andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony697 991
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań550 443

Graham Heather - Bagno grzechow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Heather - Bagno grzechow.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera G Graham Heather
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 517 stron)

Heather Graham

Bagno grzechów Tall, Dark and Deadly Przełożyła Danuta Śmierzchalska Prolog Mokradła były śmiertelnie niebezpieczne, ale mogły ukryć miliony grzechów. Sterował niewielką łódką, obserwując lezącą z tyłu kobietę. Była krucha i piękna i wpatrywała się w niego z uśmiechem. Płynęli w ciemności, pustce, w samotności, którą można znaleźć jedynie w takim miejscu. To on zdecydował, że tu przypłyną. I oto są. To jego kaprys. Jego miłość i jego noc, która, tak jak mokradła, mogła ukryć wiele grzechów. Kochał te bagna i kochał ją, a ona wreszcie zrozumiała, że też go kocha. - Już niedługo - powiedział. - Już niedługo. Nie chciała tu z nim przypłynąć, jednak dzisiejszej nocy zgodziła się bez słowa. Nie dał jej wyboru. Rozpierała go duma, miał poczucie władzy i był zadowolony. Leżała, a kąciki jej ślicznych ust unosiły się w uśmiechu. Ta noc należała do niego.

Podjął decyzję i mógł doprowadzić wszystko do końca. Niebo wyglądało niesamowicie. Raz przesłonięte chmurami, to znów krystalicznie czyste, z nielicznymi gwiazdami. Cudownie wygięty sierp księżyca pojawiał się i znikał. W jednej chwili urzekający, muskał powierzchnię wody, oświetlając ich oboje, gdy łódź przesuwała się w ciszy pustkowia. Potem chmura zasnuwała księżyc i znów zapadały ciemności. Czuł osobliwy spokój i siłę, bo znał noc i trzęsawiska. W tym miejscu wiedza oznaczała przetrwanie. Wiedza, że wszystko, co jest tak piękne, może także nieść śmierć. Od czasu do czasu dał się odczuć lekki powiew. Panująca wokół cisza była natrętna, zniewalająca. A jednak byli obserwowani. Tropili ich mieszkańcy nocy i ciemności. Wiedział o tym, bo lubił przyglądać się ludziom w swoim otoczeniu. Starał się wkładać całą siłę w każde pociągnięcie wiosłem, bo zdawało mu się, że w ciszy tej nocy odgłos uderzeń rozlegał się donośnie niczym dziwaczne bębnienie. Dziki rytm, pomyślał, odpowiedni dla dzikiego miejsca. Nawet w słabym świetle

potrafił odgadnąć, czym są podobne do kamieni, nieruchome kształty w wodzie. Odpowiednio zachęcone, z łatwością zatopią ich ciała. Tylko oczy i nozdrza wystawiłyby na powierzchnię, bezszelestnie sunąc, by zabić... Aligatory, niezwykłe stworzenia. Tu było ich niewiele. Dalej, wzdłuż kanału, są liczniejsze. Były też mokasyny. Piękne stwory, lśniące i gładkie, eleganckie w ruchach, zdolne panować na ziemi i w wodzie. W mokradłach żyły też inne niebezpieczne zwierzęta: węże koralowe, grzechotniki diamentowe i karłowate. Grzechotniki lubią niewielkie wzniesienia porośnięte drzewami. Mokasyny wolą wodę. Mimo obecności tych groźnych stworzeń było tu tyle piękna! Dziko rosnące storczyki, ptaki o upierzeniu tak barwnym, że żaden artysta nie oddałby ich kolorów. Zachody słońca i noce... Noce takie jak ta. - Zimno ci? - zapytał. W dzień można było udusić się z gorąca, ale noc przynosiła chłód. Wyobraził sobie, że ona zadrżała. - Oczywiście, że ci zimno - powiedział, a potem uświadomił sobie, że marynarkę zostawił z tyłu w samochodzie. - Och, kochanie, wybacz.

