andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony697 991
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań550 443

Gordon Lucy - Zdążyć do Palermo

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :523.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Gordon Lucy - Zdążyć do Palermo.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera G Gordon Lucy
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

Droga Czytelniczko! Witani Cię serdecznie w październiku, który czasami rozpieszcza nas słoneczną pogodą, a czasami studzi nasz optymizm zimnymi wiatrami i ulewnymi deszczami. Skoro nawet potężna natura bywa kapryśna, tym bardziej my. kobiety mamy prawo pofolgować czasami naszym słabościom... W tym miesiącu będziesz mogła przeczytać sześć różnych opowieści o miłości, a w każdej z nich z pewnością odnajdziesz coś dla siebie. Książki z serii ROMANS dostarczą ci wzruszeń, czasami skłonią do zadumy lub uśmiechu, zawsze jednak pozwolą oderwać się od codziennych problemów. Skorzystaj zatem z okazji, by choć na chwilę przenieść się w krainę uczuć... Oto moje propozycje na ten miesiąc; Z głową w chmurach - Kerilh nic umiała zaufać Tristanowi, lecz nie potrafiła też przestać go kochać. Co zwycięży? Zdążyć do Palermo - ostatnia cześć sycylijskiej trylogii o braciach Martelli. Tym razem poznasz perypetie uczuciowe Lorenza. Przystali Cudów - w sierpniu mogłaś przeczytać o losach pierwszej z trojaczek, Abby. Teraz druga z nich, Brittany stoczy prawdziwą walkę o swój niezwykły spadek. Jej powrót - Lydia i Jake rozstali się tuż przed ślubem. Gdy spotkali się ponownie, zapragnęli wyjaśnić stare nieporozumienia. Jednak same chęci nie wystarczą... Po godzinach. Pozytywka z niespodzianką (Duo) - dwie historie dwóch bardzo niedobranych par. Czy Char przekona Michaela, że życie może być piękne? Czy Laurel udowodni Brettowi. że nie jest rozpieszczoną i samolubną bogaczką? Życzę miłej lektury! vnaOrdęga Lucy Gordon Zdążyć do Palermo HARLEQUIN# Toronto • r4owy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Tytuł oryginału: Bride by Choice Pierwsze wydanie: Harieąuin Mills & Boon Limited, 2001 Redaktor serii: Grażyna Ordęga Opracowanie redakcyjne: Izabela Romanowska Korekta: Janina Szrajer Izabela Romanowska © 2001 by Lucy Gordon © for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harleąuin Enterprises sp. z o.o.. Warszawa 2002 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harieąuin Enterprises II B.V. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe. Znak firmowy wydawnictwa Harłequin i znak serii Harlequin Romans są zastrzeżone. Skład i łamanie: Studio Q Printed in Spam by Litografia Roses, Barcelona ISBN 83-238-0261-0 Indeks 360325 ROMANS - 636 PROLOG - Za chwilę zapowiedzą twój lot - powiedziała Heather. zerkając na tablicę odlotów portu lotniczego w Palermo. Lorenzo sapnął niecierpliwie. - Już nie mogę się doczekać. Nadchodzę, drzyj Nowy Jorku! - Nie zapomnij, po co tam lecisz, braciszku - upomniał go Renato. - Jesteś dyrektorem działu eksportu firmy Martelli, nie playboyem. Masz podbić amerykański rynek dla naszych wyro­ bów, a nie szaleć. - Ciekawe, jak go powstrzymasz - parsknęła śmiechem Heather. - Ale może uda mu się coś sprzedać w antraktach mię­ dzy kolejnymi podbojami. Musiała przyznać, że jej szwagier rzeczywiście wyglądał jak playboy. Kręcone, kasztanowe włosy, przepastne niebieskie oczy, miła twarz i wysportowana sylwetka. Wzór męskiej urody - młody, przystojny i beztroski. Bardzo beztroski, pomyślała z goryczą. I pomyśleć tylko, że zaledwie kilka miesięcy temu przyje­ chała na Sycylię, by go poślubić, święcie przekonana, że spot­ kała tego jedynego. Tymczasem miłością jej życia okazał się starszy brat Lorenza, Renato. Większość kobiet zdumiałby jej wybór. Renato był szorstkim mężczyzną. Rzadko się uśmiechał. Jednak Heather nie dała się zwieść, i to właśnie z pozoru oschły i surowy Renato podbił jej serce. Wyszła za niego osiem miesięcy temu. Niedługo zostanie matką, a teraz wraz z mężem odprowadzają młodszego braciszka na lotnisko.

6 LUCY GORDON - Zadzwoń, jak tylko dotrzesz do hotelu „Elroy" - upomniał Renato brata. - 1 nie zapomnij... - Przestań - poprosił błagalnie Lorenzo. - Dostałem już tyle instrukcji, a lista osób, które muszę odwiedzić, jest tak długa, że z pewnością nie będę miał ani chwili wytchnienia. O rodzinie Angolini nawet już nie wspomnę. Mama zadzwoniła do nich wczoraj i umówiła mnie na czwartkowy wieczór. - Nie dziw się. Nasz dziadek i Marco Angolini bardzo się przyjaźnili w młodości, zanim Marco wyemigrował z żoną i sy­ nem - przypomniał bratu Renato. - To było wieki temu. Przecież Marco nie żyje - protestował Lorenzo - a jego syn jest już stary, jego żona też. Czy to wy­ starczający powód, żeby skazywać mnie na kolację w towarzy­ stwie dwojga starych ludzi, ich trzech starszych ode mnie synów i czterech niezamężnych córeczek - Eleny, Patrizii, 01ivii i Car- lotty? ROZDZIAŁ PIERWSZY Śnieg zasypał ulice, a lodowaty wiatr hulał w mroku lutowe- go południa, lecz Nowy Jork wciąż triumfalnie lśnił światła­ mi Nic też nie było w stanie przyćmić blasku hotelu „Elroy". najwspanialszego i najdroższego hotelu przy Park Avenue. Przy wejściu dla personelu stał nowy ochroniarz. Nie znał Helen, więc musiała okazać przepustkę: Helen Angolini. Pra- ktykantka zarządzania, z nie byle jakim dopiskiem: pierwszej kategorii. O to miejsce walczyło stu kandydatów. Helen zaczy­ nała od trzeciej kategorii. Teraz awansowała do pierwszej. To już ostatni szczebel przed zdobyciem pełnych uprawnień. - Wolałabym się nie spóźnić - jęknęła, wpadając do windy, która miała zawieźć ją na ósme piętro. - Czy to nie może jechać szybciej? - Co ty tu robisz? - z tyłu rozległ się głos Dilys, koleżanki Helen ze stażu. Zaczynały razem i szybko razem zamieszkały. - Dopiero co wróciłaś z Bostonu. - Właśnie. W dodatku prosto z lotniska powinnam pojechać do rodziców, ale pan Dacre zadzwonił, żebym najpierw wpadła do hotelu. Dlatego taszczę ze sobą bagaże. Winda zatrzymała się, Dilys chwyciła Helen za rękę i popro­ wadziła ją w stronę damskiej toalety. - Zostaw tu rzeczy - powiedziała - i wskocz w jakieś szy­ kowne ciuchy. Dilys była drobną blondynką o błękitnych oczach. Dwudzie­ stopięcioletnia Helen, wyższa i o bujniejszych kształtach, miała

8 LUCY GORDON sięgające do ramion kruczoczarne włosy i ciemne, wyraziste oczy. Jej uroda osiągnęła pełnię rozkwitu, ale dziewczyna nie lubiła swego wyglądu, uważając, że zbytnio zdradza jej sycylij­ skie pochodzenie. Dlatego marzyła o niebieskich oczach i jasnej karnacji. Wiedziała jednak doskonale, jak się ubrać, by wyeksponować swoje walory. Miodowa skóra wymagała zdecydowanych kolo­ rów i Helen dotąd przekopywała walizkę, aż znalazła ciemno­ czerwoną kreację z jedwabiu, która dodawała egzotycznego bla­ sku jej oczom. Kilka energicznych ruchów szczotką sprawiło, że włosy stały się puszyste i lśniące. Dilys spojrzała z uznaniem. - Wspaniale! A teraz chodźmy rzucić ich na kolana. - Czy ty potrafisz myśleć wyłącznie o facetach? - zachicho­ tała Helen, znając z góry odpowiedź. - Jesteśmy tu służbowo. - No to co? Lubię łączyć interesy z przyjemnością. Chodź, poszukamy talentów. Sala Imperialna zajmowała cały narożnik ósmego piętra. Mięsiste zasłony spowijały wysokie okna. Dwanaście okrągłych stolików uginało się od jedzenia i win. Przyszło mnóstwo ludzi, w tym wszyscy ważniejsi pracownicy hotelu. Helen dostrzegła Jacka Dacre'a, swojego bezpośredniego przełożonego. Poma­ chał jej i zaczął przeciskać się w jej stronę. - Cieszę się, że jesteś - zawołał, przekrzykując gwar. - Samolot miał opóźnienie. Przepraszam... - W porządku. Opowiesz mi o tym jutro. Teraz powiedz, co wiesz o tym zadaniu? - Nic a nic. Kiedy wyjeżdżałam, nie było go w planach. - Racja. Wszystko wynikło na wczorajszym posiedzeniu. To restauracja europejska, ale dział wioski cieszy się taką popularno­ ścią, że przekształcamy go w samodzielna restaurację. Większość dzisiejszych gości to dostawcy jedzenia. Weź sobie drinka. ZDĄŻYĆ DO PALERMO Wmieszał się w tłum. Helen zdecydowała się na lampkę bia­ łego wina i ruszyła w stronę Bradena Fairleya. naczelnego dy- rektóra. Rozmawiał z przystojnym wielkoludem o kręconych, kasztanowych włosach. Helen zauważyła, że młody człowiek stara się być bardzo uprzejmy, lecz tak naprawdę, mimo miłego uśmiechu, nie jest szczególnie zainteresowany rozmową. Fairley odwrócił się na moment w stronę innego gościa i wte- dy wzrok nieznajomego napotkał spojrzenie Helen. Dziewczyna z przyjemnością zauważyła, że jego oczy są niebieskie i wesołe, Musiała się uśmiechnąć. Nieznajomy popatrzył wymownie na Fairleya, jakby prosił ją o duchowe wsparcie, a ona natychmiast mu go udzieliła. Gdy szef podjął na powrót swój monolog, Helen ruszyła dalej. - Mhm - doleciał ją z tyłu aprobujący pomruk Dilys. - Przyznaję, że jest apetyczny. - Kto? - Jak to, kto! Oczu nie mogłaś od niego oderwać. - Patrzyłam na pana Fairleya - odparła wyniośle Helen. - Akurat! Mając do wyboru Fairleya i faceta wyglądającego jak grecki bóg, wpatrywałaś się w Fairleya. - Nie bądź śmieszna! Grecki bóg! Też coś! - No dobrze, W takim razie ratownik. Może to i lepiej. Ła- twiej go poderwiesz. - Ale ja wcale nie chcę - wykręcała się Helen. - Daj spokój. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć. Spójrz tylko na te ramiona. Specjalnie dla niego powinni poszerzać drzwi. Ani grama tłuszczu, długie nogi i płaski brzuch. Zdecy­ dowanie powinien być ratownikiem. - Co ty możesz wiedzieć o jego nogach i brzuchu? - Wystarczy dobrze się przyjrzeć - zachichotała Dilys. - Obserwowałam go, a on mrugnął do mnie. - Wygląda na takiego, co mruga do każdej kiecki.

