przydałaby mi się filiżanka kawy. Oparła się biodrem o framugę drzwi i brodą wskazała coś, co ledwo można by nazwać drogą.
– Driftwood Cafe – zaproponowała bez uśmiechu. – Jakieś trzydzieści kilometrów w stronę, z której przyjechałeś, po lewej stronie drogi. Nie sposób przeoczyć. Mają tam też dobrą szarlotkę. Miała rację. Nie sposób było przeoczyć Driftwood Cafe, zwłaszcza że, szukając drogi, trzy razy znalazł się na skrzyżowaniu, przy którym był ów lokalik. Zaśmiał się cicho z siebie, z tej głupiej sytuacji i z jej nieprzyjaznej miny. – Nie jesteś zbyt gościnna, nieprawdaż? – Pracuję, panie Tucker. I skończę najwcześniej za jakieś pięć godzin. – Zeszła po kilku stopniach prowadzących do drzwi chaty i ominęła go. – Świetnie. – Przywołał na twarz kolejny uśmiech. – Wobec tego poczekam, aż skończysz i będziemy mogli porozmawiać. Zatrzymała się, spojrzała na niego i wzruszyła ramionami. – Jak sobie życzysz. Web stanął z boku i przyglądał się jej, jak krząta się w obrębie czegoś, co można by nazwać podwórkiem. Promienie późno popołudniowego słońca wydobywały złote błyski z jej włosów, związanych w luźny, niedbale spleciony warkocz. Wymykające się z niego kosmyki otaczały jej twarz i łaskotały w kark. Małe listki i gałązki wplątały się w jedwabiste pasma jak w pajęczynę, Web podszedł do schodków prowadzących na werandę, usiadł na najniższym stopniu i oparł łokcie na kolanach, zdecydowany czekać do skutku. Tony będzie musiała w końcu z nim porozmawiać. Siedząc, rozglądał się po polanie, ale jego wzrok mimowolnie wciąż powracał do Tony. Po chwili poddał się i zaczął się jej przyglądać, przypisując swoje zainteresowanie jej osobą nudzie. Tak naprawdę to w ogóle mu się nie podobała. Nuda. To słowo było doskonałym podsumowaniem. Był na tym odludziu nie dłużej niż dwie godziny, a już czuł się śmiertelnie znudzony. Znudzony drzewami, samotnością, panującą dookoła koszmarną ciszą lasu. Tęsknił już za tętniącym życiem Nowym Jorkiem, za jego światłami, za szybkością, z jaką toczyło się tam życie. Nie mógł sobie pozwolić na zbyt długą nieobecność w redakcji swojego pisma, ale z drugiej strony, jak słusznie zauważyła Pearl, jego sekretarka, nie mógł
też sobie pozwolić na uniknięcie tego wyjazdu. Musiał udać się tu osobiście, żeby zachęcić niepowtarzalną Tony Griffin do współpracy. A jednak, kiedy wyłoniła się z małej szopy, trzymając w rękach rondle wypełnione czymś, co wyglądało na psią karmę, stwierdził, że podoba mu się ten widok. To było głupie. Zastanawiał się, skąd, u diabła, wzięło się to zainteresowanie. Nie była w jego typie. Właściwie to nawet nie był pewien, czy była w typie kogokolwiek. Jaki mężczyzna zainteresowałby się tą drobną kobietą, która wolała czworonożne mięsożerne drapieżniki od ludzi i której garderoba składała się najwyraźniej tylko z ubrań w różnych odcieniach khaki? Jej skłonność do burych kolorów upodabniała ją do żołnierza – zwłaszcza że na domiar złego nosiła jeszcze brudnobrązowe, brzydkie, wysokie, wiązane buty. Wyciągnął nogi, skrzyżował je w kostkach i oparł się łokciami o kolejny stopień, przygotowując się na długie oczekiwanie. Pomimo stroju Tony nie udało się kompletnie ukryć faktu, że jest kobietą. Przyglądając się jej przez zmrużone oczy, dostrzegł delikatne wybrzuszenia pod kieszeniami jej koszuli. Inteligencja podpowiedziała mu, że mogą to być piersi. Prawdopodobnie nawet ładne, ale wyraźnie było widać, że Tony nie ma w najmniejszym stopniu ochoty ich eksponować. A mogłoby to dodać jej dużo uroku. Przechylił na bok głowę, obrzucił ją długim spojrzeniem i stwierdził, że nogi ma też nie najgorsze, jeśli oczywiście pominie się ślady po ukąszeniach owadów oraz rozliczne siniaki i zadrapania. No i musiał przyznać, że ma pierwszorzędną pupę. Nawet workowate szorty nie były w stanie ukryć tego faktu. „Ukryć” to chyba było najważniejsze w tym wszystkim słowo. Nie znał tej kobiety, ale sporo o niej słyszał. A wszystko, co mówiono mu o Tony Griffin o słodkich piersiach, zdecydowanie zgrabnych pośladkach i błyszczących anielskich włosach wskazywało na to, że bardzo chciała ukryć wszystko, co jej dotyczyło. Nie była typem kobiety, którą mógłby zrozumieć. I to nie z powodu braku atrakcyjności. Miała ładne niebieskie oczy, które zapewne rzucały wesołe błyski, kiedy się śmiała. Do tej pory widział je tylko w kolorze ołowiu, przywodzące na myśl ciężkie deszczowe chmury. Jej usta były pełne, nos dość uroczy, czoło i kości policzkowe wysokie. Z odrobiną makijażu byłaby naprawdę niczego sobie. To takie kobiety rozumiał. Kobiety, które wiedziały, jak się umalować, jakie ubrania nosić i jak układać włosy. Rozumiał zadbane paznokcie, powłóczyste