Zapomniałem marynarki, a ty nie masz na sobie prawie niczego. Powinienem był pomyśleć... Wybacz. Już niedługo. Wiosło dotknęło wody i pomknęli przez noc. Wreszcie ujrzał przed sobą miejsce, którego szukał. W ciemności panował nastrój wyczekiwania i bezruch. A pod tym bezruchem... Tego roku okolicę dotknęła susza, która często tu występuje. Jednak w tym miejscu woda pozostawała głęboka, a roślinność gęsta. Przylatywały ptaki, całe ich setki. Piły wodę, budowały gniazda, polowały na ryby i owady. Przychodziły też niewielkie zwierzęta. Oposy, wiewiórki, lisy, czasem nawet zajrzała tu puma, chociaż myśliwi prawie do reszty wytępili te fantastyczne koty. I teraz oni tu przypłynęli... W końcu życie to jeden wielki łańcuch pokarmowy. - Najdroższa, spójrz, jesteśmy na miejscu - oznajmił. Odłożył wiosło, odwrócił się ostrożnie w jej stronę i przykucnął, przyglądając się wodzie. - Są fantastyczne - szepnął z szacunkiem. - Natura stworzyła z nich tak niesamowite maszyny, nie widzisz? Są stare jak dinozaury, od milionów lat żyją na ziemi. - Westchnął oczarowany tym widokiem. Opamiętał

się i przypomniał sobie, po co tu przypłynął. - No cóż, trudno - rzekł zdecydowanie. Poczucie żalu minęło. Spojrzał na nią ponownie. Po raz pierwszy w życiu uśmiechała się do niego. Już wcześniej zmusił ją do uśmiechu, jednak tym razem wziął szminkę i narysował ten przeklęty uśmiech na wyniosłej twarzy, której wyraz - jeszcze niedawno zbyt często - dawał do zrozumienia, że ona nie jest dla niego. Tymczasem była po prostu dziwką, która rozbierała się przed obcymi mężczyznami. Dotknął jej ciała. O tak, z pewnością była zimna. Zimna jak głaz i martwa jak głaz. Aligatorów było tu dość. Może nawet i tych wygłodniałych tak bardzo, by rozerwać ją na strzępy, gdyby żyła. Cóż to by było za wydarzenie! Uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak ona krzyczy. Dostatecznie długo się bawił i czekał. A jeśli chodzi o niebezpieczeństwo... No cóż, uczył się od aligatorów. Jak zadać cios. Jak zabić. Jak mieć pewność, że ofiara nie stawi oporu. Była taka wyniosła...

Dopóki nie nauczyła się słuchać, wykonywać jego polecenia. Niemal żałował, że musiał pozwolić jej odejść. Zachowywała się coraz lepiej, cały czas skomlała. Prawdę mówiąc, stała się aż za bardzo żałosna. Łatwo było ją zabić. Całą tę pychę, arogancję... Nawet nie walczyła. Był sprytny. Nie chciał, by go złapali. Przeczekiwał, był ostrożny, nie spieszył się. W kablówce oglądał programy kryminalne. Autopsja może naprowadzić wprost na zabójcę. Tyle że cholernie trudno przeprowadzić autopsję, gdy ciało zostało zjedzone. - Precz z tobą, suko! - zawołał niecierpliwie. Miał dość nocy i trzęsawiska. Roześmiał się. - Było cudownie, ale teraz już koniec. Wypchnął ją za burtę. Nie od razu zaczęła tonąć. Potrząsnął jej ręką w wodzie. Z początku aligatory się nie poruszyły. - Chodźcie tu, skurwysyny! - wrzasnął. Zaklął, kiedy wychylił się przez burtę, by energiczniej poruszyć jej ciałem, i zamoczył drogą koszulę. Usłyszał plusk... Jeden z drapieżników ześlizgnął się do wody Kolejny plusk...

