andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 328
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 157

Gilbert Elizabeth - Botanika duszy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Gilbert Elizabeth - Botanika duszy.pdf

andgrus EBooki Harlequiny Litera G
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 132 osób, 66 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 467 stron)

Dedykuję mojej babci, Maud Ednie Morcomb Olson, z okazji Jej setnych urodzin

Czym jest życie, nie wiemy. Jak działa, wiemy dobrze. LORD PERCEVAL

PROLOG Alma Whittaker, narodzona wraz z nowym stuleciem, wślizgnęła się na świat piątego stycznia 1800 roku. Szybko – nieomal natychmiast – zaczęły się ustalać na jej temat zróżnicowane opinie. Matka Almy, spojrzawszy po raz pierwszy na noworodka, poczuła zdecydowaną satysfakcję z oględzin. Beatrix Whittaker nie dopisywało dotychczas szczęście w produkowaniu następcy. Pierwsze trzy próby poczęcia spłynęły smutnymi strużkami, zanim zdążyły dać jakąkolwiek oznakę życia w łonie. Bohater ostatniej – doskonale ukształtowany syn – dotarł na sam próg istnienia, ale zmienił zdanie o poranku, kiedy miał zostać powity, i przybył jako już odeszły. Po takich stratach każde dziecko, które przeżyje, jest zadowalającym potomkiem. Trzymając w ramionach swe krzepkie niemowlę, Beatrix mruczała modlitwy w ojczystym języku niderlandzkim. Modliła się, by córka wyrosła na osobę zdrową, wrażliwą i inteligentną i by nie kojarzono jej nigdy z nadmiernie upudrowanymi dziewczynami, by nie śmiała się głośno ze sprośnych historii ani nie przesiadywała przy stolikach karcianych z hulakami, by nie czytała francuskich powieści ani nie przejawiała manier charakteryzujących wyłącznie dzikich Indian oraz by w jakikolwiek sposób nie stała się kompromitacją dla szanującej się rodziny; jednym słowem, by nie została een onnozelaar, prostaczką. Tym zamknęło się błogosławieństwo – czy to, co miało stanowić błogosławieństwo w ustach poważnej niewiasty, jaką była Beatrix Whittaker. Położna, miejscowa Niemka, uważała, że był to porządny poród w porządnym domu i w związku z tym Alma Whittaker jest porządnym noworodkiem. Sypialnia została dobrze ogrzana, zupa oraz piwo szczodrze rozdzielone, a matka dała przy porodzie pokaz tężyzny – takiej właśnie, jaka powinna cechować Holenderkę. Co więcej, położna wiedziała, że jej zapłacą, i to sowicie. Każdy noworodek, który przynosi pieniądze, jest zadowalającym noworodkiem. W związku z tym położna też pobłogosławiła Almę, choć bez szczególnego zaangażowania. To wszystko mniej obeszło Hanneke de Groot, zarządczynię majątku. Dziecko nie było chłopcem ani nie było też urodziwe. Miało buzię jak miska owsianki, bladą niczym świeżo pobielona podłoga. Jak wszystkie dzieci, będzie wymagać pracy. Jak wszelka praca, spadnie najprawdopodobniej na jej barki. Ale i tak pobłogosławiła dziecię, albowiem błogosławienie nowo

narodzonego jest obowiązkiem, a Hanneke de Groot spełniała obowiązki. Zapłaciła położnej i zmieniła pościel. Nieumiejętnie pomagała jej w tym młoda pokojówka – gadatliwa wiejska dziewczyna, nowy nabytek w domostwie – którą bardziej interesowało gapienie się na noworodka niż porządkowanie rzeczy w sypialni. Nie przytaczamy imienia pokojówki, ponieważ Hanneke de Groot już następnego dnia zwolni ją, jako bezużyteczną, i odeśle bez żadnych referencji. Jednakowoż przez tę jedną noc przegrana i zbędna dziewczyna trzęsła się nad niemowlęciem, tęskniąc do własnego dzieciątka, i udzieliła nader czułego i szczerego błogosławieństwa malutkiej Almie. Dick Yancey – wysoki, przerażający mężczyzna pochodzący z hrabstwa Yorkshire, który pracował dla pana domu jako rządzący żelazną ręką egzekutor wszelkich międzynarodowych interesów (stacjonował akurat w rezydencji owego stycznia, czekając, by stajały lody w porcie filadelfijskim i by mógł ruszyć w drogę do Holenderskich Indii Wschodnich) – miał ledwie kilka słów na określenie noworodka. Właściwie nigdy, bez względu na okoliczności, nie odznaczał się zbytnią rozmownością. Gdy oznajmiono mu, iż pani Whittaker powiła zdrowe niemowlę płci żeńskiej, pan Yancey zaledwie zmarszczył brwi oraz orzekł, w charakterystycznie oszczędny sposób, „Ciężki fach, życie”. Czy to oznaczało błogosławieństwo? Trudno powiedzieć. Rozstrzygnijmy wątpliwość na jego korzyść i uznajmy, że oznaczało. Z pewnością to nie miała być klątwa. Jeśli zaś chodzi o ojca Almy – Henry’ego Whittakera, pana na włościach – rad był z dziecięcia. I to jak najbardziej rad. Nie przeszkadzało mu, że noworodek nie jest chłopcem i że nie jest piękny. Nie pobłogosławił Almy, ale tylko dlatego, że w ogóle nie miał w zwyczaju błogosławić. („Boże sprawy to nie moje sprawy”, zwykł mawiać). Henry podziwiał swoje dziecko bez zastrzeżeń. Wszak to on je uczynił, a życiową postawą Henry’ego Whittakera było podziwiać bez zastrzeżeń wszystkie własne dzieła. By uczcić tę chwilę, Henry przyniósł ananasa ze swojej największej szklarni i podzielił go na równe części dla wszystkich w domostwie. Padał gęsty śnieg, prawdziwa pensylwańska zima, ale on był w posiadaniu wielu opalanych węglem cieplarni własnego projektu – konstrukcji, których zazdrościli mu wszyscy zajmujący się uprawą roślin oraz wszyscy botanicy w obu Amerykach i które na dodatek przynosiły mu horrendalne bogactwo – jeśli więc chciał jeść ananasa w styczniu, dalibóg, mógł jeść ananasa w styczniu. A także czereśnie w marcu. Zaraz potem wycofał się do gabinetu. Tam otworzył rejestr, w którym każdego wieczoru zapisywał wszelkie wydatki związane z majątkiem, zarówno te oficjalne, jak i nieoficjalne. Zaczął

tak: „Nowy szlahetny i interesujoncy pasarzer zaczyna przebawiać z nami” [sic!], po czym drobiazgowo opisał poród, precyzyjnie podając godzinę oraz wyszczególniając koszty. Jego kaligrafia była haniebnie ściśnięta. Każde zdanie przypominało zwartą zabudowę wielkich i małych liter koegzystujących w ciasnej niedoli, wpełzających na siebie nawzajem, jakby próbowały się wydostać z kartki. Ortografia, którą stosował, nosiła znamiona całkowitej samowoli, a interpunkcja dawała powody do westchnień pełnych rozpaczy. Lecz Henry Whittaker ani myślał zarzucać pisania raportu. Przywiązywał wagę do nadążania za wydarzeniami. Zdawał sobie sprawę, że zapisane przezeń stronice przeraziłyby każdego wykształconego człowieka, ale wiedział także, że nikt nigdy nie zobaczy jego pisma – nikt poza żoną Beatrix. Kiedy Beatrix dojdzie do siebie, przepisze notatki do własnej księgi, jak zawsze robiła, i elegancko zapisane tłumaczenie bazgrołów Henry’ego stanie się oficjalnym domowym sprawozdaniem. Żona Beatrix była mu wspólniczką, nad wyraz biegłą w swej roli. Wykonywała dla niego i to, i wiele innych zadań. Jeśli Bóg da, szybko do nich powróci. Papiery już się piętrzyły.