spojrzenia i wysokie obcasy. Doceniał wyrafinowanie, ambicje i grę, nieodłączne w scenerii miejskich randek. Nie rozumiał za to kobiety, która pachniała śródkiem odstraszającym owady i której jedynym przejawem wyrafinowania był drogi aparat fotograficzny, który trzymała w ręku, kiedy przebiegała obok niego. Upłynęło pół godziny, zanim stracił cierpliwość i postanowił, że spróbuje jednak nawiązać jakąś rozmowę. Chciał, żeby Tony podpisała umowę, a potem miał zamiar wynieść się stąd do wszystkich diabłów. Waśnie wstał i otrzepywał spodnie, kiedy poczuł mrowienie na karku. Był obserwowany. Powoli odwrócił głowę. I zamarł. Kilkanaście metrów dalej stał niedźwiedź, wyglądający jakby miał zamiar połknąć go jednym, krwawym kęsem. Zwierzę stało na tylnych nogach i wydało z siebie niski, długi pomruk. Wszystkie mięśnie jego ciała napięły się. Instynkt podpowiadał mu, że powinien natychmiast uciekać. Miał właśnie puścić się w najszybszy bieg w swoim życiu, kiedy wyczuł obok siebie czyjąś obecność. – Nie ruszaj się – powiedziała Tony cichym, spokojnym, ale śmiertelnie poważnym głosem. Nie słyszał, jak się zbliżała, tak samo zresztą jak nie usłyszał nadchodzącego niedźwiedzia. Teraz w uszach brzmiał mu jedynie ostrzegawczy pomruk zwierzęcia i szum pędzącej w żyłach krwi. Mimo że miał ochotę uciekać, to tak naprawdę nie mógł się ruszyć z miejsca. Widok niedźwiedzia o potężnych zębach i ostrych jak sztylety pazurach, wpatrującego się w niego błyszczącymi oczami i węszącego, przykuł go do miejsca. – Czy masz przy sobie jakieś jedzenie? Nie spuszczając z oka potężnego zwierzęcia, Web spróbował sobie przypomnieć, co ma w kieszeniach. – Nie! Zaczekaj, mam! Czekoladki miętowe – powiedział, przypominając sobie, jak kupił je w automacie na lotnisku. – Wyjmij je bardzo powoli. Żadnych szybkich ruchów. A teraz rzuć je przed siebie. Dobrze. Powoli unieś dłonie i pokaż mu, że są puste.
Web zrobił dokładnie to, o co go prosiła. Niedźwiedź rzucił mu ostatnie spojrzenie, po czym opadł na cztery łapy i, węsząc, podszedł do leżących na ziemi czekoladek. Z podziwu godną zręcznością rozdarł opakowanie, zjadł jego zawartość i ciężkim krokiem ruszył w stronę jednego z rondli z psim jedzeniem, które Tony porozkładała wokół polany. Web odetchnął głęboko, zebrał resztki swojej godności i z trudem wyczarował uśmiech. – Pierwsza lekcja przetrwania w dziczy – powiedział, spoglądając na jej pobladłą twarz. – Nigdy nie stawaj niedźwiedziowi na drodze do przekąski. Chyba że sam chcesz zostać przekąską. Ten żart, o ile uspokoił go trochę, o tyle na Tony nie zrobił najmniejszego wrażenia. – Lekcja numer dwa. Nie należy nosić przy sobie przekąsek. – Ominęła go i weszła po kilku schodkach na werandę, kciukiem wskazując na drogę. – Oscar jest tylko jednym z wielu niedźwiedzi, które kręcą się tutaj o tej porze, szukając jedzenia. Nie wszystkie są równie przyjazne. Gdybym była tobą, wyjechałabym, póki ich nie ma. Autostrada i cywilizacja są w tamtym kierunku. Stał, wpatrując się w drzwi, które za sobą zamknęła. Przeczesał dłonią włosy, zawstydzony tym, że wciąż czuje się trochę roztrzęsiony. – Dobrze się bawisz, Tucker? – zamruczał pod nosem i wszedł jej śladem po schodkach, upewniwszy się wcześniej, że niedźwiedź wciąż jest daleko. Nie, wcale się dobrze nie bawił. Jak do tej pory, został zmuszony do wyjazdu z Nowego Jorku, wytrzęsło go w małej, blaszanej puszce na kółkach, zgubił się kilkanaście razy, a na miejscu przywitała go ubłocona wojowniczka w żołnierskich butach, która niechętnie uratowała go przed pożarciem przez niedźwiedzia. Nie, to wcale nie było zabawne. Właściwie to był teraz bliski wściekłości. I nie chodziło tu tylko o to, że znalazł się na obcym terenie. I nawet nie o to, że Tony Griffin nie była nawet na tyle uprzejma, żeby chociaż wysłuchać jego propozycji. Chodziło o to, zdał sobie sprawę, że to ona kontrolowała sytuację. A on nie był do tego przyzwyczajony. I to go irytowało. To było jej terytorium. On rządził w świecie sal konferencyjnych, sypialni, kolacji w najdroższych restauracjach, spadków i wzrostów na giełdzie. Nie musiał radzić sobie z wyboistymi drogami, drewnianymi chatami, całymi hektarami lasu i
prawdziwymi niedźwiedziami. I nie musiał sobie radzić z takimi obcesowymi odmowami. To była fatalna pomyłka ze strony pani Griffin. Nie lubił, żeby mu odmawiano. A najbardziej nie lubił, jak odmawiano mu, zanim miał szansę przedstawić swoje argumenty. Nie podobało mu się tutaj, ale nie miał zamiaru pakować swoich zabawek i wracać z podwiniętym ogonem do domu. Tony powiedziała, że wie, kim on jest. Gdyby naprawdę go znała, to wiedziałaby też jedną bardzo ważną rzecz na jego temat – nie zawsze grał fair, ale zawsze grał, aby wygrać, a ta gra wcale się jeszcze nie skończyła. Znajdzie sposób, żeby ściągnąć Tony Griffin do Nowego Jorku. Właściwie to pomysł utarcia nosa wścibskiej pani fotograf sprawił mu przyjemność. Uśmiechnął się do siebie tym samym gładkim uśmiechem, który zapewnia! mu głosy na posiedzeniach zarządu i podbijał serca kobiet. Z determinacją wszedł po schodach. Załatwi sprawę i wróci do domu. Dobra, pani Griffin. Igrzyska uważam za otwarte.
