andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony674 302
  • Obserwuję372
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań534 730

Graham Heather - Noc na nas patrzy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Heather - Noc na nas patrzy.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera G Graham Heather
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 357 stron)

Heather Graham Noc na nas patrzy

Dla Nan i Joego Ryanów na pamiątkę mojego jedynego, lecz naprawdę wspaniałego, wspólnego pobytu w Tombstone!

Prolog W arizońskim miasteczku Lily poranki były ciche i spokojne. Szkoda, pomyślał Sloan Trent, wchodząc po dwóch stopniach na pomost wyniesiony nad poziom głównej ulicy. Miał poczucie, że turyści coś tracą, ponieważ te letnie poranki były piękne, zatrzymywały jeszcze chłód nocy, chociaż dni bywały często upalne. Nie było niczego zaskakującego w tym, że ulica nazywała się Main Street*. Czasem, gdy wiatr przybierał na sile, po jezdni przetaczały się nawet skłębione chwasty, którym towarzyszyły obłoczki pyłu. Turyści to uwielbiali, chyba że akurat trafił się jeden z nielicznych deszczowych dni, który zmieniał ziemną nawierzchnię w błotnistą ślizgawkę, co dobitnie tłumaczyło obecność drewnianych pomostów od lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Całe miasteczko wzniesiono z drewna, a tylko kilka nowszych domów na peryferiach z cegły lub betonu. Gdy budowano Lily, drewno stanowiło najłatwiejszy do pozyskania surowiec, więc wszystko było drewniane. Nawet areszt. Zakrawało na cud, że miasteczko nigdy nie spłonęło do szczętu. Jednak choć zabite deskami, wszystko przetrzymywało. Już samo danie mu nazwy Lily** było przejawem optymizmu. Kiedy Joseph Miller przybył tu dawno temu, na początku drugiej połowy dziewiętnastego wieku, z nadzieją na znalezienie złota, nazwał to miejsce na cześć swojej * Main Street (j. ang.) - uliea Główna, najbardziej typowa nazwa najważniejszej ulicy w amerykańskim peryferyjnym miasteczku (przyp tłum ). ** Lily (j.ang.) - lilia, liliowy (przyp. tłum.).

irlandzkiej babki nie z powodu jej urody czy uroku, lecz dlatego, że jak sięgał pamięcią, była ona obdarzona tak olbrzymią wytrzymałością, jakiej nie zauważył u nikogo innego. Arizońskie miasteczko Lily też niewzruszenie trwało, chociaż miewało lepsze i gorsze czasy, wzloty i upadki. Sloan popatrzył z biegiem zachowanej z dawnych czasów szerokiej pylistej drogi. Kiedyś Lily było bliskie stania się miasteczkiem widmem, prawie całkowicie wyludnionym. Na początku dwudziestego wieku pozostały tu zaledwie trzy miejsca pracy z czego jednym było biuro szeryfa z aresztem, a pozostałe dwa, oba o włos od upadku, to był saloon o nazwie Paris oraz teatr Gilded Lily. Oczywiście, o utrzymanie się na powierzchni w tym nękanym suszą, peryferyjnym miasteczku na Dzikim Zachodzie między Tucson a Tombstone trzeba było wówczas walczyć. W Gilded Lily oferowano pod szyldem teatru bardzo poślednią rozrywkę, jednak wyraźnie dawało to dobre wyniki. Ponieważ zaś górnicy, ranczerzy oportuniści i zwykli bandyci lubili korzystać z usług saloonu po drugiej stronie ulicy oraz baru w teatrze, również areszt miał się jak najlepiej. Współcześnie strzelaniny nie zdarzały się często. Było nawet niewiele bójek między pijanymi. Sloan czuł się tutaj dziwnie jako szeryf, ponieważ miał za sobą służbę w houstońskiej policji. Tu dowodził grupą sześciorga podwładnych, w tym jedną kobietą, natomiast wcześniej pracował z setkami kolegów. Wrócił do Arizony na wiadomość o chorobie dziadka i został, by opiekować się staruszkiem, którego powoli zabijał rak. A teraz... Teraz nie miał serca ponownie opuścić Lily. Tkwił tu więc i na co dzień zajmował się drobnymi przestępstwami.