ROZDZIAŁ PIERWSZY W rzeczy samej, przez pierwsze pięć wiosen życia Alma Whittaker była zaledwie pasażerem na tym świecie – jak i my wszyscy jesteśmy pasażerami we wczesnych latach dzieciństwa. Początkowe dzieje tego zwykłego dziecka nie stały się jeszcze ani szlachetne, ani szczególnie interesujące, poza tym jedynie, iż minęły bez chorób oraz nieszczęśliwych wypadków, za to w dostatku o poziomie rzadko spotykanym w Ameryce owego czasu, nawet w eleganckiej Filadelfii. W jaki sposób jej ojciec stał się posiadaczem tak wielkiego majątku – stanowi historię, której warto poświęcić trochę czasu, teraz, kiedy czekamy, aż dziewczynka podrośnie i znowu przykuje naszą uwagę. W roku 1800 nie było bowiem wcale bardziej niźli w innych czasach na porządku dziennym, aby człowiek ubogiego stanu oraz półanalfabeta stał się najbogatszym mieszkańcem miasta, tak więc sposoby, dzięki którym doszedł do takiego sukcesu, są w rzeczy samej interesujące – choć być może nie aż tak szlachetne, jak on sam by je nadgorliwie próbował przedstawiać. Henry Whittaker urodził się w 1760 roku we wsi Richmond, położonej nad Tamizą, nieco za Londynem w górę rzeki. Był najmłodszym synem w biednej rodzinie, która posiadała już i tak zbyt liczne potomstwo. W dwóch niewielkich pokojach z klepiskiem pod ledwo szczelnym dachem, odżywiany jednym posiłkiem prawie każdego dnia, wzrastał pod opieką matki, która nie piła, oraz ojca, który nie bił rodziny – inaczej więc niż w wielu domach tamtych czasów. Słowem – wiódł niemal uprzywilejowane życie. Matka jego uprawiała nawet prywatny kawałeczek piaszczystego ugoru z tyłu za domem, gdzie hodowała ostróżki i łubin, dla ozdoby, niczym dama. Henry’ego nie zwiodły jednak ani te ostróżki, ani łubiny. Spał zaledwie ścianą oddzielony od świń i nie było chwili, w której ubóstwo by go nie upokarzało. Być może los mniej by mu doskwierał, gdyby nie zobaczył z bliska dobrobytu i nie porównałby go z własną biedą, ale chłopiec dorastał, będąc świadkiem bogactwa nie tylko wielkiego, lecz wręcz królewskiego. W Richmond znajdował się pałac, a przy nim – ku rozrywce i wypoczynkowi – duże ogrody, zwane Kew, ze znawstwem utrzymywane przez księżniczkę Augustę, która przywiozła z sobą z Niemiec świtę ogrodników, rwących się do stworzenia z naturalnych i wielce skromnych angielskich pastwisk sztucznego i iście królewskiego krajobrazu. Jej syn, przyszły król

Jerzy III, jako dziecko spędzał tam wakacje. Kiedy zasiadł na tronie, podjął wysiłek przemiany Kew w ogród botaniczny, dorównujący rywalom na kontynencie. Anglicy na zimnej, wilgotnej, odosobnionej wyspie w upodobaniu do botaniki znajdowali się daleko za resztą Europy i Jerzy III ochoczo ruszył w pogoń za konkurencją. Ojciec Henry’ego pracował w sadzie w Kew. Był skromnym człowiekiem, szanowanym za sposób bycia o tyle, o ile można darzyć szacunkiem skromnego ogrodowego robotnika. Pan Whittaker miał dobrą rękę do owocujących drzew, do których odnosił się z rewerencją. („Płacą ziemi za trud”, mawiał, „w przeciwieństwie do pozostałych”). Onegdaj uratował ulubioną jabłoń króla, zaszczepiając oczko chorującego egzemplarza na mocniejszym odroście i pieczołowicie zabezpieczając miejsce gliną. Drzewo owocowało z nowego szczepu jeszcze tego samego roku i wkrótce dało dorodne jabłka. Po tym cudzie sam król nadał panu Whittakerowi przydomek „Jabłeczny Mag”. Jabłeczny Mag mimo różnorakich talentów był prostym człowiekiem, obdarzonym nieśmiałą żoną, ale jakimś sposobem zdołał wyprodukować z nią sześciu szorstkich i porywczych synów (wśród nich chłopca zwanego „Postrachem Richmond” i dwóch innych, których przeznaczeniem będzie śmierć w knajpianej burdzie). Najmłodszy, Henry, był najbardziej szorstki z nich wszystkich, ale może, aby przeżyć pozostałych braci, po prostu musiał taki być. Jak mały chart, uparty oraz wytrwały – co stanowi rzadkie i wybuchowe połączenie – nigdy nie inaczej jak ze stoickim spokojem przyjmował razy od braci, którzy często wystawiali na próbę jego nieustraszoność, lubili bowiem rzucać mu wyzwania pełne ryzyka. Ale nawet z dala od braci Henry był niebezpiecznym eksperymentatorem. Wzniecał zakazany ogień, śmigał po dachach, kpiąc z gospodyń domowych, groził małym dzieciom i nikogo by nie zdziwiło, gdyby spadł z czubka kościelnej wieży lub utonął w Tamizie – choć, dodajmy, czystym zbiegiem okoliczności żaden z owych scenariuszy nigdy się nie przytrafił. W przeciwieństwie do braci miał Henry jedną pozytywną cechę. A dokładniej dwie: inteligencję oraz zainteresowanie drzewami. Byłoby przesadą utrzymywać, że Henry szanował drzewa tak jak jego ojciec, ale interesował się nimi, ponieważ drzewa były jedną z niewielu rzeczy w jego ubogim świecie, których łatwo mu było się nauczyć, a doświadczenie zdążyło Henry’emu pokazać, że uczenie się daje człowiekowi przewagę nad innymi. Jeśli była okazja, by się czegokolwiek nauczyć, to jeśli się chciało kontynuować egzystencję (a Henry chciał) i chciało się ostatecznie wzbogacić (a Henry chciał), wtedy należało się tego uczyć. Łacina, kaligrafia, łucznictwo,