Następny aligator. Ciało zostało gwałtownie wyszarpnięte z jego ręki. Uśmiechnął się. Patrzył. W wodzie trwało szaleństwo. Biły w nią ogromne, potężne ogony. Szczęki chwytały zdobycz, wielkie głowy kiwały się w przód i w tył. A potem ona zniknęła w głębi. Aligatory doskonale opanowały sztukę przetrwania. Wciągają ofiary pod wodę i topią je, aby nie mogły się bronić. Nie żeby aligatory miały jakieś słabe punkty: skóra jest twarda, a szczęki potrafią zacisnąć się mocniej niż stalowy potrzask. Jednak wzorem wszystkich porządnych drapieżników pozbawiają przeciwnika możliwości obrony, zanim ten stanie się niebezpieczny. A zatem... Odeszła. Po pewnym czasie bestie ją zeżrą. Co zostanie? Kawałki ciała rozerwane z furią? Nie, zajmą się nimi małe ryby. Kości... Kości zjedzone, a potem wydalone? Być może, ale czy ktoś kiedykolwiek je znajdzie? Wątpił w to. Fragment tkaniny, pasmo włosów? Nawet gdyby pozostały, czego by dowiodły. Niczego - tylko tego, że jest martwa.

Po prostu martwa. O, tak. Mokradła były zabójcze i mogły ukryć miliony grzechów. Jest dużo więcej kobiet, które zapłacą za grzech. 1. Marnie Newcastle z satysfakcją otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Była podekscytowana. Remont dobiegał końca - stary dom wypiękniał. Pozostało kilka drobiazgów i dlatego szef ekipy budowlanej nadal przysyłał pracowników, by musnęli gdzieś pędzlem lub poprawili stolarkę. Weszła do domu i odruchowo zamknęła za sobą drzwi. W korytarzu zwracały uwagę podłoga z beżowego marmuru z bursztynowymi akcentami oraz ściany w kolorze kości słoniowej. Zabytkowy żyrandol, szczególnie widoczny w nieumeblowanym wnętrzu, przyciągał wzrok. Na lewo znajdował się salon z uroczym kominkiem, który po obu stronach zdobiły posążki bogiń - Atena z prawej, Hera z lewej. Na prawo była usytuowana biblioteka, już wypełniona książkami. Przed sobą miała kręcone schody, prowadzące do pokoi na górze, i hol, z którego szło się do w pełni odnowionej kuchni.

Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni, którzy tu pracowali, od przedsiębiorcy budowlanego po hydraulika, za plecami wyzywali ją od najgorszych, mimo że chętnie przyjmowali jej czeki. Teraz nawet oni mogą być dumni. Stworzyli arcydzieło. Stanęła na środku korytarza i obróciła się. Wreszcie była u siebie. Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Odruchowo sięgnęła do torebki, ale komórki w niej nie było. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, gdzie mogła ją zostawić. W biurze? W samochodzie? Zorientowała się, że dzwoni telefon stacjonarny Który? Nie nabrała nawyków osoby zamieszkałej w tym domu na stałe. Jeden aparat jest w sypialni na górze, drugi w kuchni. Ten był najbliżej. Marnie przeszła do kuchni, pośrodku której usytuowano drewnianą wyspę. Nowoczesne i modne dodatki ze stali nierdzewnej były najwyższej jakości. Tak bardzo pragnęła takiego domu! Pracowała ze wszystkich sił, poświęcała się i zrealizowała swoje marzenie. Przyjaciele narzekali, że całkowicie skupiła się na wybranym celu. Tak, była stanowcza i nieugięta. Niechby im przyszło dorastać z agresywnym ojcem alkoholikiem, a szybko zrozumieliby, dlaczego tak bardzo pragnęła stabilizacji i sukcesu.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Prowadziła najtrudniejsze przypadki, broniąc w sądzie bogatych kryminalistów, aby osiągnąć to, czego chciała. Ktoś musiał brać te sprawy i zarabiać pieniądze. Przyjaciołom usiłowała tłumaczyć, że trzeba ubrudzić sobie ręce, aby przeć do przodu. Ludzie zarzucają adwokatom, że są drapieżni niczym rekiny. Możliwe. W każdym razie ona musiała tak postępować. Była kobietą, a w kancelarii nie brakowało chętnych gotowych ją zniszczyć, aby wcześniej od niej zostać partnerem, czyli wspólnikiem. Telefon nadal dzwonił. Skąd ktoś mógł wiedzieć, że ona jest w domu? Głupie pytanie. Przecież poinformowała sekretarkę, gdzie się wybiera. Poza tym przecież tu mieszkam, pomyślała Marnie. Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. - Halo? - Marnie? - Tak. Nie rozpoznała bardzo niskiego i ochrypłego głosu. Właściciel firmy budowlanej zwykł wracać się do niej gniewnym tonem. - Cześć, Marnie.