W chwili, w której Web podniósł rękę, żeby zapukać do drzwi chaty, zadzwonił jego telefon komórkowy. Wyłowił go z kieszeni, sprawdził, kto dzwoni, i wydał z siebie długie westchnienie. – Tak, Pearl – powiedział zmęczonym głosem. Usiadł na najwyższym stopniu schodków, a zdecydowany głos Pearl Reasoner zapytał go, jak minęła podróż i czy udało mu się odnaleźć Tony Griffin. Pearl, poza tym, że pracuje jako jego sekretarka, jest również jego matką chrzestną. A ostatnio także powodem bolesnego pulsowania w prawej skroni. Miał zamiar wysłać na tę wyprawę dyrektora wykonawczego Price'a albo swojego zastępcę, Hawkinsa. Ale Pearl nalegała, żeby zajął się tym osobiście. Osobiście poleciał do Minnesoty i osobiście przekonał Tony Griffin do podpisania kontraktu, dzięki któremu jego nowy magazyn, „Świat Natury”, odniesie sukces. Pearl opowiadała coś o świeżym powietrzu i lodowatych jeziorach, ale on już jej nie słuchał, przypominając sobie rozmowę, jaką odbyli poprzedniego dnia w biurze. Pearl była głucha na wszystkie jego argumenty. „Jeśli jesteś wydawcą i do tego chcesz zdobyć CC. Bozemana, to potrzebujesz Tony Griffin. Jeśli jej zdjęcia nie znajdą się w pierwszym wydaniu «Świata Natury», to Bozeman nie wykupi reklam.” Jego argumenty, że przecież nie ma czasu na przygodę w dziczy, wywołały tylko jej głębokie westchnienie. „Webster, jesteś wypalony i zmęczony wszystkimi zmianami, które zaszły w firmie od czasu fuzji. Przerwa naprawdę dobrze ci zrobi.” W słuchawce Pearl kontynuowała opowieść o tym, jak cudownie by było, gdyby sobie powędkował w czasie tego pobytu. Utkwił wzrok w grupie drzew i próbował ignorować Pearl, którą kochał pomimo jej wtrącania się. To prawda, pracował ciężko. Miał dość wyścigu szczurów. W wieku trzydziestu pięciu lat osiągnął sukces finansowy, a jednak czuł, że wciąż czegoś mu brakuje.
Nie sądził jednak, że znajdzie to coś w Minnesocie, uganiając się za kobietą, która słynęła nie tylko z doskonałych zdjęć, ale również i z tego, że unikała wszystkiego, co choćby przypominało cywilizację. – Sądzę, że słyszałeś już o Jimmym Lawlerze z księgowości? Monolog Pearl nagle przerwał tok jego myśli. Mógł wyobrazić sobie ją, jak stoi pochylona nad jego biurkiem. Z tego, co wiedział, miała siedemdziesiąt lat, chociaż przyznawała się tylko do pięćdziesięciu ośmiu. I na tyle zresztą wyglądała, ze swoimi szczerymi zielonymi oczyma, starannie ułożoną fryzurą i nienagannym makijażem. – Miał czterdzieści lat – powiedziała, po czym zamilkła, żeby upewnić się, czy Web na pewno jej słucha. – Umarł w zeszłym tygodniu. Zawał serca. I wiesz, czego na pewno nie będzie na jego nagrobku? „Chciałby spędzać więcej czasu w biurze”. Web powrócił myślami do Tony Griffin, ukrytej w domku za jego plecami. – Webster… – Przecież tu przyjechałem – powiedział, ponieważ czasami łatwiej było się po prostu poddać. I dlatego, że Pearl miała rację. Potrzebował Tony Griffin, jeśli chciał zapewnić „Światowi Natury” dobry start. – Nie wystarczy ci? – Tylko jeśli obiecasz, że tam zostaniesz co najmniej przez dwa tygodnie. I chciałabym, żebyś ten czas dobrze wykorzystał. Dwa tygodnie wystarczą na sprowadzenie jej tutaj, zaaranżowanie sesji i przygotowanie na czas pierwszego wydania. Kochanie, włożyłam ci do aktówki kilka broszur. Znalazłeś je? Tak, znalazł. Błyszczące zdjęcia domku myśliwskiego w lasach przy granicy z Kanadą. I kilka zdjęć rozpromienionych wędkarzy z oparzeniami słonecznymi, którzy podnosili do obiektywu swoje zdobycze. – Pearl, na miłość boską, przecież wiesz, że nie wędkuję. I nie mam zamiaru wędkować. Jest tutaj tyle komarów, że wampir by umarł z głodu. No i pojawiają się tutaj niedźwiedzie, Pearl. Prawdziwe niedźwiedzie Z kłami i pazurami i ogromnymi apetytami na miętowe czekoladki. Jeden z nich o mało co mnie nie pożarł pięć minut temu. Tak więc wrócę, jak tylko uda mi się wyciągnąć tę kobietę z jej matecznika. – Dopiero za dwa tygodnie i ani dnia wcześniej – powtórzyła Pearl tonem, w którym była zarówno czułość, jak i niezłomna, żelazna wola.