Właśnie z tego powodu ruszył się ze swojej nowej siedziby przy szosie i przyjechał na drugi koniec miasteczka, do jego części turystycznej. Znowu dostał wezwanie ze starego biura szeryfa, które wraz z aresztem obecnie mieściło restaurację i pensjonat pod nazwą, jakżeby inaczej, Old Jan1 *. Pokazywano to miejsce we wszystkich programach telewizyjnych o duchach, stale nadawanych przez kablówki. Znowu doszło tam do domniemanej kradzieży. Dziewiętnastowieczne biuro szeryfa sąsiadowało z teatrem Gilded Lily natomiast saloon Paris i dawna stajnia znajdowały się po drugiej stronie ulicy. Chociaż Lily było małe w porównaniu z tak znanymi miejscowościami turystycznymi, jak Tombstone, ostatnio powoli wracało do łask. Za saloonem, w byłym zakładzie golarskim, urządzono ultranowoczesną galerię sztuki i spa, a obok ulokowała się firma Desert Diamonds, czyli sklepik z pamiątkami połączony z pizzerią, lodziarnią i barkiem. Mieściło się tam również niewielkie muzeum. W klimatyzowanym pomieszczeniu na zapleczu właściciel firmy, Grant Winston, który mieszkał w Lily od niepamiętnych czasów, wystawiał wiekowe gazety i starocie. Main Street szybko stawała się atrakcją turystyczną. W stajni organizowano naukę jazdy konnej, całodzienne przejażdżki i specjalne nocne trasy duchów. W kilku miejscach na pustyni ustawiono nawet styropianowe zabytki, aby dostarczyć turystom więcej przeżyć. Kręcąc głową nad cudami współczesnej komercji, Sloan na chwilę przystanął. Wraz z silniejszym podmuchem wiatru po jezdni przetoczył się podskakujący duży kłąb bylicy. Sloana naszło przeczucie, że zbliża się zmiana i w Lily dochodzą * Old Jail - stare więzienie (przyp. red ).

do głosu ciemne moce. Mimo woli szeroko się uśmiechnął, przejęty niedorzecznym wrażeniem, że nagły chłód w powietrzu i kłąb bylicy mogą stanowić ostrzeżenie przed złem. Otworzył drzwi pensjonatu. Stare biurko szeryfa stało się kontuarem recepcji, a na dawnym biurku zastępcy stała tabliczka z napisem „Przyjmowanie zleceń specjalnych ". W takim mieście jak Lily była to, rzecz jasna, usługa nieodzowna. Pracownik przyjmujący zlecenia miał również dodatkowo niespecjalnie oryginalne zajęcie, mianowicie rankiem obsługiwał bufet z kawą i kontynentalnym śniadaniem, uruchomiony w starym schowku na broń, odkąd urządzono tam niedużą restaurację. Jedzenie było pyszne i często należało rezerwować stoliki, gdyż w pomieszczeniu stało ich zaledwie sześć. Mike Addison, właściciel i szef Old Jail, czekał przy kontuarze. Na widok Sloana szybko wstał. - Szeryfie, dzięki Bogu, że jesteś! - Stawiłem się bez zwłoki, Mike. Co tym razem? - Para z pokoju numer jeden. Wiesz, cela Hardy ego! - odparł dramatycznym tonem Mike. - W nocy ich okradziono! - Co się stało? - Zbudzili się rano i okazało się, że zabrano im portfele. Nie uwierzyłbym w to, Sloan, ale są bardzo sympatyczni i szczerze się tym przejęli. Mąż mówi, że poszli do Gilded Lily, obejrzeli przedstawienie, wypili na dobranoc po kieliszku i wrócili. Jak wiesz, tylko nasi goście mają klucze do głównego wejścia i cel. Słowo daję, że nie umiem sobie wyobrazić, jak ktoś mógł się dostać do ich pokoju! Mike przekroczył trzydziestkę, był wysoki, szczupły i poważny. Pochodził z Bostonu i uwielbiał wszystkie westerny,