- Kto mówi? - Podoba ci się dom? Może to jednak budowlaniec. Przeziębił się albo ma kaca. - Tak, wygląda fantastycznie. Phil - zaryzykowała. Phil Jenkins i Wspólnicy to firma, która remontowała jej dom. Usłyszała cichy śmiech. - Podoba ci się to miejsce? - powtórzył. - Tak, oczywiście, jest wspaniałe. Słuchaj, Phil, mam za sobą długi i ciężki dzień. Nie chciałabym być nieuprzejma, ale... - Marnie, masz mało czasu. Jest cenniejszy, niż ci się wydaje. - Rzeczywiście, mój czas jest cenny! - odparła niecierpliwie. Przyszło jej do głowy, że poświęciła Philowi za dużo uwagi. Mężczyźni nie rozumieją, że niektóre kobiety żyją konsekwentnie według własnego planu. Nie każdy związek musi mieć uczuciowe podłoże. - Słuchaj, Phil, chcę się nacieszyć domem. Zadzwoń, kiedy będziesz miał coś do powiedzenia, dobrze? - Poirytowana, odłożyła słuchawkę, zastanawiając się, czy to na pewno był Phil. Rozejrzała się znów po kuchni. Wychodziło się z niej do pokoju wypoczynkowego, a z niego na basen i do patia. Słońce zaczynało zachodzić. Niebo ozłociły

ostatnie promienie. Woda w basenie przybrała seledynową barwę. Tryskała w nim niewielka fontanna. Dalej, poza posesją, rozciągała się zatoka. Marnie widziała stąd Key Biscayne. Ten sam niesamowity widok rozciągał się z okien sypialni. Myśląc o tym eleganckim pokoju, pozwoliła sobie na odrobinę melancholii. Miło byłoby znaleźć właściwego faceta, naprawdę wyjątkowego. Telefon znowu się odezwał. Czy to Phil ją nęka? - zadała sobie w duchu pytanie. A może ktoś z przyjaciół? Samantha Miller mieszka obok i zapewne zobaczyła jej samochód. Na tym uroczym małym cyplu wysuniętym w zatokę ich posesje sąsiadowały ze sobą. Jeśli to Sam teraz dzwoni, mogłaby wpaść i obejrzeć jej dom. Ucieszona, Marnie podniosła słuchawkę. - Halo? - Nie rozłączaj się, kiedy do ciebie dzwonię. Ten sam głos, tyle że bardziej chrapliwy i gniewny. - Ach, tak. Jak myślisz, kim, do diabła, jesteś? Rozłączę się z tym, z kim, do cholery,

zechcę się rozłączyć, ty dupku! Wytrącona z równowagi, rzuciła słuchawkę. Wyszła z kuchni i wróciła do schodów. Ktokolwiek to był, psuł jej pierwszą wizytę w kompletnie ukończonym, pięknym nowym domu, na który ciężko pracowała. Zachmurzyła się, idąc na górę. Czy ten idiota Phil nie czyta gazet? Napisali o niej, że jest piękna i błyskotliwa, a jednocześnie zimna jak lód i twarda jak stal. Mogliby wykazać trochę więcej wyobraźni, a jednak podobało jej się to zestawienie. Po ukazaniu się tego artykułu kancelarię wręcz zalały zlecenia. Piękna i błyskotliwa, twarda jak stal, zimna jak lód - taka osoba nie toleruje irytujących telefonów. Zapomnij o tym, obejrzyj wnętrze, powiedziała sobie. To twój dom. Twoje wielkie osiągnięcie. * Z kuchennego okna w sąsiedztwie Samantha Miller zerknęła na dom przyjaciółki, po czym znów podeszła do piekarnika. Czas przewrócić świeżą doradę, którą dziś po południu przynieśli Ann i Harry Lacata, jej pacjenci. Pomogła Harry’emu dojść do formy po zawale,