Web potarł dłonią twarz. Został w to wszystko wrobiony. Pearl samowolnie udała się do sklepu CC. Bozemana i wykupiła co najmniej połowę tego, co było na półkach. Kiedy wrócił do domu, wszystko już na niego czekało. Pakując ubrania do nowiutkiej torby podróżnej CC. Bozemana nie miał już siły z nią dyskutować. – Tydzień – powiedział, bo w końcu to on był szefem. A przynajmniej był nim, kiedy Pearl pozwalała mu tak myśleć. – Ale przysięgam, że powiesz tylko jedno słowo… – Zgoda. A teraz przestań się dąsać, Webster. Jesteś już tam, prawda? Osiągnęliśmy już naprawdę dużo jak na jeden dzień. – My nie osiągnęliśmy nic. Ale za to ty… – Ruszyłam z miejsca kogoś, kto był do niego przyrośnięty. Wierz mi, to było bardzo wyczerpujące. Taaak. Wyczerpujące. Tak jak wyczerpujące było myślenie o kolejnej osobie, którą trzeba było ruszyć z miejsca, a która najwyraźniej nie miała na to najmniejszej ochoty. Podskoczył na widok kolejnego niedźwiedzia wysuwającego się z lasu na polanę. Pearl mogła zapomnieć o jego dwutygodniowych wakacjach. Jeszcze przed północą znajdzie się w samolocie, trzymając w rękach podpisany kontrakt. Pod warunkiem, oczywiście, że wciąż jeszcze będzie miał obie ręce. Tony przytrzymała drżącą ręką poobijany miedziany czajnik pod kranem, z którego woda ciekła cienkim strumyczkiem. Web Tucker. To ostatni człowiek, którego mogła się tu spodziewać. Ostatni człowiek, którego mogłaby spodziewać się gdziekolwiek. Jej życiową dewizą było unikanie facetów takich jak on. No dobrze, przyznała, zapalając zapałką palnik starego, ogromnego piecyka gazowego i ustawiając na nim czajnik. Jej życiową dewizą było unikanie jego, a nie mężczyzn takich jak on.
Web Tucker był wnukiem Fultona Tuckera ze sławnej Tucker-Lanier Publishing Group w Nowym Jorku. Był również jej byłym pracodawcą i źródłem jednego z najbardziej wstydliwych wspomnień w jej życiu. Spojrzała przez ramię w stronę drzwi wejściowych i poczuła, jak serce mocno bije jej w piersi. Nakazała sobie wziąć się w garść. Nakazała sobie zignorować i to, że Webster nie poznał jej. – A wiec jestem niezauważalna – wymruczała i otworzyła mały kredens w poszukiwaniu kubka. Robiąc to, zauważyła swoje odbicie w oknie nad zlewem i natychmiast zrobiło się jej niedobrze. Dwanaście lat. Upłynęło dwanaście lat od chwili, w której ostatni raz widziała Weba Tuckera. Biorąc pod uwagę, że ona sprzedawała zdjęcia do gazet, a on wydawał gazety, wiedziała, że któregoś dnia znowu go spotka, nieważne, jak bardzo będzie się starała go unikać. Wielokrotnie wyobrażała sobie to spotkanie. Scena zawsze wyglądała tak samo. Ona starannie ubrana, wyglądająca jak uosobienie sukcesu, profesjonalizmu i stylu. On oszołomiony widokiem kobiety, którą się stała. No cóż, był oszołomiony. Sięgnęła ręką i wyciągnęła liść z włosów. Wrzuciła go do śmieci, po czym wzięła do ręki ściereczkę do naczyń, żeby usunąć z twarzy błoto. Zastanawiała się chwilę nad oczyszczeniem nóg, po czym odrzuciła ściereczkę daleko od siebie. Tylko cały dzień w salonie kosmetycznym Elizabeth Arden mógł pomóc jej w doprowadzeniu się do porządku. Niechętnie podeszła do okna, odchyliła zasłonę i wyjrzała na zewnątrz. Web stał na werandzie, rozmawiając przez telefon, zwrócony do niej profilem. Wyglądał dokładnie jak człowiek, którego chciała zapomnieć. Boże, był po prostu cudowny! Upływ lat widać było jedynie w głębi spojrzenia jego niebieskich oczu i sile wyrazu rysów jego pięknie wyrzeźbionej twarzy. Zaskoczył ją, pojawiając się tutaj jak grom z jasnego nieba. A ona chowała się w domu jak głupia nastolatka. Woda zagotowała się i czajnik zagwizdał. Podeszła do piecyka i wyłączyła palnik. Webster na pewno nie miał zamiaru odjechać, zanim nie powie jej, o co mu chodzi. Teraz, kiedy już ochłonęła po pierwszym szoku, było jej wstyd, że zachowała się jak tchórz.
