Graham Heather
Noc, morze i gwiazdy
Sky Delaney wraca z podróży służbowej. Samolot, który pilotuje Kyle
Jagger,
ulega katastrofie. Szczęście ich nie opuszcza, obojgu udaje się przeżyć
wypadek.
Uwięzieni na bezludnej wyspie budują prowizoryczny dom i nawiązują
namiętny romans.Sky jest niezależną kobietą sukcesu, projektantką mody,
na
którą w domu czeka narzeczony. Kyle to zabójczo przystojny właściciel linii
lotniczej i bezwzględny rekin biznesu o wątpliwej reputacji playboya,
którego
żona z ukochanym synkiem została w Kalifornii. Raz wyniosły i
apodyktyczny,
innym razem - czuły i namiętny, był wszystkim, czym Sky pogardzała i czego
pragnęła w mężczyźnie. Czy na idyllicznej wyspie spotkała mężczyznę
swojego
życia? Czy nadejście pomocy i powrót do rzeczywistości będą oznaczać
rozstanie
na zawsze? A może miłość, która rozkwitła w raju, przyniesie radość i
szczęście
dwóm stęsknionym sercom?
Prolog
4 czerwca, Południowy Pacyfik
Na tle gęstej zieleni i brązowych skał wyspy unosiło się stadko mew,
prowadząc wrzaskliwe
rozmowy. Piaszczystą plażę paliło słońce; przestraszony krab uciekał
komicznym kroczkiem.
Nagle ptaki umilkły. Drzewami poruszył lekki wietrzyk, ale on też ucichł.
Dał się słyszeć warkot, lecz naraz silnik zakaszlał i zgasł, wydając
przerażający dźwięk. Błogą ciszę
zakłócił huk, a z nieba srebrnym zygzakiem, wśród płomieni i kłębów dymu,
spadł samolot.
Uderzył w ziemię ze straszliwą siłą, ścinając wierzchołki drzew, i
znieruchomiał. Gąszcz wysokiej
trawy zamortyzował upadek samolotu, ale i tak niebezpiecznie przechylony
przejechał po plaży
Mimo to się nie rozpadł.
Kyle Jagger stracił kilka cennych sekund, wpatrując się przed siebie. Trząsł
się. Pot spływał mu po
ciele, najpierw gorący, potem zimny i lepki, serce biło szaleńczo. Tak długo
wstrzymywał oddech, że
teraz się zachłystywał.
Udało się! Posadził samolot na przekór kapryśnym wiatrom na Południowym
Pacyfiku, mimo awarii
hydrauliki, która mogła doprowadzić do tragedii.
Nagle zamroczenie wypadkiem ustąpiło i Kyle poczuł zapach oleju
hydraulicznego. Musi wyciekać
do wnętrza samolotu... Niewiele myśląc, szarpnięciem uwolnił się od pasa,
którym był przypięty, i
zaczął się przedzierać przez ciasne wnętrze, żeby odszukać jedynego
pasażera. To kobieta,
przypomniał sobie, i w tej chwili na pewno nieprzytomna. Miejmy nadzieję,
że tylko nieprzytomna.
Okazało się, że jej twarz skrywa szerokie rondo beżowego kapelusza; głowa
opadła w przód.
Kyle przycisnął palce do szyi kobiety, żeby sprawdzić puls. Bił! Prędko
odpiął jej pas i podniósł
zaskakująco lekkie ciało, mimo woli rejestrując, jakie jest drobne. Kobieta
mogła mieć zaledwie metr
sześćdziesiąt wzrostu.
Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał wydostać ich oboje z
samolotu. Minęło dopiero kilka
sekund, odkąd maszyna, drgając, znieruchomiała na plaży, a wydawało się,
że to cała wieczność.
Nagle kobieta się ocknęła. Gęste złotawe rzęsy uniosły się i ukazały
przerażone topazowe oczy Kocie
oczy, pomyślał przelotnie Kyle, lekko skośne. Spojrzała na niego i krzyknęła
przeraźliwie. Przerzucił
ją sobie na jedno ramię i uderzył ją mocno w twarz, bojąc się, że przez jej
szamotaninę zginą oboje.
- Przestań! - wykrzyknął. - Samolot może wybuchnąć!
W jednej chwili panika w jej oczach zniknęła i zastąpiło ją zrozumienie.
Uspokoiła się.
- Niech pan mnie puści! - zażądała. - Nic mi nie jest.
- Jak pani chce. - Kyle postawił ją na obutych w szpilki stopach i natychmiast
rzucił się, napierając
dłońmi i umięśnionymi ramionami na drzwi. Zacięły się przy lądowaniu i nie
chciały ustąpić. Kyle nie
tracił czasu na daremny wysiłek. Znalazł wyjście awaryjne nad skrzydłem, z
najwyższą irytacją
rejestrując, że elegancka pasażerka szuka czegoś po omacku obok swego
fotela.
- Co pani robi, do cholery?! - zawołał, zdumiony, że w obliczu śmiertelnego
zagrożenia szuka jakichś
osobistych drobiazgów.
- Moja torba - poinformowała go zwięźle, zakładając długi pasek na ramię.
- Tak to jest z babami - mruknął pod nosem Kyle i zabrał się do otwierania
siłą drzwi awaryjnych. Gdy
wreszcie puściły, wyczołgał się na skrzydło i zeskoczył na ziemię.
- Już ją znalazłam. - Kobieta stanęła na skrzydle. Wbiła w niego topazowe
oczy o zdumiewająco
agresywnie ostrym spojrzeniu, jak na delikatną istotę. - Zabrało mi to mniej
czasu niż panu psioczenie!
- Zamknij się i skacz! - rozkazał Kyle i gdy go posłuchała, złapał jej szczupłe
ciało, po czym chwycił
ją za przegub. - A teraz, droga pani, wiejmy co sił w nogach.
Zaczęli biec po plaży, myśląc już tylko o tym, żeby przeżyć. Nagle kobieta
krzyknęła z bólu i upadła na piasek, pociągnąwszy Kylea w tył. Spostrzegł,
że skręciła kostkę.
- Kretynka! - mruknął pod nosem, wiedząc, że nie może poświęcić ani
sekundy więcej na okazywanie
wściekłości. - Durne szpilki. -Zmełł w ustach przekleństwa i wziął na ręce
uprzykrzoną pasażerkę -i
oczywiście tę cholerną torbę.
- Przepraszam! - syknęła, zmuszona objąć go ramionami za szyję. Przelotnie
spojrzała na niego
kocimi oczami, w których teraz dominowało upokorzenie. - Nie planowałam
udziału w katastrofie
samolotu -dodała ze złością.
Kyle zaczął biec, a jej kapelusz spadł z głowy; kaskada miodowo-blond
włosów oplątała mu się wokół
ramion i poczuł ich jedwabisty dotyk na policzkach.
- Ta cholerna torba waży chyba z tonę! - wykrzyknął, mimo że z trudem łapał
oddech.
Torba, którą z taką determinacją kobieta ściskała, była ciężka; płuca bolały
go z wysiłku, nogi miał jak z ołowiu. Dzięki Bogu, pomyślał, że nie przyszło
jej do głowy, by ratować resztę bagażu.
Nie odpowiedziała mu, a on rozsądnie postanowił więcej nie marnować sił.
Skupił się na zwiększeniu
dystansu między nimi a rozbitym samolotem. Przeczuwał, że samolot
wybuchnie - i wiedział, że
trzeba się spieszyć.
Gdy nastąpiła eksplozja, wydawało mu się, że ziemia rozpadła się na
kawałki. Ogień wystrzelił w
niebo z oślepiającą jasnością; huk był ogłuszający Gryzący dym zasłonił
widoczność. Kyle nie dotarł
tak daleko, jak chciał. Fala gorąca, niczym ręka olbrzyma, chwyciła go od
tyłu i uniosła bez wysiłku.
Poszybowali w powietrzu. Reakcja Kyle a była instynktowna. Wykręcił ciało
jak tylko mógł, żeby
chronić kruchą istotę, którą trzymał w ramionach. W konsekwencji to on
wylądował na
piasku, uderzając głową o kłodę, którą morze wyrzuciło na plażę. Jego ciało
zamortyzowało upadek kobiety, jednak uderzenie pozbawiło ją tchu.
Obojgu zrobiło się ciemno przed oczami.
A wtedy natura postanowiła interweniować i oczyścić się z dymu i ognia.
Zaczęło padać.