10 LUCY GORDON - Zauważyłaś! - ironicznie skomentowała Dilys. - A ten błysk w jego oku! Jedno spojrzenie i... - Odejdź! - roześmiała się Helen. - Przebywanie obok cie­ bie grozi utratą dobrego imienia. - Na razie! - Dilys oddaliła się w poszukiwaniu innego obiektu westchnień. To niewiarygodne, pomyślała Helen, łapiąc się na tym. że bezwiednie wciąż szuka wzrokiem nieznajomego przystojniaka. W końcu i on spojrzał na nią. Zmieszana, próbowała przy­ wdziać maskę obojętności, nie potrafiła jednak powstrzymać uśmiechu na widok jego promiennej twarzy. Nie miał na sobie oficjalnego stroju, ale jego ubranie było gustowne i eleganckie. Helen musiała przyznać, że wszystkie uwagi Dilys były słuszne, choć określenie „grecki bóg" to lekka przesada. Ratownik - to właściwe, poruszające wyobraźnię skojarzenie. Nagle jej myśli wypełniły się niezwykłymi obrazami - pu­ chary wypełnione po brzegi winem, złote patery z piętrzącymi się owocami, gorące słońce. Poczuła atmosferę namiętności, obfitości, spełnienia, nasycenia. Ratunku! Dziewczyno, weź się w garść. Z trudem powróciła do rzeczywistości. Zaczęła przeglądać foldery reklamowe. Wertowała je szybko, zapamiętując, jak tego od niej oczekiwano, jak najwięcej szczegółów. Potem wmiesza­ ła się w tłum. Po półgodzinie zrobiła sobie krótką przerwę. Rozglądała się za czymś do picia, kiedy młody, szczupły blondyn o sympatycz­ nej twarzy podsunął jej kieliszek szampana. - Wyglądasz, jakby ci tego było brak - powiedział drama­ tycznym tonem. - Nawet nie wiesz, jak bardzo - odparła. - Dziękuję, Eriku. Erik należał do młodszej kadry kierowniczej „Elroya". Kilka ZDĄŻYĆ DO PALERMO 11 razy była z nim w teatrze, a nawet przedstawiła go rodzicom, Ich znajomość miała czysto przyjacielski charakter, ale wiedzia- ła, że w hotelu uchodzą za parę. - Wracam do pracy - oznajmiła, kończąc szampana. - To dopiero wierzchołek góry lodowej. Znów uśmiechy i uściski rąk. Po godzinie zatęskniła do wy­ ­­­zynku i uciekła w kąt sali. - Dokuczyli, prawda? - spytał ktoś z boku. Obejrzała się. Ratownik. Oboje parsknęli śmiechem. Musiała przyznać, że nieznajomy śmiał się niezwykle uroczo. - Pan też uszedł z życiem - zauważyła. - Ledwo. To miły staruszek, ale powtarza wszystko po dzie- sięć razy. Z bliska wydawał się jeszcze wyższy, górował nad nią jak olbrzym. Helen nagle ucieszyła się, że włożyła sukienkę w cie­ mnoczerwonym odcieniu. Ten kolor podkreślał jej urodę i jeśli znajduje to uznanie w oczach nieznajomego, tym lepiej! Obejrzał się czujnie przez ramię. - Udawajmy pogrążonych w rozmowie, zanim dopadnie mnie ktoś inny. Podeszli do okna i spojrzeli w połyskujący od świateł długi wąwóz Park Avenue. - O! - rzekł cicho. - Robi wrażenie, prawda? - spytała. - Pan pierwszy raz w Nowym Jorku? - Nie umiała określić jego akcentu, ale na pewno nie był Amerykaninem. - 1 pierwszy raz w Stanach - odparł. - Jestem tu dopiero od dwóch dni i czuję się nieco oszołomiony. - Proszę usiąść - powiedziała Helen. - Przyniosę coś do zjedzenia. Wzięła ze stołu tacę z przekąskami, napełniła gościowi kie­ liszek i z ulgą przysiadła na kanapie.

12 LUCY GORDON - To westchnienie zdradziło wszystko - uśmiechnął się. - Czyżbym westchnęła? - Niczym kobieta, która nie usiadła od miesiąca. Czy szli­ fujesz bruki? Nie! Nie to miałem na myśli. - Puknął się w gło­ wę, robiąc taką przerażoną minę, że Helen zaniosła się śmie­ chem. - Tak zdaje się określacie kobiety lekkich obyczajów - jęknął. - Nie o to mi chodziło, tylko... - Kobiety lekkich obyczajów nie tracą czasu na wyczekiwa­ nie na rogu - zaśmiewała się Helen. - Przynajmniej nie w No­ wym Jorku. Mają apartamenty i telefony komórkowe. Niektóre nawet zatrudniają sekretarki. Teraz pewnie zastanawia się pan, skąd o tym wiem. Nieznajomy wziął się w garść. - Wcale nie - odparł z godnością. - Jest pani młodą, nowo­ czesną kobietą z rozległą wiedzą na temat stosunków społecz­ nych. A ja powinienem ugryźć się w język. Nawet gdyby nie był taki uroczy i tak wybaczyłaby mu choć­ by dlatego, że nazwał ją młodą, nowoczesną kobietą. Zerknął na jej identyfikator i... popełnił następną gafę. - Skoro pani tu pracuje, musiała pani poznać różne kobiety... - Ale nie tego rodzaju - oświadczyła z godnością. - Nie wpuszcza się ich do hotelu ,JElroy". Tym razem zakrył ze wstydu oczy, Helen przyglądała się mu z rozbawieniem. Poczerwieniał z zażenowania, przez co wydał się jej młodszy niż na początku. Góra trzydzieści lat. Odsłonił oczy, opanował się i uważniej przyjrzał się jej iden­ tyfikatorowi. Coś go widać uderzyło, bo spojrzał na nią ze zdumieniem. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, napełniła jego kieliszek i podsunęła przekąski, pragnąc oszczędzić mu zażenowania. - Czy zamierza pani pracować we włoskiej restauracji? - spytał, wskazując foldery. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 13 - Raczej nie. Pan Dacre uważa mnie za Włoszkę, ale to duży błąd. - Dlaczego? - Bo to nieprawda. Noszę wprawdzie włoskie nazwisko, ale io oznacza jedynie, że moi rodzice są Włochami. Ja jestem Amerykanką. Urodziłam się i dorastałam na Manhattanie. Moja noga nigdy nie stanęła na włoskiej ziemi. Robię karierę i mam własny apartament, ale mamma wciąż powtarza: „Kiedy nadej­ dzie czas, wydam cię za mąż za miłego, włoskiego chłopca". - A co pani na to? - zaciekawił się. - Odpowiadam, że nie ma miłych, włoskich chłopców. Wszyscy są tacy jak poppa. - Nie lubisz swojego ojca? - spytał, przechodząc na „ty". - Uwielbiam go - wyznała Helen - podobnie jak moich braci, ale wolałabym pójść do klasztoru, niż poślubić kogoś takiego jak oni. Wciąż mówią o powrocie do starego kraju, choć moi bracia nigdy tam nie byli. Irytacja wywołała magiczne błyski w jej oczach. To jej do­ dało uroku. Pomyślał, że powinna częściej wychodzić z równo­ wagi, ale przezornie przemilczał ten nietypowy komplement. Wolał uniknąć oblania winem. - A w jakiej części Włoch leży ten stary kraj? - zapytał ostrożnie. - Sycylia - odparła z rozpaczą w głosie. - Kraina, gdzie mieszkają prawdziwi mężczyźni, a kobiety znają swoje miejsce. Czy uwierzysz, że mój ojciec wciąż to powtarza? - Sycylijczycy są bardzo tradycyjni. Bez walki nie zrezyg­ nują z żadnego ze swych praw. - Cóż, ja też umiem walczyć - odparła ponuro. - Nie wątpię. Gdybym był dość odważny i nieostrożny, rzekł­ bym, że z każdego twego słowa wyziera sycylijskie dziedzictwo. Uwierz mi.

14 LUCY GORDON - CO? - Miałem na myśli temperament. Esencja południa Włoch. - Widząc jej groźne spojrzenie, dodał szybko: - Ale jako tchórz, niczego nie powiedziałem. - Bardzo mądrze! - westchnęła i dodała: - Przepraszam. Nie przyszedłeś tu wysłuchiwać moich zwierzeń. - Czyżby? - mruknął. - Zaczynam sądzić, że właśnie po to tu się zjawiłem. W chwilę potem z tłumu gości wynurzyła się olśniewająca młoda kobieta, położyła ręce na ramionach nieznajomego i cmoknęła go w usta. - Pa, misiu - szepnęła teatralnie. Helen poznała Angelę Havering, koleżankę ze stażu i doszła do wniosku, że nigdy jej nie lubiła. Angela powtórzyła pocału­ nek, po czym zniknęła w ramionach innego mężczyzny. - Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz Angelę. - Spotkałem ją tutaj, tak jak i ciebie. Słowo. - Ale ja nie nazywam cię misiaczkiem - zauważyła. - Nic straconego. Chodźmy na drinka. Roześmiała się i pokręciła głową. - Nie mogę, muszę zaraz zmykać, mam ważne sprawy. - Jakie? - O! - mruknęła. - Naprawdę ważne, jak choćby zaplano­ wanie długiej i bolesnej śmierci dla Lorenza Martellego. Drżącą ręką odstawił kieliszek na stół. - Co się stało? - spytała. - Nie, nic - odparł bez tchu. - Kieliszek wysunął mi się z ręki. Czemu chcesz śmierci Lorenza Martellego? - Bo inaczej będę musiała za niego wyjść. - Jak to? - spytał, otwierając szeroko oczy. - Za chwilę jadę do rodziców, by dołączyć do przyjęcia na cześć tego gagatka o nazwisku Martelli. To Sycylijczyk. Przy- ZDĄŻYĆ DO PALERMO 15 jechał do Stanów i przez pamięć na przyjaźń naszych dziadków musi złożyć nam wizytę. - Ale po co zaraz wychodzić za niego za mąż? - Bo moi rodzice tak sobie umyślili. Podobno szuka uczci­ wej sycylijskiej dziewczyny. Rodzice uważają go za świetną partię. - Nie mógł znaleźć narzeczonej na Sycylii ? - Właśnie. Pewnie jest gruby i obleśny. - Możliwe. Lepiej uważaj. - Na pewno przyjmą go niezwykle serdecznie, a ja będę musiała grać posłuszną włoską córeczkę. - Ty posłuszna? - zdumiał się. - Niech będzie, jak chcą. Powstrzymam się przed kopnię­ ciem Lorenza Martellego w kostkę, ale tylko dziś. Jeśli go je­ szcze kiedyś spotkam, nie biorę za nic odpowiedzialności. - Daj spokój, to nie jego wina. - Wyłącznie jego - upierała się Helen. - Samym swym istnie­ niem obraża świat i zrobię wszystkim przysługę, mordując go. - Jak chcesz to zrobić? - wydawał się nieco zaniepoko­ ­­­y. - Myślałam o wrzącym oleju, ale to zbyt miłosierny spo- sób.Ten facet zasłużył na męki. - Niezbyt błyskotliwy pomysł. - Masz rację, ciekawsza byłaby jakaś kombinacja z pająka­ mi i skorpionami. Drgnął. - Nie jesteś czasem zbytnio uprzedzona? A może zakochasz się w nim i zechcesz za niego wyjść? Spojrzała na niego wymownie. - Jedynym wyjściem jest śmierć. W ostateczności moja, ale lepiej, żeby jego. - Czemu jesteś taka zawzięta? Co masz przeciw Włochom?