jeździectwo, taniec – te dziedziny znajdowały się poza jego zasięgiem. Ale miał drzewa i miał ojca, Jabłecznego Maga, który cierpliwie podejmował trud nauczania. Uczył się więc Henry wszystkiego o narzędziach sadownika, o glinie, wosku i sekatorach, a także o sztuczkach okulizacji, klinowania, rozszczepiania, sadzenia oraz przycinania wyważoną ręką. Uczył się, jak przesadzać drzewa wiosną, gdy gleba jest nawilżona i zwarta, oraz jak to czynić jesienią, kiedy ziemia bywa sypka i sucha. Uczył się podpierać i otulać morele, by chronić je przed wiatrem, doglądać cytrusów w oranżerii, okadzać agrest przeciwko pleśni, amputować figom chore gałęzie, a także – na co nie trzeba zwracać uwagi. Dowiadywał się, kiedy zrywać postrzępioną korę ze starego drzewa i jak zdzierać ją jednym ruchem do samej ziemi bez lęku i wyrzutów sumienia, tak by pobudzić drzewo do życia na następne co najmniej kilkanaście sezonów. Henry wiele się nauczył od ojca – chociaż się go wstydził, wyczuwając w nim słabość. Jeśli pan Whittaker naprawdę jest Jabłecznym Magiem, rozumował, dlaczego ów powszechny podziw nie przynosi mu majątku? Głupsi od niego ludzie są bogaci, i to wielu. Dlaczego rodzina Whittakerów ciągle mieszka ze świniami, gdy tuż obok znajdują się wielkie zielone pałacowe trawniki i przytulne domki przy Alejce Druhny, w których służba królowej śpi we francuskiej pościeli? Pewnego dnia Henry wdrapał się na szczyt kunsztownie zdobionego parkanu i wyśledził damę ubraną w strój koloru kości słoniowej, trenującą anglezowanie na nieskazitelnie białym koniu, podczas gdy sługa akompaniował dla jej przyjemności na skrzypcach. Oto, jak żyją ludzie tutaj, w Richmond, a tymczasem Whittakerowie nie mają nawet prawdziwej podłogi. Lecz ojciec Henry’ego nigdy się nie starał o poprawę losu. Zarabiał tę samą marną pensję od trzydziestu lat i ani razu nie wygłosił komentarza na jej temat ani też nigdy nie narzekał na pracę na dworze, nawet podczas najpaskudniejszej pogody, choć trwało to już tak długo, że całkowicie zniszczyło mu zdrowie. Ojciec Henry’ego wybierał drogę najostrożniejszych kroczków przez życie, szczególnie kiedy miał do czynienia z lepszymi od siebie – a każdego uważał za lepszego od siebie. Pan Whittaker postawił sobie za punkt honoru nigdy nikogo nie obrażać oraz nigdy nie czerpać dodatkowych korzyści, nawet jeśli nadarzała się okazja gotowa na wyciągnięcie ręki. Powtarzał synowi: „Henry, w życiu nie bądź zuchwały. Owcę możesz zarżnąć tylko raz. Jeśli się jednak postarasz, każdego roku możesz się dzielić owcą”. Mając tak bezsilnego i utrudzonego ojca, czegóż innego mógł Henry Whittaker oczekiwać od życia prócz tego, co zdobędzie własnoręcznie? Człowiek powinien odnosić korzyści, zaczął sobie tłumaczyć, kiedy miał zaledwie trzynaście lat. Człowiek powinien móc codziennie zarzynać owcę.

Tylko gdzie ową owcę znaleźć? Wtedy to Henry Whittaker zaczął kraść. Gdy mijała połowa lat siedemdziesiątych osiemnastego wieku, ogrody Kew były już botaniczną arką Noego, szczycącą się zbiorami tysięcy gatunków, a każdego tygodnia przychodziły nowe transporty – hortensje z Dalekiego Wschodu, magnolie z Chin, paprocie z Indii Zachodnich. Co więcej, w Kew zaczął pracować nowy ambitny superintendent: sir Joseph Banks, świeżo przybyły z triumfalnej podróży dookoła świata na Endeavorze kapitana Cooka, podczas której pełnił funkcję naczelnego botanika. Banks, który w Kew pracował, nie pobierając wynagrodzenia (interesowała go bowiem wyłącznie chwała Imperium Brytyjskiego, jak mawiał, choć niektórzy suponowali, że było w tym również trochę zainteresowania chwałą sir Josepha Banksa), i z szaloną pasją kolekcjonował rośliny, całkowicie się oddawał realizowaniu projektu tworzenia najbardziej efektownego państwowego ogrodu botanicznego. Och, ten sir Joseph Banks! Piękny, ambitny, pełen ducha rywalizacji dziwkarz i awanturnik! Ten mężczyzna był wszystkim, czym ojciec Henry’ego Whittakera nie był ani trochę. W wieku dwudziestu trzech lat dostał spadek, dzięki któremu mógł się pławić w sześciu tysiącach funtów rocznie, i tym samym stał się jednym z najbogatszych Anglików. Niewykluczone, że najprzystojniejszym. Mógł z łatwością oddać się w życiu wyłącznie luksusowemu nieróbstwu, ale zamiast tego Banks postanowił zostać najodważniejszym spośród przyrodniczych odkrywców – i podjął się tej roli, nie poświęcając nic a nic z właściwego sobie blasku tudzież powabu. Pokaźną część kosztów pierwszej wyprawy kapitana Cooka pokrył z własnej kieszeni, co zagwarantowało mu prawo zabrania na pokład przeładowanego statku dwóch czarnych służących, dwóch białych służących, zapasowego botanika, sekretarza naukowego, dwóch artystów, rysownika oraz parę włoskich chartów. Podczas owej dwuletniej przygody Banks uwodził tahitańskie królowe, tańczył nago z tubylcami na plażach i w świetle księżyca przyglądał się tatuowaniu pośladków barbarzyńskich dziewcząt. Wracając, przywiózł ze sobą do Anglii jako zwierzątko-maskotkę tahitańskiego mężczyznę o imieniu Omai, a także prawie cztery tysiące gatunków roślin – spośród których niemal połowa była światu nauki dotychczas nieznana. Niewątpliwie sir Joseph Banks cieszył się największą sławą oraz prezentował największą klasę pośród wszystkich mężczyzn w Anglii i Henry darzył go ogromnym podziwem. Ale i tak go okradał.

Po prostu okazja sama wchodziła w ręce i była oczywista. W kręgach naukowych uważano Banksa nie tylko za wielkiego przyrodnika kolekcjonera, ale także znany był jako nie lada botaniczny chomik. W owych wytwornych czasach dżentelmeni botaniki zazwyczaj otwarcie się dzielili odkryciami, jedynie Banks nie dzielił się niczym. Profesorowie, dygnitarze i zbieracze przyjeżdżali z całego świata do Kew pełni nadziei, że pozyskają nasiona, sadzonki i próbki z ogromnego zielnika Banksa – ale on odprawiał wszystkich z kwitkiem. Młody Henry podziwiał w Banksie chomika (sam także nie dzieliłby się skarbem, gdyby go posiadał), ale w rozsierdzonych obliczach zawiedzionych międzynarodowych gości szybko dostrzegł sprzyjającą okoliczność. Gdy gniewni opuszczali ogród, czekał na nich tuż za bramą Kew i zaczepiał przekleństwem pod adresem Banksa rzuconym po francusku, niemiecku, niderlandzku albo włosku. Potem się zbliżał, pytał, jakie próbki chcieliby mieć, i obiecywał je zdobyć w ciągu tygodnia. Zawsze miał przy sobie kawałek kartonu i ołówek kreślarski; jeśli ktoś nie mówił po angielsku, rysował, co chciałby dostać. Wszyscy botanicy byli wówczas świetnymi rysownikami, więc przedmiot ich pragnień nie pozostawiał wątpliwości. Nocą Henry zakradał się do szklarni, przemykając obok robotników pilnujących ognia w wielkich piecach buzujących podczas zimnych wieczorów, i kradł rośliny dla zysku. Był urodzony do tego zadania. Biegle rozpoznawał rośliny, znał się na przechowywaniu sadzonek, dostatecznie był nieobcy w ogrodzie, aby nie wzbudzać podejrzeń, i mistrzowsko zacierał ślady. Co więcej, wyglądało na to, że sen nie jest mu potrzebny. Cały dzień pracował z ojcem w sadach, całą noc kradł – rzadkie rośliny, cenne rośliny, obuwiki, tropikalne storczyki, mięsożerne cuda z Nowego Świata. Zachowywał także wszystkie rysunki roślin, które szlachetni panowie robili, i uczył się ich, aż poznał każdy pręcik i każdy płatek każdej rośliny na globie, której pożądał wielki świat. Jak wszyscy wykwalifikowani złodzieje, Henry skrupulatnie dbał o własne bezpieczeństwo. Nikomu się nie zwierzył z sekretu, a zyski chował w licznych przemyślnych kryjówkach w ogrodach Kew. Nie wydawał ani grosza. Pozwalał zdobytym srebrom spać w glebie niczym prawdziwym kłączom. Chciał, żeby to srebro się namnożyło, aż będzie mógł się wyrwać z biedy i zapłacić za prawo bycia krezusem. Po roku Henry miał kilku stałych klientów. Jeden z nich, hodowca storczyków z paryskiego Ogrodu Botanicznego, wypowiedział być może pierwszy w życiu chłopca komplement: „Masz użyteczne, zręczne paluszki, co, mój mały?”. Po dwóch latach Henry zarządzał kwitnącym interesem. Sprzedawał rośliny nie tylko poważanym botanikom, ale także bogatej londyńskiej