1
Skye Delaney jęknęła, gdy pierwsze krople deszczu pociekły z jej włosów na
czoło. Uniosła w
zamroczeniu głowę, mrugając powiekami, żeby oprzytomnieć. Nagle
wydarzenia ostatnich kilku
minut - chyba mniej niż pięciu! - stanęły jej przed oczami. Ogarnęła ją
panika, a ciało przeszył dreszcz przerażenia.
Samolot się rozbił, ale, o Boże, ona wciąż żyje!
Skye uświadomiła sobie, że kurczowo ściska w palcach jakiś materiał.
Spojrzała w dół - to była
dwurzędowa granatowa marynarka mężczyzny, który ją uratował. Był
nieuprzejmy i apodyktyczny,
ale silny, zręczny i bystry. Przygryzła dolną wargę, żeby się nie rozpłakać.
Uświadomiła sobie coś jeszcze. Nie tylko żyła, lecz była też cała i zdrowa, bo
mężczyzna osłonił ją
własnym ciałem. Wciąż obejmował ją bezwładnymi ramionami, a ona leżała
na nim. Wydawał się
olbrzymem.
Miał zamknięte oczy Lśniące kasztanowe włosy opadały w nieładzie na
opalone czoło, które
przybrało niepokojąco szarą barwę. Skye mimowolnie zarejestrowała rysy
jego twarzy: wysokie kości
policzkowe, ciemne łuki brwi, długi, prosty nos, pełne i o ładnym kształcie
wargi, wydatna szczęka.
Uszła z życiem z katastrofy, przeżyła wybuch, i co robiła? Wpatrywała się w
drobne zmarszczki
mimiczne wokół zamkniętych oczu mężczyzny i w zmysłowe usta.
Otrząsnęła się i zapytała samą siebie, co, u diabła, wyrabia. Przecież on może
być...
- Nie! - powiedziała na głos. - O Boże - zaczęła się modlić, unosząc mokrą,
oblepioną włosami twarz
ku niebu. - Proszę, żeby nic mu się nie stało!
Stoczyła się z mężczyzny Łzy ciekły jej po policzkach i mieszały się z
kroplami deszczu. Przysiadła
na piętach, wsunęła palce pod
marynarkę i ostrożnie dotknęła piersi swojego wybawiciela, nie przerywając
cichych modłów.
Ogarnęła ją niewymowna ulga, gdy przez cienki materiał jego koszuli
wyczuła, że oddycha.
Żyje! Gorączkowo chwyciła jego przegub, żeby sprawdzić puls -był
regularny Krew krążyła w ciele
mężczyzny w odpowiednim rytmie, stwierdziła z radością Skye.
Co teraz? Jej wiedza na temat pierwszej pomocy była żałośnie mała. Skoro
mężczyzna stracił
przytomność w efekcie wybuchu, dlaczego nie ocknął się, gdy zaczął padać
deszcz? Dotknęła
ostrożnie jego policzka, ale nie było żadnej reakcji. Zaczęła przeklinać się za
swoją głupotę i
bezradność. To straszne, być tak bezużyteczną! - uznała Skye.
Opanuj się, nakazała sobie. Sięgnęła po torbę, którą z taką determinacją
wyniosła z samolotu.
Delikatnie uniosła głowę mężczyzny i dopiero wówczas dostrzegła nierówne
krawędzie leżącej obok
kłody. Gdy wsunęła palce pod jego kark, poczuła lepkość krwi. Wydała
głośny, żałosny jęk, zaraz
zagłuszony przez wiatr i deszcz. Dlaczego nie jestem jedną z tych osób, które
w sytuacjach
kryzysowych stają na wysokości zadania?, biadoliła w duchu.
Deszcz raptownie ustał, jakby ktoś zakręcił kurek. Kawałek dalej poskręcane
fragmenty tego, co
kiedyś było samolotem, wciąż płonęły, ale ogień nie sięgał już nieba.
Płomienie, zdawałoby się, jakby
nasycone i zadowolone z dokonanego dzieła zniszczenia, pełzały po
szczątkach maszyny.
Skye zmobilizowała resztki sił i wzięła się w garść. Bardzo ostrożnie
przekręciła ciemnokasztanową
głowę, pod którą podłożyła swoją torbę. Delikatnie wsunęła palce w gęste
włosy, aż znalazła ranę;
chociaż mężczyzna miał na głowie sporych rozmiarów guz, krew
wydostawała się ze stosunkowo
niewielkiego rozcięcia.
Lód! - olśniło Skye. Co za absurd! Skąd wziąć lód? Wokół siebie widziała
piaszczystą plażę, piach,
wysoką trawę i drzewa o poskręcanych pniach. Nie bądź taką beznadziejną
kretynką, napomniała się
w duchu. Zrób coś!
Wreszcie zdrowy rozsądek doszedł do głosu. Skye zrzuciła buty i pobiegła w
stronę wybrzeża, starając się nie zwracać uwagi na ból skręconej kostki.
Dotarła do wody, zadowolona, że jest ona
chłodna i świeża od niedawnego deszczu. Utykając, wróciła do rannego i
zaczęła starannie
przemywać ranę. Tyle czasu spędziłam ze Stevenem w szpitalu, wyrzucała
sobie w duchu, że
powinnam była przyswoić sobie zasady pierwszej pomocy. Chociaż... jeśli
chodzi o Stevena, na nie-
wiele by się to zdało. Mogła jedynie trzymać za rękę człowieka skazanego na
śmierć...
Łzy pociekły jej po policzkach. Ta tragedia należała do przeszłości, ale Skye,
świadoma, że cudem
uszła z życiem, na nowo opłakiwała brata. Łzy wzięły się nie tylko z żalu i
bólu, ale też z niewiarygodnej radości i wdzięczności, że ona wciąż jest cała i
zdrowa. Tego ranka w Sydney, nim wsiadła do tego
samolotu, ani nawet do głowy jej nie przyszło, by zastanawiać się nad
życiem. Funkcjonowała w
rozgardiaszu, w zawrotnym tempie, jedna podróż służbowa za drugą. Liczyła
się tylko jej firma,
Delaney Designs. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio podziwiała błękit nieba,
spacerowała dla
przyjemności w deszczu, upajała się dotykiem wiatru na policzkach...
- Ale przecież nie wiedziałam! - szepnęła. Steven chorował, potem umarł, a
firma, która należała do
nich obojga, zaczęła kuleć bez współzałożyciela. Podjęta przez Skye walka o
utrzymanie firmy na po-
wierzchni pomogła przynajmniej częściowo ukoić ból po stracie brata.
Skye ułożyła głowę pilota na płóciennej torbie i, kuśtykając, wróciła na brzeg
morza. Ponownie
zamoczyła w wodzie prowizoryczny opatrunek. Przez chwilę rozglądała się
dookoła. Piasek, wysoka
trawa, woda i majestatyczne drzewa. Czyżbyś miała nadzieję, że coś się
zmieniło?, zapytała się w
duchu. Raczej nie, ale na pewno znaleźli się w miejscu, które figuruje na
mapie. Ktoś przyjdzie im z
pomocą. Gdy samolot nie doleci na Tahiti, żeby uzupełnić paliwo, właściwe
służby podniosą alarm i
ekipy ratownicze zaczną przeczesywać teren. Może nawet pomoc jest już w
drodze. Pilot
prawdopodobnie zdołał wysłać sygnał o katastrofie...
Skye pokuśtykała z powrotem i starannie zaczęła przemywać twarz
mężczyzny chłodną morską wodą.
Jej palce wydawały się wiotkie przy wyrazistych, rzeźbionych rysach jego
twarzy.
- Proszę cię, żyj! - szepnęła z rozpaczą. - Proszę! Ocknij się! Gorliwe modły
zostały wysłuchane;
mężczyzna jęknął, ziemista
barwa skóry ustępowała, a w jej miejsce powracał naturalny brązowy odcień,
przez policzek przebiegł
skurcz, powieki zadrgały, ale się nie uniosły
- Hej! - Skye lekko poklepała go po brodzie, a następnie wsunęła dłoń pod
muskularny kark, żeby
złożyć głowę rannego jak najostrożniej z powrotem na piasku i sięgnąć do
torby, którą tak desperacko
uratowała. Ciężar, na który tak narzekał pilot, torba zawdzięczała głównie
butelkom. Skye zabrała ze
sobą dwa litry rumu domowej roboty, prezent od współpracownika, i kilka
butelek burgunda, część
standardowego zestawu upominkowego. W takich sytuacjach przydawała się
brandy, może rum spełni
tę samą rolę? Czy raczej burgund? A jeśli łyk alkoholu stosuje się tylko przy
omdleniach? Czy on się
nie zakrztusi, zamiast odzyskać przytomność? Rum czy burgund?