które dorastając, obejrzał dzięki kablówce. Budynek starego aresztu kupił od „Kpa" Stevensa, który wcześniej przebudował go na pensjonat. Ciężko się potem napracował, aby zachowując historyczny wygląd tego miejsca, zapewnić w nim miłą atmosferę. Wprawdzie pokoje były wyjątkowo małe, przerobiono je przecież z cel, ale miały w wyposażeniu łóżka z luksusowymi materacami i doskonałą klimatyzację. Goście mogli wysłuchać opowieści o miejscowych przestępcach, którzy żyli i odeszli z tego świata w okolicy - niektórzy w celach aresztu, inni na szubienicy wzniesionej na Main Street. - Gdzie oni są? - spytał Sloan. - W pokoju śniadaniowym. Zaproponowałem im dolewkę wzmacniającą do porannej kawy tacy byli poruszeni. Nazywają się Broling, Jerry i Lucinda. Sloan skinął głową i wszedł głębiej. Na ścianach wisiały różne rodzaje broni pochodzącej z okresu od początku dziewiętnastego wieku po lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Stoliki z barwionego drewna współtworzyły klimat tego miejsca, a jednocześnie były łatwe do sprzątnięcia. Wspomniani młodzi ludzie bez wątpienia wyglądali na mocno przybitych, siedzieli przy stoliku przygarbieni, ze zwieszonymi głowami. Wydawali się zbliżać do trzydziestki. Na widok Sloana Jerry Broling podniósł głowę z nadzieją w oczach. - To szeryf, kochanie - zwrócił się do żony - Na pewno coś zrobi. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz! Lucinda, blondynka z chabrowymi oczami, uśmiechnęła się drżącymi wargami. Widać było, że płakała. - Dzień dobry. Sloan Trent - przedstawił się szeryf. - Wydaje się wam, że zostaliście nocą okradzeni, prawda? W swoim pokoju.

- Nie inaczej! - odparła stanowczo Lucinda. - Poszliśmy na przedstawienie, zresztą bardzo zabawne, a potem jeszcze wpadliśmy do baru w Gilded Lily. - Piliśmy kahliia* ze śmietanką - dodał Jerry. - Ja wzięłam likier Tia Maria. Ty piłeś kahliia ze śmietanką. Najwyraźniej kradzież wprawiła ich oboje w drażliwy nastrój. - Żadne z nas nie wypiło dużo - powiedział Jerry. - Mamy... - Ja niewiele piłam - wtrąciła Lucinda. - Jerry osuszył kilka piw w saloonie. - Nie byłem nawet lekko wstawiony - zaoponował gniewnie. Lucinda lekceważąco machnęła ręką. - Ja zapłaciłam za drinki. - I wtedy ostatni raz widzieliście portfele? - spytał Sloan. - W saloonie i barze? - Ja swojego nawet nie wyjąłem z kieszeni. Rano powinien tkwić w kieszeni dżinsów - odrzekł Jerry. Lucinda znów machnęła ręką. - Używałam karty kredytowej. Jerry nie płacił za nic przez cały dzień. Jego portfel mógł być w dowolnym miejscu. Jednak wiem, że swój miałam w torebce, kiedy kładłam się do łóżka. Sloan skinął głową w zadumie. - Rozumiem, że nocowaliście w pokoju numer jeden. - Już go przeszukałem - poinformował Jerry. - Nawet zajrzeliśmy pod materac - dodała Lucinda. * Kahliia - likier kawowy o specyficznym, bardzo słodkim smaku, wytwarzany w Meksyku (przyp. red.).

- Pytaliście w Gilded Lily? - Chyba teatru nie otwiera się tak wcześnie, prawda? - spytał Jerry. - Dla gości nie, ale odbywają się próby i rozmaite biznesowe spotkania. Poza tym przychodzi krawcowa, żeby naprawić stroje sceniczne. W drzwiach pojawił się Mike. - Zadzwoniłem - odezwał się. - Rozmawiałem z Henrim Cokiem. Mnóstwo ludzi się tam krząta, grzebią w piwnicy, w starym magazynie, bo potrzebują dodatkowych peruk. Henri poszedł na górę do baru i dokładnie go przeszukał. Nie znalazł żadnych kart kredytowych. Gadał, z kim tylko się dało, ale nikt nie oddał znalezionego portfela. - A więc nocowaliście w celi Treya Hardy ego. - Sloan zwrócił się do Brolingów. Skinęli głowami. - Proszę wybaczyć, ale ja też przeszukam to miejsce, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Oboje popatrzyli na niego z powątpiewaniem. - Szeryfie, w tym miasteczku grasuje złodziej - powiedziała Lucinda. - Podły, nikczemny włamywacz - dodał Jerry. - Przestań gadać jak rabuś bankowy ze starych westernów - ofuknęła go Lucinda. - Lucindo... Sloan zostawił wadzącą się parę, minął wzmocnione drewniane drzwi i ruszył korytarzem. Drzwi do pokoju numer jeden, celi Treya Hardy ego, były otwarte. W swoim czasie Hardy był wybitną postacią. Porucznik kawalerii konfederatów, który podczas wojny stracił wszystko, zaczął napadać na banki. Dla niektórych mieszkańców Missouri był bohaterem, podobnie jak Jesse James. Zabierał