16 LUCY GORDON - Wszyscy Włosi to diabły wcielone - rzekła twardo. - Sta­ roświeccy, władczy i niewierni, zwłaszcza niewierni. - Dlaczego zwłaszcza? Czy jest w nich coś specjalnego? - Oczywiście. Czy wiesz, jak nazywają włoskich mężów? Żo­ naci kawalerowie. Wiemy mąż jest uważany za impotenta. Łajdaki! - Ale poza tym są OK? - Słuchaj, wiem, o co chodzi temu Martellemu. - Czyżby? - mruknął. - Słucham? - Powiesz mi? - Wie, że w rodzinie są cztery niezamężne dziewczyny - Patrizia, OIivia, Carlotta i ja. Spodziewa się, że któraś z nas przypadnie mu w udziale. Nie odpowiedział, ale rozluźnił palcem kołnierzyk, - Martelli są bogaci, więc pewnie uważa się za pana stwo­ rzenia - powiedziała Helen, rozgrzewając się. - Ale palant - wtrącił z przekonaniem. - Właśnie. Przepraszam. Za dużo gadam, ale przed tak uro­ czym wieczorem puszczają mi nerwy. - Zerknęła na zegarek. - Muszę iść - powiedziała niechętnie. - Wrócę do biura i za­ dzwonię po taksówkę. - Pozwolisz, że cię odprowadzę? - spytał. - Dziękuję, to miło z twojej strony - ucieszyła się. - Ale, ale... przecież ty mi się nie przedstawiłeś. - Oj, rzeczywiście... przepraszam, ale jest tu ktoś. z kim muszę się jeszcze zobaczyć. Spotkamy się za chwilkę. Tymczasem Helen wypatrzyła Dilys, która zgodziła się za­ brać jej bagaż do domu. Potem odnalazła szefa i poprosiła, by pozwolił jej urwać się wcześniej. Pan Dacre nie stawiał prze­ szkód. Był zachwycony. - Dobra robota - powtarzał. - Wiedziałem, że mogę na tobie polegać. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 17 Zanim zdążyła zapytać, co miał na myśli, młody człowiek znów się pojawił i podał jej ramię. - Chodźmy - powiedział szybko i nie zatrzymując się, ski­ nął panu Dacre' owi na pożegnanie. Miał przy sobie dużą, wypchaną skórzaną torbę. Helen za­ stanawiała się, co się w niej kryje. Tworzyli piękną parę, o czym świadczyły spojrzenia mija­ nych ludzi. Nagle Helen wpadła na genialny pomysł. - Jedź ze mną. - Co, proszę? - Jedź ze mną do rodziców. Zostaniesz na kolacji. Spojrzał na nią podejrzliwie. - Co ty knujesz? - Po prostu wejdziemy razem i to powinno wystarczyć... - ...żeby ten palant Martelli zorientował się, że nie jesteś wolna. - No właśnie. Obiecuję, że nie będziesz miał przez to żad­ nych kłopotów. Szczerze w to wątpił. Wiedział, że z każdym słowem pakuje się w coraz większe tarapaty, zwłaszcza odkąd Helen Angolini zwierzyła mu się. Przyjdzie mu za to słono zapłacić. Ale ona patrzyła tak błagalnie swymi cudownymi oczami. Do diabła! W końcu świat należy do odważnych! - Dobrze - zgodził się wreszcie. -Temu facetowi przyda się nauczka, więc ją dostanie. - Czy wiesz, że jesteś cudowny? - Raczej niespełna rozumu. Taksówka już czekała. Helen zauważyła, że Erik macha do niej. więc podeszła do niego na moment. - Jedziesz, by wpaść w paszczę lwa? - uśmiechnął się. - Niestety. - Podwiózłbym cię, ale nie jestem mile widziany w domu

18 LUCY GORDON twoich rodziców. Do jutra. Pa, kochanie. - Cmoknął ją w poli­ czek i poszedł. - Przyjaciel? - spytał nieznajomy, kiedy wsiedli do tak­ sówki. - Tak jakby. Zaprosiłam go kiedyś na kolację do rodziców, a oni robili wszystko, by go zniechęcić. Mamma opowiadała mu najbardziej kompromitujące epizody z mojego dzieciństwa, a potem straszyli go moim południowym temperamentem - za­ chichotała. - Ale Erik też świetnie odegrał swoją rolę. Powie­ dział, że jego przodkowie byli wikingami, a u nich, jeśli kobieta zbyt wiele sobie pozwalała, mąż brał ją pod pachę i wyrzucał z jaskini. Tak naprawdę Erik jest najłagodniejszym człowiekiem pod słońcem, ale rodziców zamurowało. Więcej już go do nich nie zapraszałam. - Wolicie spotykać się w spokojniejszych warunkach. - Czasem gdzieś wychodzimy razem. Kiedy usiedli wygodnie, podała kierowcy adres przy Mul- berry Street. - Nie uwierzysz, ale ta część Manhattanu jest nazywana włoską dzielnicą - wyjaśniła. - Ależ wierzę. Nie ujechali daleko, gdy zadzwoniła komórka Helen. - Tak, mamma. Już jadę, będę za jakieś pół godziny. Wprost nie mogę doczekać się tego spotkania. Nie żartuję, po prostu drżę na myśl, że On zaszczyci nas dziś swą obecnością. - Roz­ łączyła się z westchnieniem ulgi i zobaczyła, że jej towarzysz uśmiecha się. - Jesteś urodzoną kłamczucha - powiedział. - Lepiej mówić to, co mamma chce usłyszeć - westchnęła teatralnie. Włoską dzielnicę dzieliło od Park Avenue zaledwie kilka kilometrów, ale jej klimat był bardziej swojski. Pomimo niechę- ZDĄŻYĆ DO PALERMO 19 ci do własnego pochodzenia, Helen nie potrafiła oprzeć się urokowi znajomych ulic. Kiedy zatrzymali się przed sklepem mięsnym należącym do jej rodziny, dziewczyna jęknęła w duchu. We wszystkich ok­ nach kamienicy tkwili gapie. No tak. Najstarsza z niezamężnych córek we włoskiej rodzinie stanowi obiekt zainteresowania wścibskich sąsiadów. Wysiedli z taksówki i Helen zadrżała od uderzenia wdziera- jącego się pod ubranie lodowatego wiatru. Jej towarzysz zapłacił za kurs i przyjrzał się natrętnym ob­ serwatorom. Poczuł nagły przypływ szaleństwa. Zostanie za­ pewne srogo ukarany, ale gra była warta świeczki... - Spójrz - powiedział, biorąc Helen za rękę - wszyscy gapią się na nas. Nie możemy im sprawić zawodu. - Co masz na myśli? - Właśnie to - odparł, przyciągając ją bliżej. Pochylił się tak, że ich usta niemal się stykały. - Co ty wyprawiasz? - szepnęła, czując wściekłość z powo­ du takiej bezczelności, ale i podniecenie wywołane ciepłem jego oddechu. - Wybieraj. Albo jesteś nowoczesną, wolną kobietą, albo posłuszną córeczką, która wyjdzie za brzuchatego starucha. Przy każdym słowie jego wargi poruszały się kusząco, mącąc jasność umysłu. Może miał rację. Nie mogła się skupić. - Zwykle nie całuję się z ledwo poznanymi mężczyznami - zaprotestowała. - Nic nie szkodzi, oni o tym nie mają pojęcia. - Ale nawet nie wiem, jak się nazy... Delikatnie zamknął jej usta. Poczuła, jak obejmuje ją trochę mocniej. Uśmiechał się przy tym, jakby zapraszał do współ­ udziału w żarcie, ale nie przerywał pocałunku. Ma niepokojąco kuszące wargi, pomyślała. Wiedział, jak

20 LUCY GORDON oszołomić dziewczynę. Znów powróciła wizja, która nawiedziła ją, gdy ujrzała go po raz pierwszy, wizja obfitości, pełni i słońca. Choć" nadal wiał lodowaty wiatr, czuła, jak wypełnia ją roz­ koszne ciepło. - Musisz być bardziej przekonująca - mruknął. - Obejmij mnie. Rozsądek podpowiadał jej, żeby skończyć z tą komedią, ale ręce już zatopiły się w jego gęstych, sprężynujących pod palca­ mi włosach. Przywarła do niego mocniej. Odwzajemniła poca­ łunek, czując, że sprawia jej to przyjemność. Opuściła ręce. - Chyba już dość - powiedziała drżącym głosem. - Jeszcze nie zaczęliśmy - szepnął równie niepewnie. Po­ mimo ciemności ujrzała zdumienie w jego oczach. - Puść - przestraszyła się nagle. Musi wyrwać się z jego objęć, nim będzie za późno. Spróbowała obrócić wszystko w żart. - Gdyby to widział Lorenzo Martelli, mógłby cię zaszty­ letować. - Niech spróbuje, dziś jestem gotów na wszystko. Usłyszeli odgłos otwieranych drzwi i podniecone głosy. Mężczyzna chwycił Helen za rękę. - Bądź po mojej stronie w tej aferze, dobrze? - Może nie będzie afery. - Owszem - powiedział grobowym głosem. - I to jeszcze jaka. Spojrzała na niego zdumiona. Jednak zanim zdążyła o coś spytać, znalazła się przy nich jej matka. Z radosnym uśmiechem przytuliła Helen. - Ależ z ciebie spryciara - wyszeptała - Mamma, przyprowadziłam kogoś ze sobą. Czy nie widzia­ łaś, jak... - Oczywiście, że widziałam. Wszyscy widzieliśmy. Kiedy ZDĄŻYĆ DO PALERMO 21 poppa powiedział nam, kto to, wyjęliśmy najlepszego szam­ pana. - To poppa go zna? - Odebrał go z lotniska dwa dni temu. Powiedz sama, czyż nie wspaniałego męża wybraliśmy dla ciebie? Nagle zakręciło się jej w głowie. Prawda była niewiarygodna i przerażająca. Tymczasem poppa ściskał rękę młodego czło­ wieka. - Lorenzo! Siostry otoczyły gościa, zapraszając go do środka. A Lorenzo Martelli zerknął z bezpiecznej odległości w mio­ tające gromy oczy Helen i wzruszywszy ramionami w geście tyleż przewrotnym, co wyrażającym bezradność, zniknął we wnętrzu domu.