socjecie, która marzyła o posiadaniu egzotycznych gatunków we własnych kolekcjach. W trzecim roku nielegalnie wysyłał sadzonki do Francji i Włoch, fachowo pakując rośliny w torf i wosk, by przetrwały podróż. Na koniec jednakże, po trzech latach uprawiania owej przestępczej działalności, Henry Whittaker został przyłapany – i to przez własnego ojca. Pan Whittaker, zazwyczaj śpiący kamiennym snem, zauważył raz po północy, jak syn wymyka się z domu. Pełen niedobrych ojcowskich przeczuć poszedł za chłopakiem do szklarni i zobaczył, jak ten selekcjonuje, kradnie i fachowo pakuje. W tym, co ujrzał, natychmiast rozpoznał nielegalny proceder. Ojciec Henry’ego nie zwykł bić synów, nawet jeśli na to zasługiwali (a zasługiwali często), i również owej nocy nie sprawił Henry’emu lania. Nie doprowadził też do bezpośredniej konfrontacji z chłopcem. Henry nie zdawał sobie nawet sprawy, że został przyłapany. Nie, pan Whittaker uczynił coś gorszego. Następnego dnia z samego rana w pierwszej kolejności zażądał osobistej audiencji u sir Josepha Banksa. Nie było przyjęte, aby ktoś tak niepozorny jak Whittaker domagał się rozmowy z takim dżentelmenem jak Banks. Po trzydziestu latach niestrudzonej pracy ojciec Henry’ego był jednak wystarczająco otoczony szacunkiem, by czuć prawo do takiej jednorazowej nietypowej impertynencji. Co prawda był człowiekiem starym i ubogim, ale także Jabłecznym Magiem, wybawicielem ulubionego drzewa króla, i ów tytuł dawał mu wstęp. Pan Whittaker wszedł do superintendenta prawie na kolanach, z pochyloną głową, skruszony niczym pokutnik. Wyspowiadał się ze wstydliwej sprawy związanej z synem oraz z podejrzenia, że Henry prawdopodobnie kradnie od lat. Zaproponował, że za karę mogą jego samego usunąć z ogrodów Kew, byleby oszczędzono chłopcu aresztu i go nie skrzywdzono. Jabłeczny Mag obiecał, że wyjedzie z rodziną daleko od Richmond i dopilnuje, aby nazwisko Whittakerów nigdy więcej nie rzuciło cienia na ogrody Kew oraz pana Banksa. Banks – poruszony tak niezwykłym poczuciem honoru sadownika – odrzucił tę propozycję i natychmiast posłał po młodego Henry’ego. To też nie było typowym zachowaniem. Sir Joseph Banks rzadko spotykał się w swoim gabinecie z niepiśmiennym robotnikiem z ogrodu, a jeszcze rzadziej z szesnastoletnim występnym synem niepiśmiennego robotnika. Prawdopodobnie powinien po prostu zlecić aresztowanie chłopaka. Za kradzież karano jednak powieszeniem, nawet znacznie młodsze od Henry’ego dzieci szły na stryczek – i to za zdecydowanie pośledniejsze przewinienia. Obca inwazja na własną kolekcję mocno Banksa irytowała, współczuł jednak ojcu i zanim wezwie sądowego urzędnika, postanowił najpierw samemu zbadać problem.

Problem, gdy się pojawił w gabinecie sir Josepha Banksa, okazał się chudym rudowłosym młodzieńcem o zaciśniętych ustach i nieprzeniknionym spojrzeniu, szerokich ramionach, zapadniętej piersi i bladej cerze, która już zdążyła ogorzeć od wystawiania na wiatr, deszcz i słońce. Chłopak był wyraźnie niedożywiony, ale miał słuszny wzrost i duże dłonie; Banks pomyślał, że gdyby dobrze go karmić, wyrósłby na potężnego mężczyznę. Henry nie znał powodu, dla którego został wezwany do biura Banksa, ale miał wystarczająco rozumu, by się spodziewać najgorszego. Czuł poważne zaniepokojenie. Jedynie za sprawą gruboskórnego hartu zdołał wejść do gabinetu Banksa bez widocznego drżenia. Dobry Boże, jakiż piękny był ten gabinet! I jak wspaniale ubrany Joseph Banks: lśniąca peruka i połyskliwy, czarny aksamitny surdut, wyglancowane buty oraz białe skarpety. Ledwie Henry przekroczył próg, natychmiast oszacował lekki mahoniowy sekretarzyk, pożądliwie otaksował piękne kolekcjonerskie szkatułki, ustawione w rządku na każdej półce, i zerknął z podziwem na niczego sobie portret kapitana Cooka. Psiamać, sama rama tego portretu musiała kosztować z dziewięćdziesiąt funtów! W przeciwieństwie do ojca Henry Whittaker nie zgiął się w ukłonie w obecności Banksa, lecz wyprostowany stanął przed wielkim człowiekiem i spojrzał mu w oczy. Banks siedział. Przez chwilę pozwolił Henry’emu stać w milczeniu, być może czekał na wyznanie lub błaganie o litość. Lecz Henry ani nic nie wyznał, ani nie prosił o łaskę, nawet nie zwiesił głowy zawstydzony i jeśli sir Joseph Banks sądził, że Henry Whittaker będzie na tyle niemądry, aby pierwszemu zabrać głos w tak ryzykownej sytuacji, to nie znał Henry’ego Whittakera. Wreszcie po do długim milczeniu Banks zażądał: – W takim razie powiedz, dlaczego mam zrezygnować z oglądania, jak wisisz w Tyburn?[1]1 A więc o to chodzi, pomyślał Henry, capnęli mnie. Mimo wszystko chłopak usilnie szukał planu. Potrzeba mu było taktyki i musiał ją znaleźć w ciągu jednego mgnienia oka. Ponieważ nie stracił nadaremnie czasu, kiedy starsi bracia obijali go bez powodu, i nauczył się tego i owego na temat walki, teraz wiedział, że gdy większy i silniejszy przeciwnik pierwszy zada ci cios, masz tylko jedną szansę, nim tamten rozgniecie cię na miazgę, mianowicie musisz szybko wyskoczyć z czymś nieoczekiwanym. [1] Tyburn – niewielka miejscowość, dzisiaj część Londynu, w której od 1196 r. do końca XIX w. wykonywano egzekucje na skazańcach przez powieszenie. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).1