przybyszom z Północy i oddawał miejscowym. Był zuchwały i przystojny, a gdy w Missouri grunt zaczął mu się palić pod nogami, przeniósł się dalej. W Lily wpadł jednak na innego byłego konfederata, szeryfa Brendana Fogerty ego, który uważał, że skoro wojna się skończyła, Hardy nie może okradać mieszkańców Lily. Aresztował Hardy ego po walce wręcz, do której doszło na Main Street, Hardy bowiem obiecał się poddać, jeśli Fogerty go pokona. Wśród wiwatów tłumu dotrzymał słowa, gdy szeryf przygwoździł go do ziemi. Niestety, Fogerty nie wiedział, że jego zastępca, Aaron Munson, od dawna żywi zapiekłą niechęć do wszystkich, którzy kiedykolwiek walczyli przeciwko Unii. Zanim Hardy ego udało się postawić przed sądem, Munson zastrzelił go w celi. Źle się to dla niego skończyło, ponieważ został wyciągnięty na ulicę i zlinczowany przez rozwścieczony tłum, który uwielbiał przystojnego rabusia. Munson straszył teraz na Main Street, natomiast Hardy podobno ukazywał się w areszcie, a zwłaszcza w celi, w której zginął. Drzwi do cel były drewniane, a w oknach tkwiły kraty. Do środka wchodziło się, używając wielkich więziennych kluczy, które przy końcu pobytu należało zwrócić, jeśli nie chciało się zostać obciążonym solidną karą. W epoce plastikowych kart elektronicznych pensjonat Old Jail stanowił przeżytek, ale otwieranie drzwi olbrzymim kluczem miało swój urok. Sloan wszedł do środka. Najwyraźniej małżonkowie przeszukali pomieszczenie z dużą dokładnością. Szuflady wciąż były otwarte, a materac leżący na łóżku miał garb. Szeryf obejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt za nim nie poszedł. W korytarzu była zamontowana kamera, ale wiedział, że tylko na pokaz. Mike z reguły zapominał wymienić w niej taśmę. Rzadko miewał kłopoty. Goście zdawali

się uwielbiać rozmowy o mglistych zjawach, widywanych w korytarzu, o punktach zimna, które wnikały do pokojów, i o wszystkich innych zjawiskach towarzyszących pobytowi w tym szczególnym miejscu. Podszedł do komódki i spróbował ją przesunąć. Była ciężka. Stały na niej telewizor z wielkim ekranem i popiersie indiańskiego wodza. Sloan odczekał dłuższą chwilę, potem pokręcił głową i rzekł cicho: - Daj spokój, zwróć portfele. Usłyszał, że coś szurnęło przy ścianie. Gdy się odwrócił, zauważył dwa portfele leżące na podłodze. Zupełnie, jakby uprzednio wetknięte między komodę a ścianę, wypadły, gdy Sloan poruszył meblem. Podniósł znalezisko i skierował się do wyjścia, ale jeszcze się obejrzał i powiedział: - Wiesz co, Hardy? Zgoda na mgliste zjawy nocą. Kiedy czasem pojawiasz się jako duch, to też jest w porządku. Skończ jednak z zabieraniem pieniędzy, kluczy i portfeli, dobra? Ci wszyscy ludzie myślą, że jesteś prawie tak wspaniały jak Jesse James. Nie rujnuj swojej reputacji. Przez moment miał wrażenie, że widzi Hardy ego stojącego obok, wciąż ubranego w szarą kurtkę mundurową i wielki szary kapelusz z piórem. Wyglądał niczym skrzyżowanie oprycha z Dzikiego Zachodu i żołnierza usuniętego ze służby. Miał starannie przystrzyżoną złocistą bródkę i oczy pełne życia. Zasalutował szeryfowi. Kręcąc głową, Sloan wrócił do pokoju śniadaniowego i położył portfele na stole. Młodzi ludzie spojrzeli na niego z niedowierzaniem. - Wsunęły się za komodę - wyjaśnił. - Och, dziękuję! - wylewnie zareagowała Lucinda. - Dzięki, człowieku! - zawołał Jerry.