ROZDZIAŁ DRUGI Mamma aż podskakiwała z podniecenia, całując raz po raz Helen. - Czyż to nie cudowne? - ekscytowała się. - Od razu się pokochaliście! Niech no tylko usłyszy o tym ciotka Lucia z Ma­ rylandu! Helen zbladła. - Mamma, nic jeszcze nie mów ciotce Lucii. - Masz rację. Zaczekamy, aż dostaniesz od niego pierścio­ nek zaręczynowy. - Mamma... - Już dobrze, ale musisz mi powiedzieć, gdzie go spotkałaś. - Był na dzisiejszym przyjęciu w hotelu. - No jasne. Chciał sprzedać im swoje warzywa. Samo niebo doprowadziło do waszego spotkania. I małżeństwa. - Nie ma mowy - powiedziała sucho Helen. - Nie wyjdę za niego. - Co ty wygadujesz? - wykrzyknęła signora Angolini. - Najpierw całujesz się z nim na oczach całej ulicy, a potem mó­ wisz, że za niego nie wyjdziesz? - Wcale nie na oczach... - Ogarnęła wzrokiem najbliższe domy i poczuła ciarki na plecach. We wszystkich oknach widać było uradowane twarze. - Lepiej wejdźmy do środka - powie­ działa słabym głosem. Uświadomiła sobie coś strasznego. Nie mogła powiedzieć rodzinie prawdy. Fakt, że całowała się z „na­ rzeczonym" na ulicy mógł zostać uznany za błąd, ale gdyby ZDĄŻYĆ DO PALERMO 23 przyznała się, że nie wiedziała, kim jest ten człowiek, nazwano by jej postępek zbrodnią. Rodzina Angolini na zawsze okryłaby się hańbą. W obszernym mieszkaniu znajdującym się nad sklepem mięsnym, dumą i chlubą Nicoli Angoliniego, zgromadziło się liczne grono. Zanim Helen i mamma weszły po schodach, skoń­ czyły się powitania i Lorenzo znalazł się w centrum uśmiech­ niętej rodzinki. Teraz Helen poznała zawartość torby. Lorenzo przywiózł w niej prezenty, wina i smakołyki z Sycylii, co tak wzruszyło mammę, że ze łzami w oczach wspominała kraj swego dzieciń­ stwa. Helen, widząc szczęście matki, gotowa była wybaczyć Lorenzowi wszystko. No, prawie wybaczyć. Jej siostry wpadły w uniesienie. - Jaki przystojny - szeptała Patrizia wspierana przez 01ivię i Carlottę. - Och, Elena, jakaś ty szczęśliwa. - Mam na imię Helen, a każde wasze następne słowo będzie ostatnim - mruknęła. - Ale ja chcę być druhną - zakwiliła natychmiast piętnasto­ letnia Carlotta. - Uważaj, bo znajdziesz się w rubryce osób zaginionych - ostrzegła ją Helen. Siostry wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, dochodząc do wniosku, że Elena (która zawsze była „trudna") jest dziś rozdrażniona. Podeszła do Lorenza. - Musimy porozmawiać. - Bardzo mi przykro. - I słusznie. - Tak jakoś wyszło... Ku radości całej rodziny położyła mu ręce na ramionach i uśmiechnęła się promiennie.

24 LUCY GORDON - Jesteś obmierzłym szczurem - mruknęła. - Nie chciałem, żeby tak wyszło. - Czy powiedziałeś mojej rodzinie prawdę? - Nie. - To dobrze, bo już byś nie żył. - Odsunęła się, wciąż z uśmiechem na twarzy. Lorenzo przełknął ślinę. Zasiedli do stołu. Każdy chciał porozmawiać z Lorenzem, co uratowało Hełen od obowiązku konwersacji. Potrzebowała nieco czasu, by pozbierać myśli. Skóra jej ścierpła na wspo­ mnienie wydarzeń dzisiejszego wieczoru. Co ona nawygadywa- ła! Powiedziała mu, że rodzice chcą zaaranżować ich małżeń­ stwo. A on nie tylko nie wyjaśnił, kim jest, lecz wtórował jej, gdy wieszała psy na Lorenzu Martellim. I ten pocałunek! Szczytem podłości było nakłonienie jej do odwzajemnienia go. W tym miejscu myśli zaczęły się jej plątać. Zrobiło się jej gorąco i z przerażeniem stwierdziła, że się rumieni. Świetnie! Jeśli on to zauważy, jeszcze bardziej wbije się w dumę. Rzuciła mu niechętne spojrzenie. Oczywiście, zgodnie z jej obawami gapił się na nią, choć w wyrazie jego twarzy nie znalazła oznak samozadowolenia, o jakie go podejrzewała. Pa­ trzył na nią jakby pytająco, z lekkim uśmieszkiem, który w in­ nych warunkach mogłaby uznać za czarujący. Kolejna sztuczka, pomyślała. Najpierw ją obraził, a teraz liczy na łatwe przebaczenie. Lorenzo opowiadał o rodzinie w Palermo. Helen dowiedzia­ ła się, że jego ojciec zmarł wcześnie, ale matka nadal żyje, choć jest wątłego zdrowia. - Zadzwoniła do mnie w ubiegłym tygodniu - powiedziała mamma - i uprzedziła o twoim przyjeździe. Zapewniłam ją, że zawsze będziesz miłym gościem w naszym domu. - I rzeczywiście, ugościliście mnie po królewsku. - Lorenzo czarował uśmiechem wszystkich obecnych. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 25 - Czy masz braci i siostry? - interesowała się Carlotta. - Mam dwóch braci, Renata i Bernarda, obaj starsi ode mnie. Nie mam sióstr, tylko szwagierkę. Renato poślubił nie­ dawno Angielkę imieniem Heather i właśnie spodziewają się pierwszego dziecka. - Nie wiedziałem, że twoi rodzice mają trzech synów - zdzi­ wił się poppa, - Myślałem, że jest was dwóch. - Ależ skąd. jest nas trzech. - Lorenzo uśmiechał się pro­ miennie, ale bardzo zręcznie zmienił temat. Helen musiała przyznać, ze był uroczym gawędziarzem. Oj- cu i braciom przypadł do gustu jako „swój chłop", a jednocześ­ nie zdołał oczarować mammc i rozbawić do łez siostry. Zjednał sobie sympatię wszystkich, co Helen uznała za wyjątkowo prze­ biegłą sztuczkę. Najgorsze było jednak to, że zyskał pełne poparcie obojga rodziców. Ich zdaniem Lorenzo był idealnym kandydatem na zięcia, a ona musiała robić dobrą minę do złej gry. Nie miała azans, aby wyjaśnić tę tragiczną pomyłkę. Lorenzo też obserwował Helen i odczytywał jej myśli bez trudu, choć jako gość honorowy wydawał się bardzo zaabsorbowany rozmową z innymi uczestnikami kolacji. Wprawdzie jako Sycylijczyk był przyzwyczajony do ro­ ­­innych spotkań, ale przy tym stole zebrało się rzeczywiś- cię mnóstwo ludzi. Bracia, siostry, ciotki, wujkowie, sio- strzenice z mężami. Jeden z nich, Giorgio, rosły chłop o złośliwej minie i obcesowych manierach, był wyraźnie źle nastawiony do Lorenza. Ciągle go atakował, wypomi­ nając, że jego rodzina na Sycylii od lat usiłuje bezskutecz­ nie sprzedać swoje płody rolne Martellim i domagał się, by Lorenzo położył kres tym szykanom. Lorenzo wymigiwał się, jak mógł i umknął mu przy pierw- szej okazji. Utwierdził się jednak w przekonaniu, że nawet gdy-

