EILEEN GOUDGE
SIOSTRY
przełożyła
Maria Wójcikiewicz
Prolog
Hollywood, Kalifornia
wrzesień 1954
Dolly Drake wysiadła z autobusu na rogu Bulwaru Zachodzącego
Słońca i ulicy Vine. Zdawało jej się, że w migocącym od upału
powietrzu chodnik kołysze się na boki, jakby schodziła nań z pokładu
pełnomorskiego statku. Żołądek jej się zapadał, a w głowie pulsowało.
W przedzie wielkie zakrzywione skrzydło budynku NBC odbijało w jej
stronę falę białego światła, które kłuło ją w oczy jak gorące igły.
Coś mnie dopadło, pomyślała. Może lekka grypa... a może
przekleństwo.
Z uczuciem ostrego bólu uświadomiła sobie, że jednak nie, nie jest
chora. To nie wirus grypy... to coś o wiele gorszego. Czuła się obolała
na duszy. Przez całą noc jej zmęczony mózg krążył jak wilkołak, nie
ośmielając się podjąć decyzji.
Dolly myślała o liście. Spojrzawszy na zawieszoną na swoim
ramieniu torbę z błyszczącej lakierowanej skóry na wystrzępionym
pasku, zobaczyła list - długą, białą biurową kopertę złożoną na pół i
jeszcze raz dla pewności - tak wyraźnie, jakby jej wzrok wysyłał
promienie Roentgena.
W kopercie była jedna odbita na kopiarce kartka papieru - protokół
zebrania Common Man Society. Data na górze: 16 czerwca, 1944.
Dziesięć lat temu.
I co z tego? - pomyślała. To był szczeniacki klub towarzyszy, który
rozpadł się wiele lat temu, a o jego członkach nikt nigdy nie słyszał. Z
wyjątkiem jednej osoby. U spodu kartki nagryzmolony był wyblakły,
ale nadal czytelny podpis. Nazwisko niemal równie dobrze znane
milionom dobrych Amerykanów, jak ich własne. Nazwisko, na które
senator Joe McCarthy w Waszyngtonie, dystrykt Columbia, na pewno
rzuciłby się z ochotą. W podpisie było, co następuje:
Z wyrazami szacunku przedkłada: Eveline Dearfield 1233 Bulwar La
Brea Los Angeles, Kalifornia Protokólantka
Ale oczywiście to było na długo przed tym, jak Eveline skróciła swoje
imię do Eve i przeprowadziła się z La Brea do Bel Air. Zanim zdobyła
Oscara i poślubiła wziętego reżysera Deweya Cobba. Zanim przestała
się przejmować swą siostrą, Dolly.
Dolly ze świstem zaczerpnęła powietrza, które miało zapach topiącej
się smoły. Pomyślała o wentylowanym cadillacu, jakim Eve jeździła
ostatnio, białym jak dziewicza panna młoda, z wiśniowymi
siedzeniami i składanym dachem. Wyobraziła sobie, że siedzi teraz w
tym boskim wozie i sunie Bulwarem Zachodzącego Słońca, a jej włosy
rozwiewa ciepły wiatr. Wyobraziła sobie ludzi, wyciągających szyje,
gapiących się z podziwem i zazdrością, i zadających sobie pytanie:
Kim ona jest? Założę się, że kimś sławnym.
W jej uszy wdarł się wrzask klaksonu i obraz zniknął. Potem potrąciła
ją grupa przyszłych aktorek - zbyt były młode, zbyt jasnowłose i
sarniookie, by mogły być kim innym - przechodząc mimo, plotkując
przyciszonymi
głosami. Słoneczne światło prześlizgiwało się po ich obciągniętych
jedwabnymi pończochami nogach. Jedna z nich, niewątpliwie w
wyniku skrzętnego oszczędzania, miała na sobie pończochy nie do
pary. Dolly uśmiechnęła się ponuro i pomyślała o czekającej na nią w
jej bungalowie w Westwood puszce zupy Campbella z kurczakiem i
kluskami. Zmieszana z dwiema puszkami wody zamiast jednej, z
kroplą ketchupu i z garścią słonych ciastek zupa syci świetnie. No...
prawie. A na deser Dolly może nawet uraczy się batonikiem Hersheya.
Czekolada to jedyne, co prawie zawsze podnosi ją na duchu.
Jednak myśl o jedzeniu wywołała u Dolly skurcz żołądka. Czy
wymierzyć Eve policzek, na jaki zasługiwała? Wymierzyć? Ale jak
mogłaby z rozmysłem skrzywdzić - może zniszczyć - własną młodszą
siostrę?
Powracając w myślach przez pokryte kurzem mile i lata do
Clemscott, Dolly słyszała kaznodzieję Daggetta, grzmiącego zza
pulpitu: „Przywdziejcie zbroję Boga, byście mogli przeciwstawić się
szatanowi..."
Taak, pewnie, pomyślała Dolly. A kto ujmował się za mną, kiedy Eve
kradła mi każdą porządną rolę, za którą goniłam? I mojego faceta też
porwała... w tym mieście pełno jest mężczyzn, a ona musiała zatopić
szpony właśnie w moim.
Głęboko w gardle zaczęły jej wzbierać łzy. Ciężkie łzy, palące jak
kwas. Otarła grzbietem dłoni kąciki oczu i mocno pociągnęła nosem.
Niech ją diabli, jeśli da się przyłapać na publicznym chlipaniu, pojawi
u Syda z oczami całymi zaczerwienionymi i opuchniętymi. Jeśli
Mama-Jo nauczyła ją czegoś w życiu, to trzymania własnych brudów
we własnym koszu na bieliznę.
Dolly przeszła przez ulicę i skierowała się na północ, w górę Vine.
Miała wrażenie, że gorące powietrze spowalnia jej ruchy, że nie idzie,
a przebija się przez coś lepkiego. Czy dotrze kiedy na miejsce? Gdy
mijała Castle's Cameras, zerknęła, zasłaniając oczy przed słońcem, na
zegar na szczycie budynku ABC i zobaczyła, że
jest już prawie piętnaście po drugiej. Spotkanie z Sydem miała
wyznaczone na drugą. Znowu jestem spóźniona, pomyślała. Cóż, to
historia jej życia, czyż nie? Zawsze się spóźnia na ten czy tamten
statek.
Dolly przyspieszyła kroku, stukając czółenkami z odkrytymi palcami
o gorący chodnik. Głowa pulsowała jej jak bęben maszerującej
orkiestry. Syd wściekał się, kiedy się spóźniała; nie znosi czekać. Do
diabła z Sydem, za to mu płacę, pomyślała. Tyle że w gruncie rzeczy
należne agentowi dziesięć procent od niczego było... no cóż, niczym.
Jej ostatni film Damy na wolności nie wszedł nawet do
rozpowszechniania, a od tamtej pory nakręciła tylko parę ogonów i
jedną reklamę telewizyjną.
No i masz ci los. Dolly Drakę pozostawała z pustymi rękami, podczas
gdy mała Evie ma mosiężną gwiazdę i odciski swoich dłoni w
chodniku przed teatrem Graumana.
A teraz jeszcze ma Vala.
Dolly dotarła do hotelu Century Plaża, którego okna słońce zmieniło
w lustra. Chwilę przyglądała się swemu odbiciu, ładnej kobiecie
dobrze po dwudziestce - w maju skończy trzydzieści lat - o tlenionych
włosach, wymykających się spod grzebieni, które podtrzymywały je z
tyłu głowy. Może odrobinę pulchnej, ubranej w kwiecistą różową
sukienkę z bawełny, jej najlepszą. Słońce mrugnęło w agrafce, wpiętej
od spodu w obrąbek sukienki. Dolly skrzywiła się. Widać, pomyślała.
Mizerię zawsze widać, bez względu na to, jak starasz się ją ukryć.
Dolly znów pomyślała o kopercie w swojej torebce i żołądek jej się
skręcił. Otrzymała kopertę we wczorajszej poczcie, razem z liścikiem
od Syda. „Pomyślałem, że może cię to zainteresować. Przysłał mi to
stary przyjaciel twej siostry. Zadzwoń do mnie". Dolly po raz pierwszy
otrzymała wiadomość od Syda pocztą. On całe życie spędzał przy
telefonie. Ale tym razem chodziło o coś innego. Tym razem Syd chciał
przy tym ogniu upiec własną pieczeń. Sześć lat temu Eve rzuciła go -
także
jako swego agenta - na tydzień przed zaplanowanym ślubem. Syd
chlał przez dwa tygodnie, nie widując się z nikim, nie odpowiadając
nawet na telefony, co dla niego było jak obcięcie sobie języka. Od
tamtej pory skwaśniał jak ocet siedmiu złodziei.
Dolly wiedziała na pewno, że obalenie rządu Stanów Zjednoczonych
było ostatnią rzeczą, jaką Eve chciałaby zrobić na tym świecie. Ona
jest mniej więcej tak czerwona, jak mamcia Eisenhower, pomyślała
Dolly. Prawdopodobnie jakiś dyrektor od obsady albo asystent
producenta zabrał ją tamtego dnia na zebranie i poprosił o robienie
notatek. Pewnie do następnego ranka całkiem o tym zapomniała.
Inaczej czy przynajmniej nie wspomniałaby o tym Dolly?
Wszystko jest teraz takie inne w porównaniu z latami wojny. To
cudowne poczucie, że ludzie wyciągają do siebie ręce, pracują razem
dla zwycięstwa, zniknęło. Teraz nie wiadomo, komu ufać. Każdy może
ci wbić nóż w plecy, szczególnie tutaj, w Hollywood. Każdego, kto jest
choćby najbardziej różowy lub został tylko o to oskarżony, wywala się
i umieszcza na czarnej liście - nawet wielkich reżyserów i
producentów. Nie ma dla nich pracy w tym mieście. Jest to jak cicha
śmierć. Tyle że śmierć prawdziwa musi być lepsza. Na pogrzebach
ludzie przynajmniej mówią miłe rzeczy o nieboszczykach.
A teraz, jeśli Dolly na to pójdzie, jedną z tych biednych, skreślonych
dusz może być Eve.
McCarthy ma to do siebie, że uwielbia przeglądać się w nagłówkach.
A im większe nazwisko stratował, tym lepszą miał prasę. Eve jest
wielka, to pewne. A im więksi oni są, tym boleśniej upadają.
Dolly zalała czarna gorycz. Przydałoby jej się, nieprawdaż?
Dowiedzieć się, jak to jest na brudnym chodniku, razem z resztą nas. A
wtedy co sądziłby o niej Val Carrera?
Dolly kurczowo zacisnęła ręce na torebce, jakby bała się, że
obciążający dokument wyfrunie stamtąd. Całą noc walczyła ze sobą,
nie wiedząc, jak postąpić. Teraz wie
dlaczego. Nie chciała spojrzeć prawdzie w oczy. Czy Eve namyślała
się, zanim wbiła mi nóż w plecy?
Zacisnąwszy usta w ponurą linię, Dolly skręciła na zachód, w Bulwar
Hollywoodzki. Weszła do chłodnego marmurowego westybulu
biurowca na rogu. No cóż, nie podejmie ostatecznej decyzji, dopóki nie
omówi wszystkiego z Sydem. Kiedy zadzwoniła do niego wczoraj,
powiedział, że ma jej coś do powiedzenia, coś rzeczywiście
sensacyjnego. Ale co, o Panie w niebiosach, może być bardziej
sensacyjne niż to?
* * *
- To by było jak... morderstwo - powiedziała Dolly.
Siedząc na niskiej skandynawskiej kanapie naprzeciw biurka Syda,
obsychając z potu w ciepławym strumieniu powietrza, nawiewanym
przez stojący na parapecie okiennym wentylator, Dolly przesuwała w
palcach kopertę, którą wyjęła z torebki, patrząc na nią tak, jak mogłaby
patrzeć na paskudnego, gotowego ją ugryźć pieska. Tutaj z jakiegoś
powodu wszystko to wydawało się bardziej rzeczywiste... i bardziej
niewyobrażalne niż po drodze. Serce biło jej szybko, jakby zamiast
wjechać windą przebiegła cztery kondygnacje.
Dolly rozejrzała się po niewielkim gabinecie Syda, dziwiąc się
panującemu tu ładowi - żadnych brudnych półek, zawalonych
scenariuszami, żadnych tac przepełnionych pozostawioną bez
odpowiedzi pocztą, żadnych popielniczek pełnych niedopałków. Tylko
każdy cal bladozielonych ścian zakryty był oprawionymi w ramki
fotografiami - przeważnie fotografiami Eve Dearfield. Eve, z ręką na
biodrze, pozująca przed pałacem Śpiącej Królewny w dopiero co
otwartym Disneylandzie. Eve, kucająca przed teatrem Graumana, z
dłońmi ułożonymi na wilgotnym cemencie. Eve w Bel Air, błyskająca
filmowym uśmiechem zza kierownicy nowiutkiego kabrioletu,
podarowanego jej przez Universal.
Przeklęte muzeum, pomyślała Dolly. Może Eve zostawiła Syda, ale
on na pewno nie zostawił jej.
Dolly przyjrzała się Sydowi. Uroda, jak określiłaby to Mama-Jo,
„śliska jak olej z węża"... tyle że on zaczyna wysychać - szpakowate
skronie, rząd drobniutkich zmarszczek nad górną wargą. Oparłszy
długie nogi w spodniach z szarej tropikalnej serży o wysuniętą szufladę
biurka, wwiercał w Dolly spojrzenie brązowych oczu. Dolly miała
wrażenie, że patrzy w bliźniacze lufy winchestera kaliber dwanaście
taty.