ale to do ich syna Gregory’ego przywiązała się najmocniej. Nazywała go mężczyzną swego życia. Dziewięcioletni Gregory był jednym z najpiękniejszych dzieci, jakie widziała, ale żył we własnym świecie i rzadko go opuszczał. Czasami Samancie udawało się go do tego nakłonić. Niemal pokochała tego niezwykłego chłopca. Przez otwarte drzwi kuchni zajrzała do oszklonego salonu. Gregory, z kruczoczarnym lokiem opadającym na jedno oko, oglądał na wideo Króla lwa. Mógł to robić godzinami. Gdy wołało się jego imię, rzadko odpowiadał, ale potrafił usiąść przy fortepianie i zagrać każdą po raz pierwszy usłyszaną melodię, nie gubiąc prawie żadnej nuty. Wracajmy do ryby, upomniała siebie. Jeśli ją odpowiednio przyrządzić, będzie pyszna. Dzisiejsza kolacja była ważna, a kulinarne umiejętności Samanthy nie były na miarę programu telewizyjnego poświęconego gotowaniu. - Laura! - krzyknęła do kuzynki, która usadowiła się na wysokim kuchennym stołku. - Wydaje mi się, że Marnie jest u siebie. Może zadzwonisz do niej i spytasz, czy by się do nas przyłączyła.

Laura, która akurat próbowała ostrożnie wetknąć koniuszek surowej marchewki w miseczkę z malinowym winegretem, podniosła głowę, wyraźnie zaskoczona. - Zadzwonić do Marnie? Dzisiaj? - Oczywiście. Mamy mnóstwo ryby. Laura zawahała się. - Ale... - Właśnie weszła do domu. Proszę, zatelefonuj do niej. - Chodzi o to, że to kolacja dla Aidana - powiedziała z westchnieniem Laura. - Aidan lubi Marnie. - A który facet jej nie lubi? - To twój syn - przypomniała jej Samantha. - Ona lubi młodych i niewinnych. - Laura... - To rodzinny wieczór, a i tak jest z nami Gregory - Aidan świetnie sobie radzi z Gregorym, a on uwielbia spotykać się z Aidanem. Miała rację. Dorosły Aidan i dziewięcioletni autystyczny chłopiec na pewnym poziomie wspaniale się ze sobą porozumiewali. Ich językiem była muzyka. - Ja też lubię Gregory’ego, wiesz o tym - broniła się Laura.

- Wiem. Szukasz wymówki, żeby nie zaprosić Marnie. - Dobrze, dobrze. Zatelefonuję. Przy okazji moglibyśmy zasięgnąć darmowej porady w sprawie praw autorskich, co przydałoby się Aidanowi. Może jednak nie będzie mogła przyjść - zażartowała Laura, po czym spoważniała, wracając do marchewki i sosu. - Zaryzykuj - poradziła z westchnieniem Sam. - Odważ się. Dip nie jest ze sklepu ze zdrową żywnością, tylko prosto z supermarketu. Spojrzenie Laury wyrażało poczucie winy. - Dobrze, dobrze. - Wetknęła marchewkę do ust i zaczęła wybierać numer Marnie i nagle przerwała, mówiąc: - Wspaniały dip! - Widzisz, co się dzieje, kiedy czasem zaryzykujesz? - Uhm. Cóż, czasem zaryzykujesz, a potem masz usta pełne chili odcięła się Laura. - To jaki jest numer Marnie? * Na górze Marnie zastanawiała się, gdzie pójść najpierw. Pokoje gościnne znajdowały się z południowej strony domu, którego tył wychodził na wschód ku Key Biscayne. Wyszła

na południowy balkon, skąd widziała dom Samanthy. Był niewielki i uroczy, ale nie umywał się do jej okazałej budowli. Sam nie zarabiała takich pieniędzy jak ona, nie wspominając o tym, że Millerowie kupili stary dom i go nie wyremontowali. Teraz pilnie wymagał renowacji. Wielu agentów nieruchomości przyglądało mu się w nadziei, że będzie do kupienia i można tam będzie wpuścić firmę, która dokona poważnej przebudowy, a potem sprzedać go z ogromnym zyskiem. Rodzina Sam nie była bogata, jej ojciec uczył w szkole. To jej dziadkowi trafiła się okazja - wychodzącą na zatokę posiadłość kupił po przejściu huraganu, kiedy była najtańsza. Obecnie ceny nieruchomości położonych nad wodą spadały ze względu na bliskość rozbudowującego się miasta. Z pokoi gościnnych Marnie wróciła do swojej sypialni. Z przyjemnością popatrzyła na mahoniową ramę łóżka z baldachimem i dobraną do niej toaletkę. Nadawało to pomieszczeniu symetrii. Na pięknie wygrawerowanej srebrnej tacy w idealnym porządku stały kosmetyki do makijażu. Podkład, róż, kredka do oczu, cienie, tusz - wszystko w równym rzędzie. Z boku szminki i lakiery do paznokci - osobno czerwone, brązowe,