26 LUCY GORDON by Helen Angolini nie dała mu kosza, nie powinien się z nią żenić. Z drugiej strony zaczynał rozumieć, dlaczego dziewczynę drażni włoskie pochodzenie. Mężczyźni z rodziny Angolinich byli anachroniczni, nawet jak na warunki hołdującej tradycji Sycylii. Rodzinny patriarchat uważany był za coś naturalnego. Jedynie młode kobiety, które w pracy zawodowej zetknęły się z całkiem innym światem, buntowały się przeciw temu. Mężczyźni zakotwiczeni w raju włoskiej dzielnicy uważali, że świat pod tym względem w ogóle się nie zmienił. Gdy Lorenzo dziękował gospodyni za wyśmienitą kolację, natychmiast wtrą­ cił się jej mąż, mówiąc, że to zasługa wyrobów mięsnych An­ golinich. Mamma uśmiechnęła się tylko i wstała, dając znak córkom, by pomogły jej posprzątać. Towarzystwo rozdzieliło się. Kobie­ ty zmywały i robiły kawę, mężczyźni rozmawiali. Na zakończenie wieczoru wzniesiono toast na cześć Lorenza, po czym goście zaczęli się rozchodzić. Przyjęcie się skończyło. Poppa ziewnął. Rano musiał wstać do pracy. - Na mnie też czas - odezwał się Lorenzo. - Ależ zostań jeszcze - zaprotestowała mamma. - My się już kładziemy, ale Elena zrobi ci kawy. - Tak, zostań - dodała słodko Helen. - Musimy pogadać. Rzucił jej ponure spojrzenie. Młodsze siostry poszły spać. Mamma i poppa również wy­ szli. Helen ruszyła do ataku. - Jesteś Lorenzo Martelli - powiedziała, zgrzytając zębami. - Tak - przyznał. - I byłeś nim przez cały czas? - Cóż, to jest raczej stan permanentny. - W hotelu też byłeś Lorenzo Martelli? - Nie inaczej. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 27 - I wtedy, kiedy mnie całowałeś? - Przyznaję się do winy. - Mimo iż wiedziałeś, że cię nie lubię? - Nie lubiłaś faceta, który nie istnieje - zaprotestował. - To nie byłem ja. - Owszem. Nie lubiłam Lorenza Martellego wtedy i nie lu- się go dziesięć razy bardziej, odkąd wiem, że jest bezwstydnym łotrem pozbawionym honoru. Powiedzieć ci, co mam ochotę z tobą zrobić? - Lepiej nie. - Podstępny pocałunek to czyn niegodny i gdyby poppa znał prawdę, skończyłbyś w maszynce do mielenia mięsa. - Nie, bo on chce, żebyś za mnie wyszła - rzekł niebacznie i szybko zawołał: - cofam to, cofam! Cokolwiek zamierzasz zrobić, nie rób tego. Nie powinienem kraść ci całusa i jest mi bardzo przykro, ale twoja uroda zawróciła mi w głowie... - Ostrzegam cię, Martelli, nie obrażaj mojej inteligencji. Powinieneś się wstydzić. Dżentelmen by lego nie zrobił. - Nie jestem dżentelmenem - zaprotestował, uważając to za najlepszą linię obrony. - I nigdy go nie udawałem. - Pocałowałeś mnie podstępnie. - Masz rację. Chcesz, żebym ci zwrócił tego całusa? - Jeden krok w moją stronę i już nie żyjesz. - Posłuchaj, ten pocałunek nie był laki jednostronny. Od- wzajemnilaś go. - To kłamstwo! Za nic w świecie nie pocałowałabym takie- go faceta. - Przestań mówić o mnie w trzeciej osobie i nie wmawiaj mi. że nie wiem, kiedy kobieta mnie całuje. - To opinia eksperta? - spytała, sypiąc skry z oczu. - Masz duże doświadczenie w tej materii? Schował się za krzesło.

28 LUCY GORDON - Jakie takie - odparł nieostrożnie. - Ha! - Mogę spytać, co oznacza owo „ha"? - Nie twoja sprawa. - Myślisz, że nie wiem? Kiedy kobieta orientuje się. że mówi głupstwa, wykrzykuje „ha!" - Doprawdy? Zastanów się. Wszyscy na ulicy widzieli, jak się całujemy, więc sprawa stała się publiczna. Nie mogę im powiedzieć, że nie znałam twojego nazwiska, bo okryłabym hańbą moich rodziców, braci, siostry, siostrzeńców i bratanków, moich wujków i ciotki, ich krewnych, przodków, kuzynów i wszystkich mieszkających na Sycylii. Co gorsza, matka wyry­ wa się, żeby powiedzieć o tym ciotce Lucii w stanie Maryland, która oczywiście powtórzy to ciotce Zicie w Idaho, a ta z kolei poinformuje Los Angeles. To sycylijska rodzina. Dziś Manhat­ tan, jutro cały świat. Czy zdajesz sobie sprawę - spytała z naci skiem - że wszyscy spodziewają się, że wyjdę za ciebie? - Nie ma sprawy. Zajmę się tym. - Co? - Przysięgam, że nigdy ci się nie oświadczę. Masz na to moje słowo, więc możesz czuć się bezpieczna. Aby to udowodnić, powiem twoim rodzicom, że mi się nie podobasz. - Po tym, co dziś widzieli? - Dodam, że jesteś maniaczką całowania... nie! - Zdążył zrobić unik przed nadlatującą książką, która z hukiem trzepnęła w ścianę. - Precz - powiedziała. - Nie powinniśmy się przedtem umówić? Oni na to liczą. - Precz! - Zostajesz tu na noc? - spytał w progu. - Nie, wracam do siebie. - Nie powinniśmy wyjść razem? ZDĄŻYĆ DO PALERMO 29 - Signor Martelli - wydyszała Helen - gdyby pan choć przez chwilę słuchał, wiedziałby pan, że za ciasno nam razem w kosmosie, nie mówiąc o jednej taksówce. - Wiem - odparł grobowym głosem - ale musimy zdobyć się na to poświęcenie. - A kto będzie wiedział, czy pojechaliśmy razem, czy od- dzielnie? - Każdy, kto stoi w oknie. Ten oczywisty fakt uderzył ją z mocą obucha. - Czyli cała ulica - jęknęła. - Wezwę taksówkę. Podał jej płaszcz, a ona ubrała się, godząc się z losem. Muszą pojechać razem, bo inaczej zaczną się plotki. Szczęściem taksówka zjawiła się szybko. Oboje zachowali się poprawnie. Lorenzo podtrzymał ją, gdy schodzili po śliskich, oszronionych schodkach. Pozwoliła mu eskortować się do ta­ ­­­­ki i otworzyć przed sobą drzwi. Nie patrzyła w górę, ale czuła spojrzenia wielu wścibskich par oczu. Kiedy taksówka zniknęła za rogiem, mamma Angolini opu- ściła zasłonę w oknie sypialni i westchnęła. - Czy widziałeś, jak ją trzymał? Poppa był nieco pochmurny. - A te hałasy przedtem? - To nic wielkiego - zapewniła go. - Zwykłe przekoma- rzanki zakochanych. - Może zatrzymamy się gdzieś na drinka i wszystko odkrę- cimy? - spytał w taksówce Lorenzo. - Nie ma co odkręcać - powiedziała lodowatym tonem. - Podwiozę cię do hotelu „Elroy" i po sprawie. - Rozumiem - zmartwił się. - Traktujesz mnie jak mrożonkę. - Masz szczęście, że nie potraktowałam cię pięścią w szczękę.

30 LUCY GORDON Wysunął szczękę i pogroził palcem. - Daj spokój - mruknęła, próbując powstrzymać uśmiech Lorenzo był niemożliwy. - Dalej. Walnij mnie, jeśli to ci pomoże. Roześmiała się, zacisnęła dłoń w piąstkę i uderzyła go deli­ katnie. Kolejny błąd. Pocałował ją w rękę. Zaskoczył ją tym, przywołując wspomnienie poprzedniego pocałunku. Muśnięcie ustami dłoni skojarzyło się jej z zetknie ciem ust. Musi stanowczo i oschle nakazać mu, by natychmiast przestał. Sęk w tym, że wcale nie czuła się stanowcza i oschła. Zalała ją fala gorąca. Wpadła w panikę i w tej samej chwili on puścił jej rękę Poczuła niewytłumaczalny smutek. Basta! Dość tego! - Oto „Elroy" - powiedziała z ulgą. - Nie przejmuj się moi­ mi rodzicami. Zadzwonię do nich jutro i wyjaśnię, że już się więcej nie zobaczymy. - A co z naszym ślubem? - spytał urażony. - Powiem mammie, że się rozmyśliliśmy. - Po tym, co widziała? - Byliśmy nierozważni, ale po namyśle uznaliśmy to za błąd. W półmroku wnętrza taksówki błysnęły w uśmiechu zęby. - Co mianowicie? - Brak rozwagi. - Wcale mi to nie przeszkadza, więc moglibyśmy... - Daruj sobie - parsknęła. - "tylko mamma dała się nabrać na twój chłopięcy wdzięk. Mnie to mierzi. - Tego się obawiałem - rzekł ponuro. - Dobranoc, panie Martelli. Miło było pana poznać, życzę wielu sukcesów. - Nieprawda, chciałaś ugotować mnie w oleju. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 31 To uprzejma wersja. W takim razie, panno Angolini, dziękuję za uroczy wieczór i mam nadzieję, że nasze ścieżki skrzyżują się pewnego dnia. Uśmiechnęła się z wyższością. - Nie, jeśli się o to postaram. Dobranoc, miłych snów. Obserwowała, jak wchodzi do hotelu i znika. Właśnie tak, powima unikać spotkania z nim. Podała kierowcy adres przy 77 East Street, gdzie mieszkała razem z Dilys. Przyjaciółka szykowała się właśnie do snu. - Jak minął wieczór? - spytała. - Widziałam cię z ratowni- kiem. Jest niezły? - Raczej nie - ziewnęła Helen. - Przystojny, ale bez wnę- Wręcz nudny. Następnego ranka Jack Dacre wezwał Helen. - Mam dla ciebie nowe zadanie - powiedział - a ponieważ widziałem, że ty i signor Martelli przełamaliście lody, sądzę, że mój pomysł spodoba ci się. - Tak? - Helen starała się zachować zimną krew. - Chcę, żebyś się nim zaopiekowała. Jego angielski nie jest tak dobry, jak mi się w pierwszej chwili zdawało. Zresztą sam to przyznał. Bez trudu wysławia się jedynie w dialekcie sycy­ lijskim, który ty znasz również, więc zostaniesz jego tłumaczką. To pozwoli nam zorientować się w jego interesach i wszyscy na tym dobrze wyjdziemy. - Zwłaszcza Martelli - mruknęła mściwie Helen. Po chwili pukała do drzwi Lorenza. Otworzyły się natychmiast. Weszła do środka. Lorenzo stał ukryty za framugą. - Przestaniesz wreszcie udawać idiotę? - spytała trochę zła, a trochę rozbawiona.