Zdecydowanie drugorzędny agent, może nawet nie drugorzędny,
jednak Dolly nie mogła obwiniać go o to, że jej kariera marnie się
potoczyła - pomimo prawie przyzwoitej kasy, jaką zrobiły Damy w
okowach. Oceniając go zaś jako mężczyznę, Dolly uznała, że prędzej
przespałaby się z grzechotnikiem.
Jednak w tej szczególnej chwili jej uczucia dla niego przekraczały
granicę zwykłego niesmaku. Ściskając kurczowo straszny dokument,
który powierzył jej pieczy, Dolly nienawidziła siedzącego naprzeciw
skurwysyna - uśmiechającego się jak lis w kurniku
- za to, że zna jej serce tak dobrze jak wiejski chłopak zna wszystkie
boczne dróżki swoich rodzinnych stron.
Dlaczego po prostu nie wstanie i nie wyjdzie? Ale Syd powiedział, że
ma jej coś ważnego do powiedzenia. Zaszła tak daleko; równie dobrze
może zostać i wysłuchać reszty. - Dlaczego ja? - naciskała. - Dlaczego
przysłałeś to mnie, kiedy mógłbyś okazać się wielkim patriotą i
zaprezentować to osobiście senatorowi McCarthy'emu... jeśli aż tak
nienawidzisz Eve?
- Ty nic nie pojmujesz. Tu chodzi o interes, twój interes. To nic
osobistego z mojej strony - powiedział obojętnie. Zdradzał go tylko
zimny błysk w oczach.
- Gotowa jesteś teraz rozmawiać, mam rację?
Dolly pochyliła się do przodu, drżąc trochę, opierając łokcie na
kolanach. - W porządku, ale nie zapominaj, na litość boską, że ona jest
moją siostrą! - Pomyślała
również o córeczce Eve, swej siostrzenicy Annie. One obie są z jej
ciała i krwi.
- Najpierw mnie wysłuchaj - przekonywał Syd kojącym głosem - a
potem sama podejmiesz decyzję. - Zaczekał, aż Dolly oprze się o
gąbczastą sofę. - Tak już lepiej. Dolly, kochanie, czy wiesz, co jest z
tobą nie w porządku? Jesteś miła. A w tym interesie miła to tyle, co
głupia. Za to, że jesteś miła i za piątaka dostaniesz połączenie
telefoniczne. Ale nie dostaniesz głównej roli w Diabelskich
sprawkach.
Dolly widziała jego poruszające się usta, słyszała słowa, ale upłynęło
nieskończenie dużo czasu, zanim zrozumiała ich sens. Wtedy uderzyły
jej do jak podwójny, nie rozcieńczony bourbon. Diabelskie sprawki:
rola Maggie Dumont, do której przymierza się każda gwiazda w
mieście. Ale Eve i tak ma ją w kieszeni.
Przeszył ją gniew. Drań! Dokąd on zmierza, machając jej tą rolą
przed nosem? Jak nawet przez sekundę śmie sugerować, że taki rarytas
mógłby się znaleźć w zasięgu jej rąk? Zobaczyła wtedy, że istotnie, on
wydaje się mówić poważnie. - Co ty mówisz? - zapytała.
- Mówię, że jeśli jej chcesz, jestem w osiemdziesięciu ośmiu
procentach pewien, że dostanę ją dla ciebie.
W Dolly pękło coś jak stara podwiązka. Jej niemal martwa nadzieja
zrywała się do życia. Wtedy olśniło ją, że Diabelskie sprawki to film
Premingera. A w zeszłym roku to Eve, gwiazda jego filmu, przyniosła
mu Oscara dla najlepszego reżysera. - Nawet gdyby Eve wypadła z
obiegu, co każe ci myśleć, że Preminger zastanawiałby się nade mną? -
zapytała. - Byłam przewidywana także do Sztormowej alei, pamiętasz?
Nawet negocjowałeś warunki. A jakimś sposobem Eve dostała tę rolę i
to prawdopodobnie za sto razy większe honorarium niż zapłaciliby
mnie.
- Właśnie o to mi chodzi. Preminger stanąłby na głowie dla Eve
Dearfield. Szaleje za nią. W jego wyobraźni ona jest Maggie Dumont.
Pomyśl, Dolly, skarbie. Postaw się w położeniu Ottona. Jeśli nie będzie
mógł mieć Eve, kto będzie drugą najlepszą?
Czy to może być prawda? - zastanawiała się Dolly. Bez wątpienia,
ona i Eve są podobne. Ale gdyby Dolly miała przypisać swoją klęskę
jakiejś jednej jedynej rzeczy, to właśnie tej. Tylko szesnaście miesięcy
różnicy, niemal bliźniaczki, z tym, że Eve jest piękna, a ona... no
dobrze, ładna. Na oprawionej w ramki fotografii nad głową Syda Dolly
widziała włosy Eve, naturalnie jasne, prawie platynowe. Jej, pod
miodowego koloru farbą, wyglądają jak zwykłe pomyje. A tam, gdzie
oczy Eve mają głęboki, zadziwiający kolor indygo, tam oczy Dolly
wyblakły błękit spranego drelichu. To tak, jakby malarz wykonał
pobieżny szkic, a potem poprawił go i namalował wyborny portret.
Lepiej by mi się wiodło, gdybym była brzydka... w ten sposób nie
robiono by między nami porównań. Tylko cycki mam lepsze od Eve -
doskonała trójka. Aż do ostatniej klasy szkoły średniej w Clemscott to
za nią chłopcy uganiali się jak psy za suką, która ma cieczkę.
Nie, pomyślała. Wykluczone, żeby Preminger obsadził drugorzędną
aktorkę podobną do gwiazdy, kiedy mógł mieć prawdziwą gwiazdę.
Ale gdyby Eve nie stała na drodze...
Przypuśćmy, że Syd ma rację. Nie siedziałby tutaj, odmawiając sobie
przyjemności odebrania przynajmniej dwudziestu telefonów, gdyby
wcześniej nie wysunął macek i nie otrzymał jakiejś wyraźnej reakcji
zwrotnej. Inaczej po co traciłby z nią swój cenny czas? Może nie jest
oblegany przez modnych aktorów, ale ma klientów pracujących w
radiu i telewizji. Jednakże tego rodzaju kontrakt wprowadziłby ich
oboje na pierwsze strony pism branżowych, nie mówiąc już o forsie. I
po prostu mógłby okazać się przełomowy w karierze Dolly. Syd ma
dość przyzwoitą listę klientów, czuje bluesa, ale nie ma gwiazdy.
No pewnie, Syd pali się do tego, żeby zrobić forsę, szum wokół
siebie... ale musi także pamiętać, że Eve spuściła go jak krowie łajno z
półciężarówki.
- Mogę udawać, że nigdy tego nie widziałam - Dolly z trudem
przełknęła ślinę i poklepała kopertą o swoje obciągnięte pończochą
kolano. - Co mi do tego, że Eve kiedyś tam wstąpiła do jakiegoś klubu
różowych? Prawdopodobnie myślała, że pomaga zbawiać świat,
wysiadując w jakimś zadymionym pokoju i słuchając bandy
ząbkujących radykałów. To by ją naprawdę szybko znudziło - Dolly
czuła cienką warstwę szronu, formującą się wokół jej serca. - Eve
popiera tylko Eve, to pewne jak w banku.
Val. Dolly zaskoczona była ostrością bólu, który wywołała o nim.
Przede wszystkim tamto wydarzyło się prawie rok temu, a znała go nie
dłużej niż parę tygodni... z pewnością nie dość długo, by jęczeć nad
swoim złamanym sercem.
Ale to Eve ją zraniła, uświadomiła sobie Dolly. Nie dwulicowość
Vala.
- Nic nie możesz - zdawało się, że Syd chłodno zastanawia się nad
tym wszystkim. Obrotowy fotel zaskrzypiał lekko, gdy Syd odchylił
się do tyłu, zakładając długie ręce za głowę. Jego włosy są tak bujne i
sprężyste, że wyglądają jak nawożone gnojem... co nie byłoby takie
trudne, zważywszy, ile Syd ma go w sobie. - Możesz udawać, ale
sądzę, że tak nie zrobisz.
Dolly zacisnął się żołądek. - Nadal nie rozumiem. Dlaczego zadajesz
sobie tyle trudu? Dlaczego sam po prostu nie wyślesz swoich
trzydziestu srebrników do Waszyngtonu? Nie potrzebujesz mnie.
- Masz rację, laleczko. Nie potrzebuję cię. To ty mnie potrzebujesz.
Dolly wstała, koperta sfrunęła jej z kolan na beżowy dywan. Do
diabła z nim! Tyle dobrego dla niej zrobił, że równie dobrze może
radzić sobie sama. - Potrzebuję cię, Syd, jak dwóch dziur w dupie.
Szeroki uśmiech powrócił na twarz Syda, ale tak zimny, że Dolly
zadygotała. Syd pochylił się i oparł na biurku dłonie o rozcapierzonych
palcach. Ciepło płynące z ich koniuszków zamgliło nieskazitelnie
czyste szkło.
- Dolly, skarbie. Ty nadal niczego nie pojmujesz, prawda? - mówił
miękko, ale każde słowo uderzało w nią jak kropla z topniejącego sopla
lodu. - Cały czas myślałaś, że to wszystko przez Eve, prawda? Że Eve
jest ładniejsza i bardziej utalentowana? Ale to nie o to chodzi, dziecino.
Eve ma coś, czego tobie brakuje - kły. Ona zabiłaby, żeby dostać rolę,
każdą rolę. Ty, Dolly, jesteś za miękka. W tym interesie musisz myśleć
jak wampir. Cholera, nie myślisz, że Jane Russell pieprzyła się z
Howardem Hughesem dla jego fiuta, prawda? - zrobił pauzę czekając,
aż ona wchłonie to wszystko. Potem wstał i podszedł do miejsca, gdzie
upuściła list. Podniósł go i wręczył jej z powrotem. - Pokaż mi, jak
bardzo tego chcesz, dziecino. Pokaż, że zrobiłabyś wszystko, a
będziesz w połowie drogi. A potem - uśmiechnął się - jeśli cokolwiek
przydarzy się Eve, na przykład niespodziewanie zachoruje albo
ucieknie do Acapulco z tym swoim ogierem... albo, powiedzmy, tak się
złoży, że trafi na czarną listę... wtedy, cóż... jak myślisz, co powie Otto,
kiedy wejdziesz do jego gabinetu tak cholernie podobna do Eve, że
mogłabyś być jej bliźniaczką?
Dolly słuchała go tylko jednym uchem. Myślami nagle znalazła się
gdzie indziej. Wyraźnie jak na filmie w technikolorze zobaczyła dwie
chude dziewczyny o zamglonych oczach, wysiadające z autobusu
Greyhounda po przebyciu u całej drogi z Clemscott w Kentucky -
Doris i Eve Burdock, taszczące jedną poobijaną walizkę z tektury,
chichoczące, oszołomione ze zmęczenia. Usłyszała wysoki, słodki głos
Eve, dźwięczący w uszach przez lata: „Odtąd tylko ja i ty, Dorrie.
Zawsze będziemy miały siebie... nic nigdy nie stanie między nami..."
Chociaż razem nie miały nawet stu dolarów, wszystko było wtedy
inaczej. Lepiej, w sposób, jakiego Dolly nie potrafiłaby wyjaśnić.
Pomyślała o dusznym jednopokojowym mieszkaniu, z oknem na
smołownię, z której przez całe lato śmierdziało jak ze wzdętej rury
wydechowej autobusu. Nie miały nawet telefonu; musiały korzystać z
telefonu dozorcy.
A potem, kiedy w końcu wyskrobały wystarczająco dużo, by zapłacić
kaucję za własny telefon, któż jak nie Syd zadzwonił pierwszy, by
powiedzieć Eve, że dostała jej się rólka w niskobudżetowym filmie
Pani Melrose. Eve, tak podekscytowana, że niemal wyskakiwała ze
skóry, wykosztowała się na dwie butelki różowego szampana i
siedziały całą noc, ściskając się nawzajem, rozmawiając, rozwijając
pijackie fantazje o tym, jak już za kilka lat obie będą wielkimi
gwiazdami filmowymi, a litery w ich nazwiskach na afiszach w całym
kraju będą półmetrowej wysokości.
I nawet kiedy czasy nie były najlepsze, zdobyły się na to, żeby ze
wspólnych pieniędzy - z napiwków Dolly jako kelnerki i pensji Eve
jako sprzedawczyni u Newberry'ego - kupić jedną porządną sukienkę
dla nich obu na naprawdę ważne przesłuchania. Tyle że kończyło się
zawsze na tym, pomyślała Dolly, iż to Eve wkładała tę przeklętą
sukienkę.
Dolly zamknęła oczy. Taak, pomyślała, Eve potrafi być zabawna i
słodka... i czasami nawet hojna. Kłopot w tym, że bez względu na to,
ile daje, musi dostać w zamian dwakroć tyle. A tego, co jest poza jej
zasięgiem, pragnie najmocniej. Dla Eve każde wyzwanie jest jak dla
przypływu pełnia Księżyca.