- Sprawdźcie, czy jest wszystko w środku. - A mówiłeś, że szukałeś wszędzie! - Lucinda zwróciła się z wyrzutem do męża. - Przecież ty też byłaś w pokoju! Ledwie Jerry zamilkł, gdy usłyszeli przerażający dźwięk. Zdawało się, że dochodzi z głębi ziemi. To był przeszywający krzyk, choć nieco stłumiony przez ściany. Powtarzał się znowu i znowu... - Co, do cholery?! - zawołał Jerry, zrywając się z miejsca. - O mój Boże! - krzyknęła Lucinda, drżąc. Nawet Sloan poczuł lodowaty dreszcz, biegnący wzdłuż kręgosłupa. Po chwili uzmysłowił sobie, gdzie znajduje się źródło dźwięku. W krzyku nie było niczego nieziemskiego. Dochodził z piwnicy znajdującego się w sąsiedztwie teatru. Szybko wyszedł z pensjonatu i kilkoma krokami pokonał przestrzeń dzielącą go od rozkołysanych wahadłowych drzwi do Gilded Lily Zobaczył długi barowy kontuar z rzędem stołków, a w głębi scenę. - Hej! - zawołał, gdy nie dostrzegł nikogo. Minął bar i dopadł schodów prowadzących do piwnicy, w której znajdował się magazyn kostiumów, rekwizytów, dekoracji i innych staroci zgromadzonych przez półtora wieku istnienia teatru. Gdy był na stopniach, znowu dobiegł go krzyk. Przez chwilę niewiele widział. Piwnica była podzielona na cztery części, a grube ściany nośne odgradzały główną komorę od ciągnących się za nią trzech bocznych. Zamrugał powiekami i wreszcie coś zobaczył. W głębi głównego pomieszczenia stała młoda kobieta. Trzymała w dłoniach starą jutową zasłonę, niewątpliwie zabezpieczenie półek, na których znajdowały się głowy manekinów z nasadzonymi perukami. W drobnej i ładnej blondynce Sloan

rozpoznał Valerie Mystro, aktorkę mieszkającą w siedzibie Gilded Lily Theater Company i grywającą role naiwnych. - Valerie! Nie usłyszała go, gdy zawołał ją po imieniu. Z trwogą wpatrywała się w półkę. Podszedł do niej i ujął ją za ramiona. Popatrzyła na niego nieprzytomnie, jakby w ogóle go nie widziała. - Valerie! - Sloan! - powiedziała roztrzęsiona. - Co się stało? Drżącym palcem wskazała rząd starych drewnianych głów pod perukę. Sloan musiał przyznać, że wyglądają makabrycznie. Wszystkie miały domalowane twarze, niektóre z nadąsaną miną, inne z zamyśloną lub uśmiechniętą. Kilka nowszych głów wykonano z plastiku lub styropianu. A przy samym końcu rzędu... Głowa miała ciemną perukę z kręconymi włosami i wplecioną w nie czerwoną wstążkę. Loki opadały na czoło. Tej głowy nie wyrzeźbiono jednak z drewna. Nie zrobiono jej także z plastiku ani styropianu. To była ludzka czaszka nabita na drewniany kołek. Szczęka odpadła i leżała na półce, co sprawiało, że czaszka wyglądała tak, jakby krzyczała. Zdawało się, że zło na świecie rzeczywiście żyje i właśnie dotarło do małego arizońskiego miasteczka Lily.