32 LUCY GORDON - Cieszę się, że cię widzę. - Co to za sztuczki? Udajesz, że nie znasz angielskiego. - To prawda. - Zrobił głupią minę. - Me no spikka da En glish. Próbowała zachować kamienną twarz, ale ciężko było utrzy­ mać" powagę, gdy iskierki w jego oczach skłaniały do swawol nych myśli. - Mam się tobą zaopiekować - oznajmiła. - Czy mogliby­ śmy omówić dzisiejszy program? - Może oprowadzisz mnie po mieście? - Panie Martelli, jestem zajętą kobietą. - OK, OK - powiedział z rezygnacją - zawsze warto spró­ bować. To jest lista miejsc, do których muszę pojechać. Kilku restauracji. - Ale żadna z nich nie jest włoska - zauważyła, przegląda jąc listę. - O to właśnie chodzi. Włosi od dawna wiedzą, że produkty Martellich są najlepsze. Jako Sycylijka powinnaś... - Lorenzo... - Przepraszam, nie chciałem. Chodźmy już. W ciągu następnych godzin zaczęła nabierać dla niego sza­ cunku. Lorenzo miał nieprzeciętny talent handlowy. Najpierw ujmował klientów osobistym wdziękiem, a potem rzucał ich na kolana jakością swoich towarów. Do wieczora zebrał mnóstwo zamówień. Obiecał zrealizować je już nazajutrz, bo przezornie wynajął magazyn, który wypełnił produktami Martellich. - Jestem wykończony - jęknął po ostatniej rozmowie. - Wejdźmy tu i odpocznijmy. Zapadł zmierzch, a odbijające się w wodzie światła zauro­ czyły Helen, mimo iż przywykła do takich widoków. Ale dziś jej zmysły były jakby wyostrzone, kontury wydawały się wyra­ zistsze, a kolory jaskrawsze. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 33 Czuła się świetnie. Spędziła miły dzień w uroczym towarzy- stwie, bo kiedy Lorenzo nie robił z siebie durnia, stawał się zabawny. Doszła do wniosku, że ostatnio za dużo pracowała. a za mało się śmiała. - Mam wrażenie, jakbym w jeden dzień odwalił robotę za caly tydzień - zauważył. - Ja również. - Nie powinienem tak cię eksploatować. - Racja, miałam służyć ci jedynie jako tłumaczka. - Kiedy ja nie potrzebuję tłumacza - rzekł niewinnie. - Nie, ale potrzebujesz parobka - zapisz to, podkreśl tamto, podaj... Przesłał jej całusa. - Robisz najlepsze notatki. Wrzućmy je do komputera, póki jeszcze zachowaliśmy jasność umysłu. - Wyciągnął laptop i przyjrzał się karteczkom. - Nie mogę cię rozczytać. - Sama to wpiszę, tylko daj mi coś zjeść, zanim zemdleję z głodu. Kelner przyniósł kartę. Lorenzo zamówił drinki, a gdy zo­ stali sami, bardzo się ożywił. - To wegetariańska restauracja. O to mi właśnie chodziło. Spróbujemy tylu dań, ile zdołamy i zobaczymy, co tu można poprawić. - Zaczął czytać menu, komentując fachowo każdą pozycję. Podano drinki i Helen, popijając, stukała w skupieniu w kla­ wisze. Gdy podniosła głowę znad klawiatury, Lorenzo zamówił już jedzenie. - Nie zdążyłam niczego wybrać - zaprotestowała. Zrobił zakłopotaną minę. - Rzecz w tym, że skoro mieliśmy spróbować jak najwięcej. to... - Zamówiłeś dla mnie to, na co ty miałeś ochotę?

34 LUCY GORDON - NO CÓŻ... - To samo robi zawsze mój ojciec - zdenerwowała się. - Ale różnica jest zasadnicza. Twój ojciec jest staroświeckim patriarchą, ja działam ze szlachetniejszych pobudek. - Mianowicie? - Robię na tym pieniądze. Nie sposób było go przegadać. Wzruszyła ramionami, ale na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. - Jeśli chodzi o twojego ojca - podjął przy zakąskach - za­ czynam rozumieć, co masz na myśli. Delikatnie rzecz ujmując, jest tradycjonalistą. Helen skinęła głową. - Na swój sposób poppa jest cudowny. Uprzejmy, pracowi­ ty, dba o rodzinę. Ale w zamian zastrzega sobie prawo do po­ dejmowania poważnych decyzji. Mamma nie ma nic do gadania, Calkiem jak twoja - dodała przewrotnie. - Wcale nie - odparł poważnie. - Miałem dziewięć lal. kie­ dy zginął ojciec, ale pamiętam go doskonale. Nigdy nie zwracał się do żony tak szorstko jak twój. - I tak nie wyjdę za ciebie, Martelli. - Powiedz to ojcu - uśmiechnął się. - Przez cały wieczór zastanawiał się nad prezentem ślubnym. - Sam mu to powiedz. Jesteś mężczyzną, autorytetem, w ob­ liczu którego milkną kobiety. - Kto, ja? - spłoszył się. - Tak, ty. Jesteś mężczyzną czy mięczakiem? - Mięczakiem - zgodził się. - Tak jest bezpieczniej. - Zatem nie wyjaśnisz tego memu ojcu? - Zaśmiała się. - Za to ty odmówisz wyjścia za mnie, byle tylko zrobić mu na złość. - Jest mnóstwo innych powodów - zapewniła go. Udał zadowolonego. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 35 - No to jestem bezpieczny! - Zjadaj przystawki - ponagliła go. - Zaraz podadzą główne dania i nie mogę się wprost doczekać, by przekonać się, co w moim imieniu zamówił władca stworzenia.

ROZDZIAŁ TRZECI Następnym daniem była fasolka z przepyszną sałatką z kar­ czochów. - A twoje siostry? - spytał Lorenzo, napełniając kieliszki lekkim winem. - Czy są podobne do ciebie? - Nie - odparła, uświadamiając sobie nagle całą złożoność sytuacji. - Oczywiście, kłócą się czasem z mammą i poppą, ale to normalne konflikty dorastających dzieci z rodzicami. One nie czują się zdominowane przez rodzinę, jak ja. - Czujesz się zdominowana przez rodzinę? - Przez ich oczekiwania. Kiedy wczoraj wieczorem zoba­ czyli nas na ulicy, nawet nie byli zdziwieni. Po prostu uznali, że ich plan się powiódł. - Ale zamierzałaś przyprzeć ich do muru Erikiem? - Tu nie chodzi o Erika, ale o każdego mężczyznę. Czemu ws/yscy uważają, że jeśli nie mam romansu z jednym facetem, to muszę mieć z innym? - Bo to naturalne - odparł. - Mężczyzna i kobieta tworzą parę. W ten sposób przetrwała ludzkość jako gatunek. - Czy tylko z tego składa się życie? A jeśli widzę się bar­ dziej w roli dyrektora hoteli niż przetrwalnikowej formy ludz­ kości? - Nie da się tego połączyć? - Nie, jeśli wyjdę za Sycylijczyka - rzekła stanowczo. - Rozumiem - zamyślił się. - Zatem, gdybym padł na ko­ lana i poprosił cię o rękę, spotkałbym się z odmową? Z D Ą Ż Y Ć D O P A L E R M O 3 7 - Możesz być pewien, że nie pozwolę się stłamsić. Po tym. czego się o mnie dowiedziałeś, lepiej daj sobie spokój. - To prawda. Dzięki za ostrzeżenie. Uśmiechnęli się oboje. - Jak miło jest tak pogawędzić. - Od tego ma się przyjaciół. - Przyjrzał się jej uważniej. - Chyba ci ich brakuje. - Mężczyzna i kobieta nie mogą się przyjaźnić - odparła. - Kto ci to powiedział? - Mamma. I poppa. Niezależnie od siebie. Poppa twierdzi, że jest to niemożliwe, bo kobiety są ograniczone jedynie do spraw kuchennych, a mamma, bo mężczyznom „chodzi tylko o jedno". - Cóż, przekonamy ich, że się mylą - uśmiechnął się. - Mężczyzna i kobieta powinni się przyjaźnić, bo tylko w ten sposób mogą zrozumieć punkt widzenia płci przeciwnej. - Tak właśnie uważam - zgodziła się skwapliwie. - Jednak tam, skąd pochodzę... - Ja też pochodzę stamtąd - zauważył Lorenzo. - Oni się mylą. To jest możliwe. Wyciągnął rękę, a ona z uśmiechem podała mu swoją. Ką­ tem oka Lorenzo zauważył, że ludzie przyglądają się im. Helen ipostrzegła to również. - Wiesz, co o nas myślą? - spytała. - Owszem, biorą nas za zakochanych. Z jakiego innego po­ wodu mężczyzna i kobieta z. uśmiechem trzymają się za ręce i patrzą sobie w oczy? Umilkli na moment. No właśnie, czemu? - Gdybyśmy powiedzieli im prawdę, nie uwierzyliby. - Jasne. Jak zdołaliby pojąć, że odkryliśmy drugą najważ­ niejszą rzecz w życiu? - Drugą?

38 LUCY GORDON - Myślę, że pewnego dnia zakocham się na dobre. A i ty spotkasz mężczyznę, którego nie odtrącisz w ciągu pierwszych pięciu minut. - Uścisnął lekko jej dłoń, by podkreślić, że to żart. - Wówczas to oni staną się dla nas najważniejsi. - Chyba tak - zawahała się. - Ado tej pory... - ... na pierwszym miejscu będzie przyjaźń. - Coś nagle jij tknęło. - Co to znaczy „zakocham się na dobre"? To jak zako­ chiwałeś się do tej pory? - No wiesz... - zająknął się. - Dalej - roześmiała się. - Powiedz to przyjacielowi. Jesteś niestały i nieodpowiedzialny, co? - Te słowa wymyślono specjalnie dla mnie - przyznał. Szybko mnie przejrzałaś. Ale co z naszym jedzeniem? Kiedy czekali na kolejne danie, Helen spytała: - Czemu zawahałeś się, gdy poppa spytał cię o braci? Ilu ich w końcu masz? - Jednego rodzonego i jednego przyrodniego. - Czy to znaczy, że jedno z twoich rodziców było przedtem w innym związku? - Niezupełnie - odezwał się z wahaniem. - Może to wyda ci się straszne, ale mój ojciec miał romans z kobietą o imieniu Marta. Bernardo jest jej synem. - Miał romans? Po ślubie z waszą matką? - Tak. - Matka wiedziała o tym? - Od początku. Obiecała poppie, że jeśli mu się coś przyda­ rzy, zajmie się tamtą rodziną. - Tamtą rodziną...? To znaczy...? - Helen zaniemówiła, a Lorenzo podziwiał błyski w jej oczach. - Chcesz powiedzieć, że to zrobiła? - spytała, gdy odzyskała głos. - Zaprzyjaźniła się z tamtą kobietą po śmierci twojego ojca? ZDĄŻYĆ DO PALERMO 39 - Nie. Ojciec i Marta zginęli razem. Ale mamma przygarnę­ ­­ Bernarda i wychowała go jak własnego syna. Helen spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Twoja matka musi być świętą - rzekła w końcu. - Bo jest. - Naprawdę...? Nie wierzę. Biedna kobieta. - Mamma wcale nie jest biedną kobietą - zaprotestował Lo­ ­­­­o. - Rządzi nami żelazną ręką. - Ale pewnie ma złamane serce. - Chyba nie. Zawsze lubili się z moim ojcem. - Pogodziła się z tym, bo nie miała innego wyjścia. Wiesz, co o tym sądzę. - Ale nie dlatego przemilczałem to wczoraj. Przy całej ro- dzinie... twoje siostry są takie młode... Helen uderzyło zmieszanie Lorenza. Uśmiechnęła się ser- decznie i powiedziała: - Naprawdę jesteś ze starego kraju, co? - W rzeczy samej, jestem Sycylijczykiem - przyznał. - Po- dobnie jak ty. - Nigdy w życiu. - Zaprzeczanie nic nie da. - Prosisz się o oblanie sosem, Martelli. - Dobrze, poddaję się. - Opowiedz mi o swoim przyrodnim bracie. Czy naprawdę jest członkiem rodziny? - Mógłby, gdyby chciał. Jednak wyrzeka się nas. Nie używa nazwiska Martelli, woli Tomese po matce. Rzadko go widujemy. Mieszka w małej górskiej wiosce Montedoro, gdzie się urodził. Gardzi pieniędzmi, nie wziął nawet należnej mu części spadku. Ostatnio zakochał się w Angielce. Angie. Wszystko było na najlepszej drodze i oczekiwaliśmy zaręczyn, ale kiedy Bernardo dowiedział się. że Angie jest bogata, zerwał z nią.