Dolly otworzyła oczy i zobaczyła, że Syd przygląda jej się ze
współczuciem. Uznała, że to jest gorsze niż jego tyrada. Wstała. -
Pomyślę o tym - powiedziała.
- Za dużo myślisz. Tak czy owak, no wiesz, to nie musi oznaczać
końca świata - przekonywał Syd, leniwie podnosząc się z obrotowego
fotela i zamykając jej dłoń w wilgotnym uścisku, który sprawił, że
miała chęć wytrzeć rękę o spódnicę. - Cały ten strach przed
McCarthym prawdopodobnie rozwieje się za miesiąc lub dwa. Eve
może przejdzie koło nosa kilka filmów, ale jak ją znam, znów stanie
mocno na nogach, zanim ty się zdecydujesz.
Może on ma rację, pomyślała Dolly... ale jeśli jej nie ma? Jak ona by
się czuła, wiedząc, że zrujnowała karierę
Eve, a być może całe jej życie? Nie, niech Syd poszuka sobie innej,
która zajmie miejsce Eve, która wbije jej nóż w plecy.
Dopiero na ulicy, kiedy była w połowie drogi do Bulwaru
Zachodzącego Słońca, Dolly uświadomiła sobie, że wciąż kurczowo
ściska w ręce list. Przyszło jej na myśl, żeby go podrzeć i wrzucić do
kosza na śmieci. Ale nie zobaczyła żadnego, więc wcisnęła z powrotem
list do torebki i poszła dalej.
* * *
- Ciociu Dolly, jak ta rysa tam się dostała? - Annie siedziała na
wysokim stołku w kuchni bungalowu Dolly w Westwood, kołysząc w
tył i w przód małymi nóżkami.
Dolly, mieszając w rondlu na kuchence, spojrzała najpierw na swą
trzyipółletnią siostrzenicę, a potem tam, gdzie pokazywała Annie, na
ciemny, postrzępiony grzbiet zagipsowanej rysy, która przecinała sufit
na dwie części. Naga żarówka pośrodku sufitu rzucała niejednolity
blask na ciasny kącik kuchenny.
- To? Ależ, cukiereczku, to jest to, co się nazywa historią. To stare
mieszkanie jest mapą każdego trzęsienia ziemi, jakie dotknęło
hrabstwo Los Angeles, odkąd padły mury Jerycha.
Z oczami wlepionymi w sufit, Annie oblizała wargi różowym
koniuszkiem języka, wdzięcznego jak u kotka.
- Czy on na nas spadnie?
- Po prostu nie oddychaj zbyt głęboko - roześmiała się Dolly, kierując
z powrotem uwagę na rondel. Ale kiedy znów się obejrzała, zobaczyła,
że twarzyczka Annie ściągnięta jest troską. Dolly podeszła i uścisnęła
ją.
- Nie chciałam tego powiedzieć, cukiereczku. Oczywiście, że sufit nie
spadnie. Jeśli tkwił tu tak długo, przetrzyma jeszcze przynajmniej
kolację.
Przyglądając się Annie, Dolly widziała nie dziecko, a dorosłą kobietę
w ciele trzyipółletniej dziewczynki, posępną kobietkę z
ciemnoniebieskimi oczyma swej
matki, oliwkową cerą i prostymi ciemnymi włosami swego ojca.
Ubraną w fartuszek w kropki z białym kołnierzykiem Piotrusia Pana i
ozdobione kryzką białe skarpetki, które dziwnie kłóciły się z ciężkimi
czarnymi ortopedycznymi bucikami, które nosiła, by skorygować
szpotawe palce. Biedna mała, dość już spadło jej na głowę, by
wiedziała, jak się kulić. Jej ojciec zginął w zeszłym roku w katastrofie
lotniczej, a Eve odfrunęła do Meksyku kręcić Bandido, zanim kwiaty
na grobie Deweya na dobre zwiędły. Annie była wychowywana
przeważnie przez nianie - sześć, czy też było ich siedem? Dolly straciła
rachubę - ostatnia uciekła zaledwie dwa dni temu z asystentem
operatora, wyjeżdżającym na plenery do Rio. Eve zadzwoniła do Dolly
w panice. Czy Dolly zaopiekuje się dziś wieczorem dzieckiem? Eve
już rzadko dzwoniła do niej, chyba że czegoś potrzebowała.
Dolly miała „nie" na końcu języka, ale potem pomyślała o Annie,
samej w tym dużym domu w Bel Air z jakąś obcą opiekunką, i dała się
uprosić. Uwielbiała Annie i po prostu serce jej się krajało na myśl o
samotności, jaką musi znosić to dziecko.
- Kiedy Dearie wróci? - chciała wiedzieć Annie. Co za zabawne
zrobienie, Dearie. Nigdy „mama" czy „mamusia".
- Nie powiedziała, skarbie.
- Dokąd ona poszła?
- Na przyjęcie. - Widząc smutniejącą twarz Annie, Dolly dodała: -
Wielka gwiazda, taka jak twoja mama, musi chodzić na wiele przyjęć.
To jest... no, to jak część jej pracy.
- Czy Val także jest częścią pracy? - Annie przestała kołysać nogami i
patrzyła na Dolly ogromnymi, atramentowo niebieskimi oczyma.
Dolly serce podeszło do gardła. Panie, dopomóż nam. Z ust
niewiniątek... - Niezupełnie - zaryzykowała.
- Nie lubię Vala - twarz Annie stała się ściągnięta i mała. W jej
wyrazie było coś nieugiętego.
Dolly przypomniała sobie, jak pewnego razu - Annie nie mogła mieć
wiele więcej niż półtora roku - na
nabrzeżu Santa Monica, gdzie Dolly zabrała ją na spacer, nieznajomy
człowiek nachylił się nad wózkiem i przysunął twarz blisko twarzy
Annie. Większość dzieci rozpłakałaby się i skuliła. Ale nie Annie.
Kładąc swoje dziecinne, całe w dołeczkach, rączki po obu stronach
jego twarzy, odepchnęła go stanowczo, piszcząc swoim czystym,
nawet wówczas dorośle brzmiącym głosem: „Odejdź!"
- Och, cukiereczku, Val nie ma złych zamiarów... on po prostu nie jest
twoim tatusiem - łagodziła Dolly w nadziei, że ją ugłaska. Westchnęła.
- Pamiętam, jak mój tata po raz pierwszy przyprowadził do domu
Mamę-Jo po śmierci mojej prawdziwej mamy. Wiesz, co zrobiłam?
Ugryzłam ją.
Na ustach Annie pojawił się nikły uśmiech i wymknął jej się cichutki
chichot. - W łydkę, tak jak Toto?
- W policzek, kiedy próbowała mnie pocałować. Dokładnie tak, jak
się odgryza kawałek jabłka.
- Musiała być naprawdę zła.
- Och, pewnie... i tata szturchnął mnie zdrowo. Ale wiesz co? Nie
było mi przykro, że ją ugryzłam. Kiedy wzięła ślub z tatą, zabrała
wszystkie moje lalki i dała mi Biblię, mówiąc, że bezczynne ręce to
narzędzia szatana. - Dolly potrząsnęła głową. - Boże, dlaczego ja ci to
wszystko mówię? No chodź, pomóż mi nakryć stół. Zupa jest gotowa.
Lubisz masło do słonych ciastek?
- Nieee - mruknęła Annie, zsuwając się ze stołka. Ruszyła do niskiej
półki z naczyniami, którą zasłaniał kawałek wypłowiałej bawełny,
przypiętej pinezkami do kontuaru nad półką.
- To dobrze, bo nie ma masła.
Później, kiedy zjadły, a naczynia zostały umyte i ułożone na suszarce,
Dolly wpakowała Annie do łóżka w maleńkiej sypialni i pościeliła
rozkładaną sofę w bawialni dla siebie. Powinna się zdrzemnąć, dopóki
może. Bóg jeden wie, kiedy Eve przyjedzie, być może dopiero rano.
Dolly przebrała się w stare jedwabne kimono i zwinęła się we
wgniecionym klubowym fotelu przy na pół
otwartym frontowym oknie, w nadziei na powiew wiatru, w miarę jak
wieczór będzie się przeradzał w nocny chłód. Nagle poczuła się taka
ciężka i zmęczona. Przymknęła oczy. Kilka minut później spała.
Obudziło ją trzaśnięcie drzwi samochodu. Przedzierając się przez
piaszczyste warstwy snu, zerknęła na świecącą wskazówkę zegara.
Pięć po szóstej. O Boże!
Odsunąwszy na bok wystrzępioną, nylonową zasłonę, wyjrzała na
zewnątrz.
Przyjechała Eve. Szła zygzakiem popękaną betonową ścieżką z
przesadną ostrożnością osoby, która za dużo wypiła. W mlecznym
świetle przedświtu jej wieczorowa sukienka z błękitnego atłasu
wydawała się niemal przejrzysta, a platynowe włosy lśniły jak
polerowane srebro. Dochodząc do frontowych drzwi bungalowu, Eve
zakołysała się i oparła bladym ramieniem o łuszczącą się framugę.
- Nigdy, nigdy, przenigdy nie zgadniesz - wymamrotała w
podnieceniu. Jej oddech pachniał słodko i jakoś gorączkowo, jak
orchidee i szampan. Ocienione daszkiem wąskiego ganku, jej oczy
były jak ogromne ciemne kałuże. - Wyszłam za mąż.
- Co?
- To był pomysł Vala. Na przyjęciu u Premingera, zaraz jak tylko tam
dotarliśmy, wbił to sobie do głowy, a ja powiedziałam: „o, do diabła,
dlaczego nie"? I oboje wskoczyliśmy do samochodu. - Eve
zachichotała, a w tym chichocie było coś więcej niż ślad alkoholu... to
niemal jakaś gorączka.
Dolly po prostu stała w osłupieniu, wsłuchana w oszalałe trzepotanie
skrzydeł ćmy, która szukała śmierci uderzając w nikłe żółte światło na
ganku. W chłodnym nocnym powietrzu Dolly paliła twarz, jakby
wymierzono jej policzek. Eve pomachała ręką przed oczyma siostry i
Dolly zobaczyła, że na palcu, na którym Eve nosiła kiedyś starą
obrączkę Deweya Cobba, pyszni się rzucający ognie brylant w
kształcie gruszki.
Eve zakołysała się w drzwiach - lśnienie błękitu i srebra, skóra w
świetle księżyca biała jak mleko. - Czy wiedziałaś, że sklepy
jubilerskie w Vegas są otwarte przez całą noc? Wyobrażasz sobie, co
Mama-Jo by na to powiedziała? Pewnie to, że to szatan zwabia
grzeszników na drogę do piekieł - Eve zachichotała, potem czknęła. -
Ale ona nie wie, że ja znalazłam tę drogę zupełnie sama. Ja i Tommy
Bliss, za kurnikiem, kiedy miałam czternaście lat.
Dolly wyobraziła sobie Eve, leżącą w młodym owsie na plecach, z
rozrzuconymi nogami, w podartej, podgarniętej do góry sukience.
Tylko że w jej wyobraźni to nie Tommy klęczał nad Eve, a Val.
Poczuła mdłości. - Mama-Jo nie żyje - przypomniała siostrze. Tylko to
przyszło jej do głowy.
- Wiem o tym, ty głupia. Czyż nie posłałam ciężarówki lilii na
pogrzeb? Pomyślałam, że starej krowie należy się to po całym życiu
wyglądania Wielkiej Nagrody.
Klakson zaparkowanego przy krawężniku białego cadillaca Eve
zatrąbił raz, niecierpliwie. Potem Val wysunął głowę i zawołał: -
Chodźże, dziecino! Za dwie godziny musisz być w studiu.
Dolly myślała o dniu, kiedy pierwszy raz zobaczyła Vala.
Przechodziła przez teren RKO na plan filmu Damy na wolności. Gdy
przekraczała ulicę westernów, kątem oka dostrzegła nagły ruch i
spojrzała w górę i w tej właśnie chwili duży mężczyzna w kowbojskich
ochraniaczach z grubej skóry skoczył z dachu fałszywego saloonu. I
gdy Dolly patrzyła z rękoma kurczowo zaciśniętymi na piersiach -
dokładnie tak, uświadomiła to sobie później, jak wstrząśnięta heroina
westernu klasy B - kaskader wylądował dokładnie pośrodku
wypełnionego sianem wozu drabiniastego.
Wpatrując się w Dolly, podniósł się z wdziękiem i ruszył ku niej,
przechodząc między kamerami i grubymi kablami, które wiły się na
jego drodze. Wysoki i muskularny, miał na sobie przykurzone dżinsy,
kraciastą westernową koszulę, okute kowbojskie buty i stetsona
z plamami potu. Jego włosy, spływające spod kapelusza, były białe
jak śnieg. To było najdziwniejsze, bo mężczyzna miał nie więcej niż
trzydzieści lat. I był śniady, o niemal cudzoziemskim wyglądzie. Kiedy
się zbliżył, zobaczyła, że ma czarne oczy. Nie ciemnobrązowe czy
ciemno szare, ale czarne jak bezksiężycowa noc.
Val Carrera był najpiękniejszym mężczyzną, na jakim kiedykolwiek
spoczęły jej oczy. Dolly jeszcze przez dwa ujęcia patrzyła, jak
powtarza swój wyczyn; a potem, kiedy reżyser go odprawił, Val
zaprosił ją na filiżankę kawy do kantyny. Dolly nie wahała się ani
sekundy, chociaż wiedziała, że przez to spóźni się na swoje zdjęcia.