- Do diabła! - mruknęła.
Jest kobietą interesu, która podejmuje decyzje w ułamku sekundy, a tu wpada
w traumę z powodu
rumu... albo burgunda. Dobra, niech będzie rum.
Pogratulowała sobie, że nie próbowała przemieszczać mężczyzny Ponoć
mięśnie ważą więcej niż
tłuszcz, on chyba składał się z samych mięśni. Starając się trzymać jego
głowę tak, żeby się nie
zakrztusił, zaczęła majstrować przy zakrętce, aż wreszcie usunęła ją zębami.
Przyłożyła mu otwór
butelki do warg i przechyliła ją tak, że cienki strumień mocnego alkoholu
popłynął częściowo do jego
ust, a częściowo na podbródek.
Zakaszlał i złapał ustami powietrze. Powieki mu zadrgały i nagle się uniosły.
Oczy o tęczówkach
koloru limonki zlustrowały Skye.
- To ty! - wyszeptał ochryple.
Skye ogarnął gniew. Co za tupet! Troszczy się o niego, po tym jak rozbił ten
przeklęty samolot, a on patrzy na nią tak, jakby wylądował na wyspie z
dwugłowym potworem.
- A kogo się spodziewałeś? - zapytała z irytacją. - Zadzwoniłabym po
Czerwony Krzyż, ale akurat nie
miałam drobnych na telefon!
Mężczyzna przeszywał Skye wzrokiem. Jego głowa wciąż leżała na jej
kolanach; jasne mokre blond
pasmo opadło mu na policzek. Wreszcie przestał na nią patrzeć i podniósł się,
żeby usiąść, omal przy
tym nie nokautując Skye. Jęknął głośno przy tym ruchu i chwycił się za
głowę obiema rękami,
marszcząc czoło. - No właśnie, kogo się spodziewałem? - powiedział
zdziwiony, bardziej do siebie niż
do niej. - Bo co? - spytała Skye, przestraszona wyraźną dezorientacją pilota.
Pokręcił głową, nie
patrząc na nią, i bardzo ostrożnie spróbował
wstać. Najpierw kucnął, dla nabrania równowagi, potem podniósł się powoli,
jedną ręką uporczywie
pocierając skroń. Milczał. Wzrokiem objął po kolei fale obmywające brzeg
plaży, drzewa, wysoką
trawę, horyzont w oddali, a w dużym oddaleniu wciąż płonące, rozrzucone
szczątki samolotu.
- Udało nam się - mruknął niewyraźnie, a jego rysy ściągnęło nagłe
przypomnienie. - Udało nam się...
- powtórzył.
Skye patrzyła ze zniecierpliwieniem, kiedy mężczyzna zaczął chodzić tam i z
powrotem po piasku.
Wzdrygnęła się, gdy obrzucił ją badawczym wzrokiem i spytał:
- Jak długo byłem nieprzytomny?
Skye wahała się, zaskoczona rzeczowym pytaniem.
- Nie jestem pewna...
- W przybliżeniu - rzucił ze zniecierpliwieniem. - Godzinę? Dziesięć minut?
Dziesięć sekund?
- Około dziesięciu minut - odparła Skye, mrużąc oczy ze złością. Cholera,
ależ ten człowiek jest wrogo nastawiony!
- Naprawdę niezły ze mnie pilot - powiedział ze zdumieniem i z dumą, co
głęboko uraziło Skye.
Zachowywał się, jakby właśnie
wystąpił na pokazie lotniczym, a nie sprowadził ich na pustkowie. Nie była
złośliwa z natury, jednak czując, że jej cierpliwość się wyczerpała, zauważyła
kąśliwie:
- Z tym bym polemizowała.
Spojrzał na nią, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem na wylot.
- Muszę być w miarę przyzwoitym pilotem, droga pani, bo inaczej ten piasek,
na którym usadziłaś
swój uroczy tyłeczek, byłby miejscem twojego ostatniego spoczynku.
Pod wpływem gniewu krew napłynęła Skye do twarzy, powstrzymała się
jednak od repliki. Sugestia,
że pilot jest odpowiedzialny za katastrofę, była ciosem poniżej pasa, więc
prawdopodobnie on miał
rację. Wróciły wspomnienia tych strasznych chwil, gdy Skye uświadomiła
sobie, że samolot spada, i
dlatego ugryzła się w język. Mimo ograniczonej wiedzy na temat lotnictwa,
zdawała sobie sprawę z
tego, że lądowanie na maleńkiej wysepce było naprawdę niebezpieczne i że
życie zawdzięczają
niesamowitemu szczęściu i niewiarygodnym umiejętnościom pilota. Mało
brakowało, żeby przed
uderzeniem w ziemię samolot zahaczył o drzewa i wtedy eksplodował.
Tymczasem polana porośnięta
wysoką trawą złagodziła spadek maszyny, zanim wylądowała na piasku.
Zapadło milczenie. Pilot usiadł na tej samej kłodzie, o którą wcześniej
nieszczęśliwie uderzył głową, i oparł łokcie na kolanach, a głowę na
dłoniach. Skye spojrzała w niebo i zauważyła z przerażeniem, że
niebo, jasne po deszczu, zaczyna ciemnieć. Co najwyżej trzy godziny dzieliły
ich od zmierzchu.
Zerknęła na swojego towarzysza. Wciąż wpatrywał się w piach, pogrążony w
zadumie.
- Co się stało? - zapytała. Słysząc, że jej głos brzmi piskliwie i nierówno,
odchrząknęła i zaczęła
jeszcze raz: - Co się właściwie stało?
Po dłuższej chwili mężczyzna odwrócił się i obrzucił Skye nieprzyjaznym
spojrzeniem.
- Co się miało stać? Wylądowałem awaryjnie. Samolot eksplodo wał.
Życzysz sobie konkretów?
Proszę bardzo: dostaliśmy się między
krzyżujące się prądy a jakąś dziwaczną wichurę. Potem przestała działać
hydraulika. Udało mi się wysunąć podwozie ręcznie. - W jego oczach
błysnęła pogarda. - Potem potknęłaś się na tych swoich
durnych obcasach, zmarnowałaś mnóstwo czasu, i jeszcze na dobitkę
zaczęłaś się mądrzyć.
Skye żałowała, że nie może nim potrząsnąć i na niego nawrzesz-czeć.
Uświadamiając sobie
daremność takiego działania - i szczerze wątpiąc, czy miałaby na to siłę,
nakazała sobie spokój i
postanowiła zadać kolejne pytania.
- Wysłałeś sygnał SOS?
- Nie dałem rady. Były zakłócenia w falach radiowych.
- O Boże - wymamrotała z przerażeniem Skye. Zacisnęła powieki, próbując
opanować falę strachu. -
Na pewno ktoś nas znajdzie. Gdy samolot nie zjawi się w bazie...
Mężczyzna bez słowa wzruszył ramionami i znów zapadło milczenie. Skye
obserwowała go,
zdumiona, że on tak po prostu siedzi na kłodzie i ponuro wpatruje się w
szczątki samolotu.
- Przestań! - krzyknęła.
Spojrzał na nią, zaskoczony, i naraz szczerze się roześmiał. Zdziwiła się,
jakie ładne ma oczy, gdy
zapalają się w nich iskierki humoru.
- O co ci chodzi? - zapytał.
- Siedzisz sobie, jakby nigdy nic, a przecież noc zapada!
- Rozumiem, że powinienem coś robić?
- Oczywiście!
Odchylił się, siedząc na kłodzie i skrzyżował ramiona na piersi. Nie wydawał
się przejęty sytuacją.
- Nie krępuj się. Skye zirytowała się.
- Co to znaczy?
- Rób to, co, twoim zdaniem, ja powinienem zrobić.
Skye wpatrywała się w niego najpierw zaszokowana, a potem tak wściekła,
że miała ochotę sypnąć
mu piaskiem w twarz, żeby przestał się uśmiechać.
- Na twoim miejscu wziąłbym się w garść - powiedział, patrząc, jak jej dłonie
zaciskają się w pięści. -
Typowa baba - dodał z niesmakiem. - Stoi taka w sali konferencyjnej i
twierdzi, że dorównuje face-
tom, albo nawet jest od nich lepsza. Ale niech tylko znajdzie się na bezludnej
wyspie, a natychmiast
oczekuje, że to mężczyzna powinien się wszystkim zająć.