40 LUCY GORDON - A ona, pogodziła się z tym? - Akurat! Angie jest lekarką, wiec objęła praktykę w Mon- tedoro. Bernardo wścieka się, ale nic nie może zrobić. Ona z kolei wyśmiewa się z przesądów o „roli kobiety", zupełnie jak ty, panno Angolini. - Bardzo dobrze. Podoba mi się ta Angie. - Polubiłabyś ją. Myślę, że postawi na swoim. Jest kruchą blondyneczką. Zdawałoby się, że porwie ją silniejszy podmuch wiatru, ale ma więcej ikry niż niejeden facet. - Jak się poznali? - Angie przyjechała na Sycylię razem z Heather - odparł wymijająco Lorenzo i znów odniosła wrażenie, że coś go zakło­ potało. - Heather wyszła za twojego starszego brata, Renata? - Tak. - Szybko zmienił temat. - Jedzenie jest niezłe, ale mógłbym zaoferować im lepsze. Mamy potencjalnego klienta. Miał mnóstwo pomysłów i Helen musiała przyznać, że był doskonałym biznesmenem. - Widziałam, jak wczoraj męczył cię Giorgio - wtrąciła, gdy przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. - Chyba się domyślam, czego chciał. - Był zły, że nie sprzedajemy towarów jego rodziny - wy­ jaśnił Lorenzo. - Już pytałem o to Renata. Nie kwalifikowały się. Mówiliśmy im, żeby popracowali nad jakością, ale zamiast coś zrobić, tylko marudzili i narzekali. Nie ma usprawiedliwie­ nia dla złych produktów - ciągnął. - Sycylia to najżyźnięjsze miejsce na świecie. Wszystko da się tam wyhodować w najle­ pszym gatunku. Gdy mówił o kraju, coś się w nim zmieniało. Z każdego słowa emanowała miłość. Ten lekkomyślny playboy o świato­ wych manierach, nonszalancko obnoszący jedwabne koszule, okazał się niezwykle przywiązany do rodzinnej ziemi. Obser- ZDĄŻYĆ DO PALERMO 41 wowała go z zachwytem. Właściwie od kilku minut nie spusz- czała z niego wzroku, bo Lorenzo coraz bardziej ją fascynował. W końcu spostrzegł to i uśmiechnął się. - Martelli muszą znać się na ziemi - rzekł. - Ona nas żywi. - To chyba coś więcej - zauważyła. - Chyba tak. Jestem częścią tej ziemi i nic na to nie poradzę. Zawsze będę tam wracał, taki już los Sycylijczyka. Od tego się nie ucieknie. Uśmiechnęła się wyrozumiale, ale w duchu definitywnie wy­ kluczyła możliwość wyjścia za niego. Zbyt łatwo podbijał serca kobiet. Jego urok, wdzięk i dobre serce robiły wrażenie, ale ona potrafi się temu oprzeć. - Jak długo zostaniesz w Nowym Jorku? - Parę dni. Potem Boston, Filadelfia, Detroit, Chicago i Pittsburgh. Dużo jak na jeden wyjazd. Renato mnie nie osz­ czędza. Mam mu zdać szczegółowe sprawozdanie. Jeśli spełnię jego oczekiwania, pozwoli mi tu wrócić. - To jakiś nadzorca niewolników. - Stara się, jak może. Od śmierci ojca jest głową rodziny, a ja próbowałem wymknąć się spod jego kontroli. Jeszcze dziś będę musiał do niego zadzwonić i zdać relację z moich dokonań. Po kolacji Lorenzo poprosił szefa kuchni. Rozmawiali o in­ teresach, a Helen ledwie nadążała z notowaniem. - Renato powinien być z ciebie dumny - powiedziała po wyjściu. -1 co teraz? Nocne życie Nowego Jorku? - Która godzina? Dziewiąta? To wczesny ranek w Palermo. Renato mnie zabije! - Zatrzymał taksówkę i cmoknął Helen w po­ liczek. - Jestem ci wdzięczny za pomoc. Nie będę cię fatygował jutro, ale może skoczylibyśmy na drinka przed moim wyjazdem? - Byłoby wspaniale. - Zadzwonię. Pa

42 LUCY GORDON Spotkali się przed jego wyjazdem do Bostonu. Wrócił na jeden dzień z Filadelfii i dzielnie asystował jej podczas kolacji u rodziców. Odgrywał rolę konkurenta z takim przejęciem, że Helen z trudem zachowywała powagę. Potem wyjechał. Przez następne dwa miesiące widywali się tylko przelotnie, z czego Helen zdawała się być zadowolona, bo szkolenie dobiegało końca i miała mnóstwo pracy. Powtarzała wiadomości z Erikiem, od którego wiele się na­ uczyła. - Niczego nie rozumiem z tych statystyk - powiedziała pod koniec pewnego popołudnia. - Ta kolumna wygląda bardzo dziwnie. Podszedł bliżej i przyjrzał się uważnie. - Tak ci się tylko wydaje, ale jeżeli uwzględnisz... - rozpo­ czął kilkuminutowe wyjaśnienie - Zrobiłeś to doskonale - uśmiechnęła się. - Dziękuję. - Myślę, że zasłużyłem sobie na drinka - odparł zadowolony. - Oczywiście. Nie zauważyli, jak otwierają się drzwi, a na ustach stojącego w progu młodego mężczyzny pojawia się grymas niezadowo­ lenia. - Cześć - powiedział Lorenzo. Erik pospieszył uścisnąć mu rękę. - Dobrze, że wróciłeś - ucieszył się. - Wszyscy są bardzo zadowoleni z waszych produktów. - To właśnie chciałem usłyszeć - odparł Lorenzo. - Wybieramy się na drinka - oznajmił Erik. - Zostaw rzeczy i dołącz do nas w „Empire Bar". - Doskonale. Zaraz będę. Kiedy po kilku minutach wszedł do baru, zastał tam jedynie Helen - Erik musiał wyjść - powiedziała. - Mam cię zabawiać. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 43 Z jej słów wiało chłodem. Od ostatniego maila minęły dwa tygodnie, a ten przychodzi jak po swoje. - Szef kuchni będzie miał okazję omówić z tobą kwestię zwiększenia zamówień - ciągnęła. - Naprawdę? Wkładaj płaszcz. - Co? - Pójdziemy gdzie indziej. Chcę porozmawiać z tobą, nie z kucharzem. - Ale zamówienia... - Poczekają do jutra. Znaleźli mały bar nad rzeką. Pogoda była prawdziwie wio­ senna. Helen uświadomiła sobie, jak bardzo jej go brakowało. Tylko z nim mogła szczerze rozmawiać, ale on znów jutro wy­ jeżdża. - Jak leci? - spytał. - Rodzice bardzo ci dokuczali? - Trochę, ale dopisało mi szczęście. Zabrałam mammę po zakupy i wstąpiłyśmy na herbatkę do „Elroya". Tam spotka­ łyśmy Erika. Powiedziałam mammie, że nie potrafię wybrać między wami dwoma. To ją rozzłościło. Spytała, czemu robię krzywdę „temu miłemu chłopcu" i kazała mi do ciebie za­ dzwonić. - Nie rozwiałaś jej złudzeń? - uśmiechnął się. - To by nic nie dało. Straciłabym czas, wyjaśniając jej, jaki naprawdę jesteś. - Ale nie zdziwi się, gdy ogłosisz swoje zaręczyny z Eri­ kiem? Jak sądzisz? - Chyba do tego nie dojdzie. - Sprawialiście wrażenie dobranej pary. - Wyjaśniał mi coś. - Dobra, dobra. A swoją drogą gratuluję. Owinęłaś go wokół palca. - Co chcesz powiedzieć?

44 LUCY GORDON - Daj spokój, Helen. Nikt nie zostawi swojej wybranki z in­ nym, chyba że jest absolutnie pewny swego. - Może wcale nie uważa cię za rywala - oponowała. - Wie, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi... - Tylko przyjaciółmi - mruknął Lorenzo. - Proszę? - Nie, nic takiego. - Przyjrzał się jej uważnie. - Wyglądasz na zmęczoną. - To z powodu egzaminów. - Jakich egzaminów? - „Elroy" ma własny system egzaminów. Ci, którzy wypa­ dają najlepiej, dostają najlepszą pracę. Chcę być jedną z nich. Zdumiała go jej determinacja. - Daj spokój - powiedział. - Nie bierz wszystkiego tak se­ rio. Wyluzuj. - Nie mogę. Od tego zależy całe moje życie. Przecież ci mówiłam... - Owszem, mówiłaś o swojej rodzinie i potrzebie ucieczki, ale teraz ja ci coś powiem. Czasem należy uciekać w zupełnie innym kierunku, niż nam się wydaje. - Nie wiem, jaki kierunek jest właściwy. Czuję się zagubio­ na, nie wiem, gdzie jest wyjście, ale wiem, że istnieje. - Czasem jest tuż za tobą i nie widzisz go, bo wydaje ci się zbyt oczywiste. - Jak to? - Zerknęła na niego podejrzliwie - Przecież nie oświadczam ci się, więc bez paniki. - Przepraszam. Jest ze mną aż tak źle? - Owszem - rzekł cicho. - Bardzo kiepsko. Trzeba się tobą zająć. - Spojrzał na nią znacząco. - Nie możesz się nawet po­ skarżyć w domu, bo wykorzystają to przeciwko tobie. - Tak to właśnie wygląda - pokiwała głową. - Jesteś pierw- ZDĄŹYC DO PALERMO 45 szą osobą, która mnie zrozumiała. Chodzi o samotność, jaką odczuwam mimo licznej rodziny. - Ale nie musisz być więcej samotna. Pogadamy sobie. Jutro wieczorem... - Zostaję w domu. Dilys wychodzi, więc będę mogła spo­ kojnie popracować. Przykro mi. - Nic nie szkodzi. I tak będziemy mogli się spotkać. - Przecież ci mówię... - Jako dobry przyjaciel przygotuję ci kolację. Potem po­ sprzątam ze stołu i wtopię się w tło. Od czasu do czasu podam ci kawę i znów stanę się niewidzialny. Zerknęła na niego spod oka. - I pozmywasz? - Hm, dobrze, nawet pozmywam. Niezbyt mu wierzyła, ale kiedy następnego popołudnia wy­ chodziła z biura, czekał już objuczony torbami. - Bierz się do swojej roboty, a ja zaczynam gotować - po­ wiedział, kiedy znaleźli się w jej mieszkaniu. Po kilku minutach podał jej kawę i ze skupieniem godnym mistrza zajął się przyrządzaniem kolacji. Pracował tak cicho, że w pewnej chwili zajrzała do kuchni, by upewnić się, czy jeszcze tam jest. Z komicznie surową miną nakazał jej niezwłocznie wracać do nauki. Przyrządził smakowitą potrawę z delikatnego mięsa. Coś jed­ nak wzbudziło podejrzenia Helen. - To mięso... - ... jest najlepszym wyrobem firmy Angolini. Po południu zajrzałem do sklepu twojego ojca i spytałem, co lubisz. Powie­ dział mi, że w dzieciństwie było to twoje ulubione danie i że czasem sam je dla ciebie gotował. - To prawda Mawiał, że to najlepsze mięso dla jego ulubie­ nicy. Zapomniałam, jaki potrafił być kochany.