Po kawie, a później tego samego dnia po drinkach i kolacji, poszli do
jego mieszkania w Burbank. I pozostali w łóżku przez cały weekend.
Kiedy Dolly w końcu wstała, miała wrażenie, że ktoś kijem
baseballowym podciął jej kolana. Ledwo przeszła z łóżka do łazienki.
Nie wiedziała na pewno, czy to miłość, ale z pewnością było to coś.
Val musiał myśleć to samo, ponieważ przez miesiąc spotykał się z nią
niemal codziennie i przez cały czas nie mógł oderwać od niej rąk.
Dopóki nie poznał Eve.
Dolly, niema, drżąca, niezdolna się poruszyć, patrzyła tylko, jak jej
siostra ziewa i przeciąga się ospale niczym syjamska kotka, która
właśnie wypiła miskę słodkiego mleka. Czy ona myśli, że ja nie mam
żadnych uczuć? Że jej szczęście liczy się bardziej niż moje? Może o to
chodzi. Może Dolly powinna z wdziękiem usunąć się na bok i
współczuć Eve, biednemu dziecku, ponieważ straciła Deweya... a
może po prostu dlatego, że ona nazywa się Eve Dearfíeld, że jest
gwiazdą, jest kimś.
Wróciło do niej miażdżące wspomnienie nocy, kiedy zastała ich
oboje w mieszkaniu Vala. Wrzeszczała do Eve, że jest zepsutą,
samolubną dziwką. Eve płakała mówiąc, że jej przykro, że za nic nie
chciała, żeby to się stało między Valem i nią, ale po prostu stało się.
Stwarzała wrażenie, że był to jakiś nieunikniony żywioł - jak huragan
czy trzęsienie ziemi. I jakoś skończyło się
na tym, że Dolly, mimo wściekłości i bólu, przebaczyła swojej
siostrze i nawet ją pocieszała.
Teraz to wszystko wróciło, cały ból i gorycz, i złość. Eve właściwie
wcale nie obchodziły uczucia Dolly ani wówczas, ani z pewnością
teraz. Patrzcie tylko na nią, jaśnieje cała jak choinka i nie przejmuje się
tym, że ja mogę być zazdrosna lub urażona.
- Jechaliśmy bez przerwy, do Vegas i z powrotem _ Eve zarzuciła
ramiona na szyję Dolly i wycisnęła wilgotny pocałunek na jej policzku.
- Ciesz się moim szczęściem, Dorrie, proszę, ciesz się moim
szczęściem. - Kiedy Eve się odsunęła, Dolly zobaczyła, że jej policzki
są wilgotne, a oczy błyszczące. - Czy Annie śpi? Nie mogę się
doczekać, żeby jej powiedzieć!
- Jest szósta rano - głucho odpowiedziała Dolly.
- Pójdę po nią - Eve przemknęła obok niej i wróciła minutę później,
trzymając za rękę dziewczynkę o zaspanych oczach.
Annie zamrugała do matki jak sowa, potem pewnym ruchem
wepchnęła kciuk do ust. Jej ciemne włosy były zmierzwione po jednej
stronie głowy, a policzek zaczerwieniony tam, gdzie leżał na poduszce.
Dolly patrzyła za nimi, gdy szły obok siebie ścieżką. W głowie miała
czerwoną mgłę.
A potem Eve zatrzymała się w półobrocie i włączyła swój
najpromienniejszy uśmiech, zarezerwowany głównie dla reporterów i
wielbicieli. - Och, czy nie zapomniałam ci o tym wspomnieć...? Otto
przyrzekł mi rolę Maggie w Diabelskich sprawkach. Ale jest rólka,
której jeszcze nie obsadził, rola młodszej siostry Maggie. Powie-
działam mu, że byłabyś w niej doskonała. Powiedz Sydowi, żeby do
niego zadzwonił.
Dolly czuła, że coś w niej pęka, ostatnia nić lojalności.
Poczekała, aż tylne światła cadillaca znikną w mroku, zanim wbiegła
do bungalowu i zwymiotowała do kuchennego zlewu. Potem,
poruszając się jak lunatyczka, poszła do swej maleńkiej sypialni, nadal
przesyconej słodkim, dziecięcym zapachem Annie, i zaczęła grzebać
w toaletce, aż znalazła kopertę. Zaadresowała ją, przy-kleiła znaczek i
zaniosła do bawialni, gdzie odszukała zwiniętą w torebce odbitą na
kopiarce kartkę papieru.
Na dworze w chłodnym powietrzu ćwierkały ptaki, z sąsiedniego
bungalowu doszedł ją zapach parzonej kawy, przytłumiony odgłos
otwieranych drzwi i głos starej kobiety, wołającej: „Nie zużyj całej
ciepłej wody, słyszysz?"
Nadal w kimonie i kapciach, Dolly pobiegła do skrzynki pocztowej
na rogu, kurczowo ściskając w ręce zaklejony list i wsunęła go do
środka.
Koperta zaadresowana była do senatora Josepha McCarthy'ego,
Wzgórze Kapitolińskie, Waszyngton, dystrykt Columbia.
Dopiero kiedy skrzynka szczęknęła, Dolly opamiętała się tak nagłe,
jakby zdzielono ją w twarz. Oparła się o chłodny metalowy bok
skrzynki. Czerwona mgła w jej głowie rozwiała się i wydało jej się, że
cała krew spłynęła jej w podeszwy kapci.
- O, Panie Jezu - jęknęła zduszonym szeptem. - Co ja zrobiłam? Co ja,
na miłość boską, zrobiłam?
Część pierwsza
1966
Rozdział 1
Annie leżała w łóżku, wpatrując się w smoka na ścianie.
Nie był to prawdziwy smok, tylko jego cień. Każdy z czterech
wysokich słupków jej chińskiego łóżka został wyrzeźbiony w kształcie
smoka, z ogonem zaczynającym się przy materacu, wygiętym w górę i
kończącym się wielką, ryczącą głową o rozwidlonym języku. Annie
pamiętała, że matka przysłała jej to łóżko na piąte urodziny aż z
Hongkongu, gdzie Dearie kręciła Chińskie łodzie. Pewna była, że
Dearie nigdy nie przyszło na myśl, że takie straszydło może wywołać u
małej dziewczynki koszmary senne. Ale Annie się nie bała. Pokochała
smoki od chwili, gdy zobaczyła je wyjęte z paki i odwinięte z
trzeszczącej słomy do pakowania. Smoki nie bały się nikogo i
niczego... i ona też nie chciała się bać.
Jednak w tej chwili, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w
ciemność, Annie nie czuła się taka odważna. Miała wrażenie, że ma
raczej siedem niż siedemnaście lat - że jest małym, przestraszonym
dzieckiem, skulonym w pościeli jak królik w swojej norce, bojącym
się, że zaraz stanie się coś złego.
Leżąc zupełnie nieruchomo, nasłuchiwała. Ale słyszała tylko szybkie,
mocne bicie swego serca. Potem zwykłe poskrzypywanie Bel Jardin,
moszczącego się w sobie. Potem doszedł ją dźwięk, który przez chwilę
chciała uznać tylko za wytwór swojej wyobraźni: ciche warczenie alfa
romeo spidera Vala, przyspieszającego na Chantilly Road. Warkot
silnika sportowego samochodu stał się głośniejszy, potem przycichł,
potem nastąpiła słaba czkawka, gdy Val wcisnął niski bieg. Teraz
dudnienie po krętym, żwirowanym podjeździe.
Wcześniej tego wieczora, przygotowując się do snu, Annie usłyszała,
że jej ojczym wychodzi i z ulgi zakręciło jej się w głowie. Modliła się,
żeby został poza domem długo, może całą noc. Ale teraz wrócił. Zimna
pięść przerażenia ścisnęła jej żołądek w twardą kulkę.
Usiadła na łóżku, przyciskając poduszkę do piersi, skubiąc paznokieć
kciuka, już ogryziony do żywego mięsa. Zawsze czuła się taka
bezpieczna tutaj, w tym pokoju, który teraz jakoś bardziej przypomina
klatkę... albo dziecięcy kojec. Pominąwszy łóżko ze smokami był to
pokój małej dziewczynki, pełen rzeczy, z których Annie dawno
wyrosła. Czy Dearie przestała zauważać, że ona dorosła... czy też po
prostu nie obchodziło jej to, bo piła?
Annie spojrzała na bladoniebieską biblioteczkę -w świetle księżyca
wydawała się biała - zapełnioną wszystkimi jej ulubionymi książkami
z dzieciństwa. Jakże zazdrościła ich bohaterkom! Nieustraszonej
Eloise i pomysłowej Madeleine. Zawadiackiej Fizi Pończoszance,
pionierce Laurze Ingalls. I swojej idolce Nancy Drew.
Nancy Drew wiedziałaby, co zrobić, pomyślała Annie. Gdyby Val
próbował wpędzić ją w kłopotliwe położenie, zdzieliłaby go przez
głowę, kazałaby go aresztować. Albo wsiadłaby w swój sportowy wóz
i odjechała z rykiem w noc. Tyle, że Nancy Drew nie miała
jedenastoletniej siostry. Siostry, dla której Annie zrobiłaby wszystko i
którą kochała bardziej niż kogokolwiek na świecie. Myśl o
pozostawieniu Laurel tutaj, samej z Valem, tylko
spotęgowała ból żołądka i pobudziła ją do energiczniejszego żucia
paznokcia.
By się uspokoić, Annie przeanalizowała plan, który rysował jej się w
głowie. Następnym razem, kiedy Val wyjdzie na randkę albo rozmowę
w sprawie pracy, ona spakuje dwie walizki, jedną dla siebie i jedną dla
Laurel. Potem obie uciekną. Annie dostała prawo jazdy w zeszłym
roku, a okazały stary lincoln Dearie nadal stoi zaparkowany w garażu. I
ma naszyjnik z pereł i brylantowe klipsy, które dała jej Dearie i które
starannie schowała przed Valem. Może je sprzedać, a za pieniądze
kupić jedzenie i benzynę.
Tylko dokąd mają pojechać? I co zrobią, gdy już tam dotrą? Kto je
ukryje przed Valem? Jedyną krewną, o jakiej Annie kiedykolwiek
słyszała - oprócz wujka Rudy'ego, który się nie liczy, ponieważ jest
bratem Vala, a poza tym jeszcze bardziej obleśnym gadem - jest ciotka
Dolly, której nie widziała i z którą nie rozmawiała od dziesięciu czy
dwunastu lat. Annie mgliście pamiętała, że była na plaży w Santa
Monica czy może w Pacific Palisades, pamiętała uśmiechniętą panią o
włosach koloru cytryny i błyszczących, czerwonych ustach, która
pomagała jej wykopać dziurę do Chin.
Ciotka Dolly.
Co się z nią stało? Annie przypomniała sobie, jak dawno, dawno temu
podsłuchiwała Dearie, mówiącą Valowi z gorzką, niemal wstrętną nutą
w głosie, że jej siostra, Doris, złapała bogatego męża i przeprowadziła
się do wielkiego jabłka, i krzyżyk jej na drogę. Annie wyobraziła sobie
swoją ciotkę jako robaka, ukrywającego się w gigantycznym jabłku.
Dopiero w szóstej czy siódmej klasie dowiedziała się, że Wielkie
Jabłko to miasto Nowy Jork. Ale czy ciotka Dolly nadal jest w Nowym
Jorku? Czy chciałaby widzieć swoje siostrzenice? Prawdopodobnie
nie. Dearie musiała mieć dobry powód, żeby być na nią taka wściekła.
A nawet gdyby miały dokąd pójść, to co z Valem? Pewnie, ona nie
jest jego córką. Jej prawdziwy ojciec
zginął w katastrofie lotniczej tak dawno temu, że Annie nawet nie
pamiętała, jak wyglądał. Nie, Val nie ścigałby jej, gdyby się wyniosła -
nigdy nie zgadzali się ze sobą. Nawet się nie lubią. Ale z Laurel to co
innego. Laurel jest z jego ciała i krwi. Nie, żeby Val poświęcał jej wiele
uwagi. Ona jest dla niego cacuszkiem do zabawy na mniej więcej
dziesięć minut, dopóki się nią nie znudzi. Upływały tygodnie, kiedy
ledwo ją zauważał, a potem nagle brał na kolana i łaskotał, aż
zaczynała płakać albo karmił lodami, aż dostawała nudności. Jednak
on jest jej ojcem. Ucieczka Annie to jedno, ale gdyby Annie zabrała
Laurel, Val nazwałby to kidnapingiem.
Val mógłby nawet próbować kazać ją aresztować i wsadzić do
więzienia. Annie na myśl o tym zakołatało serce.
Ale co innego może zrobić? Kochała ten wielki stary dom z dachem
przykrytym hiszpańską dachówką i z bramą z kutego żelaza z
zakrętasami, o ścianach ozdobionych żółtą sztukaterią i girlandami
bugenwilii. Bel Jardin znaczy po hiszpańsku „piękny ogród" i nawet
wewnątrz domu, przy zamkniętych oknach, czuło się zapach
kapryfolium, jaśminu i wonnych, gwieździstych kwiatów drzewa
cytrynowego, rosnącego pod jej oknem.