lilaróż itd. Nie mogła się powstrzymać, lubiła porządek, dzięki któremu oszczędzała czas. Znów zadzwonił telefon. Wzdrygnęła się, a potem podeszła do stolika przy łóżku i podnosząc słuchawkę, powiedziała rzeczowo: - Słuchaj, dupku, zostaw mnie w spokoju. - Marnie? - Laura? Od razu poznała głos kuzynki Samanthy. Zrobiła minę, czego Laura oczywiście nie mogła widzieć. Laura bywała w stosunku do niej nadmiernie krytyczna, ale Sam potrafiła być bezwzględna, gdy chodziło o tych, na których jej zależało. Jeśli ktoś chciał się z nią przyjaźnić, musiał ją zaakceptować taką, jaka jest, natomiast ludzi w jej otoczeniu należało lubić, a przynajmniej tolerować. Marnie szczerze lubiła Sam. Na swój sposób była niczym skała; nawet kiedy studiowały w koledżu, nie ulegała presji otoczenia. Poza tym okazała się prawdziwą przyjaciółką - rzadkość w dzisiejszych czasach. - Tak, to ja - potwierdziła Laura. - Dlaczego nazwałaś mnie dupkiem? - Nie ciebie nazwałam dupkiem. Myślałam, że to ktoś inny. Przepraszam. Co

słychać? - Jestem u Sam i wydawało nam się, że widzimy jakiś ruch w twoim nowym domu. - Tak, jestem tutaj - odparła z dumą Marnie. - Chcecie wpaść i go obejrzeć? - Teraz nie możemy, Sam jest w trakcie przygotowywania kolacji. Pilnuje Gregory’ego, żeby jego rodzice mogli wyjść, a ja czekam na Aidana, który obiecał zajrzeć do Sam na rybę i frytki. Nieczęsto widuję własnego syna. Myślałyśmy, że może zechcesz wpaść na kolację i opowiedzieć nam o tym wysokim, ciemnowłosym, przystojnym osobniku, który właśnie kupił dom obok twojego. - Skąd wiesz, że jest wysokim, przystojnym brunetem? - Niedawno, kiedy wchodził do domu, zobaczyłam go z tyłu. Bez wątpienia jest wysokim brunetem. Nie widziałam twarzy, więc podejrzewam, że może być brzydki jak noc. - Nie jest. - Spotkałaś go już? - Oczywiście, że go spotkałam. - Marnie postarała się, by zabrzmiało to zmysłowo i dwuznacznie. - I? - ponagliła Laura.

- Jest wysokim, przystojnym brunetem. Wprost cudownym. I wiesz co? Nawet go znamy z Gainesville. Jako dużo starsza nie studiowałaś ze mną i z Sam, ale sądzę, że również go poznałaś. - Okay, mów: kto to? Marnie otworzyła usta, ale po sekundzie je zamknęła. Zdecydowała, że na razie nie powie Laurze, która na pewno powtórzy nowinę Samancie. Marnie nie mogła nic poradzić na to, że czasem zazdrościła Sam, której wystarczało słowo, uniesienie brwi, zwykłe spojrzenie, kilka minut flirtu. Elegancja i wdzięk były u niej tak naturalne jak oddychanie. Nowy sąsiad zmienił się na twarzy, gdy usłyszał, że w sąsiedztwie mieszka Samantha. Coś może się między nimi wydarzyć, ale niech szlag trafi Marnie, jeśli się do tego przyczyni. - Wkrótce go zobaczysz. Nie mogę się doczekać, żeby spędzić z nim więcej czasu, poznawać go od nowa. - Przerwała, uśmiechając się do siebie. Postanowiła podroczyć się z Laurą i postarać się, by przez resztę wieczoru zżerała ją ciekawość. - Wybacz, na razie nie mogę ci powiedzieć, musisz się trochę pomęczyć. A jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór, to