Skye podniosła się, z trudem panując nad wściekłością.
- Widać jak na dłoni, że nie przepadasz za kobietami Czy to w sali
konferencyjnej, czy gdziekolwiek
indziej. Twoja rzecz. Nie masz jednak prawa wyładowywać się na mnie.
Jedynym moim błędem jest
to, że cię ocuciłam. Znajdę sobie miejsce na tej wyspie i bardzo chętnie
zwolnię cię z wszelkiej
odpowiedzialności. Tylko kiedy ktoś przybędzie z pomocą, wspomnij
łaskawie, że utknęła tu jeszcze
jedna osoba. Chyba nie wymagam za wiele. Tak się spieszyła, żeby odejść,
zanim rozpłacze się ze
złości, że całkiem zapomniała o skręconej kostce. W rezultacie udało jej się
zrobić jeden energiczny
krok, po czym potknęła się i wylądowała jak długa na piasku. Zanim zdołała
wstać, on już był przy
niej i pomagał jej, mimo że wściekle go odpychała.
- Hej! - Zaśmiał się. - Spokojnie!
Nie przestawała z nim walczyć, ale w końcu przygarnął ją do siebie i uwięził
w mocnym uścisku.
Czubkiem głowy sięgała mu zaledwie do brody. Przed oczami miała jego
opalony i porośnięty
brązowymi włosami tors widoczny w rozcięciu białej koszuli, którą nosił pod
marynarką.
- Przepraszam, naprawdę przepraszam - łagodził.
Wściekłość opuściła Skye i w końcu rozluźniła się w jego ramionach. A tak
właściwie, to co by
zrobiła, gdyby pozwolił jej odejść, zastanawiała się ponuro. Czy przeżycie
musiałaby zawdzięczać
wyłącznie swojemu zdrowemu rozsądkowi?
Poczuła, że masuje jej kark automatycznymi ruchami, jak pewnie wiele razy
wcześniej innym
kobietom.
- Tylko dlatego, że zrzędziłaś jak jakaś zołza, a mnie ta sytuacja wcale nie
podoba się ani trochę
bardziej niż tobie.
- Nie zrzędzę jak zołza! - zaprotestowała Skye. Odepchnęła go i odzyskała
trochę godności. Jego bliskość działała uspokajająco, pomyślała przelotnie,
jednak nie chciała ani bliskości, ani jego
samego. W momencie słabości uznała, że byłoby miło przyznać się, iż należy
do słabej płci, i
całkowicie zdać się na niego. Co też przyszło jej do głowy? Przecież to cynik
i szowinista, a ona nie
jest słaba. Chociaż to fakt, że wcześniej nie czuła przemożnej chęci, żeby się
oprzeć na męskim
ramieniu.
- No dobra, Kyle...
- Skąd znasz moje imię? - zapytał ostro, patrząc na nią podejrzliwie.
- To żadna tajemnica, Sherlocku. - Skye wskazała złote skrzydła przypięte do
kieszeni jego marynarki,
które podczas ich szarpaniny zadrapały jej lekko policzek. - Umiem czytać.
Skrzywił się, zerknąwszy na skrzydła, a potem znowu na Skye.
- Aha - skwitował krótko.
Ciekawe, pomyślała Skye, że wzbudziłam jego podejrzliwość, gdy zwróciłam
się do niego po imieniu.
Całe jego zachowanie wydawało się dziwne: w jednej chwili traktował ją
łagodnie jak dziecko, a w na-
stępnej, jakby była Matą Hari. W gruncie rzeczy nie obchodziły jej problemy
jego przeszłości - on w
ogóle jej nie obchodził. Istotne było to, że oboje byli w niezłych tarapatach.
- Cóż - mruknął, poklepał ją po policzku i nagle wrócił mu dobry nastrój. -
Zobaczmy, co tu mamy -
Pogrzebał w kieszeniach i wyjął scyzoryk, drobne monety z różnych krajów,
jednorazową zapalniczkę
i paczkę marlboro. Podszedł do kłody, usiadł i w zamyśleniu zapalił
papierosa. Patrzył, jak dym się
rozwiewa, po czym przeniósł wzrok na paczkę papierosów, którą trzymał w
dłoni. - Będzie ciężko, jak
się skończą - stwierdził z żalem, co, mimo okoliczności, rozśmieszyło Skye.
Dźwięk jej śmiechu
chyba przywrócił go do rzeczywistości, bo wyciągnął papierosy w jej stronę.
- Przepraszam, zdaje się,
że nie utknęłaś na wyspie z sir Galahadem...
Skye pokręciła przecząco głową.
- Dzięki. Na pewno się ucieszysz, bo nie palę. Może nie powinnam ci tego
mówić, ponieważ okropnie się zachowywałeś, ale mam cały karton
angielskich papierosów.
- Dopiero co powiedziałaś, że nie palisz.
- Bo tak jest.
Wzrok Kylea padł na misterny pierścionek ze szmaragdem, który Skye nosiła
na serdecznym palcu
lewej ręki. Czy ten olśniewający klejnot był symbolem małżeństwa? Tego nie
potrafił stwierdzić.
- Dla mężusia? - rzucił.
Skye nie miała ochoty omawiać swojego życia osobistego.
- Dla znajomego. Wzruszył ramionami.
- Dzięki. Co jeszcze masz w tej cudownej torbie?
- Parę zestawów upominkowych: burgund, ser i krakersy. Poza tym dwie
butelki rumu domowej
roboty i - co za absurd, jak mogłam pomyśleć, że takie rzeczy mogą się
przydać - zestaw do szycia z
dobrymi nożyczkami, kilka metrów włóczki, wodę mineralną i jeszcze jeden
zestaw z małymi cęgami
i śrubokrętem. - Gdy uniósł brwi, wyjaśniła: - Projektuję biżuterię.
- Pamiętliwa jesteś, co? - zapytał kpiąco, podczas gdy Skye milczała. Teraz
już się pilnowała przy
nim. - No dobra - ciągnął - przepraszam, że czepiałem się torby i tych twoich
groteskowych butów. Je-
stem pełen podziwu, że dałaś radę unieść tę ciężką torbę. Możemy przestać
się sprzeczać?
- To mogę - odparła gładko Skye. - Obawiam się jednak, że nie potrafię
zmienić swojej płci.
- Po prostu niech nam nie przeszkadza.
Słowo „płeć" przypomniało jej o czymś innym. Gwałtownie sięgnęła po
torbę. Widząc jego pytający
wzrok, wyjaśniła:
- Mam tu gdzieś torebkę...
- Jasne! - wykrzyknął. - Powinienem był wiedzieć, że skoro się nie
zatrzymaliśmy, żeby jej poszukać,
to musiałaś ją schować. Przecież nie możemy zacząć szkoły przetrwania bez
torebki!
Rzuciła mu zjadliwe spojrzenie.
- Torebka jest mała. Wkładam ją do dużej torby, żeby było mniej do
niesienia.
- Ale na całą resztę potrzebujesz muła!
- Och, zamknij się! - zezłościła się Skye. - Mogę przypadkiem mieć w niej
coś, co nam się przyda.
- Niewykluczone - zgodził się szybko i sięgnął po niewielką skórzaną
torebkę, gdy Skye wyjęła ją z
większej torby
- Halo! - zaprotestowała. - To moje! Opuścił rękę, ale polecił:
- Otwórz.
Dlaczego poczuła się tak, jakby Kyle zażądał, żeby się obnażyła? W torebce
nie umieściła przedmiotu,
którego przeznaczenia by nie znał, ale to były jej rzeczy osobiste, będące
częścią jej codziennego
życia. Niestety on nigdy nie zrozumie jej uczuć. Tylko się zniecierpliwi, że to
kolejne „babskie"
sentymenty Z westchnieniem wyrzuciła przedmioty na rozłożoną większą
torbę, a Kyle zaczął w nich
grzebać.
- Portfel, notes z adresami, chusteczka - o kurczę, z monogramem -
puderniczka, szminka - a to?
- Tusz do rzęs.
- Super, na pewno bardzo nam pomoże.
- Ty też nie bardzo miałeś się czym pochwalić.
- Paszport, kosmetyki, długopis, jeszcze więcej kosmetyków do makijażu,
grzebień, klucze, bloczek
do notatek, jeszcze trochę kosmetyków. ..