Poza tym górę zaczynała brać ciekawość. Co Web Tucker – potęga rynku wydawniczego, człowiek miasta, biznesmen zatrudniający miliony ludzi – co robił tutaj, w tej dziczy? I dlaczego tak wiele zrobił, żeby ją tu odnaleźć? Kiedy otworzyła szeroko drzwi, Web właśnie chowa! swój telefon do kieszeni. – Cóż – powiedział zaskoczony. – Witam ponownie. – Jeśli masz ochotę na herbatę – powiedziała bez wstępów – to zapraszam. Na ziołową – dodała niemal wyzywającym tonem. – Brzmi świetnie. Odwróciła się na pięcie i zostawiła go w drzwiach. Wyjęła dodatkowy kubek z kredensu, sprawdziła, czy jest czysty, a potem napełniła obydwa kubki gorącą wodą. – Nie ma jak w domu – powiedział Web, kiedy ustawiała kubki na małym chromowanym stoliku. Wyjęła dwie łyżeczki z szuflady. Zamykając ją biodrem, podążyła oczami za jego wzrokiem, badającym wnętrze domku, widząc je tak, jak zobaczyła je pierwszy raz, ponad miesiąc temu. Prostota, to było odpowiednie słowo. Prostota i spartańskie warunki. Jak wiele tego typu domków na północy, ten miał jeden pokój z małą łazienką, dobudowaną później, kilka lat po tym, jak go wzniesiono w latach trzydziestych. Ściany zrobione były z drewna sosnowego, które przez lata nabrało ciepłego, miodowego koloru. Podłoga również była sosnowa – wytarta i wypolerowana od chodzenia. Duży, szaroniebieski dywan – kto wie, jak stary – leżał na środku pokoju. Kuchnia składała się z kilku szafek, które ktoś wiele lat temu pomalował na ciemnoniebiesko, małego żelaznego zlewu, wyszczerbionego piecyka i lodówki pochodzącej tak na oko z lat sześćdziesiątych. Trzeba ją było co tydzień rozmrażać, bo inaczej w małym zamrażalniku robiły się sople. Na środku pokoju stał stół. Tony zerwała kilka dni wcześniej trochę kwiatów, intensywnie pomarańczowych, jasnożółtych i śnieżnobiałych. Kwiaty jednak zwiędły już jakieś dwa dni temu i dziś były tylko smutnym przypomnieniem tego, jak bardzo lokatorka tego domku jest zajęta. Tak jak nieposłane podwójne łóżko pod ścianą, z którego można było zrobić kanapę. Ponieważ Tony pracowała
od świtu do zmierzchu i miała bardzo niewielu gości, rzadko je składała. Na przeciwległej ścianie był mały kominek, w którym wolno płonęły drwa. Tak. Wystrój spartański. Ale domek miał elektryczność i działający przez większość czasu telefon, więc i tak był pałacem w porównaniu z zabłoconymi, brudnymi miejscami, w których Tony mieszkała w trakcie swych podróży po świecie. Jednak najwyraźniej Web Tucker, człowiek przyzwyczajony do dekoratorów wnętrz, włoskiego marmuru i sprowadzanych ze wschodu dywanów, uznał go za coś porównywalnego do noclegowni dla bezdomnych. Przyciągnęła sobie krzesło i, położywszy łyżkę obok jego kubka, otworzyła puszkę ze swoją ulubioną herbatą. – Rumianek i mięta z odrobiną kwiatu róży – powiedziała. – Chętnie spróbuję. – Jak mnie znalazłeś? I dlaczego w ogóle mnie szukałeś? Web zanurzył swoją torebkę z herbatą w wodzie gestem, którego nie powstydziłby się angielski dżentelmen pijący herbatkę ze swoją ciotką. – To nie jacie znalazłem. To moja sekretarka. Twój agent cię wydał. Co zresztą powinno już odpowiedzieć ci na twoje drugie pytanie. Mam dla ciebie pracę, jeśli oczywiście będziesz zainteresowana. – Nie jestem. – Wrzuciła herbatę do parującej wody i sięgnęła po cukier. – Mam już pracę. Odchylił się do tyłu, przerzucając jedną rękę przez oparcie. Emanował siłą i opanowaniem. – Cokolwiek to jest, zapłacę ci podwójnie. Tym razem się uśmiechnęła. Przechylił głowę, przyglądając się jej uważnie. – Dlaczego to takie zabawne? Zamieszała herbatę. – Dlatego, że nic razy dwa to w dalszym ciągu nic. Dlatego, że gdyby zależało mi na pieniądzach, fotografowałabym modelki albo pracowałabym w reklamie.
– Ale musisz przecież coś jeść, prawda? Dlaczego nie chcesz mnie wysłuchać? Tony wypiła łyk gorącej herbaty i spojrzała mu w oczy, – Posłuchaj mnie, Tucker… – Mam na imię Web. – Posłuchaj, Web – powtórzyła po chwili wahania, zastanawiając się, jak wiele kobiet oprócz niej topniało w środku tylko na dźwięk jego głosu, miękkiego jak aksamit i upajającego jak mocne wino, które z wiekiem stawało się coraz lepsze – Jeśli chcesz, żebym zrobiła dla ciebie sesję zdjęciową, skontaktuj się z moim agentem. Jeśli uzna, że to mnie zainteresuje, będzie z tobą rozmawiać. Zresztą nie wiem, dlaczego nie zadzwoniłeś do niego, zamiast tu przyjeżdżać, – Nie chodzi mi o sesję zdjęciową – powiedział dobitnie. – Chodzi mi o pracę. I przyjechałem tu osobiście, ponieważ chciałbym zaproponować ci umowę na wyłączność. Powoli wypiła kolejny łyk herbaty. Wraz z delikatnym zapachem rumianku i mięty do jej nozdrzy dotarł Jego zapach, połączenie zapachu mężczyzny, przypraw I bogactwa. Od dawna nie czuła niczego poza wonią świeżego powietrza, sosen i płynu na komary. A jeszcze więcej czasu upłynęło od chwili, kiedy zatęskniła za byciem z mężczyzną i za wdychaniem jego oszałamiającego zapachu. Ale to nie była chwila na takie tęsknoty. Teraz… Chwileczkę. Co on powiedział? – Przepraszam? Pochylił się do przodu i postukał nieświadomie kciukiem o kubek. – Umowa na wyłączność. Tucker-Lanier. Przeniosła spojrzenie z jego oczu – pięknych oczu o barwie cynamonu – na jego dłonie, świadoma ich siły i wagi jego propozycji. Kiedyś rzuciłaby się na nią jak wygłodniały kot. – Przykro mi, ale straciłeś tylko czas. Pracuję wyłącznie na zlecenie. Nie wiążę się z nikim na stałe. Zmarszczył brwi, tak jakby nie mógł uwierzyć, że mu odmówiła. Nie było jeszcze na świecie fotografa, który z góry odrzucił jego propozycję – oprócz niej oczywiście.