– Ponieważ mam użyteczne, zręczne paluszki – odparł. Banks lubił niecodzienne wydarzenia, więc zaskoczony parsknął śmiechem. – Przyznam, że nie widzę, na co mógłbyś się przydać, młody człowieku. Spotkała mnie z twojej strony jedynie kradzież ciężko przeze mnie zdobywanego skarbu. Nie było to pytanie, lecz Henry i tak odpowiedział. – Może i troszkę uszczupliłem. – Nie zaprzeczasz? – Nawet jakbym się najbardziej na świecie rozbeczał, nic to nie zmieni, co nie? I tym razem Banks się roześmiał. Być może pomyślał, że Henry popisuje się fałszywą odwagą, ale odwaga Henry’ego była autentyczna. Tak samo jak jego strach. I jak brak skruchy. Przez całe życie Henry Whittaker uważał skruchę za słabość. Banks zmienił taktykę. – Muszę powiedzieć, młody człowieku, że jesteś ukoronowaniem zgryzoty swojego ojca. – A on mojej – odpalił Henry. I znów wybuch śmiechu zaskoczonego Banksa. – Doprawdy? A czymże ten dobry człowiek kiedykolwiek ci się naraził? – Uczynił mnie biednym, sir – odrzekł Henry, po czym w jednej chwili, nagle, wszystko pojął i dodał: – To był on, prawda? Ten, kto doniósł panu na mnie? – Istotnie. Honorowy i lojalny człowiek, ten twój ojciec. Henry wzruszył ramionami. – Ale nie w stosunku do mnie, co? Banks przyjął to do wiadomości i kiwnął głową, przyznając tym samym, że stracił punkt. Po chwili zapytał: – Komu sprzedawałeś moje rośliny? – Mancini, Flood, Willink – Henry odhaczał nazwiska na palcach – LeFavour, Miles, Sather, Evashevski, Feuerele, lord Lessing, lord Garner... Banks przerwał machnięciem ręki. Patrzył na chłopca z nieskrywanym zdumieniem. Co dziwne, gdyby lista była skromniejsza, być może bardziej by się rozzłościł. Ale byli to najwięksi botanicy swego czasu. Kilkoro z nich Banks mienił przyjaciółmi. W jaki sposób chłopak do nich dotarł? Niektórzy od lat nie podróżowali do Anglii. To dziecko musi eksportować. Jaką jeszcze działalnością para się tuż pod jego nosem to stworzenie...? – Skąd ty w ogóle wiesz, jak się obchodzić z roślinami? – zapytał Banks.

– Zawsze znałem rośliny, sir, całe życie. Tak jakbym wszystko o nich wiedział z góry. – A ci ludzie, czy oni ci płacili? – Inaczej by nie dostali roślin, co nie? – odparł Henry. – Musisz dobrze zarabiać. Zapewne zgromadziłeś niezły stosik pieniędzy przez te lata. Henry był za sprytny, żeby odpowiedzieć na taką zaczepkę. – Młody człowieku, co zrobiłeś z pieniędzmi, które zarobiłeś? – nalegał Banks. – Nie widać, żebyś inwestował w garderobę. Twoje zarobki bez wątpienia należą do Kew. Gdzie one są? – Wyszły, sir. – Gdzie wyszły? – W kości, sir. Bo widzi pan, mam słabość do hazardu. To może być i może nie być prawdą, pomyślał Banks. Chłopak bez wątpienia ma więcej zimnej krwi niż jakiekolwiek dwunożne bydlę, które dotychczas poznał. Banks był zaintrygowany. W końcu sam trzyma dla rozrywki w domu poganina i, prawdę powiedziawszy, lubi też sam za półpoganina uchodzić. Stan, do którego należy, wymaga, by przynajmniej utrzymywać, że się podziwia dobre maniery, ale potajemnie i prywatnie superintendent wolał nieco więcej dzikości. Cóż to za nieokiełznany kogucik z tego Henry’ego Whittakera! Z każdą chwilą Banks był coraz mniej skłonny przekazać ów niecodzienny ludzki egzemplarz w ręce posterunkowego. Henry, który wszystko widział, dostrzegł, że na obliczu Banksa zachodzą zmiany – rysy złagodniały, zakwitło zdumienie, zalśnił błysk szansy na uratowanie życia. Pchnięty potrzebą walki o przetrwanie chłopiec rzucił się jeszcze jeden, ostatni raz na ten błysk nadziei. – Niech nie każe mnie pan wieszać, sir – powiedział. – Będzie pan potem żałował. – Zamiast tego co proponujesz, żebym z tobą zrobił? – Niech pan zrobi ze mnie użytek. – A to czemu? – zapytał Banks. – Bo jetem lepszy niż inni.

ROZDZIAŁ DRUGI I tak Henry mimo wszystko nie zawisł na szubienicy w Tyburn, a jego ojciec nie stracił posady w Kew. Whittakerów cudownie ułaskawiono, a Henry’ego spotkało jedynie zesłanie. Sir Joseph Banks wysłał go na morze, by sprawdzić, co z chłopaka wyrośnie. Był rok 1776 i kapitan Cook miał wyruszyć na trzecią wyprawę dookoła świata. Banks nie brał udziału w tej ekspedycji. Mówiąc po prostu, nie zaproszono go. Na drugą wyprawę zresztą też nie został zaproszony, co napełniło go goryczą. Rozrzutność Banksa oraz jego żądanie poświęcania mu uwagi obróciło kapitana Cooka przeciw niemu i, co karygodne, popchnęło do znalezienia zastępstwa. Cook ma teraz podróżować ze skromniejszym botanikiem, kimś łatwiejszym do kontrolowania – człowiekiem o nazwisku David Nelson, nieśmiałym, wykwalifikowanym ogrodnikiem z Kew. Banks pragnął jednak też mieć jakiś udział w wyprawie, a nade wszystko pragnął mieć oko na botaniczną kolekcjonerską działalność Nelsona. Nie lubił myśli, że ważne badania naukowe mają się odbywać za jego plecami. Ustalił więc, że Henry weźmie udział w wyprawie jako jeden z pomocników Nelsona, i zaopatrzył go w instrukcje, by wszystko obserwował, uczył się wszystkiego, wszystko zapamiętał, a po powrocie zdał Banksowi ze wszystkiego szczegółową relację. Czy mógł być większy pożytek z Henry’ego Whittakera niż obsadzenie go w roli donosiciela? Co więcej, zesłanie chłopaka na morze było dobrą taktyką, pozwalało pozbyć się go na kilka lat z Kew i dawało zarazem zdrowe oddalenie, które pozwoli sprawdzić, jaki to człowiek ma wyrosnąć z tego Henry’ego. Trzy lata na pokładzie to czas wystarczający na ujawnienie się prawdziwego charakteru. Jeśli chłopak skończy powieszony na noku rei jako złodziej, morderca albo buntownik... cóż, to już będzie problem Cooka, nieprawdaż, nie Banksa. Chłopiec mógł jednak sprawdzić się na jakimś polu, a wtedy, gdy wyprawa utemperuje trochę jego dzikość, Banks będzie mógł go mieć dla siebie na przyszłość. Nelsonowi przedstawił pomocnika tymi słowy: „Nelson, chcę, żebyś poznał swoją nową prawą rękę, pana Henry’ego Whittakera z richmondskich Whittakerów. Ma użyteczne, zręczne paluszki i jestem pewien, że gdy przyjdzie co do czego, przekonasz się, iż w sprawach roślin chłopak wie wszystko z góry”.