- Przestań wreszcie! - zażądała z rozdrażnieniem Skye. - To tylko cienie, róż i
konturówka. Tó
wszystko. Nie podobało jej się, kiedy uniósł z rozbawieniem brew, ale już się
nie odzywała, gdy
kontynuował: - Kolejny długopis, ołówek, znaczki pocztowe, tampon - ach,
„te dni", co? To by
wyjaśniało, czemu jesteś taka jędzowata.
- Nie jestem jędzowata! - Skye czym prędzej zabierała mu swoje rzeczy. - I
nie mam „tych dni" -
dodała. Nie wiedziała, po
co się tłumaczy, bo nic mu do tego. Tyle że nastawienie uzależniające
zachowanie kobiety od stanu jej hormonów bardzo ją zdenerwowało. -
Wystarczy tych oględzin! - dodała, zgarniając pozostałe
Graham Heather Noc, morze i gwiazdy Sky Delaney wraca z podróży służbowej. Samolot, który pilotuje Kyle Jagger, ulega katastrofie. Szczęście ich nie opuszcza, obojgu udaje się przeżyć wypadek. Uwięzieni na bezludnej wyspie budują prowizoryczny dom i nawiązują namiętny romans.Sky jest niezależną kobietą sukcesu, projektantką mody, na
którą w domu czeka narzeczony. Kyle to zabójczo przystojny właściciel linii lotniczej i bezwzględny rekin biznesu o wątpliwej reputacji playboya, którego żona z ukochanym synkiem została w Kalifornii. Raz wyniosły i apodyktyczny, innym razem - czuły i namiętny, był wszystkim, czym Sky pogardzała i czego pragnęła w mężczyźnie. Czy na idyllicznej wyspie spotkała mężczyznę swojego życia? Czy nadejście pomocy i powrót do rzeczywistości będą oznaczać rozstanie na zawsze? A może miłość, która rozkwitła w raju, przyniesie radość i szczęście dwóm stęsknionym sercom?
Prolog 4 czerwca, Południowy Pacyfik Na tle gęstej zieleni i brązowych skał wyspy unosiło się stadko mew, prowadząc wrzaskliwe rozmowy. Piaszczystą plażę paliło słońce; przestraszony krab uciekał komicznym kroczkiem. Nagle ptaki umilkły. Drzewami poruszył lekki wietrzyk, ale on też ucichł. Dał się słyszeć warkot, lecz naraz silnik zakaszlał i zgasł, wydając przerażający dźwięk. Błogą ciszę zakłócił huk, a z nieba srebrnym zygzakiem, wśród płomieni i kłębów dymu, spadł samolot. Uderzył w ziemię ze straszliwą siłą, ścinając wierzchołki drzew, i znieruchomiał. Gąszcz wysokiej trawy zamortyzował upadek samolotu, ale i tak niebezpiecznie przechylony przejechał po plaży Mimo to się nie rozpadł. Kyle Jagger stracił kilka cennych sekund, wpatrując się przed siebie. Trząsł się. Pot spływał mu po ciele, najpierw gorący, potem zimny i lepki, serce biło szaleńczo. Tak długo wstrzymywał oddech, że teraz się zachłystywał. Udało się! Posadził samolot na przekór kapryśnym wiatrom na Południowym Pacyfiku, mimo awarii
hydrauliki, która mogła doprowadzić do tragedii. Nagle zamroczenie wypadkiem ustąpiło i Kyle poczuł zapach oleju hydraulicznego. Musi wyciekać do wnętrza samolotu... Niewiele myśląc, szarpnięciem uwolnił się od pasa, którym był przypięty, i zaczął się przedzierać przez ciasne wnętrze, żeby odszukać jedynego pasażera. To kobieta, przypomniał sobie, i w tej chwili na pewno nieprzytomna. Miejmy nadzieję, że tylko nieprzytomna. Okazało się, że jej twarz skrywa szerokie rondo beżowego kapelusza; głowa opadła w przód. Kyle przycisnął palce do szyi kobiety, żeby sprawdzić puls. Bił! Prędko odpiął jej pas i podniósł zaskakująco lekkie ciało, mimo woli rejestrując, jakie jest drobne. Kobieta mogła mieć zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał wydostać ich oboje z samolotu. Minęło dopiero kilka sekund, odkąd maszyna, drgając, znieruchomiała na plaży, a wydawało się, że to cała wieczność. Nagle kobieta się ocknęła. Gęste złotawe rzęsy uniosły się i ukazały przerażone topazowe oczy Kocie oczy, pomyślał przelotnie Kyle, lekko skośne. Spojrzała na niego i krzyknęła przeraźliwie. Przerzucił ją sobie na jedno ramię i uderzył ją mocno w twarz, bojąc się, że przez jej szamotaninę zginą oboje.
- Przestań! - wykrzyknął. - Samolot może wybuchnąć! W jednej chwili panika w jej oczach zniknęła i zastąpiło ją zrozumienie. Uspokoiła się. - Niech pan mnie puści! - zażądała. - Nic mi nie jest. - Jak pani chce. - Kyle postawił ją na obutych w szpilki stopach i natychmiast rzucił się, napierając dłońmi i umięśnionymi ramionami na drzwi. Zacięły się przy lądowaniu i nie chciały ustąpić. Kyle nie tracił czasu na daremny wysiłek. Znalazł wyjście awaryjne nad skrzydłem, z najwyższą irytacją rejestrując, że elegancka pasażerka szuka czegoś po omacku obok swego fotela. - Co pani robi, do cholery?! - zawołał, zdumiony, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia szuka jakichś osobistych drobiazgów. - Moja torba - poinformowała go zwięźle, zakładając długi pasek na ramię. - Tak to jest z babami - mruknął pod nosem Kyle i zabrał się do otwierania siłą drzwi awaryjnych. Gdy wreszcie puściły, wyczołgał się na skrzydło i zeskoczył na ziemię. - Już ją znalazłam. - Kobieta stanęła na skrzydle. Wbiła w niego topazowe oczy o zdumiewająco agresywnie ostrym spojrzeniu, jak na delikatną istotę. - Zabrało mi to mniej czasu niż panu psioczenie! - Zamknij się i skacz! - rozkazał Kyle i gdy go posłuchała, złapał jej szczupłe ciało, po czym chwycił
ją za przegub. - A teraz, droga pani, wiejmy co sił w nogach. Zaczęli biec po plaży, myśląc już tylko o tym, żeby przeżyć. Nagle kobieta krzyknęła z bólu i upadła na piasek, pociągnąwszy Kylea w tył. Spostrzegł, że skręciła kostkę. - Kretynka! - mruknął pod nosem, wiedząc, że nie może poświęcić ani sekundy więcej na okazywanie wściekłości. - Durne szpilki. -Zmełł w ustach przekleństwa i wziął na ręce uprzykrzoną pasażerkę -i oczywiście tę cholerną torbę. - Przepraszam! - syknęła, zmuszona objąć go ramionami za szyję. Przelotnie spojrzała na niego kocimi oczami, w których teraz dominowało upokorzenie. - Nie planowałam udziału w katastrofie samolotu -dodała ze złością. Kyle zaczął biec, a jej kapelusz spadł z głowy; kaskada miodowo-blond włosów oplątała mu się wokół ramion i poczuł ich jedwabisty dotyk na policzkach. - Ta cholerna torba waży chyba z tonę! - wykrzyknął, mimo że z trudem łapał oddech. Torba, którą z taką determinacją kobieta ściskała, była ciężka; płuca bolały go z wysiłku, nogi miał jak z ołowiu. Dzięki Bogu, pomyślał, że nie przyszło jej do głowy, by ratować resztę bagażu. Nie odpowiedziała mu, a on rozsądnie postanowił więcej nie marnować sił. Skupił się na zwiększeniu dystansu między nimi a rozbitym samolotem. Przeczuwał, że samolot wybuchnie - i wiedział, że
trzeba się spieszyć. Gdy nastąpiła eksplozja, wydawało mu się, że ziemia rozpadła się na kawałki. Ogień wystrzelił w niebo z oślepiającą jasnością; huk był ogłuszający Gryzący dym zasłonił widoczność. Kyle nie dotarł tak daleko, jak chciał. Fala gorąca, niczym ręka olbrzyma, chwyciła go od tyłu i uniosła bez wysiłku. Poszybowali w powietrzu. Reakcja Kyle a była instynktowna. Wykręcił ciało jak tylko mógł, żeby chronić kruchą istotę, którą trzymał w ramionach. W konsekwencji to on wylądował na piasku, uderzając głową o kłodę, którą morze wyrzuciło na plażę. Jego ciało zamortyzowało upadek kobiety, jednak uderzenie pozbawiło ją tchu. Obojgu zrobiło się ciemno przed oczami. A wtedy natura postanowiła interweniować i oczyścić się z dymu i ognia. Zaczęło padać. 1 Skye Delaney jęknęła, gdy pierwsze krople deszczu pociekły z jej włosów na czoło. Uniosła w zamroczeniu głowę, mrugając powiekami, żeby oprzytomnieć. Nagle wydarzenia ostatnich kilku minut - chyba mniej niż pięciu! - stanęły jej przed oczami. Ogarnęła ją panika, a ciało przeszył dreszcz przerażenia. Samolot się rozbił, ale, o Boże, ona wciąż żyje!