– Nawet jeśli będziesz miała całkowitą niezależność? – zapytał spokojnie, pochylając się do przodu. – Całkowitą wolność w podejmowaniu decyzji? Nieograniczone środki na pokrycie kosztów? I wszystko to za roczną pensję? – Wyciągnął notatnik z kieszeni nowiuteńkiej, sportowej koszuli i napisał w nim jakąś liczbę. Wyrwał kartkę papieru i przesunął po stole w jej stronę. Kiedy zobaczyła sumę, otworzyła szeroko oczy. – Nie mówisz chyba poważnie. – Jestem śmiertelnie poważny. – Nie rozumiem. Dlaczego ja? Web przyglądał się siedzącej naprzeciwko niego kobiecie w wojskowym ubraniu. Zauważył, że trochę się oczyściła, co oznaczało, że tli się w niej jednak jakaś iskierka kobiecej próżności. No i dostrzegł dołeczek w jej lewym policzku. Zachował te informacje w pamięci, w razie gdyby mogły mu być kiedyś przydatne. – Dlaczego ty? Dlatego, że jesteś dobra. A ja potrzebuję dobrych ludzi. To proste. I to naprawdę jest świetna umowa, Tony – podkreślił. – Będziesz zajmowała się zdjęciami do nowego magazynu, „Świat Natury”, który zamierzamy wydać w ciągu pół roku. W każdym wydaniu będą wyłącznie zdjęcia Tony Griffin. Spojrzała na niego ponuro, co z jakiegoś powodu trochę go rozbawiło. Bardzo się starała, żeby wyglądać surowo. A to naprawdę nie pasowało do jej łagodnych niebieskich oczu i długich rzęs, nie wspominając już u lekko opalonej cerze, która bez pokrywającego ją wcześniej błota wyglądała na miękką i delikatną. – W dalszym ciągu nie rozumiem. – Zmarszczyła swoje pięknie wygięte brwi. – Jest przecież kilku dobrych fotografów, z większym doświadczeniem i z większymi umiejętnościami, którzy na pewno nadaliby większy prestiż twojemu magazynowi. Aha. Więc nie była zarozumiała. To go wyraźnie ucieszyło. – Nie chcę innego fotografa. Chcę ciebie. Nie potrzebuję dodatkowego prestiżu, Tucker-Lanier już go ma. Potrzebuję twojego punktu widzenia. Podoba mi się sposób, w jaki patrzysz na świat. Podoba mi się twoja praca. I właśnie dlatego ciebie wybrałem. Tony wstała, podeszła do drzwi i otworzyła je. Wsunęła dłonie do tylnych kieszeni spodni i skrzyżowała nogi, wyglądając na zewnątrz.
Ta poza podkreślała szczupłość i długość jej nóg. Włożone w kieszenie ręce naciągnęły trochę jej workowate szorty na biodra, ukazując ich kształt. Web poczuł nagły, kompletnie niespodziewany przypływ podniecenia. Cholera. To było szaleństwo. Wcale mu się przecież nie podobała. Gdyby CC. Bozeman, który był głównym reklamodawcą i głównym czynnikiem mającym wpływ na powodzenie „Świata Natury” nie nalegał, że to ma być Tony i tylko Tony, Web nie siedziałby tutaj, próbując ją obłaskawić. – Posłuchaj – powiedziała w końcu. – Jest mi miło i doceniam twoje zainteresowanie, ale, niestety, nie mogę ci pomóc. Nie chcę być związana umową. – Spojrzała na niego. W jej oczach był jakby cień żalu, ale szybko odwróciła głowę. – Przykro mi, ale moja odpowiedź wciąż brzmi: nie. Wyszła na zewnątrz, zostawiając go przy stole, wpatrującego się w jej oddalające się plecy. – Uparta jak cholerny osioł – powiedział cicho do siebie. No cóż, wcześniej miał już do czynienia z osłami. Jego dziadek był jednym z większych. Wprawdzie zabierało to dużo czasu, ale Web zawsze w końcu jakoś go przekonywał do swoich pomysłów. Spojrzał ponuro na drzwi, w myślach żegnając się ze swoim planem nocnego powrotu do domu. Dobra. Do jutra uda mu się ją przekonać. Każdy ma swoją cenę, a Tony nie była wyjątkiem od tej reguły. Wstał i podszedł do progu, marszcząc gniewnie czoło. Robiło się późno. Ochłodziło się również o kilka stopni, ponieważ słońce chyliło się właśnie ku zachodowi i zerwał się wiatr. Zbiorowisko dużych, czarnych chmur zbliżało się od zachodu. Żadna z tych rzeczy mu się nie podobała. Stracił cholernie dużo czasu, żeby się tutaj dostać, a to było w ciągu dnia. Szukanie drogi do International Falls w ciemności i w padającym deszczu zapowiadało się na jeszcze większą porażkę. W oddali, koło rondli z jedzeniem, około dziesięciu niedźwiedzi lizało łapy i ocierało się grzbietami o drzewu. Pomiędzy dwoma młodymi niedźwiedziami wybuchła jakaś sprzeczka, która szybko się zakończyła, kiedy Jeden ze starszych posłał im niski, ostrzegawczy pomruk. Zwierzęta wciąż wyglądały na głodne, pomyślał, niezbyt ucieszony perspektywą przejścia w ciemności kilkuset metrów do miejsca, gdzie zaparkował
samochód. Zwłaszcza że dookoła mogła krążyć kolejna grapa tych bestii, poszukujących świeżego mięsa i słodyczy. A jeśli już mowa o jedzeniu, to Web umierał z głodu, Tak samo zresztą jak komary. Zabił jednego na swojej szyi. Teraz, kiedy robiło się ciemno, po prostu kłębiły się wokół niego. Jego nieprzyjazna gospodyni wyłoniła się zza stodoły, niosąc naręcze drewna. – Powinieneś już jechać – powiedziała mijając go w progu. – Masz przed sobą dwie godziny jazdy, a na dodatek to jest ostatni tydzień sezonu wędkarskiego i będzie ci bardzo trudno znaleźć jakieś miejsce do spania w mieście. A jeśli zacznie padać, to możesz się zgubić. Nie miał zamiaru wracać po ciemku do miasta. – Po drodze minąłem kilka hoteli. – Będą zajęte. Najlepszym wyjściem jest powrót do Falls. Najlepszym wyjściem był powrót do Nowego Jorku, ale przez jej upór dzisiaj nie znajdzie się bliżej niż trzy tysiące kilometrów do Fifth Avenue. – No cóż – powiedział, kiedy w oddali rozległ się pomruk pierwszego grzmotu, a wiatr przybrał na sile. – Jeśli jesteś pewna, że nie dasz się namówić… – Nie dam – przerwała mu. – Przykro mi, że zadałeś sobie tyle trudu na próżno. – Musiałem spróbować – powiedział lekkim tonem. – Poza tym to nie była kompletna strata czasu. Teraz mogę powiedzieć, że byłem w Minnesocie. I że omal nie zostałem pożarty przez niedźwiedzia. Przeniosła spojrzenie z niego na niedźwiedzie. Przez chwilę nad czymś myślała, po czym niechętnie zaproponowała: – Czy chcesz, żebym odprowadziła cię do samochodu? Męska duma z ledwością wzięła górę nad strachem. – Nie musisz. Dam sobie radę – powiedział z trudem. Nie miał zamiaru chować się za jej plecami, nawet jeśli byłby to ładny widok. Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami.