Bolała ją myśl o opuszczeniu nie tylko Bel Jardin, ale także jej
bliskich przyjaciółek, Naomi Jenkins i Mallory Gaylord. I myśl o tym,
że nie będzie mogła rozpocząć nauki w college'u w przyszłym
tygodniu tak, jak planowała. Od początku wybijała się w szkole, tak
bardzo wyprzedzając kolegów, że nauczyciel przeniósł ją w środku
roku z czwartej klasy do piątej. Myśl o college'u i studenckim życiu - z
dala od Dearie i Vala - przez wszystkie te lata ożywiała ją jak jakiś
wspaniały miraż, migocący na skraju nie kończącej się pustyni. W
wieku siedemnastu lat Annie była najmłodsza w swojej klasie
maturalnej. Została przyjęta do Stanford... ale odrzuciła go na korzyść
UCLA. Częściowo dlatego, iż wiedziała, że nie ma dość pieniędzy na
college należący do Ivy
EILEEN GOUDGE SIOSTRY przełożyła Maria Wójcikiewicz
Prolog Hollywood, Kalifornia wrzesień 1954 Dolly Drake wysiadła z autobusu na rogu Bulwaru Zachodzącego Słońca i ulicy Vine. Zdawało jej się, że w migocącym od upału powietrzu chodnik kołysze się na boki, jakby schodziła nań z pokładu pełnomorskiego statku. Żołądek jej się zapadał, a w głowie pulsowało. W przedzie wielkie zakrzywione skrzydło budynku NBC odbijało w jej stronę falę białego światła, które kłuło ją w oczy jak gorące igły. Coś mnie dopadło, pomyślała. Może lekka grypa... a może przekleństwo. Z uczuciem ostrego bólu uświadomiła sobie, że jednak nie, nie jest chora. To nie wirus grypy... to coś o wiele gorszego. Czuła się obolała na duszy. Przez całą noc jej zmęczony mózg krążył jak wilkołak, nie ośmielając się podjąć decyzji. Dolly myślała o liście. Spojrzawszy na zawieszoną na swoim ramieniu torbę z błyszczącej lakierowanej skóry na wystrzępionym pasku, zobaczyła list - długą, białą biurową kopertę złożoną na pół i jeszcze raz dla pewności - tak wyraźnie, jakby jej wzrok wysyłał promienie Roentgena.
W kopercie była jedna odbita na kopiarce kartka papieru - protokół zebrania Common Man Society. Data na górze: 16 czerwca, 1944. Dziesięć lat temu. I co z tego? - pomyślała. To był szczeniacki klub towarzyszy, który rozpadł się wiele lat temu, a o jego członkach nikt nigdy nie słyszał. Z wyjątkiem jednej osoby. U spodu kartki nagryzmolony był wyblakły, ale nadal czytelny podpis. Nazwisko niemal równie dobrze znane milionom dobrych Amerykanów, jak ich własne. Nazwisko, na które senator Joe McCarthy w Waszyngtonie, dystrykt Columbia, na pewno rzuciłby się z ochotą. W podpisie było, co następuje: Z wyrazami szacunku przedkłada: Eveline Dearfield 1233 Bulwar La Brea Los Angeles, Kalifornia Protokólantka Ale oczywiście to było na długo przed tym, jak Eveline skróciła swoje imię do Eve i przeprowadziła się z La Brea do Bel Air. Zanim zdobyła Oscara i poślubiła wziętego reżysera Deweya Cobba. Zanim przestała się przejmować swą siostrą, Dolly. Dolly ze świstem zaczerpnęła powietrza, które miało zapach topiącej się smoły. Pomyślała o wentylowanym cadillacu, jakim Eve jeździła ostatnio, białym jak dziewicza panna młoda, z wiśniowymi siedzeniami i składanym dachem. Wyobraziła sobie, że siedzi teraz w tym boskim wozie i sunie Bulwarem Zachodzącego Słońca, a jej włosy rozwiewa ciepły wiatr. Wyobraziła sobie ludzi, wyciągających szyje, gapiących się z podziwem i zazdrością, i zadających sobie pytanie: Kim ona jest? Założę się, że kimś sławnym. W jej uszy wdarł się wrzask klaksonu i obraz zniknął. Potem potrąciła ją grupa przyszłych aktorek - zbyt były młode, zbyt jasnowłose i sarniookie, by mogły być kim innym - przechodząc mimo, plotkując przyciszonymi
głosami. Słoneczne światło prześlizgiwało się po ich obciągniętych jedwabnymi pończochami nogach. Jedna z nich, niewątpliwie w wyniku skrzętnego oszczędzania, miała na sobie pończochy nie do pary. Dolly uśmiechnęła się ponuro i pomyślała o czekającej na nią w jej bungalowie w Westwood puszce zupy Campbella z kurczakiem i kluskami. Zmieszana z dwiema puszkami wody zamiast jednej, z kroplą ketchupu i z garścią słonych ciastek zupa syci świetnie. No... prawie. A na deser Dolly może nawet uraczy się batonikiem Hersheya. Czekolada to jedyne, co prawie zawsze podnosi ją na duchu. Jednak myśl o jedzeniu wywołała u Dolly skurcz żołądka. Czy wymierzyć Eve policzek, na jaki zasługiwała? Wymierzyć? Ale jak mogłaby z rozmysłem skrzywdzić - może zniszczyć - własną młodszą siostrę? Powracając w myślach przez pokryte kurzem mile i lata do Clemscott, Dolly słyszała kaznodzieję Daggetta, grzmiącego zza pulpitu: „Przywdziejcie zbroję Boga, byście mogli przeciwstawić się szatanowi..." Taak, pewnie, pomyślała Dolly. A kto ujmował się za mną, kiedy Eve kradła mi każdą porządną rolę, za którą goniłam? I mojego faceta też porwała... w tym mieście pełno jest mężczyzn, a ona musiała zatopić szpony właśnie w moim. Głęboko w gardle zaczęły jej wzbierać łzy. Ciężkie łzy, palące jak kwas. Otarła grzbietem dłoni kąciki oczu i mocno pociągnęła nosem. Niech ją diabli, jeśli da się przyłapać na publicznym chlipaniu, pojawi u Syda z oczami całymi zaczerwienionymi i opuchniętymi. Jeśli Mama-Jo nauczyła ją czegoś w życiu, to trzymania własnych brudów we własnym koszu na bieliznę. Dolly przeszła przez ulicę i skierowała się na północ, w górę Vine. Miała wrażenie, że gorące powietrze spowalnia jej ruchy, że nie idzie, a przebija się przez coś lepkiego. Czy dotrze kiedy na miejsce? Gdy mijała Castle's Cameras, zerknęła, zasłaniając oczy przed słońcem, na zegar na szczycie budynku ABC i zobaczyła, że
jest już prawie piętnaście po drugiej. Spotkanie z Sydem miała wyznaczone na drugą. Znowu jestem spóźniona, pomyślała. Cóż, to historia jej życia, czyż nie? Zawsze się spóźnia na ten czy tamten statek. Dolly przyspieszyła kroku, stukając czółenkami z odkrytymi palcami o gorący chodnik. Głowa pulsowała jej jak bęben maszerującej orkiestry. Syd wściekał się, kiedy się spóźniała; nie znosi czekać. Do diabła z Sydem, za to mu płacę, pomyślała. Tyle że w gruncie rzeczy należne agentowi dziesięć procent od niczego było... no cóż, niczym. Jej ostatni film Damy na wolności nie wszedł nawet do rozpowszechniania, a od tamtej pory nakręciła tylko parę ogonów i jedną reklamę telewizyjną. No i masz ci los. Dolly Drakę pozostawała z pustymi rękami, podczas gdy mała Evie ma mosiężną gwiazdę i odciski swoich dłoni w chodniku przed teatrem Graumana. A teraz jeszcze ma Vala. Dolly dotarła do hotelu Century Plaża, którego okna słońce zmieniło w lustra. Chwilę przyglądała się swemu odbiciu, ładnej kobiecie dobrze po dwudziestce - w maju skończy trzydzieści lat - o tlenionych włosach, wymykających się spod grzebieni, które podtrzymywały je z tyłu głowy. Może odrobinę pulchnej, ubranej w kwiecistą różową sukienkę z bawełny, jej najlepszą. Słońce mrugnęło w agrafce, wpiętej od spodu w obrąbek sukienki. Dolly skrzywiła się. Widać, pomyślała. Mizerię zawsze widać, bez względu na to, jak starasz się ją ukryć. Dolly znów pomyślała o kopercie w swojej torebce i żołądek jej się skręcił. Otrzymała kopertę we wczorajszej poczcie, razem z liścikiem od Syda. „Pomyślałem, że może cię to zainteresować. Przysłał mi to stary przyjaciel twej siostry. Zadzwoń do mnie". Dolly po raz pierwszy otrzymała wiadomość od Syda pocztą. On całe życie spędzał przy telefonie. Ale tym razem chodziło o coś innego. Tym razem Syd chciał przy tym ogniu upiec własną pieczeń. Sześć lat temu Eve rzuciła go - także
jako swego agenta - na tydzień przed zaplanowanym ślubem. Syd chlał przez dwa tygodnie, nie widując się z nikim, nie odpowiadając nawet na telefony, co dla niego było jak obcięcie sobie języka. Od tamtej pory skwaśniał jak ocet siedmiu złodziei. Dolly wiedziała na pewno, że obalenie rządu Stanów Zjednoczonych było ostatnią rzeczą, jaką Eve chciałaby zrobić na tym świecie. Ona jest mniej więcej tak czerwona, jak mamcia Eisenhower, pomyślała Dolly. Prawdopodobnie jakiś dyrektor od obsady albo asystent producenta zabrał ją tamtego dnia na zebranie i poprosił o robienie notatek. Pewnie do następnego ranka całkiem o tym zapomniała. Inaczej czy przynajmniej nie wspomniałaby o tym Dolly? Wszystko jest teraz takie inne w porównaniu z latami wojny. To cudowne poczucie, że ludzie wyciągają do siebie ręce, pracują razem dla zwycięstwa, zniknęło. Teraz nie wiadomo, komu ufać. Każdy może ci wbić nóż w plecy, szczególnie tutaj, w Hollywood. Każdego, kto jest choćby najbardziej różowy lub został tylko o to oskarżony, wywala się i umieszcza na czarnej liście - nawet wielkich reżyserów i producentów. Nie ma dla nich pracy w tym mieście. Jest to jak cicha śmierć. Tyle że śmierć prawdziwa musi być lepsza. Na pogrzebach ludzie przynajmniej mówią miłe rzeczy o nieboszczykach. A teraz, jeśli Dolly na to pójdzie, jedną z tych biednych, skreślonych dusz może być Eve. McCarthy ma to do siebie, że uwielbia przeglądać się w nagłówkach. A im większe nazwisko stratował, tym lepszą miał prasę. Eve jest wielka, to pewne. A im więksi oni są, tym boleśniej upadają. Dolly zalała czarna gorycz. Przydałoby jej się, nieprawdaż? Dowiedzieć się, jak to jest na brudnym chodniku, razem z resztą nas. A wtedy co sądziłby o niej Val Carrera? Dolly kurczowo zacisnęła ręce na torebce, jakby bała się, że obciążający dokument wyfrunie stamtąd. Całą noc walczyła ze sobą, nie wiedząc, jak postąpić. Teraz wie
dlaczego. Nie chciała spojrzeć prawdzie w oczy. Czy Eve namyślała się, zanim wbiła mi nóż w plecy? Zacisnąwszy usta w ponurą linię, Dolly skręciła na zachód, w Bulwar Hollywoodzki. Weszła do chłodnego marmurowego westybulu biurowca na rogu. No cóż, nie podejmie ostatecznej decyzji, dopóki nie omówi wszystkiego z Sydem. Kiedy zadzwoniła do niego wczoraj, powiedział, że ma jej coś do powiedzenia, coś rzeczywiście sensacyjnego. Ale co, o Panie w niebiosach, może być bardziej sensacyjne niż to? * * * - To by było jak... morderstwo - powiedziała Dolly. Siedząc na niskiej skandynawskiej kanapie naprzeciw biurka Syda, obsychając z potu w ciepławym strumieniu powietrza, nawiewanym przez stojący na parapecie okiennym wentylator, Dolly przesuwała w palcach kopertę, którą wyjęła z torebki, patrząc na nią tak, jak mogłaby patrzeć na paskudnego, gotowego ją ugryźć pieska. Tutaj z jakiegoś powodu wszystko to wydawało się bardziej rzeczywiste... i bardziej niewyobrażalne niż po drodze. Serce biło jej szybko, jakby zamiast wjechać windą przebiegła cztery kondygnacje. Dolly rozejrzała się po niewielkim gabinecie Syda, dziwiąc się panującemu tu ładowi - żadnych brudnych półek, zawalonych scenariuszami, żadnych tac przepełnionych pozostawioną bez odpowiedzi pocztą, żadnych popielniczek pełnych niedopałków. Tylko każdy cal bladozielonych ścian zakryty był oprawionymi w ramki fotografiami - przeważnie fotografiami Eve Dearfield. Eve, z ręką na biodrze, pozująca przed pałacem Śpiącej Królewny w dopiero co otwartym Disneylandzie. Eve, kucająca przed teatrem Graumana, z dłońmi ułożonymi na wilgotnym cemencie. Eve w Bel Air, błyskająca filmowym uśmiechem zza kierownicy nowiutkiego kabrioletu, podarowanego jej przez Universal.