Skye uświadomiła sobie, że kurczowo ściska w palcach jakiś materiał. Spojrzała w dół - to była dwurzędowa granatowa marynarka mężczyzny, który ją uratował. Był nieuprzejmy i apodyktyczny, ale silny, zręczny i bystry. Przygryzła dolną wargę, żeby się nie rozpłakać. Uświadomiła sobie coś jeszcze. Nie tylko żyła, lecz była też cała i zdrowa, bo mężczyzna osłonił ją własnym ciałem. Wciąż obejmował ją bezwładnymi ramionami, a ona leżała na nim. Wydawał się olbrzymem. Miał zamknięte oczy Lśniące kasztanowe włosy opadały w nieładzie na opalone czoło, które przybrało niepokojąco szarą barwę. Skye mimowolnie zarejestrowała rysy jego twarzy: wysokie kości policzkowe, ciemne łuki brwi, długi, prosty nos, pełne i o ładnym kształcie wargi, wydatna szczęka. Uszła z życiem z katastrofy, przeżyła wybuch, i co robiła? Wpatrywała się w drobne zmarszczki mimiczne wokół zamkniętych oczu mężczyzny i w zmysłowe usta. Otrząsnęła się i zapytała samą siebie, co, u diabła, wyrabia. Przecież on może być... - Nie! - powiedziała na głos. - O Boże - zaczęła się modlić, unosząc mokrą, oblepioną włosami twarz ku niebu. - Proszę, żeby nic mu się nie stało! Stoczyła się z mężczyzny Łzy ciekły jej po policzkach i mieszały się z
kroplami deszczu. Przysiadła na piętach, wsunęła palce pod marynarkę i ostrożnie dotknęła piersi swojego wybawiciela, nie przerywając cichych modłów. Ogarnęła ją niewymowna ulga, gdy przez cienki materiał jego koszuli wyczuła, że oddycha. Żyje! Gorączkowo chwyciła jego przegub, żeby sprawdzić puls -był regularny Krew krążyła w ciele mężczyzny w odpowiednim rytmie, stwierdziła z radością Skye. Co teraz? Jej wiedza na temat pierwszej pomocy była żałośnie mała. Skoro mężczyzna stracił przytomność w efekcie wybuchu, dlaczego nie ocknął się, gdy zaczął padać deszcz? Dotknęła ostrożnie jego policzka, ale nie było żadnej reakcji. Zaczęła przeklinać się za swoją głupotę i bezradność. To straszne, być tak bezużyteczną! - uznała Skye. Opanuj się, nakazała sobie. Sięgnęła po torbę, którą z taką determinacją wyniosła z samolotu. Delikatnie uniosła głowę mężczyzny i dopiero wówczas dostrzegła nierówne krawędzie leżącej obok kłody. Gdy wsunęła palce pod jego kark, poczuła lepkość krwi. Wydała głośny, żałosny jęk, zaraz zagłuszony przez wiatr i deszcz. Dlaczego nie jestem jedną z tych osób, które w sytuacjach kryzysowych stają na wysokości zadania?, biadoliła w duchu.
Deszcz raptownie ustał, jakby ktoś zakręcił kurek. Kawałek dalej poskręcane fragmenty tego, co kiedyś było samolotem, wciąż płonęły, ale ogień nie sięgał już nieba. Płomienie, zdawałoby się, jakby nasycone i zadowolone z dokonanego dzieła zniszczenia, pełzały po szczątkach maszyny. Skye zmobilizowała resztki sił i wzięła się w garść. Bardzo ostrożnie przekręciła ciemnokasztanową głowę, pod którą podłożyła swoją torbę. Delikatnie wsunęła palce w gęste włosy, aż znalazła ranę; chociaż mężczyzna miał na głowie sporych rozmiarów guz, krew wydostawała się ze stosunkowo niewielkiego rozcięcia. Lód! - olśniło Skye. Co za absurd! Skąd wziąć lód? Wokół siebie widziała piaszczystą plażę, piach, wysoką trawę i drzewa o poskręcanych pniach. Nie bądź taką beznadziejną kretynką, napomniała się w duchu. Zrób coś! Wreszcie zdrowy rozsądek doszedł do głosu. Skye zrzuciła buty i pobiegła w stronę wybrzeża, starając się nie zwracać uwagi na ból skręconej kostki. Dotarła do wody, zadowolona, że jest ona chłodna i świeża od niedawnego deszczu. Utykając, wróciła do rannego i zaczęła starannie przemywać ranę. Tyle czasu spędziłam ze Stevenem w szpitalu, wyrzucała sobie w duchu, że powinnam była przyswoić sobie zasady pierwszej pomocy. Chociaż... jeśli
chodzi o Stevena, na nie- wiele by się to zdało. Mogła jedynie trzymać za rękę człowieka skazanego na śmierć... Łzy pociekły jej po policzkach. Ta tragedia należała do przeszłości, ale Skye, świadoma, że cudem uszła z życiem, na nowo opłakiwała brata. Łzy wzięły się nie tylko z żalu i bólu, ale też z niewiarygodnej radości i wdzięczności, że ona wciąż jest cała i zdrowa. Tego ranka w Sydney, nim wsiadła do tego samolotu, ani nawet do głowy jej nie przyszło, by zastanawiać się nad życiem. Funkcjonowała w rozgardiaszu, w zawrotnym tempie, jedna podróż służbowa za drugą. Liczyła się tylko jej firma, Delaney Designs. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio podziwiała błękit nieba, spacerowała dla przyjemności w deszczu, upajała się dotykiem wiatru na policzkach... - Ale przecież nie wiedziałam! - szepnęła. Steven chorował, potem umarł, a firma, która należała do nich obojga, zaczęła kuleć bez współzałożyciela. Podjęta przez Skye walka o utrzymanie firmy na po- wierzchni pomogła przynajmniej częściowo ukoić ból po stracie brata. Skye ułożyła głowę pilota na płóciennej torbie i, kuśtykając, wróciła na brzeg morza. Ponownie zamoczyła w wodzie prowizoryczny opatrunek. Przez chwilę rozglądała się dookoła. Piasek, wysoka trawa, woda i majestatyczne drzewa. Czyżbyś miała nadzieję, że coś się zmieniło?, zapytała się w
duchu. Raczej nie, ale na pewno znaleźli się w miejscu, które figuruje na mapie. Ktoś przyjdzie im z pomocą. Gdy samolot nie doleci na Tahiti, żeby uzupełnić paliwo, właściwe służby podniosą alarm i ekipy ratownicze zaczną przeczesywać teren. Może nawet pomoc jest już w drodze. Pilot prawdopodobnie zdołał wysłać sygnał o katastrofie... Skye pokuśtykała z powrotem i starannie zaczęła przemywać twarz mężczyzny chłodną morską wodą. Jej palce wydawały się wiotkie przy wyrazistych, rzeźbionych rysach jego twarzy. - Proszę cię, żyj! - szepnęła z rozpaczą. - Proszę! Ocknij się! Gorliwe modły zostały wysłuchane; mężczyzna jęknął, ziemista barwa skóry ustępowała, a w jej miejsce powracał naturalny brązowy odcień, przez policzek przebiegł skurcz, powieki zadrgały, ale się nie uniosły - Hej! - Skye lekko poklepała go po brodzie, a następnie wsunęła dłoń pod muskularny kark, żeby złożyć głowę rannego jak najostrożniej z powrotem na piasku i sięgnąć do torby, którą tak desperacko uratowała. Ciężar, na który tak narzekał pilot, torba zawdzięczała głównie butelkom. Skye zabrała ze sobą dwa litry rumu domowej roboty, prezent od współpracownika, i kilka butelek burgunda, część
standardowego zestawu upominkowego. W takich sytuacjach przydawała się brandy, może rum spełni tę samą rolę? Czy raczej burgund? A jeśli łyk alkoholu stosuje się tylko przy omdleniach? Czy on się nie zakrztusi, zamiast odzyskać przytomność? Rum czy burgund? - Do diabła! - mruknęła. Jest kobietą interesu, która podejmuje decyzje w ułamku sekundy, a tu wpada w traumę z powodu rumu... albo burgunda. Dobra, niech będzie rum. Pogratulowała sobie, że nie próbowała przemieszczać mężczyzny Ponoć mięśnie ważą więcej niż tłuszcz, on chyba składał się z samych mięśni. Starając się trzymać jego głowę tak, żeby się nie zakrztusił, zaczęła majstrować przy zakrętce, aż wreszcie usunęła ją zębami. Przyłożyła mu otwór butelki do warg i przechyliła ją tak, że cienki strumień mocnego alkoholu popłynął częściowo do jego ust, a częściowo na podbródek. Zakaszlał i złapał ustami powietrze. Powieki mu zadrgały i nagle się uniosły. Oczy o tęczówkach koloru limonki zlustrowały Skye. - To ty! - wyszeptał ochryple. Skye ogarnął gniew. Co za tupet! Troszczy się o niego, po tym jak rozbił ten przeklęty samolot, a on patrzy na nią tak, jakby wylądował na wyspie z dwugłowym potworem.