– No dobrze. Jeśli nie zejdziesz ze ścieżki, to nie będziesz miał żadnych problemów z tubylcami. – Wskazała głową grupę niedźwiedzi zebranych dookoła pożywienia, po czym przeszła przez próg i zatrzasnęła za sobą drzwi. W zamyśleniu Web spojrzał w stronę ścieżki, która prowadziła do małej polanki, gdzie zostawił samochód. Zastanawiał się, z jakim przyjęciem się spotka, kiedy pojawi się nazajutrz z nowym zestawem argumentów. W oddali znowu rozległ się grzmot. Tym razem głośny. Web spojrzał w górę, obserwując, jak ostami fragment błękitu poddaje się ciężkim, ołowianym chmurom. Duża kropla deszczu spadła mu dokładnie między oczy. – Cudownie – powiedział zmęczonym głosem i pobiegł w stronę ścieżki.
Tony wzięła prysznic i natarła ciało kremem. Od dawna już tego nie robiła. Włożyła bawełnianą, miękką, różową piżamę i ciepłe skarpetki. Dorzuciła kilka drewien do kominka, spoglądając przez okno na rozświetlone błyskawicami niebo. Susząc włosy ręcznikiem, odliczała z przyzwyczajenia: – Raz, dwa, trzy… Huk grzmotu przerwał jej, wprawiając w drżenie ściany niewielkiego domku. – Było blisko. – Spojrzała w górę, na dach, o który bębniły krople deszczu. Wspinając się na palce, sięgnęła po lampę oliwną ustawioną na najwyższej półce regału wypełnionego westernami i almanachami dla farmerów z lat trzydziestych. Biblioteka Charliego Ericksona była niewielka, ale bardzo ją lubił – widać było, że wszystkie książki i magazyny były czytane po wiele razy. Zamiast martwić się, czy Web Tucker zdołał dotrzeć do głównej drogi przed burzą, Tony zaczęła się zastanawiać, jak miewa się Charlie. Poruszane potężnymi uderzeniami wiatru gałęzie uderzały w drewniane ściany chatki. Spokojnie, ten dom przetrwał już wiele burz, uspokajała sama siebie. Światło zamigotało, ale jakimś cudem nie zgasło. Postawiła lampę na stole i pomyślała o Charliem, który żył w tej chacie sam przez sześćdziesiąt ze swoich osiemdziesięciu lat, zanim jeszcze doprowadzono tu elektryczność i linię telefoniczną. Kochał samotność, dzikość tego miejsca i swoje niedźwiedzie. Niedźwiedzie, które przez sześćdziesiąt lat wabił na czterdziestoakrowy teren swojej posiadłości, dokarmiając je orzechami, jagodami i psią karmą, w nadziei że uda mu się uratować je przed myśliwymi i kłusownikami. Zadzwoniła wczoraj do niego do szpitala i zapewniła, że wszystko jest w porządku. Kazała mu obiecać, że będzie odpoczywał i słuchał się lekarzy. Trzy tygodnie temu miał atak serca. Mógł jednak wrócić do zdrowia, jeśli tylko nie będzie się przemęczał. Deszcz walił w dach, tworząc za oknami spływające kurtyny wody. To nie była pierwsza burza od momentu, kiedy Tony tutaj przyjechała na początku miesiąca.
Cieszyła się, że Charlie leży owinięty w ciepłą kołdrę na swoim szpitalnym łóżku w Falls. Codziennie odwiedzała go Helga, starsza wolontariuszka o rumianych policzkach, robiąc wokół niego całe mnóstwo zamieszania. – To tylko przyjaciółka – zapewnił Tony Charlie, kiedy odwiedziła go dwa dni temu. – Skoro tak twierdzisz, Charcie… – odpowiedziała i zaśmiała się na widok jego pełnego zakłopotania spojrzenia. Kolejny grzmot rozdarł niebo nad chatą. – Lepiej się zabezpieczyć, niż żałować – powiedziała do siebie, szukając zapałek na wypadek, gdyby zabrakło światła. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, znalazłszy zapałki i świeczkę w szufladzie. W chwili, kiedy zapalała zapałkę, światło zamigotało jeszcze raz i zgasło na dobre. – I stała się ciemność – mruknęła, podnosząc szklany klosz lampy i podpalając knot. – A ty znowu mówisz do siebie, Griffin. – To chyba ryzyko zawodowe – mruknęła i na powrót przykryła lampkę kloszem, przykręcając knot. Teraz w całej chacie obudziły się cienie i zaczęły tańczyć na ścianach. Słaby czereśniowy zapach oliwy zmieszał się z zapachem mokrego lasu i melonowo-kwiatowym aromatem jej szamponu. Kiedy człowiek spędza samotnie tyle czasu ile ona – albo na sesjach zdjęciowych w odległych zakątkach globu, albo odpoczywając między sesjami – własny głos jest często jedynym, jaki ma się okazję słyszeć. Charlie to rozumiał. Kochany staruszek! Był bardzo podobny do niej. I do swoich niedźwiedzi. Był właśnie takim mrukliwym, potulnym niedźwiedziem, który wędrował po ziemi, którą kochał i znał jak własną kieszeń. Tak jak ona, był samotnikiem. Nie, nie był aspołeczny, jak niektórzy mówili o niej. Naprawdę lubił jej towarzystwo i zaprosił ją do swojego domu bez chwili wahania, kiedy pojawiła się u jego drzwi ze swoim sprzętem fotograficznym i kempingowym oraz z prośbą o pozwolenie na fotografowanie niedźwiedzi… Kolejny zygzak błyskawicy rozjaśnił ciemność, a zaraz po nim rozległ się potężny grzmot, tak głośny i tak bliski, że Tony aż podskoczyła ze strachu. Przycisnęła rękę do serca, żeby je trochę uspokoić. – O kurczę – powiedziała w końcu. – Ten piorun musiał trafić w jakieś drzewo.