Później, na osobności, udzielił Henry’emu ostatnich porad przed wysłaniem go na morze: „Kiedy będziesz na pokładzie, synu, dbaj każdego dnia o zdrowie i ćwicz z zapałem. Słuchaj pana Nelsona... jest nudny, ale wie o roślinach więcej, niż jesteś się w stanie nauczyć. Będziesz na łasce starszych marynarzy, ale nigdy nie wolno ci na nich narzekać, inaczej sobie zaszkodzisz. Trzymaj się z daleka od dziwek, jeśli nie chcesz złapać francy. Popłyną dwa statki, ty będziesz na Resolution z samym Cookiem. Nigdy nie stawaj mu na drodze ani nie przemawiaj w jego obecności. A jeśli już odezwiesz się do niego, to nigdy w taki sposób, w jaki kiedyś rozmawiałeś ze mną. Nie uzna tego za zabawne tak jak ja. Nie jesteśmy z Cookiem do siebie podobni. Ten człowiek to zaciekły pies na etykietę. Bądź dla niego niewidzialny, a będzie ci lżej. Na koniec ci powiem, że na pokładzie Resolution, tak jak na pokładach wszystkich statków Jego Królewskiej Mości, znajdziesz się w gronie wszelkiej maści osobników, zarówno łotrów, jak i dżentelmenów. Mądrze wybieraj, Henry. Wzoruj się na dżentelmenach”. Henry umyślnie nic po sobie nie pokazywał, nie dało się więc odczytać jego reakcji, dlatego też Banks nie spostrzegł, jak silne wrażenie zrobiło na chłopcu ostatnie pouczenie. Banks zasugerował coś, co brzmiało rozkosznie w uszach chłopaka – mianowicie szansę, że kiedyś zostanie dżentelmenem. Nawet więcej niż szansę, brzmiało to jak rozkaz, najmilszy rozkaz: „Ruszaj w świat, Henry, i ucz się, jak zostać dżentelmenem”. W czasie ciężkich, samotnych lat, które miał Henry spędzić na morzu, owo przypadkowo rzucone przez Banksa słowo jedynie wzmocni się w młodym umyśle. Być może stanie się jedyną treścią myśli. Być może z upływem czasu Henry Whittaker – ten pełen ambicji, borykający się z przeciwnościami chłopak rozpierany wrodzoną skłonnością do aspiracji – zacznie je pamiętać jako obietnicę. Henry wypłynął z Anglii w lipcu 1776 roku. Dwie podawano oficjalne przyczyny podjęcia przez Cooka trzeciej wyprawy. Pierwszą było dopłynięcie na Tahiti, by zwrócić rodzinnej ziemi maskotkę sir Josepha Banksa – mężczyznę imieniem Omai. Omai znużył się życiem dworskim i zatęsknił za domem. Stał się ponury, przytył i zaczął sprawiać kłopoty, co spowodowało, iż Banks znużył się maskotką. Drugim zadaniem było w następnej kolejności obranie kursu na północ, wzdłuż amerykańskiego wybrzeża Oceanu Spokojnego, w poszukiwaniu Przejścia Północno- Zachodniego. Trudy zaczęły się dla Henry’ego natychmiast. Przydzielono mu miejsce na najniższym pokładzie, obok beczek oraz klatek z drobiem. Drób i kozy narzekały wniebogłosy dookoła niego, lecz Henry nie narzekał. Dorośli mężczyźni o zgrubiałych nadgarstkach i skórze na dłoniach

popękanej od soli dręczyli go, krzywdzili i pogardzali nim. Starsi marynarze szyderczo nazywali go słodkowodnym węgorzem, który nie wie nic o surowych warunkach żeglugi oceanicznej. Powiadali, że podczas każdej wyprawy ktoś umiera i Henry będzie pierwszym, który zginie. Nie docenili go. Henry był najmłodszy, ale jak się okazało, nie najsłabszy. Życie na pokładzie nie cechowało się dużo większą niewygodą od tego, które zawsze wiódł. Poznawał wszystko, co miał poznać. Nauczył się zasuszać zebrane przez pana Nelsona rośliny i właściwie preparować je dla dokumentacji naukowej, nauczył się sporządzać farbami wizerunki roślin w plenerze – odganiając muchy, które lądowały na pigmentach nawet podczas ich rozrabiania – ale także zdobył wprawę w pomocy na statku. Kazano mu szorować octem każdą szparę na Resolution i zmuszano do wyłapywania robactwa z koi starszych marynarzy. Pomagał okrętowemu rzeźnikowi solić i beczkować wieprze, poznał, jak obsługiwać maszynę do destylacji wody. Nauczył się połykać własne wymiociny, by nie demonstrować przed nikim słabości. Przetrzymywał sztormy, nie okazując lęku ani przed grzmiącymi niebiosami, ani przed żadnym z ludzi. Jadał rekiny, ale też znajdujące się w ich brzuchach na wpół strawione ryby. Bez zająknięcia. Cumował na Maderze, na Teneryfie oraz w Zatoce Stołowej. Na Przylądku po raz pierwszy zetknął się z przedstawicielami Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, którzy wywarli na nim duże wrażenie powagą, kompetencją i zamożnością. Obserwował marynarzy, którzy przepuszczają cały zarobek przy stołach do gry. Patrzył, jak pożyczają pieniądze od Holendrów, którzy z kolei stronili od hazardu. Henry także nie grał. Widział, jak marynarza z jego statku, niedoszłego fałszerza, złapano na oszustwie i wychłostano do utraty przytomności – z rozkazu kapitana Cooka. Sam nie popełniał przestępstw. Gdy okrążali Przylądek, było lodowato i wiał wiatr, a on trząsł się pod cienkim pojedynczym kocem i szczękał zębami tak mocno, że jeden sobie złamał, ale nie narzekał. Boże Narodzenie spędził na przenikliwie zimnej wyspie, zamieszkanej przez lwy morskie oraz pingwiny. Przybił do brzegów Tasmanii i zobaczył tam nagich tubylców – czy też „Indian”, jak zwali ich (oraz w ogóle wszystkich miedzianoskórych ludzi) Brytyjczycy. Obserwował, jak kapitan Cook, by uczcić historyczne spotkanie, wręcza Indianom pamiątkowe medale z wybitym wizerunkiem Jerzego III oraz datą wyprawy. Patrzył, jak Indianie natychmiast przekuwają medale na haki wędkarskie oraz ościenie. Stracił następny ząb. Widział, że angielscy żeglarze nie wierzą, by życie Indianina miało jakąkolwiek wartość, mimo iż Cook na darmo starał się im wpajać coś przeciwnego. Był świadkiem, jak marynarze biorą siłą kobiety, których nie zdołali nakłonić,