Przeklęte muzeum, pomyślała Dolly. Może Eve zostawiła Syda, ale on na pewno nie zostawił jej. Dolly przyjrzała się Sydowi. Uroda, jak określiłaby to Mama-Jo, „śliska jak olej z węża"... tyle że on zaczyna wysychać - szpakowate skronie, rząd drobniutkich zmarszczek nad górną wargą. Oparłszy długie nogi w spodniach z szarej tropikalnej serży o wysuniętą szufladę biurka, wwiercał w Dolly spojrzenie brązowych oczu. Dolly miała wrażenie, że patrzy w bliźniacze lufy winchestera kaliber dwanaście taty. Zdecydowanie drugorzędny agent, może nawet nie drugorzędny, jednak Dolly nie mogła obwiniać go o to, że jej kariera marnie się potoczyła - pomimo prawie przyzwoitej kasy, jaką zrobiły Damy w okowach. Oceniając go zaś jako mężczyznę, Dolly uznała, że prędzej przespałaby się z grzechotnikiem. Jednak w tej szczególnej chwili jej uczucia dla niego przekraczały granicę zwykłego niesmaku. Ściskając kurczowo straszny dokument, który powierzył jej pieczy, Dolly nienawidziła siedzącego naprzeciw skurwysyna - uśmiechającego się jak lis w kurniku - za to, że zna jej serce tak dobrze jak wiejski chłopak zna wszystkie boczne dróżki swoich rodzinnych stron. Dlaczego po prostu nie wstanie i nie wyjdzie? Ale Syd powiedział, że ma jej coś ważnego do powiedzenia. Zaszła tak daleko; równie dobrze może zostać i wysłuchać reszty. - Dlaczego ja? - naciskała. - Dlaczego przysłałeś to mnie, kiedy mógłbyś okazać się wielkim patriotą i zaprezentować to osobiście senatorowi McCarthy'emu... jeśli aż tak nienawidzisz Eve? - Ty nic nie pojmujesz. Tu chodzi o interes, twój interes. To nic osobistego z mojej strony - powiedział obojętnie. Zdradzał go tylko zimny błysk w oczach. - Gotowa jesteś teraz rozmawiać, mam rację? Dolly pochyliła się do przodu, drżąc trochę, opierając łokcie na kolanach. - W porządku, ale nie zapominaj, na litość boską, że ona jest moją siostrą! - Pomyślała
również o córeczce Eve, swej siostrzenicy Annie. One obie są z jej ciała i krwi. - Najpierw mnie wysłuchaj - przekonywał Syd kojącym głosem - a potem sama podejmiesz decyzję. - Zaczekał, aż Dolly oprze się o gąbczastą sofę. - Tak już lepiej. Dolly, kochanie, czy wiesz, co jest z tobą nie w porządku? Jesteś miła. A w tym interesie miła to tyle, co głupia. Za to, że jesteś miła i za piątaka dostaniesz połączenie telefoniczne. Ale nie dostaniesz głównej roli w Diabelskich sprawkach. Dolly widziała jego poruszające się usta, słyszała słowa, ale upłynęło nieskończenie dużo czasu, zanim zrozumiała ich sens. Wtedy uderzyły jej do jak podwójny, nie rozcieńczony bourbon. Diabelskie sprawki: rola Maggie Dumont, do której przymierza się każda gwiazda w mieście. Ale Eve i tak ma ją w kieszeni. Przeszył ją gniew. Drań! Dokąd on zmierza, machając jej tą rolą przed nosem? Jak nawet przez sekundę śmie sugerować, że taki rarytas mógłby się znaleźć w zasięgu jej rąk? Zobaczyła wtedy, że istotnie, on wydaje się mówić poważnie. - Co ty mówisz? - zapytała. - Mówię, że jeśli jej chcesz, jestem w osiemdziesięciu ośmiu procentach pewien, że dostanę ją dla ciebie. W Dolly pękło coś jak stara podwiązka. Jej niemal martwa nadzieja zrywała się do życia. Wtedy olśniło ją, że Diabelskie sprawki to film Premingera. A w zeszłym roku to Eve, gwiazda jego filmu, przyniosła mu Oscara dla najlepszego reżysera. - Nawet gdyby Eve wypadła z obiegu, co każe ci myśleć, że Preminger zastanawiałby się nade mną? - zapytała. - Byłam przewidywana także do Sztormowej alei, pamiętasz? Nawet negocjowałeś warunki. A jakimś sposobem Eve dostała tę rolę i to prawdopodobnie za sto razy większe honorarium niż zapłaciliby mnie. - Właśnie o to mi chodzi. Preminger stanąłby na głowie dla Eve Dearfield. Szaleje za nią. W jego wyobraźni ona jest Maggie Dumont. Pomyśl, Dolly, skarbie. Postaw się w położeniu Ottona. Jeśli nie będzie mógł mieć Eve, kto będzie drugą najlepszą?
Czy to może być prawda? - zastanawiała się Dolly. Bez wątpienia, ona i Eve są podobne. Ale gdyby Dolly miała przypisać swoją klęskę jakiejś jednej jedynej rzeczy, to właśnie tej. Tylko szesnaście miesięcy różnicy, niemal bliźniaczki, z tym, że Eve jest piękna, a ona... no dobrze, ładna. Na oprawionej w ramki fotografii nad głową Syda Dolly widziała włosy Eve, naturalnie jasne, prawie platynowe. Jej, pod miodowego koloru farbą, wyglądają jak zwykłe pomyje. A tam, gdzie oczy Eve mają głęboki, zadziwiający kolor indygo, tam oczy Dolly wyblakły błękit spranego drelichu. To tak, jakby malarz wykonał pobieżny szkic, a potem poprawił go i namalował wyborny portret. Lepiej by mi się wiodło, gdybym była brzydka... w ten sposób nie robiono by między nami porównań. Tylko cycki mam lepsze od Eve - doskonała trójka. Aż do ostatniej klasy szkoły średniej w Clemscott to za nią chłopcy uganiali się jak psy za suką, która ma cieczkę. Nie, pomyślała. Wykluczone, żeby Preminger obsadził drugorzędną aktorkę podobną do gwiazdy, kiedy mógł mieć prawdziwą gwiazdę. Ale gdyby Eve nie stała na drodze... Przypuśćmy, że Syd ma rację. Nie siedziałby tutaj, odmawiając sobie przyjemności odebrania przynajmniej dwudziestu telefonów, gdyby wcześniej nie wysunął macek i nie otrzymał jakiejś wyraźnej reakcji zwrotnej. Inaczej po co traciłby z nią swój cenny czas? Może nie jest oblegany przez modnych aktorów, ale ma klientów pracujących w radiu i telewizji. Jednakże tego rodzaju kontrakt wprowadziłby ich oboje na pierwsze strony pism branżowych, nie mówiąc już o forsie. I po prostu mógłby okazać się przełomowy w karierze Dolly. Syd ma dość przyzwoitą listę klientów, czuje bluesa, ale nie ma gwiazdy. No pewnie, Syd pali się do tego, żeby zrobić forsę, szum wokół siebie... ale musi także pamiętać, że Eve spuściła go jak krowie łajno z półciężarówki.
- Mogę udawać, że nigdy tego nie widziałam - Dolly z trudem przełknęła ślinę i poklepała kopertą o swoje obciągnięte pończochą kolano. - Co mi do tego, że Eve kiedyś tam wstąpiła do jakiegoś klubu różowych? Prawdopodobnie myślała, że pomaga zbawiać świat, wysiadując w jakimś zadymionym pokoju i słuchając bandy ząbkujących radykałów. To by ją naprawdę szybko znudziło - Dolly czuła cienką warstwę szronu, formującą się wokół jej serca. - Eve popiera tylko Eve, to pewne jak w banku. Val. Dolly zaskoczona była ostrością bólu, który wywołała o nim. Przede wszystkim tamto wydarzyło się prawie rok temu, a znała go nie dłużej niż parę tygodni... z pewnością nie dość długo, by jęczeć nad swoim złamanym sercem. Ale to Eve ją zraniła, uświadomiła sobie Dolly. Nie dwulicowość Vala. - Nic nie możesz - zdawało się, że Syd chłodno zastanawia się nad tym wszystkim. Obrotowy fotel zaskrzypiał lekko, gdy Syd odchylił się do tyłu, zakładając długie ręce za głowę. Jego włosy są tak bujne i sprężyste, że wyglądają jak nawożone gnojem... co nie byłoby takie trudne, zważywszy, ile Syd ma go w sobie. - Możesz udawać, ale sądzę, że tak nie zrobisz. Dolly zacisnął się żołądek. - Nadal nie rozumiem. Dlaczego zadajesz sobie tyle trudu? Dlaczego sam po prostu nie wyślesz swoich trzydziestu srebrników do Waszyngtonu? Nie potrzebujesz mnie. - Masz rację, laleczko. Nie potrzebuję cię. To ty mnie potrzebujesz. Dolly wstała, koperta sfrunęła jej z kolan na beżowy dywan. Do diabła z nim! Tyle dobrego dla niej zrobił, że równie dobrze może radzić sobie sama. - Potrzebuję cię, Syd, jak dwóch dziur w dupie. Szeroki uśmiech powrócił na twarz Syda, ale tak zimny, że Dolly zadygotała. Syd pochylił się i oparł na biurku dłonie o rozcapierzonych palcach. Ciepło płynące z ich koniuszków zamgliło nieskazitelnie czyste szkło.
- Dolly, skarbie. Ty nadal niczego nie pojmujesz, prawda? - mówił miękko, ale każde słowo uderzało w nią jak kropla z topniejącego sopla lodu. - Cały czas myślałaś, że to wszystko przez Eve, prawda? Że Eve jest ładniejsza i bardziej utalentowana? Ale to nie o to chodzi, dziecino. Eve ma coś, czego tobie brakuje - kły. Ona zabiłaby, żeby dostać rolę, każdą rolę. Ty, Dolly, jesteś za miękka. W tym interesie musisz myśleć jak wampir. Cholera, nie myślisz, że Jane Russell pieprzyła się z Howardem Hughesem dla jego fiuta, prawda? - zrobił pauzę czekając, aż ona wchłonie to wszystko. Potem wstał i podszedł do miejsca, gdzie upuściła list. Podniósł go i wręczył jej z powrotem. - Pokaż mi, jak bardzo tego chcesz, dziecino. Pokaż, że zrobiłabyś wszystko, a będziesz w połowie drogi. A potem - uśmiechnął się - jeśli cokolwiek przydarzy się Eve, na przykład niespodziewanie zachoruje albo ucieknie do Acapulco z tym swoim ogierem... albo, powiedzmy, tak się złoży, że trafi na czarną listę... wtedy, cóż... jak myślisz, co powie Otto, kiedy wejdziesz do jego gabinetu tak cholernie podobna do Eve, że mogłabyś być jej bliźniaczką? Dolly słuchała go tylko jednym uchem. Myślami nagle znalazła się gdzie indziej. Wyraźnie jak na filmie w technikolorze zobaczyła dwie chude dziewczyny o zamglonych oczach, wysiadające z autobusu Greyhounda po przebyciu u całej drogi z Clemscott w Kentucky - Doris i Eve Burdock, taszczące jedną poobijaną walizkę z tektury, chichoczące, oszołomione ze zmęczenia. Usłyszała wysoki, słodki głos Eve, dźwięczący w uszach przez lata: „Odtąd tylko ja i ty, Dorrie. Zawsze będziemy miały siebie... nic nigdy nie stanie między nami..." Chociaż razem nie miały nawet stu dolarów, wszystko było wtedy inaczej. Lepiej, w sposób, jakiego Dolly nie potrafiłaby wyjaśnić. Pomyślała o dusznym jednopokojowym mieszkaniu, z oknem na smołownię, z której przez całe lato śmierdziało jak ze wzdętej rury wydechowej autobusu. Nie miały nawet telefonu; musiały korzystać z telefonu dozorcy.