- A kogo się spodziewałeś? - zapytała z irytacją. - Zadzwoniłabym po Czerwony Krzyż, ale akurat nie miałam drobnych na telefon! Mężczyzna przeszywał Skye wzrokiem. Jego głowa wciąż leżała na jej kolanach; jasne mokre blond pasmo opadło mu na policzek. Wreszcie przestał na nią patrzeć i podniósł się, żeby usiąść, omal przy tym nie nokautując Skye. Jęknął głośno przy tym ruchu i chwycił się za głowę obiema rękami, marszcząc czoło. - No właśnie, kogo się spodziewałem? - powiedział zdziwiony, bardziej do siebie niż do niej. - Bo co? - spytała Skye, przestraszona wyraźną dezorientacją pilota. Pokręcił głową, nie patrząc na nią, i bardzo ostrożnie spróbował wstać. Najpierw kucnął, dla nabrania równowagi, potem podniósł się powoli, jedną ręką uporczywie pocierając skroń. Milczał. Wzrokiem objął po kolei fale obmywające brzeg plaży, drzewa, wysoką trawę, horyzont w oddali, a w dużym oddaleniu wciąż płonące, rozrzucone szczątki samolotu. - Udało nam się - mruknął niewyraźnie, a jego rysy ściągnęło nagłe przypomnienie. - Udało nam się... - powtórzył. Skye patrzyła ze zniecierpliwieniem, kiedy mężczyzna zaczął chodzić tam i z powrotem po piasku.
Wzdrygnęła się, gdy obrzucił ją badawczym wzrokiem i spytał: - Jak długo byłem nieprzytomny? Skye wahała się, zaskoczona rzeczowym pytaniem. - Nie jestem pewna... - W przybliżeniu - rzucił ze zniecierpliwieniem. - Godzinę? Dziesięć minut? Dziesięć sekund? - Około dziesięciu minut - odparła Skye, mrużąc oczy ze złością. Cholera, ależ ten człowiek jest wrogo nastawiony! - Naprawdę niezły ze mnie pilot - powiedział ze zdumieniem i z dumą, co głęboko uraziło Skye. Zachowywał się, jakby właśnie wystąpił na pokazie lotniczym, a nie sprowadził ich na pustkowie. Nie była złośliwa z natury, jednak czując, że jej cierpliwość się wyczerpała, zauważyła kąśliwie: - Z tym bym polemizowała. Spojrzał na nią, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem na wylot. - Muszę być w miarę przyzwoitym pilotem, droga pani, bo inaczej ten piasek, na którym usadziłaś swój uroczy tyłeczek, byłby miejscem twojego ostatniego spoczynku. Pod wpływem gniewu krew napłynęła Skye do twarzy, powstrzymała się jednak od repliki. Sugestia, że pilot jest odpowiedzialny za katastrofę, była ciosem poniżej pasa, więc prawdopodobnie on miał rację. Wróciły wspomnienia tych strasznych chwil, gdy Skye uświadomiła
sobie, że samolot spada, i dlatego ugryzła się w język. Mimo ograniczonej wiedzy na temat lotnictwa, zdawała sobie sprawę z tego, że lądowanie na maleńkiej wysepce było naprawdę niebezpieczne i że życie zawdzięczają niesamowitemu szczęściu i niewiarygodnym umiejętnościom pilota. Mało brakowało, żeby przed uderzeniem w ziemię samolot zahaczył o drzewa i wtedy eksplodował. Tymczasem polana porośnięta wysoką trawą złagodziła spadek maszyny, zanim wylądowała na piasku. Zapadło milczenie. Pilot usiadł na tej samej kłodzie, o którą wcześniej nieszczęśliwie uderzył głową, i oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. Skye spojrzała w niebo i zauważyła z przerażeniem, że niebo, jasne po deszczu, zaczyna ciemnieć. Co najwyżej trzy godziny dzieliły ich od zmierzchu. Zerknęła na swojego towarzysza. Wciąż wpatrywał się w piach, pogrążony w zadumie. - Co się stało? - zapytała. Słysząc, że jej głos brzmi piskliwie i nierówno, odchrząknęła i zaczęła jeszcze raz: - Co się właściwie stało? Po dłuższej chwili mężczyzna odwrócił się i obrzucił Skye nieprzyjaznym spojrzeniem. - Co się miało stać? Wylądowałem awaryjnie. Samolot eksplodo wał. Życzysz sobie konkretów? Proszę bardzo: dostaliśmy się między
krzyżujące się prądy a jakąś dziwaczną wichurę. Potem przestała działać hydraulika. Udało mi się wysunąć podwozie ręcznie. - W jego oczach błysnęła pogarda. - Potem potknęłaś się na tych swoich durnych obcasach, zmarnowałaś mnóstwo czasu, i jeszcze na dobitkę zaczęłaś się mądrzyć. Skye żałowała, że nie może nim potrząsnąć i na niego nawrzesz-czeć. Uświadamiając sobie daremność takiego działania - i szczerze wątpiąc, czy miałaby na to siłę, nakazała sobie spokój i postanowiła zadać kolejne pytania. - Wysłałeś sygnał SOS? - Nie dałem rady. Były zakłócenia w falach radiowych. - O Boże - wymamrotała z przerażeniem Skye. Zacisnęła powieki, próbując opanować falę strachu. - Na pewno ktoś nas znajdzie. Gdy samolot nie zjawi się w bazie... Mężczyzna bez słowa wzruszył ramionami i znów zapadło milczenie. Skye obserwowała go, zdumiona, że on tak po prostu siedzi na kłodzie i ponuro wpatruje się w szczątki samolotu. - Przestań! - krzyknęła. Spojrzał na nią, zaskoczony, i naraz szczerze się roześmiał. Zdziwiła się, jakie ładne ma oczy, gdy zapalają się w nich iskierki humoru. - O co ci chodzi? - zapytał.