nakłaniają kobiety, na które ich nie było stać, a także po prostu kupują sobie dziewczęta od ich ojców, jeśli mieli jakiekolwiek żelazo do wymiany za ciało. On sam unikał jakichkolwiek dziewcząt. Spędzał całe dnie na pokładzie statku, pomagając panu Nelsonowi rysować, opisywać, wklejać i klasyfikować botaniczną kolekcję. Pan Nelson nie wzbudzał w nim jakiegoś szczególnego uczucia, poza tym jednym, że pragnął nauczyć się od niego tego wszystkiego, co botanik już znał. Dopłynął do Nowej Zelandii, która, gdyby nie wytatuowane dziewczęta do kupienia za garść groszowych gwoździ, wyglądałaby w jego oczach dokładnie tak samo jak Anglia. Nie kupował dziewcząt. Widział, jak marynarze z jego statku w Nowej Zelandii kupują od ojca dwóch gorliwych i pełnych energii synów w wieku dziesięciu oraz piętnastu lat. Tubylczy chłopcy dołączyli do wyprawy jako pomocnicy. Podkreślano, że zrobili to z ochotą i z własnej woli. Ale Henry widział, jak bardzo chłopcy nie mają pojęcia, co to znaczy zostawić krewnych. Nazywali się Tibura i Gowah i próbowali się zaprzyjaźnić z Henrym, ponieważ był im najbliższy pod względem wieku. Ale on ich ignorował. Byli niewolnikami i byli przegrani. Nie zamierzał zadawać się z przegranymi. Patrzył, jak chłopcy jedzą surowe psie mięso i usychają z tęsknoty za domem. Wiedział, że w końcu umrą. Popłynął na buchającą zielenią, pachnącą Tahiti. Patrzał, jak witano kapitana Cooka niczym wielkiego króla, który wraca do siebie, niczym wielkiego przyjaciela. Naprzeciw Resolution wypłynęło mrowie wykrzykujących jego imię Indian. Henry obserwował, jak Omaia – Tahitańczyka, który poznał króla Jerzego III – witają z powrotem w domu i traktują najpierw niczym bohatera, a potem coraz bardziej jak obcego. Dostrzegł, że teraz Omai nie przynależy już nigdzie. Obserwował Tahitańczyków tańczących do muzyki granej na angielskich dudach i piszczałkach, i widział pana Nelsona, swego statecznego mistrza botaniki, jak pewnej nocy się upił i obnażywszy do połowy, tańczył w rytm tahitańskich bębnów. Henry nie tańczył. Zobaczył kapitana Cooka wydającego okrętowemu golibrodzie rozkaz pozbawienia tubylca obu uszu za dwukrotną kradzież żelaza z kuźni na Resolution. Widział, jak jeden z wielkich tahitańskich wodzów próbował ukraść Anglikowi kota i został smagnięty za to pejczem przez twarz. Patrzył, jak kapitan Cook, chcąc zaimponować tubylcom, puścił sztuczne ognie w zatoce Matavai, ale tylko ich przestraszył. Pewnej spokojnej nocy dostrzegł miliony niebieskich lampek na firmamencie nad Tahiti. Pił z orzechów kokosowych. Jadł psy i szczury. Oglądał kamienne świątynie pełne poniewierających się ludzkich czaszek. Wspinał się na zdradzieckie skały klifowego wybrzeża, w pobliże wodospadów, by zebrać próbki paproci dla pana Nelsona, który

nie potrafił się wspinać. Widział, jak kapitan Cook z trudem utrzymuje porządek i dyscyplinę wśród podopiecznych, którymi rządzi rozpusta. Wszyscy marynarze i oficerowie zakochiwali się w tahitańskich dziewczętach, a każda z nich uchodziła za znawczynię specjalnego tajemnego miłosnego rytuału. Mężczyźni nie chcieli opuścić wyspy. Henry wytrzymywał bez kobiet. Były piękne, miały piękne piersi, miały piękne włosy, pachniały nadzwyczajnie i zaludniały jego sny – ale większość z nich złapała już francuską chorobę. Oparł się stu wonnym pokusom. Wyśmiewano go za to. Ale on nadal się opierał. Planował dla siebie większe rzeczy. Skupiał się na botanice. Zbierał gardenie, orchidee, jaśminy i owoce chlebowca. Popłynęli dalej. Na Wyspach Przyjaznych[2] 2 patrzył, jak na rozkaz kapitana Cooka odcinają tubylcowi ramię do łokcia, ponieważ ukradł z pokładu Resolution siekierę. Na tych samych wyspach badali z panem Nelsonem rośliny, gdy tubylcy urządzili zasadzkę i całkowicie zdarli z nich ubrania – a co gorsza, zabrali im także botaniczne eksponaty oraz notesy. W spiekocie, nadzy i wstrząśnięci, wrócili na statek, ale Henry wciąż nie narzekał. Uważnie obserwował dżentelmenów podróżujących na statku i oceniał ich maniery. Naśladował ich język. Ćwiczył słyszaną u nich wymowę. Poprawiał swoje zachowanie. Podsłuchał, jak jeden z kapitanów mówi do drugiego: „Arystokracja zawsze była sztucznym wynalazkiem, ale nie wymyślono jeszcze nic od niej lepszego, co utrzymałoby kontrolę nad niewyedukowanym i bezmyślnym motłochem”. Widział, jak oficerowie wielokrotnie oddawali honory każdemu tubylcowi, który przypominał szlachcica (czy przynajmniej angielskie wyobrażenie szlachcica). Na każdej wyspie, do której przybił Resolution, oficerowie wyławiali tego spośród śniadych ludzi, który nosił okazalszą od innych ozdobę głowy, który miał więcej tatuaży albo dzierżył dłuższą dzidę, którego otaczało więcej żon albo był noszony przez innych w lektyce lub – wobec braku wymienionych luksusów – który był po prostu wyższy od innych. Anglicy traktowali takiego człowieka z szacunkiem. Z nim dobijali targu, jemu znosili podarunki i na niego czasami wołali „król”. Zauważył, że dokądkolwiek na świecie udają się Anglicy, wszędzie sprawiają wrażenie, jakby szukali króla. Henry polował na żółwie oraz jadał delfiny. Jego jadły czarne mrówki. Płynął dalej. Widział malutkich Indian z gigantycznymi muszlami w uszach. Widział sztorm, który w tropikach 2 [2] Wyspy Przyjazne – współcześnie używana nazwa: Tonga (archipelag w Polinezji, na Oceanie Spokojnym).

zabarwia niebo na obrzydliwy zielonawy kolor – jedyne, czego wyraźnie bali się starsi marynarze. Widział płonące góry nazywane wulkanami. Płynęli na północ. Znowu zrobiło się zimno. Znowu jadł szczury. Przybili do zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Jadł sarninę i renifery. Widział ludzi odzianych w futra i handlujących skórami z bobrów. Widział, jak marynarzowi zaplątała się noga w łańcuch od kotwicy i porwało go za burtę. Zginął w odmętach. Żeglowali dalej na północ. Zobaczył domy zbudowane z żeber wieloryba. Kupił skórę wilka. Razem z panem Nelsonem zbierał pierwiosnki, fiołki, borówki i jałowiec. Widział Indian, którzy mieszkali w jamach w ziemi i ukrywali przed Anglikami swoje kobiety. Jadł soloną wieprzowinę upstrzoną czerwiami. Stracił kolejny ząb. Kiedy przybył do Cieśniny Beringa, usłyszał dzikie bestie wyjące skroś arktycznej nocy. Każda sucha rzecz, którą posiadał, zawilgotniała, a potem pokryła się lodem. Patrzył, jak rośnie mu broda i mimo że rzadka, gromadzi sople. Obiad przymarzał do talerza, nim zdążył go zjeść. Nie narzekał. Nie chciał, żeby doniesiono sir Josephowi Banksowi, że kiedykolwiek narzekał. Przehandlował swoją skórę z wilka za parę butów śniegowych. Widział, jak pan Anderson, lekarz okrętowy, umiera i chowają go w morzu, w najposępniejszym krajobrazie, jaki człowiek może sobie wyobrazić – otoczonym zamarzłym światem wiecznej nocy. Obserwował marynarzy, wypalających salwę armatnią do lwów morskich na brzegu, dla sportu, dopóki nie padło na tamtej plaży ostatnie żywe stworzenie. Widział ziemię, którą Rosjanie nazywają Alaską. Pomagał robić piwo z sosny, znienawidzone przez marynarzy, ale tylko to mieli do picia. Zobaczył Indian, mieszkających w norach nie lepszych od legowisk zwierząt, na które polowali i które zjadali, a także spotkał Rosjan porzuconych na stacji wielorybniczej. Zasłyszał uwagę kapitana Cooka na temat głównego oficera wśród Rosjan (wysokiego, przystojnego blondyna): „Widać, że pochodzi z dobrej rodziny”. Wyglądało na to, że wszędzie, nawet w posępnej tundrze, ma znaczenie, czy się jest dżentelmenem z dobrej rodziny. W sierpniu kapitan Cook odpuścił. Nie znajdował Przejścia Północno- Zachodniego, a Resolution utknął pomiędzy katedrami gór lodowych. Zmienili kurs i skierowali się na południe. Płynęli bez zatrzymywania, aż dotarli na Hawaje. Nie powinni byli nigdy płynąć na Hawaje. Bezpieczniej byłoby głodować wśród lodów. Hawajscy królowie byli rozwścieczeni, a tubylcy agresywni i kradli. Hawajczycy nie przypominali Tahitańczyków – nie mieli nic z łagodnych przyjaciół – a na dokładkę były ich tysiące. Lecz kapitan Cook potrzebował słodkiej wody i musiał zostać w porcie dopóty, dopóki nie zapełnią się ładownie statku. Wiele się wydarzyło kradzieży i wiele wymierzono kar. Karabiny strzelały, Indianie odnosili rany, wodzowie się burzyli,