A potem, kiedy w końcu wyskrobały wystarczająco dużo, by zapłacić kaucję za własny telefon, któż jak nie Syd zadzwonił pierwszy, by powiedzieć Eve, że dostała jej się rólka w niskobudżetowym filmie Pani Melrose. Eve, tak podekscytowana, że niemal wyskakiwała ze skóry, wykosztowała się na dwie butelki różowego szampana i siedziały całą noc, ściskając się nawzajem, rozmawiając, rozwijając pijackie fantazje o tym, jak już za kilka lat obie będą wielkimi gwiazdami filmowymi, a litery w ich nazwiskach na afiszach w całym kraju będą półmetrowej wysokości. I nawet kiedy czasy nie były najlepsze, zdobyły się na to, żeby ze wspólnych pieniędzy - z napiwków Dolly jako kelnerki i pensji Eve jako sprzedawczyni u Newberry'ego - kupić jedną porządną sukienkę dla nich obu na naprawdę ważne przesłuchania. Tyle że kończyło się zawsze na tym, pomyślała Dolly, iż to Eve wkładała tę przeklętą sukienkę. Dolly zamknęła oczy. Taak, pomyślała, Eve potrafi być zabawna i słodka... i czasami nawet hojna. Kłopot w tym, że bez względu na to, ile daje, musi dostać w zamian dwakroć tyle. A tego, co jest poza jej zasięgiem, pragnie najmocniej. Dla Eve każde wyzwanie jest jak dla przypływu pełnia Księżyca. Dolly otworzyła oczy i zobaczyła, że Syd przygląda jej się ze współczuciem. Uznała, że to jest gorsze niż jego tyrada. Wstała. - Pomyślę o tym - powiedziała. - Za dużo myślisz. Tak czy owak, no wiesz, to nie musi oznaczać końca świata - przekonywał Syd, leniwie podnosząc się z obrotowego fotela i zamykając jej dłoń w wilgotnym uścisku, który sprawił, że miała chęć wytrzeć rękę o spódnicę. - Cały ten strach przed McCarthym prawdopodobnie rozwieje się za miesiąc lub dwa. Eve może przejdzie koło nosa kilka filmów, ale jak ją znam, znów stanie mocno na nogach, zanim ty się zdecydujesz. Może on ma rację, pomyślała Dolly... ale jeśli jej nie ma? Jak ona by się czuła, wiedząc, że zrujnowała karierę
Eve, a być może całe jej życie? Nie, niech Syd poszuka sobie innej, która zajmie miejsce Eve, która wbije jej nóż w plecy. Dopiero na ulicy, kiedy była w połowie drogi do Bulwaru Zachodzącego Słońca, Dolly uświadomiła sobie, że wciąż kurczowo ściska w ręce list. Przyszło jej na myśl, żeby go podrzeć i wrzucić do kosza na śmieci. Ale nie zobaczyła żadnego, więc wcisnęła z powrotem list do torebki i poszła dalej. * * * - Ciociu Dolly, jak ta rysa tam się dostała? - Annie siedziała na wysokim stołku w kuchni bungalowu Dolly w Westwood, kołysząc w tył i w przód małymi nóżkami. Dolly, mieszając w rondlu na kuchence, spojrzała najpierw na swą trzyipółletnią siostrzenicę, a potem tam, gdzie pokazywała Annie, na ciemny, postrzępiony grzbiet zagipsowanej rysy, która przecinała sufit na dwie części. Naga żarówka pośrodku sufitu rzucała niejednolity blask na ciasny kącik kuchenny. - To? Ależ, cukiereczku, to jest to, co się nazywa historią. To stare mieszkanie jest mapą każdego trzęsienia ziemi, jakie dotknęło hrabstwo Los Angeles, odkąd padły mury Jerycha. Z oczami wlepionymi w sufit, Annie oblizała wargi różowym koniuszkiem języka, wdzięcznego jak u kotka. - Czy on na nas spadnie? - Po prostu nie oddychaj zbyt głęboko - roześmiała się Dolly, kierując z powrotem uwagę na rondel. Ale kiedy znów się obejrzała, zobaczyła, że twarzyczka Annie ściągnięta jest troską. Dolly podeszła i uścisnęła ją. - Nie chciałam tego powiedzieć, cukiereczku. Oczywiście, że sufit nie spadnie. Jeśli tkwił tu tak długo, przetrzyma jeszcze przynajmniej kolację. Przyglądając się Annie, Dolly widziała nie dziecko, a dorosłą kobietę w ciele trzyipółletniej dziewczynki, posępną kobietkę z ciemnoniebieskimi oczyma swej
matki, oliwkową cerą i prostymi ciemnymi włosami swego ojca. Ubraną w fartuszek w kropki z białym kołnierzykiem Piotrusia Pana i ozdobione kryzką białe skarpetki, które dziwnie kłóciły się z ciężkimi czarnymi ortopedycznymi bucikami, które nosiła, by skorygować szpotawe palce. Biedna mała, dość już spadło jej na głowę, by wiedziała, jak się kulić. Jej ojciec zginął w zeszłym roku w katastrofie lotniczej, a Eve odfrunęła do Meksyku kręcić Bandido, zanim kwiaty na grobie Deweya na dobre zwiędły. Annie była wychowywana przeważnie przez nianie - sześć, czy też było ich siedem? Dolly straciła rachubę - ostatnia uciekła zaledwie dwa dni temu z asystentem operatora, wyjeżdżającym na plenery do Rio. Eve zadzwoniła do Dolly w panice. Czy Dolly zaopiekuje się dziś wieczorem dzieckiem? Eve już rzadko dzwoniła do niej, chyba że czegoś potrzebowała. Dolly miała „nie" na końcu języka, ale potem pomyślała o Annie, samej w tym dużym domu w Bel Air z jakąś obcą opiekunką, i dała się uprosić. Uwielbiała Annie i po prostu serce jej się krajało na myśl o samotności, jaką musi znosić to dziecko. - Kiedy Dearie wróci? - chciała wiedzieć Annie. Co za zabawne zrobienie, Dearie. Nigdy „mama" czy „mamusia". - Nie powiedziała, skarbie. - Dokąd ona poszła? - Na przyjęcie. - Widząc smutniejącą twarz Annie, Dolly dodała: - Wielka gwiazda, taka jak twoja mama, musi chodzić na wiele przyjęć. To jest... no, to jak część jej pracy. - Czy Val także jest częścią pracy? - Annie przestała kołysać nogami i patrzyła na Dolly ogromnymi, atramentowo niebieskimi oczyma. Dolly serce podeszło do gardła. Panie, dopomóż nam. Z ust niewiniątek... - Niezupełnie - zaryzykowała. - Nie lubię Vala - twarz Annie stała się ściągnięta i mała. W jej wyrazie było coś nieugiętego. Dolly przypomniała sobie, jak pewnego razu - Annie nie mogła mieć wiele więcej niż półtora roku - na
nabrzeżu Santa Monica, gdzie Dolly zabrała ją na spacer, nieznajomy człowiek nachylił się nad wózkiem i przysunął twarz blisko twarzy Annie. Większość dzieci rozpłakałaby się i skuliła. Ale nie Annie. Kładąc swoje dziecinne, całe w dołeczkach, rączki po obu stronach jego twarzy, odepchnęła go stanowczo, piszcząc swoim czystym, nawet wówczas dorośle brzmiącym głosem: „Odejdź!" - Och, cukiereczku, Val nie ma złych zamiarów... on po prostu nie jest twoim tatusiem - łagodziła Dolly w nadziei, że ją ugłaska. Westchnęła. - Pamiętam, jak mój tata po raz pierwszy przyprowadził do domu Mamę-Jo po śmierci mojej prawdziwej mamy. Wiesz, co zrobiłam? Ugryzłam ją. Na ustach Annie pojawił się nikły uśmiech i wymknął jej się cichutki chichot. - W łydkę, tak jak Toto? - W policzek, kiedy próbowała mnie pocałować. Dokładnie tak, jak się odgryza kawałek jabłka. - Musiała być naprawdę zła. - Och, pewnie... i tata szturchnął mnie zdrowo. Ale wiesz co? Nie było mi przykro, że ją ugryzłam. Kiedy wzięła ślub z tatą, zabrała wszystkie moje lalki i dała mi Biblię, mówiąc, że bezczynne ręce to narzędzia szatana. - Dolly potrząsnęła głową. - Boże, dlaczego ja ci to wszystko mówię? No chodź, pomóż mi nakryć stół. Zupa jest gotowa. Lubisz masło do słonych ciastek? - Nieee - mruknęła Annie, zsuwając się ze stołka. Ruszyła do niskiej półki z naczyniami, którą zasłaniał kawałek wypłowiałej bawełny, przypiętej pinezkami do kontuaru nad półką. - To dobrze, bo nie ma masła. Później, kiedy zjadły, a naczynia zostały umyte i ułożone na suszarce, Dolly wpakowała Annie do łóżka w maleńkiej sypialni i pościeliła rozkładaną sofę w bawialni dla siebie. Powinna się zdrzemnąć, dopóki może. Bóg jeden wie, kiedy Eve przyjedzie, być może dopiero rano. Dolly przebrała się w stare jedwabne kimono i zwinęła się we wgniecionym klubowym fotelu przy na pół
otwartym frontowym oknie, w nadziei na powiew wiatru, w miarę jak wieczór będzie się przeradzał w nocny chłód. Nagle poczuła się taka ciężka i zmęczona. Przymknęła oczy. Kilka minut później spała. Obudziło ją trzaśnięcie drzwi samochodu. Przedzierając się przez piaszczyste warstwy snu, zerknęła na świecącą wskazówkę zegara. Pięć po szóstej. O Boże! Odsunąwszy na bok wystrzępioną, nylonową zasłonę, wyjrzała na zewnątrz. Przyjechała Eve. Szła zygzakiem popękaną betonową ścieżką z przesadną ostrożnością osoby, która za dużo wypiła. W mlecznym świetle przedświtu jej wieczorowa sukienka z błękitnego atłasu wydawała się niemal przejrzysta, a platynowe włosy lśniły jak polerowane srebro. Dochodząc do frontowych drzwi bungalowu, Eve zakołysała się i oparła bladym ramieniem o łuszczącą się framugę. - Nigdy, nigdy, przenigdy nie zgadniesz - wymamrotała w podnieceniu. Jej oddech pachniał słodko i jakoś gorączkowo, jak orchidee i szampan. Ocienione daszkiem wąskiego ganku, jej oczy były jak ogromne ciemne kałuże. - Wyszłam za mąż. - Co? - To był pomysł Vala. Na przyjęciu u Premingera, zaraz jak tylko tam dotarliśmy, wbił to sobie do głowy, a ja powiedziałam: „o, do diabła, dlaczego nie"? I oboje wskoczyliśmy do samochodu. - Eve zachichotała, a w tym chichocie było coś więcej niż ślad alkoholu... to niemal jakaś gorączka. Dolly po prostu stała w osłupieniu, wsłuchana w oszalałe trzepotanie skrzydeł ćmy, która szukała śmierci uderzając w nikłe żółte światło na ganku. W chłodnym nocnym powietrzu Dolly paliła twarz, jakby wymierzono jej policzek. Eve pomachała ręką przed oczyma siostry i Dolly zobaczyła, że na palcu, na którym Eve nosiła kiedyś starą obrączkę Deweya Cobba, pyszni się rzucający ognie brylant w kształcie gruszki.