Podniosła słuchawkę telefonu. Tak jak myślała, W słuchawce była głucha cisza. Do zerwania linii wystarczyłoby, żeby jakaś gałąź spadła na ciągnący się kilometrami w lesie drut, nie mówiąc już o burzy takiej jak ta. Jej myśli bezwiednie podążyły w stronę Weba Tuckera. W głębi serca miała nadzieję, że zdążył przed nawałnicą. – Jest dużym chłopcem. Da sobie radę. A przynajmniej dałby sobie radę, gdyby był w mieście. Tutaj jednak, w kramie, gdzie rządziły żywioły, trzeba było uczyć się, jak sobie z nimi radzić. To stawiało go w gorszej sytuacji. Potrząsnęła głową na wspomnienie jego wyglądu – idealnie dobranych kolorystycznie fragmentów profesjonalnego ubrania. Ale nawet gdyby miał na sobie pomięty podkoszulek i dziurawe dżinsy, jedno spojrzenie na jego wymodelowaną fryzurę i wymanikiurowane paznokcie powiedziałoby od razu, że jest to chłopak z miasta. Serce Tony zabiło gwałtownie, ale tym razem nie z powodu szalejącej za oknem burzy. Przez dwanaście lat była przekonana, że wszystkie uczucia do niego przeminęły. Najwyraźniej oszukiwały się przez cały ten czas. A on nawet jej nie pamiętał. Było to żałosne i śmieszne zarazem. I zaśmiałaby się, gdyby nie to, że drzwi chaty otworzyły się nagle i uderzyły gwałtownie w ścianę, śmiertelnie ją przerażając. Przez kilka uderzeń serca mogła tylko stać z szeroko otwartymi oczami. Bardzo mokry i bardzo wściekły mężczyzna wtoczył się przez drzwi jak jakieś monstrum z horroru. Ów zabłocony człowiek niósł na ramieniu coś, co dzięki Bogu nie było potwornym garbem tylko sportową torbą. Zamknął za sobą drzwi z niewyraźnym mruknięciem. – Tak, byłbym bardzo szczęśliwy, mogąc wejść w ten straszny deszcz, dziękuję. Nie wiedziała, czy ma roześmiać się z ulgą, że nie jest to morderca z siekierą, czy też przeklinać los za to, że sprowadził Weba Tuckera z powrotem pod jej dach. Przez ostatnią godzinę Web nie widział nic, a teraz wszystko, co widział, było w kolorze różowym. Od jej różowych skarpetek do jej różowych policzków i
ust. Tony Griffin wyglądała niezwykle uroczo w różowym. Z mokrymi włosami opadającymi na ramiona i na plecy wyglądała również delikatnie i kobieco i... Web był przemoknięty i zmarznięty i czuł zbyt dużą ulgę na myśl, że nie musi już krążyć w koło w największym deszczu od czasów potopu, żeby teraz się nad tym zastanawiać. Przeanalizuje swoją reakcję później, kiedy już wyschną mu buty, a zęby przestaną szczękać. I kiedy jego umysł dojdzie do siebie i zacznie postrzegać Tony jako to, czym naprawdę była – problemem, który musiał rozwiązać. Teraz musiał jednak zatroszczyć się o jakieś suche ubrania i .o galon tej ziołowej herbaty. Był gotowy na wszystko, byle tylko się rozgrzać. – Dobrze się czujesz? – spytała Tony z wahaniem. – Biorąc pod uwagę fakt, że ledwo wydostałem się z samochodu, kiedy przewróciło się na niego drzewo, to tak. Można powiedzieć, że mam się całkiem nieźle. – O mój Boże! – Taak. Nieźle, co? – powiedział, po czym przeszedł go dreszcz. Na twarzy Tony widoczna była troska zmieszana z niedowierzaniem. – Jesteś zmarznięty. Musisz szybko zdjąć te ubrania i założyć coś suchego. Web rzucił torbę na podłogę. Obydwoje parzyli, jak wycieka z niej woda. – Jeśli nie magazynujesz gdzieś tutaj męskich ubrań, to raczej nie uda mi się ani wysuszyć, ani ogrzać. – Coś wymyślę – powiedziała. – Na razie zdejmij tę koszulę. W ustach każdej innej kobiety te słowa zabrzmiałyby jak zaproszenie. Ale z jej strony był to po prostu rozkaz. – Co się stało? – spytała, kiedy zesztywniałymi z zimna palcami próbował rozpiąć guziki. – Wydaje mi się – powiedział, czując jak przeszywa go kolejny dreszcz – że silnik zgasł, kiedy wjechałem w jakąś dziurę. – Była głęboka? – Było w niej jakieś pół metra wody.