wymieniano pogróżki. Niektórzy powiadali, że kapitan Cook się wypala, że staje się bardziej brutalny po każdej kradzieży, demonstruje coraz bardziej teatralną złość i coraz bardziej zajadłe oburzenie. A mimo to Indianie wciąż kradli. Zakaz nie działał. Wyciągali gwoździe wprost ze statku. Ukradziono łodzie, a także dużo broni. Więc padło więcej strzałów i zabito więcej Indian. Henry przez tydzień ani na chwilę nie zmrużył oka. Zresztą nikt nie zmrużył oka, wszyscy czuwali. Kapitan Cook udał się na ląd w nadziei na audiencję u wielkich wodzów. Chciał ich udobruchać, ale stanęły przed nim setki rozjątrzonych Hawajczyków. W ułamku chwili tłum był hałastrą. Henry Whittaker patrzył, jak kapitana Cooka spotyka śmierć od tubylczej włóczni przebijającej mu pierś i od maczet okładających jego głowę. Krew mieszała się z falami. W ciągu krótkiej chwili wielki nawigator przestał istnieć. Ciało zabrali tubylcy. Później tej samej nocy jakiś Indianin podpłynął kanoe do Resolution i dla zniewagi wrzucił na pokład kawał uda kapitana Cooka. Henry obserwował, jak angielscy żeglarze w odwecie puszczają z ogniem całą osadę. Angielskich żeglarzy z trudnością dało się powstrzymywać przed wymordowaniem co do jednego wszystkich Indian na wyspie: mężczyzn, kobiet i dzieci. Odcięto głowy dwóm tubylcom i zatknięto na pale. Będzie ich więcej, obwieszczali marynarze, dopóki nie zwrócą zwłok kapitana Cooka, by można je było godnie pogrzebać. Następnego dnia reszta ciała Cooka pojawiła się na pokładzie Resolution, brakowało jednak kręgów oraz stóp, których już nigdy nie odzyskano. Henry patrzył, jak szczątki jego komandora chowane są w morzu. Kapitan Cook nigdy nie odezwał się słowem do Henry’ego Whittakera, a Henry – stosując zalecenia Banksa – nigdy nie pojawił się w polu widzenia Cooka. Ale teraz Henry Whittaker żył, a kapitan Cook nie. Uznał, że po takim nieszczęściu wrócą do Anglii, ale nie uczynili tego. Kapitanem został człowiek o nazwisku Clark. Wciąż mieli zadanie do wykonania – jeszcze raz spróbować poszukać Przejścia Północno-Zachodniego. Kiedy powróciło lato, znowu pożeglowali na północ, w owo przerażające zimno. Henry’ego obsypał wulkaniczny popiół i pumeks. Każde świeże warzywo oraz owoc dawno zostały skonsumowane i gasili pragnienie słoną wodą. Za statkiem podążały rekiny, żywiące się tym, co spłukiwały latryny. Z panem Nelsonem zanotowali jedenaście nowych gatunków gęsi polarnej, z czego dziewięć jedli. W wodzie obok statku spostrzegł niedźwiedzia polarnego, leniwie płynące zagrożenie. Obserwował Indian przywiązanych do małego kanoe wyściełanego futrem i nawigujących wśród fal, jakby oni i ich łodzie stanowili jeden organizm. Widział pędzących po lodzie Indian, ciągniętych przez psy. Patrzył, jak następca kapitana Cooka – kapitan Clark – umiera w wieku trzydziestu ośmiu lat i chowany jest w morzu. Teraz Henry przeżył już dwóch angielskich kapitanów.

I znowu odpuścili Przejście Pólnocno-Zachodnie. Pożeglowali do Macao. Zobaczył flotylle chińskich dżonek i drugi raz spotkał przedstawicieli Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. W prostej czarnej odzieży i skromnych sabotach, byli wszędzie. Miał wrażenie, iż w każdym zakątku świata ktoś jest winien jakiemuś Holendrowi pieniądze. W Chinach Henry Whittaker dowiedział się o wojnie z Francją oraz rewolucji w Ameryce. Usłyszał wówczas o nich po raz pierwszy. W Manili oglądał hiszpański galeon załadowany, jak mówiono, srebrem wartym dwa miliony funtów szterlingów. Za swoje buty śniegowe kupił hiszpański mundur marynarski. Dostał biegunki – wszyscy dostali – ale przeżył. Przybił do brzegów Sumatry, potem Jawy, gdzie kolejny raz zobaczył, jak Holendrzy robią pieniądze. Zwrócił na to uwagę. Ostatni raz opłynęli Przylądek i ruszyli w drogę powrotną do Anglii. Szóstego października 1780 roku szczęśliwie zacumowali w Deptford. Henry’ego nie było cztery lata, trzy miesiące i dwa dni. Stał się młodym dwudziestoletnim mężczyzną. Podczas podróży przyswoił dżentelmeńskie maniery. Miał nadzieję i oczekiwał, że tak się będzie o nim mówiło. Był także gorliwym obserwatorem oraz zbieraczem roślin, zgodnie z poleceniem, i teraz szykował się do wyjawienia całości sprawozdania sir Josephowi Banksowi. Zszedł z pokładu, pobrał zapłatę, znalazł środek transportu do Londynu. Miasto podupadło, cuchnęło. Rok 1780 był dla Brytanii ciężki – motłoch, gwałty, antypapieska bigoteria, dom lorda Mansfielda doszczętnie spalony, rękawy sutanny arcybiskupa Yorku oderwane i rzucone mu prosto w twarz na środku ulicy, wyłamane kraty więzienia, stan wyjątkowy – lecz Henry o niczym nie wiedział i o nic nie dbał. Udał się piechotą na Soho Square numer 32, prosto do prywatnej rezydencji Banksa. Zapukał do drzwi, wypowiedział swoje imię i czekał gotowy przyjąć nagrodę. Banks wysłał go do Peru. Taka będzie nagroda Henry’ego. Sir Joseph Banks raczej osłupiał, ujrzawszy u progu Henry’ego. Przez kilka ostatnich lat prawie całkiem zapomniał o chłopcu, chociaż był zbyt sprytny oraz zbyt ułożony, aby to okazać. Głowę mu obciążała zdumiewająca mnogość informacji i nie mniejsza porcja odpowiedzialności. Nie tylko doglądał rozwoju ogrodów Kew, lecz także nadzorował oraz finansował niezliczone wyprawy botaniczne po całym świecie. Prawie nie było statku, który by zawinął do Londynu i nie wiózł z daleka roślin, nasion, cebulek albo próbek dla sir Josepha Banksa. Do tego zajmował pozycję w kulturalnym towarzystwie i przykładał rękę do wszelkiego naukowego rozwoju