Eve zakołysała się w drzwiach - lśnienie błękitu i srebra, skóra w świetle księżyca biała jak mleko. - Czy wiedziałaś, że sklepy jubilerskie w Vegas są otwarte przez całą noc? Wyobrażasz sobie, co Mama-Jo by na to powiedziała? Pewnie to, że to szatan zwabia grzeszników na drogę do piekieł - Eve zachichotała, potem czknęła. - Ale ona nie wie, że ja znalazłam tę drogę zupełnie sama. Ja i Tommy Bliss, za kurnikiem, kiedy miałam czternaście lat. Dolly wyobraziła sobie Eve, leżącą w młodym owsie na plecach, z rozrzuconymi nogami, w podartej, podgarniętej do góry sukience. Tylko że w jej wyobraźni to nie Tommy klęczał nad Eve, a Val. Poczuła mdłości. - Mama-Jo nie żyje - przypomniała siostrze. Tylko to przyszło jej do głowy. - Wiem o tym, ty głupia. Czyż nie posłałam ciężarówki lilii na pogrzeb? Pomyślałam, że starej krowie należy się to po całym życiu wyglądania Wielkiej Nagrody. Klakson zaparkowanego przy krawężniku białego cadillaca Eve zatrąbił raz, niecierpliwie. Potem Val wysunął głowę i zawołał: - Chodźże, dziecino! Za dwie godziny musisz być w studiu. Dolly myślała o dniu, kiedy pierwszy raz zobaczyła Vala. Przechodziła przez teren RKO na plan filmu Damy na wolności. Gdy przekraczała ulicę westernów, kątem oka dostrzegła nagły ruch i spojrzała w górę i w tej właśnie chwili duży mężczyzna w kowbojskich ochraniaczach z grubej skóry skoczył z dachu fałszywego saloonu. I gdy Dolly patrzyła z rękoma kurczowo zaciśniętymi na piersiach - dokładnie tak, uświadomiła to sobie później, jak wstrząśnięta heroina westernu klasy B - kaskader wylądował dokładnie pośrodku wypełnionego sianem wozu drabiniastego. Wpatrując się w Dolly, podniósł się z wdziękiem i ruszył ku niej, przechodząc między kamerami i grubymi kablami, które wiły się na jego drodze. Wysoki i muskularny, miał na sobie przykurzone dżinsy, kraciastą westernową koszulę, okute kowbojskie buty i stetsona
z plamami potu. Jego włosy, spływające spod kapelusza, były białe jak śnieg. To było najdziwniejsze, bo mężczyzna miał nie więcej niż trzydzieści lat. I był śniady, o niemal cudzoziemskim wyglądzie. Kiedy się zbliżył, zobaczyła, że ma czarne oczy. Nie ciemnobrązowe czy ciemno szare, ale czarne jak bezksiężycowa noc. Val Carrera był najpiękniejszym mężczyzną, na jakim kiedykolwiek spoczęły jej oczy. Dolly jeszcze przez dwa ujęcia patrzyła, jak powtarza swój wyczyn; a potem, kiedy reżyser go odprawił, Val zaprosił ją na filiżankę kawy do kantyny. Dolly nie wahała się ani sekundy, chociaż wiedziała, że przez to spóźni się na swoje zdjęcia. Po kawie, a później tego samego dnia po drinkach i kolacji, poszli do jego mieszkania w Burbank. I pozostali w łóżku przez cały weekend. Kiedy Dolly w końcu wstała, miała wrażenie, że ktoś kijem baseballowym podciął jej kolana. Ledwo przeszła z łóżka do łazienki. Nie wiedziała na pewno, czy to miłość, ale z pewnością było to coś. Val musiał myśleć to samo, ponieważ przez miesiąc spotykał się z nią niemal codziennie i przez cały czas nie mógł oderwać od niej rąk. Dopóki nie poznał Eve. Dolly, niema, drżąca, niezdolna się poruszyć, patrzyła tylko, jak jej siostra ziewa i przeciąga się ospale niczym syjamska kotka, która właśnie wypiła miskę słodkiego mleka. Czy ona myśli, że ja nie mam żadnych uczuć? Że jej szczęście liczy się bardziej niż moje? Może o to chodzi. Może Dolly powinna z wdziękiem usunąć się na bok i współczuć Eve, biednemu dziecku, ponieważ straciła Deweya... a może po prostu dlatego, że ona nazywa się Eve Dearfíeld, że jest gwiazdą, jest kimś. Wróciło do niej miażdżące wspomnienie nocy, kiedy zastała ich oboje w mieszkaniu Vala. Wrzeszczała do Eve, że jest zepsutą, samolubną dziwką. Eve płakała mówiąc, że jej przykro, że za nic nie chciała, żeby to się stało między Valem i nią, ale po prostu stało się. Stwarzała wrażenie, że był to jakiś nieunikniony żywioł - jak huragan czy trzęsienie ziemi. I jakoś skończyło się
na tym, że Dolly, mimo wściekłości i bólu, przebaczyła swojej siostrze i nawet ją pocieszała. Teraz to wszystko wróciło, cały ból i gorycz, i złość. Eve właściwie wcale nie obchodziły uczucia Dolly ani wówczas, ani z pewnością teraz. Patrzcie tylko na nią, jaśnieje cała jak choinka i nie przejmuje się tym, że ja mogę być zazdrosna lub urażona. - Jechaliśmy bez przerwy, do Vegas i z powrotem _ Eve zarzuciła ramiona na szyję Dolly i wycisnęła wilgotny pocałunek na jej policzku. - Ciesz się moim szczęściem, Dorrie, proszę, ciesz się moim szczęściem. - Kiedy Eve się odsunęła, Dolly zobaczyła, że jej policzki są wilgotne, a oczy błyszczące. - Czy Annie śpi? Nie mogę się doczekać, żeby jej powiedzieć! - Jest szósta rano - głucho odpowiedziała Dolly. - Pójdę po nią - Eve przemknęła obok niej i wróciła minutę później, trzymając za rękę dziewczynkę o zaspanych oczach. Annie zamrugała do matki jak sowa, potem pewnym ruchem wepchnęła kciuk do ust. Jej ciemne włosy były zmierzwione po jednej stronie głowy, a policzek zaczerwieniony tam, gdzie leżał na poduszce. Dolly patrzyła za nimi, gdy szły obok siebie ścieżką. W głowie miała czerwoną mgłę. A potem Eve zatrzymała się w półobrocie i włączyła swój najpromienniejszy uśmiech, zarezerwowany głównie dla reporterów i wielbicieli. - Och, czy nie zapomniałam ci o tym wspomnieć...? Otto przyrzekł mi rolę Maggie w Diabelskich sprawkach. Ale jest rólka, której jeszcze nie obsadził, rola młodszej siostry Maggie. Powie- działam mu, że byłabyś w niej doskonała. Powiedz Sydowi, żeby do niego zadzwonił. Dolly czuła, że coś w niej pęka, ostatnia nić lojalności. Poczekała, aż tylne światła cadillaca znikną w mroku, zanim wbiegła do bungalowu i zwymiotowała do kuchennego zlewu. Potem, poruszając się jak lunatyczka, poszła do swej maleńkiej sypialni, nadal przesyconej słodkim, dziecięcym zapachem Annie, i zaczęła grzebać
w toaletce, aż znalazła kopertę. Zaadresowała ją, przy-kleiła znaczek i zaniosła do bawialni, gdzie odszukała zwiniętą w torebce odbitą na kopiarce kartkę papieru. Na dworze w chłodnym powietrzu ćwierkały ptaki, z sąsiedniego bungalowu doszedł ją zapach parzonej kawy, przytłumiony odgłos otwieranych drzwi i głos starej kobiety, wołającej: „Nie zużyj całej ciepłej wody, słyszysz?" Nadal w kimonie i kapciach, Dolly pobiegła do skrzynki pocztowej na rogu, kurczowo ściskając w ręce zaklejony list i wsunęła go do środka. Koperta zaadresowana była do senatora Josepha McCarthy'ego, Wzgórze Kapitolińskie, Waszyngton, dystrykt Columbia. Dopiero kiedy skrzynka szczęknęła, Dolly opamiętała się tak nagłe, jakby zdzielono ją w twarz. Oparła się o chłodny metalowy bok skrzynki. Czerwona mgła w jej głowie rozwiała się i wydało jej się, że cała krew spłynęła jej w podeszwy kapci. - O, Panie Jezu - jęknęła zduszonym szeptem. - Co ja zrobiłam? Co ja, na miłość boską, zrobiłam?
Część pierwsza 1966 Rozdział 1 Annie leżała w łóżku, wpatrując się w smoka na ścianie. Nie był to prawdziwy smok, tylko jego cień. Każdy z czterech wysokich słupków jej chińskiego łóżka został wyrzeźbiony w kształcie smoka, z ogonem zaczynającym się przy materacu, wygiętym w górę i kończącym się wielką, ryczącą głową o rozwidlonym języku. Annie pamiętała, że matka przysłała jej to łóżko na piąte urodziny aż z Hongkongu, gdzie Dearie kręciła Chińskie łodzie. Pewna była, że Dearie nigdy nie przyszło na myśl, że takie straszydło może wywołać u małej dziewczynki koszmary senne. Ale Annie się nie bała. Pokochała smoki od chwili, gdy zobaczyła je wyjęte z paki i odwinięte z trzeszczącej słomy do pakowania. Smoki nie bały się nikogo i niczego... i ona też nie chciała się bać. Jednak w tej chwili, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w ciemność, Annie nie czuła się taka odważna. Miała wrażenie, że ma raczej siedem niż siedemnaście lat - że jest małym, przestraszonym dzieckiem, skulonym w pościeli jak królik w swojej norce, bojącym się, że zaraz stanie się coś złego.
Leżąc zupełnie nieruchomo, nasłuchiwała. Ale słyszała tylko szybkie, mocne bicie swego serca. Potem zwykłe poskrzypywanie Bel Jardin, moszczącego się w sobie. Potem doszedł ją dźwięk, który przez chwilę chciała uznać tylko za wytwór swojej wyobraźni: ciche warczenie alfa romeo spidera Vala, przyspieszającego na Chantilly Road. Warkot silnika sportowego samochodu stał się głośniejszy, potem przycichł, potem nastąpiła słaba czkawka, gdy Val wcisnął niski bieg. Teraz dudnienie po krętym, żwirowanym podjeździe. Wcześniej tego wieczora, przygotowując się do snu, Annie usłyszała, że jej ojczym wychodzi i z ulgi zakręciło jej się w głowie. Modliła się, żeby został poza domem długo, może całą noc. Ale teraz wrócił. Zimna pięść przerażenia ścisnęła jej żołądek w twardą kulkę. Usiadła na łóżku, przyciskając poduszkę do piersi, skubiąc paznokieć kciuka, już ogryziony do żywego mięsa. Zawsze czuła się taka bezpieczna tutaj, w tym pokoju, który teraz jakoś bardziej przypomina klatkę... albo dziecięcy kojec. Pominąwszy łóżko ze smokami był to pokój małej dziewczynki, pełen rzeczy, z których Annie dawno wyrosła. Czy Dearie przestała zauważać, że ona dorosła... czy też po prostu nie obchodziło jej to, bo piła? Annie spojrzała na bladoniebieską biblioteczkę -w świetle księżyca wydawała się biała - zapełnioną wszystkimi jej ulubionymi książkami z dzieciństwa. Jakże zazdrościła ich bohaterkom! Nieustraszonej Eloise i pomysłowej Madeleine. Zawadiackiej Fizi Pończoszance, pionierce Laurze Ingalls. I swojej idolce Nancy Drew. Nancy Drew wiedziałaby, co zrobić, pomyślała Annie. Gdyby Val próbował wpędzić ją w kłopotliwe położenie, zdzieliłaby go przez głowę, kazałaby go aresztować. Albo wsiadłaby w swój sportowy wóz i odjechała z rykiem w noc. Tyle, że Nancy Drew nie miała jedenastoletniej siostry. Siostry, dla której Annie zrobiłaby wszystko i którą kochała bardziej niż kogokolwiek na świecie. Myśl o pozostawieniu Laurel tutaj, samej z Valem, tylko
spotęgowała ból żołądka i pobudziła ją do energiczniejszego żucia paznokcia. By się uspokoić, Annie przeanalizowała plan, który rysował jej się w głowie. Następnym razem, kiedy Val wyjdzie na randkę albo rozmowę w sprawie pracy, ona spakuje dwie walizki, jedną dla siebie i jedną dla Laurel. Potem obie uciekną. Annie dostała prawo jazdy w zeszłym roku, a okazały stary lincoln Dearie nadal stoi zaparkowany w garażu. I ma naszyjnik z pereł i brylantowe klipsy, które dała jej Dearie i które starannie schowała przed Valem. Może je sprzedać, a za pieniądze kupić jedzenie i benzynę. Tylko dokąd mają pojechać? I co zrobią, gdy już tam dotrą? Kto je ukryje przed Valem? Jedyną krewną, o jakiej Annie kiedykolwiek słyszała - oprócz wujka Rudy'ego, który się nie liczy, ponieważ jest bratem Vala, a poza tym jeszcze bardziej obleśnym gadem - jest ciotka Dolly, której nie widziała i z którą nie rozmawiała od dziesięciu czy dwunastu lat. Annie mgliście pamiętała, że była na plaży w Santa Monica czy może w Pacific Palisades, pamiętała uśmiechniętą panią o włosach koloru cytryny i błyszczących, czerwonych ustach, która pomagała jej wykopać dziurę do Chin. Ciotka Dolly. Co się z nią stało? Annie przypomniała sobie, jak dawno, dawno temu podsłuchiwała Dearie, mówiącą Valowi z gorzką, niemal wstrętną nutą w głosie, że jej siostra, Doris, złapała bogatego męża i przeprowadziła się do wielkiego jabłka, i krzyżyk jej na drogę. Annie wyobraziła sobie swoją ciotkę jako robaka, ukrywającego się w gigantycznym jabłku. Dopiero w szóstej czy siódmej klasie dowiedziała się, że Wielkie Jabłko to miasto Nowy Jork. Ale czy ciotka Dolly nadal jest w Nowym Jorku? Czy chciałaby widzieć swoje siostrzenice? Prawdopodobnie nie. Dearie musiała mieć dobry powód, żeby być na nią taka wściekła. A nawet gdyby miały dokąd pójść, to co z Valem? Pewnie, ona nie jest jego córką. Jej prawdziwy ojciec
zginął w katastrofie lotniczej tak dawno temu, że Annie nawet nie pamiętała, jak wyglądał. Nie, Val nie ścigałby jej, gdyby się wyniosła - nigdy nie zgadzali się ze sobą. Nawet się nie lubią. Ale z Laurel to co innego. Laurel jest z jego ciała i krwi. Nie, żeby Val poświęcał jej wiele uwagi. Ona jest dla niego cacuszkiem do zabawy na mniej więcej dziesięć minut, dopóki się nią nie znudzi. Upływały tygodnie, kiedy ledwo ją zauważał, a potem nagle brał na kolana i łaskotał, aż zaczynała płakać albo karmił lodami, aż dostawała nudności. Jednak on jest jej ojcem. Ucieczka Annie to jedno, ale gdyby Annie zabrała Laurel, Val nazwałby to kidnapingiem. Val mógłby nawet próbować kazać ją aresztować i wsadzić do więzienia. Annie na myśl o tym zakołatało serce. Ale co innego może zrobić? Kochała ten wielki stary dom z dachem przykrytym hiszpańską dachówką i z bramą z kutego żelaza z zakrętasami, o ścianach ozdobionych żółtą sztukaterią i girlandami bugenwilii. Bel Jardin znaczy po hiszpańsku „piękny ogród" i nawet wewnątrz domu, przy zamkniętych oknach, czuło się zapach kapryfolium, jaśminu i wonnych, gwieździstych kwiatów drzewa cytrynowego, rosnącego pod jej oknem. Bolała ją myśl o opuszczeniu nie tylko Bel Jardin, ale także jej bliskich przyjaciółek, Naomi Jenkins i Mallory Gaylord. I myśl o tym, że nie będzie mogła rozpocząć nauki w college'u w przyszłym tygodniu tak, jak planowała. Od początku wybijała się w szkole, tak bardzo wyprzedzając kolegów, że nauczyciel przeniósł ją w środku roku z czwartej klasy do piątej. Myśl o college'u i studenckim życiu - z dala od Dearie i Vala - przez wszystkie te lata ożywiała ją jak jakiś wspaniały miraż, migocący na skraju nie kończącej się pustyni. W wieku siedemnastu lat Annie była najmłodsza w swojej klasie maturalnej. Została przyjęta do Stanford... ale odrzuciła go na korzyść UCLA. Częściowo dlatego, iż wiedziała, że nie ma dość pieniędzy na college należący do Ivy