dzięki, bardzo chętnie przyszłabym na kolację, ale mam już plany. Nie miała ochoty na nudne spotkanie w rodzinnej atmosferze. U Sam był ten dziwny chłopiec. Rozumiała oczywiście, że jest inny, ale wytrącał ją z równowagi. Cały czas jej się przyglądał, jakby potrafił dostrzec w jej głowie każdą złą myśl. - Lauro, powinnyście obejrzeć mój dom. Jest fantastyczny! Prawie wszystko gotowe. Sam musi to zobaczyć. Dam jej parę dobrych rad. Przydadzą jej się, kiedy postanowi zrobić remont swojego. - Uhm, przyjdzie, nie zwlekając. Cóż... Pikanie w słuchawce przerwało słowa Laury. Połączenie oczekujące. Nowoczesna technika była naprawdę fantastyczna. - Poczekaj, ktoś jest na linii - powiedziała Marnie. - Przypomniałam sobie, że to może być dzisiejsza randka z kimś wysokim, ciemnowłosym i przystojnym. - Nacisnęła przycisk w telefonie. - Halo? - Cześć, Marnie. Jak ci się podoba sypialnia? Znów ten przeklęty głos, głęboki i ochrypły. Tym razem jego zgrzytliwe brzmienie naprawdę ją zdenerwowało. - Skąd wiesz, że jestem w sypialni? - spytała bez

zastanowienia. - Po prostu wiem. Znam cię. „Zimna jak lód, twarda jak stal". To naprawdę znaczy, że cholerna z ciebie suka. - Zadzwoń jeszcze raz, a zawiadomię policję. - Więcej się nie odezwę, bo wiem, gdzie jesteś. Dokładnie wiem, gdzie jesteś. Tym razem namolny typ odłożył słuchawkę. - Palant! - szepnęła Marnie, zanim przełączyła się do Laury. - Myślę, że powinnam... - Urwała, słysząc stukanie na schodach. - Robotnicy się tu kręcą - wyjaśniła. - Muszę pójść i na kogoś nakrzyczeć. - Już miała odłożyć słuchawkę, gdy znów rozległ się dzwonek. Odruchowo odebrała. - Halo? - Cześć, Marnie. - Głęboki, chropawy głos zabrzmiał z bliska, jakby mężczyzna był w sąsiednim pokoju. Marnie ogarnął strach. Nienawidziła tego uczucia, więc zaczął w niej narastać gniew. - Powiedziałeś, że więcej nie zadzwonisz. Gardłowy śmiech wypełnił słuchawkę, a potem rozległ się chrapliwy szept. - Kłamałem. Nie mogłem się powstrzymać. Jak ci się podoba sypialnia, Marnie?

Musiałem zadzwonić, musiałem przyjść, żeby cię zobaczyć. Zacisnęła palce na telefonie i powoli się odwróciła. Ten, kto dzwonił, przez cały czas był w pobliżu, a teraz jest tuż obok. Jak mogła nie rozpoznać tego głosu? W porządku, znała tego mężczyznę, i to blisko. - Co ty wyprawiasz, bawiąc się w telefony i przychodząc do mojego domu? - zapytała ze złością. - Przyszedłem porozmawiać. - Tutaj? Po tych absurdalnych telefonach? Nigdy w życiu. - Poprawka, Marnie: nigdy w twoim życiu. Od niechcenia rzucił komórkę na łóżko. Jej komórkę, jak zauważyła, gdy do niej podchodził. Dostrzegła, że miał na dłoniach rękawiczki. W pierwszej chwili poczuła tylko irytację i ciekawość. A potem zobaczyła jego oczy. Wtedy już wiedziała. „Poprawka, Marnie: nigdy w twoim życiu". Otworzyła usta do krzyku, nagle świadoma, że z jego strony to nie była zabawa. Zesztywniała z przerażenia. Miała... umrzeć? Nie. To niemożliwe. Groził, bo próbował ją