- Siedzisz sobie, jakby nigdy nic, a przecież noc zapada! - Rozumiem, że powinienem coś robić? - Oczywiście! Odchylił się, siedząc na kłodzie i skrzyżował ramiona na piersi. Nie wydawał się przejęty sytuacją. - Nie krępuj się. Skye zirytowała się. - Co to znaczy? - Rób to, co, twoim zdaniem, ja powinienem zrobić. Skye wpatrywała się w niego najpierw zaszokowana, a potem tak wściekła, że miała ochotę sypnąć mu piaskiem w twarz, żeby przestał się uśmiechać. - Na twoim miejscu wziąłbym się w garść - powiedział, patrząc, jak jej dłonie zaciskają się w pięści. - Typowa baba - dodał z niesmakiem. - Stoi taka w sali konferencyjnej i twierdzi, że dorównuje face- tom, albo nawet jest od nich lepsza. Ale niech tylko znajdzie się na bezludnej wyspie, a natychmiast oczekuje, że to mężczyzna powinien się wszystkim zająć. Skye podniosła się, z trudem panując nad wściekłością. - Widać jak na dłoni, że nie przepadasz za kobietami Czy to w sali konferencyjnej, czy gdziekolwiek indziej. Twoja rzecz. Nie masz jednak prawa wyładowywać się na mnie. Jedynym moim błędem jest
to, że cię ocuciłam. Znajdę sobie miejsce na tej wyspie i bardzo chętnie zwolnię cię z wszelkiej odpowiedzialności. Tylko kiedy ktoś przybędzie z pomocą, wspomnij łaskawie, że utknęła tu jeszcze jedna osoba. Chyba nie wymagam za wiele. Tak się spieszyła, żeby odejść, zanim rozpłacze się ze złości, że całkiem zapomniała o skręconej kostce. W rezultacie udało jej się zrobić jeden energiczny krok, po czym potknęła się i wylądowała jak długa na piasku. Zanim zdołała wstać, on już był przy niej i pomagał jej, mimo że wściekle go odpychała. - Hej! - Zaśmiał się. - Spokojnie! Nie przestawała z nim walczyć, ale w końcu przygarnął ją do siebie i uwięził w mocnym uścisku. Czubkiem głowy sięgała mu zaledwie do brody. Przed oczami miała jego opalony i porośnięty brązowymi włosami tors widoczny w rozcięciu białej koszuli, którą nosił pod marynarką. - Przepraszam, naprawdę przepraszam - łagodził. Wściekłość opuściła Skye i w końcu rozluźniła się w jego ramionach. A tak właściwie, to co by zrobiła, gdyby pozwolił jej odejść, zastanawiała się ponuro. Czy przeżycie musiałaby zawdzięczać wyłącznie swojemu zdrowemu rozsądkowi? Poczuła, że masuje jej kark automatycznymi ruchami, jak pewnie wiele razy
wcześniej innym kobietom. - Tylko dlatego, że zrzędziłaś jak jakaś zołza, a mnie ta sytuacja wcale nie podoba się ani trochę bardziej niż tobie. - Nie zrzędzę jak zołza! - zaprotestowała Skye. Odepchnęła go i odzyskała trochę godności. Jego bliskość działała uspokajająco, pomyślała przelotnie, jednak nie chciała ani bliskości, ani jego samego. W momencie słabości uznała, że byłoby miło przyznać się, iż należy do słabej płci, i całkowicie zdać się na niego. Co też przyszło jej do głowy? Przecież to cynik i szowinista, a ona nie jest słaba. Chociaż to fakt, że wcześniej nie czuła przemożnej chęci, żeby się oprzeć na męskim ramieniu. - No dobra, Kyle... - Skąd znasz moje imię? - zapytał ostro, patrząc na nią podejrzliwie. - To żadna tajemnica, Sherlocku. - Skye wskazała złote skrzydła przypięte do kieszeni jego marynarki, które podczas ich szarpaniny zadrapały jej lekko policzek. - Umiem czytać. Skrzywił się, zerknąwszy na skrzydła, a potem znowu na Skye. - Aha - skwitował krótko. Ciekawe, pomyślała Skye, że wzbudziłam jego podejrzliwość, gdy zwróciłam się do niego po imieniu.
Całe jego zachowanie wydawało się dziwne: w jednej chwili traktował ją łagodnie jak dziecko, a w na- stępnej, jakby była Matą Hari. W gruncie rzeczy nie obchodziły jej problemy jego przeszłości - on w ogóle jej nie obchodził. Istotne było to, że oboje byli w niezłych tarapatach. - Cóż - mruknął, poklepał ją po policzku i nagle wrócił mu dobry nastrój. - Zobaczmy, co tu mamy - Pogrzebał w kieszeniach i wyjął scyzoryk, drobne monety z różnych krajów, jednorazową zapalniczkę i paczkę marlboro. Podszedł do kłody, usiadł i w zamyśleniu zapalił papierosa. Patrzył, jak dym się rozwiewa, po czym przeniósł wzrok na paczkę papierosów, którą trzymał w dłoni. - Będzie ciężko, jak się skończą - stwierdził z żalem, co, mimo okoliczności, rozśmieszyło Skye. Dźwięk jej śmiechu chyba przywrócił go do rzeczywistości, bo wyciągnął papierosy w jej stronę. - Przepraszam, zdaje się, że nie utknęłaś na wyspie z sir Galahadem... Skye pokręciła przecząco głową. - Dzięki. Na pewno się ucieszysz, bo nie palę. Może nie powinnam ci tego mówić, ponieważ okropnie się zachowywałeś, ale mam cały karton angielskich papierosów. - Dopiero co powiedziałaś, że nie palisz. - Bo tak jest. Wzrok Kylea padł na misterny pierścionek ze szmaragdem, który Skye nosiła
na serdecznym palcu lewej ręki. Czy ten olśniewający klejnot był symbolem małżeństwa? Tego nie potrafił stwierdzić. - Dla mężusia? - rzucił. Skye nie miała ochoty omawiać swojego życia osobistego. - Dla znajomego. Wzruszył ramionami. - Dzięki. Co jeszcze masz w tej cudownej torbie? - Parę zestawów upominkowych: burgund, ser i krakersy. Poza tym dwie butelki rumu domowej roboty i - co za absurd, jak mogłam pomyśleć, że takie rzeczy mogą się przydać - zestaw do szycia z dobrymi nożyczkami, kilka metrów włóczki, wodę mineralną i jeszcze jeden zestaw z małymi cęgami i śrubokrętem. - Gdy uniósł brwi, wyjaśniła: - Projektuję biżuterię. - Pamiętliwa jesteś, co? - zapytał kpiąco, podczas gdy Skye milczała. Teraz już się pilnowała przy nim. - No dobra - ciągnął - przepraszam, że czepiałem się torby i tych twoich groteskowych butów. Je- stem pełen podziwu, że dałaś radę unieść tę ciężką torbę. Możemy przestać się sprzeczać? - To mogę - odparła gładko Skye. - Obawiam się jednak, że nie potrafię zmienić swojej płci. - Po prostu niech nam nie przeszkadza. Słowo „płeć" przypomniało jej o czymś innym. Gwałtownie sięgnęła po
torbę. Widząc jego pytający wzrok, wyjaśniła: - Mam tu gdzieś torebkę... - Jasne! - wykrzyknął. - Powinienem był wiedzieć, że skoro się nie zatrzymaliśmy, żeby jej poszukać, to musiałaś ją schować. Przecież nie możemy zacząć szkoły przetrwania bez torebki! Rzuciła mu zjadliwe spojrzenie. - Torebka jest mała. Wkładam ją do dużej torby, żeby było mniej do niesienia. - Ale na całą resztę potrzebujesz muła! - Och, zamknij się! - zezłościła się Skye. - Mogę przypadkiem mieć w niej coś, co nam się przyda. - Niewykluczone - zgodził się szybko i sięgnął po niewielką skórzaną torebkę, gdy Skye wyjęła ją z większej torby - Halo! - zaprotestowała. - To moje! Opuścił rękę, ale polecił: - Otwórz. Dlaczego poczuła się tak, jakby Kyle zażądał, żeby się obnażyła? W torebce nie umieściła przedmiotu, którego przeznaczenia by nie znał, ale to były jej rzeczy osobiste, będące częścią jej codziennego życia. Niestety on nigdy nie zrozumie jej uczuć. Tylko się zniecierpliwi, że to kolejne „babskie"
sentymenty Z westchnieniem wyrzuciła przedmioty na rozłożoną większą torbę, a Kyle zaczął w nich grzebać. - Portfel, notes z adresami, chusteczka - o kurczę, z monogramem - puderniczka, szminka - a to? - Tusz do rzęs. - Super, na pewno bardzo nam pomoże. - Ty też nie bardzo miałeś się czym pochwalić. - Paszport, kosmetyki, długopis, jeszcze więcej kosmetyków do makijażu, grzebień, klucze, bloczek do notatek, jeszcze trochę kosmetyków. .. - Przestań wreszcie! - zażądała z rozdrażnieniem Skye. - To tylko cienie, róż i konturówka. Tó wszystko. Nie podobało jej się, kiedy uniósł z rozbawieniem brew, ale już się nie odzywała, gdy kontynuował: - Kolejny długopis, ołówek, znaczki pocztowe, tampon - ach, „te dni", co? To by wyjaśniało, czemu jesteś taka jędzowata. - Nie jestem jędzowata! - Skye czym prędzej zabierała mu swoje rzeczy. - I nie mam „tych dni" - dodała. Nie wiedziała, po co się tłumaczy, bo nic mu do tego. Tyle że nastawienie uzależniające zachowanie kobiety od stanu jej hormonów bardzo ją zdenerwowało. - Wystarczy tych oględzin! - dodała, zgarniając pozostałe