46 LUCY GORDON - Szkoda, że nie widziałaś, z jakim przejęciem udzielał mi instrukcji. - Stare dzieje. - Możliwe - odparł Lorenzo. - Wracaj do roboty. Następne danie będzie według przepisu twojej matki. Zostawił oniemiałą Helen i wrócił do kuchni. Podał jej brzoskwinie duszone w winie i pokryte bitą śmie­ taną oraz najlepszą kawę, jaką kiedykolwiek piła. - Wspomniałeś o mojej matce? - spytała wreszcie. - Poppa posłał mnie do niej na górę, a potem dołączył do nas. Chyba powiedziała mu, że widziała cię z Erikiem, bo do­ szedł do wniosku, że chcę cię odzyskać. Twierdził, że to nie­ wskazane, bo kobietom roi się, że mają nad nami władzę. Mam­ ma powiedziała mu, żeby nie plótł bzdur. - Mamma tak powiedziała poppiel Nie wierzę. - Przy was zachowują się inaczej, Helen. Ta szopka z męską dominacją jest wyłącznie dla was. Kiedy jest w jej kuchni, stoi przed nią na baczność. Uśmiechnęła się, lecz nie chciała w to wierzyć. Zaprotestował, gdy próbowała mu pomóc w zmywaniu. - Nie ma mowy - odsunął ją. - Umawialiśmy się, że ja to zrobię. - Ale nie mogę się na to zgodzić, zwłaszcza po tym, jak przyrządziłeś te pyszności. Co z twoim wizerunkiem macho? - Nigdy nie zgrywałem macho - odparł z żalem. - Za­ wsze robiłem to, co kazała mi mamma: Gigi, zrób to. Gigi, zrób tamto. - Nazywała cię Gigi? - To skrót od Luigi. Tak mam na drugie imię. - I zawsze byłeś posłuszny? - Zawsze - odparł podejrzanie niewinnie. - Bałem się jej. Odkąd Renato się ożenił, rząd/, i te/ mną s/wagierka. Kiedy ZDĄŻYĆ DO PALERMO 47 Bernardo poślubi Angie, nie będę miał dokąd uciec. Wyobrażasz to sobie? Roześmiała się wesoło. - Jeszcze się ze mnie nabijasz - zaprotestował. - Nic na to nie poradzę. Jesteś kochany - powiedziała i nie­ spodziewanie objęła go i cmoknęła po siostrzanemu. Odwzajemnił całusa i stali tak, obejmując się wzajemnie. Ogarnęło ją miłe uczucie ciepła i bezpieczeństwa. Nagle świat przestał być areną zmagań, a stał się przytulnym miejscem. Ktoś wreszcie się o nią troszczył. Zmęczenie ostatnich dni dało o sobie znać... - Helen... Helen... - Tak? - Otworzyła oczy. - Zasnęłaś na stojąco. - Naprawdę? - Pokręciła głową. - Chyba tracę urok - uśmiechnął się. - Kobiety na ogół nie zasypiają w moich objęciach. - Przepraszam. Poczułam się taka bezpieczna... - Nie posypuj mi ran solą - jęknął. - Lepiej wrócę do nauki. - Nawet nie drgnęła. Na wcielenie słów w życie zabrakło jej sił. Lorenzo znienacka przybrał ton i postawę macho. - Rusz się, kobieto. Mężczyzna mówi do ciebie. Masz być posłuszna. - Wybuchnęła gromkim śmiechem. - Kiepsko mi poszło, co? - skrzywił się. - Brak ci wprawy. - Przygotuję kawę. Wróciła do książek. Kiedy podał jej kawę, podziękowała mu uśmiechem, a on wrócił do kuchni i zabrał się za zmywanie patelni. Ziewnęła i przeciągnęła się. Na chwilkę przyłożyła się na sofie.

48 LUCY GORDON Obudził ją odgłos otwieranych drzwi wejściowych. W poko­ ju paliła się tylko lampka nocna. - Cześć - powiedziała zabójczo ubrana Dilys. - Myślałam, że od dawna jesteś w łóżku. - Co... druga godzina? Uzmysłowiła sobie, że Lorenzo... Weszła do lśniącej czy­ stością kuchni. Wszystko stało na swoim miejscu. Każda patel­ nia błyszczała. Na drzwiach lodówki zobaczyła kartkę. Spałaś jak dziecko, więc cię nie budziłem. Dobranoc, słod­ kich snów. Uśmiechnęła się wzruszona troskliwością Lorenza. Jednak po chwili uśmiech nieco przygasł. Pomyślała o czymś innym. Czy wrażenie muśnięcia warg było jedynie wytworem jej sennej wyobraźni'.' ROZDZIAŁ CZWARTY Ostatniego dnia pobytu Lorenza w Nowym Jorku Helen zaj­ rzała do jego pokoju i zastała go w gorączce pakowania. - Prawie skończyłem - powiedział. - Teraz wpadnę jeszcze do ,JFives" uzgodnić kilka szczegółów. Pójdziesz ze mną? - Nie wiem, chyba tak - odparła, pamiętając, że zaraz wy­ jeżdża. Wizyta w „Fives" zajęła godzinę, następną spędził, wynaj­ mując dodatkową powierzchnię magazynową. Wreszcie skoń­ czył. Zostały jeszcze trzy godziny do chwili, kiedy miała odwieźć go na lotnisko. Zajrzeli do baru, ale rozmowa nie kleiła się, jakby nagle zabrakło im tematów. Wracali przez Central Park. Po szarościach zimy drzewa pozieleniały i okryły się białymi i różowymi kwiatami, pięknie kontrastującymi /. błękitem nieba. Wziął ją za rękę i ruszył wol­ nym krokiem. Dokąd ją prowadzi? Szybko zorientowała się, że chodzą bez celu. Spacerowali przez godzinę, a jej zrobiło się ciężko na sercu. Czuła się niczym w ostatnim dniu wakacji, kiedy jest się jeszcze w ulubionym miejscu, ale to już definitywny koniec. - Chyba pora jechać - zdecydował wreszcie. Zawiozła go na lotnisko i poczekała, aż przejdzie przez od­ prawę pasażerską. - Wywołają mnie dopiero za kilka minut - powiedział. - Chodżmy się czegoś napić. Kupił Helen sok pomarańczowy, sobie szkocką i usiedli

50 LUCY GORDON uśmiechnięci. Rozmawiali o tym. o czym zwykle mówią ludzie, kiedy nie ma nic do powiedzenia. - Wszystko wziąłeś? - spytała. - Jeśli czegoś zapomniałem, to i tak już za późno. Bilet i paszport mam, więc nie jest tak źle. - To prawda. Milczenie. - We Włoszech pewnie jest piękna pogoda - odezwała się dzielnie. - Przecież to wiosna. Sycylia jest teraz piękna. Wszystko kwitnie. - Cieszysz się, że wracasz? - Nie mogę się doczekać, kiedy znów wszystkich zobaczę. Ale tu przeżyłem wspaniałe chwile. - Ja też. - Będziesz miała kłopoty z rodziną po moim wyjeździe? - Powiem, że zmieniliśmy zdanie. Cóż mogą na to poradzić? I tak dowiedzą się o tym, gdy ty będziesz już bezpieczny w sa­ molocie - dodała prowokującym tonem. - Dzięki - odparł z przejęciem. - Ale naprawdę nie chciał­ bym przysporzyć ci kłopotów. - Nie martw się. - Mam nadzieję, że Giorgio... - Giorgio zawsze wyskoczy z czymś niemiłym. Jeśli spróbuje jeszcze, to go usadzę. Potrafię sobie radzić z przeciwnościami. - Pamiętam. Powróciło wspomnienie wieczoru, kiedy się poznali. Oboje dobrze wiedzieli, że ten nieszczęsny, zainscenizowany pocału­ nek położył się cieniem na ich znajomości. Wiedzieli również, że problem pozostał nie rozwiązany. - Może z czasem polubią Erika - podsunął Lorenzo. - Kie­ dy już wybaczą ci, że wolałaś go ode mnie. ZDĄŻYĆ DO PALERMO 51 Wolę jego niż ciebie? Nie powinieneś tego mówić, pomyślała smętnie. - Teraz będę z nim pracowała. W gruncie rzeczy cieszę się, że jeszcze dziś zajmiemy się pewnymi pilnymi sprawami. - Bądź ostrożna - uśmiechnął się. - W hotelach pełno jest wrednych typów, - Przy Eriku będę bezpieczna. Zawsze zachowuje się jak stuprocentowy dżentelmen. - Nikt mnie nie oskarżył o bycie dżentelmenem - uśmiech­ nął się znowu, a jej zrobiło się przykro, bo uświadomiła sobie, jak bardzo będzie jej brak ciepła i promiennej radości, którą z sobą wnosił. Wyjeżdżał i mogła go już więcej nie zobaczyć. - Jeśli się ośmielą, oświecę ich - zapewniła Lorenza. Dziesięć minut do odlotu. - Najważniejsze, że kierujesz własnym życiem, nie pozwa­ lając rodzicom, by robili to za ciebie - przypomniał jej. - Dzięki twojej pomocy. Wykiwaliśmy ich, prawda? - No pewnie. Milczenie. - Jeszcze drinka? - spytał rozpaczliwie. - Tylko sok pomarańczowy. - Jasne, nie chcę, żebyś podpadła w pracy. Skoro jesteś umó­ wiona z Erikiem, to pewnie się spieszysz. - Pomacham ci, kiedy będziesz w hali odlotów, ale nie po­ czekam do startu... - Nie oczekuję aż tak wiele, jesteś zajęta. - I słusznie. Słusznie. Milczenie. - A co Erik na to? - spytał. - Na co? ~ No, że ty i ja widywaliśmy się często w tym tygodniu?