1 Jane Everett była urzeczona. W swoim czasie odwiedziła ze dwa miasteczka widma, ale nie toczyło się w nich życie. Oczywiście, Lily nigdy nie było prawdziwym miasteczkiem widmem, bo nie zostało całkowicie opuszczone. Po prostu częściowo odeszło w zapomnienie. Miało swoje dobre lata, kiedy kopalnie dostarczały srebra i znajdowano na wet ślady złota, a interesy saloonów i kupców kwitły. Przeżyło i złe lata, gdy pokłady kruszców się wyczerpały. Przez cały czas wyglądało jednak jak miasteczko widmo albo filmowy plan zbudowany na potrzeby westernu. Główna ulica miała po bokach podwyższone drewniane pomosty, a pośrodku klepisko. Niewątpliwie gdy padało, stawała się błotnista, ale deszcze rzadko nawiedzały tę okolicę. Szef Jane, agent specjalny Logan Raintree, wynajął samo chód, który podrzucił ją na miejsce. Wysiadła przed teatrem Gilded Lily, w którym miała zamieszkać. Kierowca zestawił jej torbę na drewniany pomost, minęło jednak trochę czasu, zanim weszła do środka, spodobała jej się bowiem daleka perspektywa ulicy. Dookoła stało kilkoro turystów. Z drugiej strony ulicy dobiegł ją śmiech dzieci, które gromadką wyszły ze sklepu Desert Diamonds, zadowolone, że liżą lody w rożkach. Dalej ze stajni wyjechał przewodnik, a za nim grupa jeźdźców. Słyszała jego głos, gdy opowiadał dzieje miasteczka. Miała jednak wejść do teatru, odwróciła się więc i przez chwilę mu się przyglądała. Ktoś zadał sobie sporo trudu, dlatego budynek, w większym stopniu poddany konserwacji niż

odnowiony, wydawał się majestatyczny, o ile można użyć tego słowa. Hm, pewnie należałoby zastrzec, że majestat był rustykalny. Okalający dach grzebień z rzeźbionych drewnianych sterczyn był pomalowany w lilie i ozdobiony nazwą teatru. Zwisały z niego umocowane starym łańcuchem płachty reklamujące najnowsze przedstawienie, Niebezpieczne przypadki biednej Paulinki. Nazwiska aktorów wypisano drobniejszymi literami poniżej tytułu. Jane wiedziała, że jest to parodia cyklu sztuk Niebezpieczne przypadki Pauliny, popularnego na początku dwudziestego wieku. Nie ma neonu, pomyślała, uśmiechając się. Daleko stąd na Broadway... Czytała, że przez lata w Gilded Lily występowało gościnnie wielu dobrych wykonawców. Teatr założono w czasach, gdy komuś marzyło się, by przeszczepić topornemu zachodowi odrobinę wschodniego sznytu i klasy. Naturalnie, efekt był dość niejednoznaczny. Gdy tak stała na ulicy i przyglądała się budynkowi, z wahadłowych drzwi prawie wybiegł mężczyzna. Wysoki i barczysty jak zapaśnik, dokładnie ogolony i łysy, miał ciemne oczy i siwiejące po bokach brwi. Kipiał energią. - Jane? Jane Everett? Z FBI? - Tak, to ja. Dzień dobry. - Witam w Lily! - zaczął z entuzjazmem. - Jestem Henri Coque, od około roku dyrektor artystyczny teatru, a dodam, że również reżyser ostatniego przedstawienia, Niebezpieczne przypadki biednej Paulinki. Jest nam niesłychanie miło, że pani do nas przyjechała. - To mnie miło, że tutaj jestem - odparła. - Piękne miejsce. Kto nie chciałby wybrać się na Dziki Zachód do uroczego miasteczka, w którym można domyślać się obecności duchów?

Roześmiał się. - Przyjemnie mi to słyszeć, zwłaszcza że jestem tu nie tylko dyrektorem artystycznym, lecz również burmistrzem. Samo Lily jest nieduże. Proszę pozwolić, że wezmę pani bagaż. Pokażę pani teatr i zaprowadzę do pokoju. Mam nadzieję, że zechce się pani tu zatrzymać. Ktoś z naszych proponował jeden z tych sieciowych hoteli przy autostradzie, ale reszta uważała, że bardziej spodoba się pani Gilded Lily. - Bardzo jestem zadowolona z tego miejsca - zapewniła go Jane. - W sieciowym hotelu mogę się zatrzymać wszędzie. Naprawdę była zadowolona. Akurat nastąpiła przerwa między sprawami, którymi zajmowała się Ekipa Łowców, gdy do Logana zadzwonił jego dawny kolega, kiedyś gliniarz w Teksasie, a ostatnio szeryf w Arizonie. W piwnicy używanej jako magazyn zabytkowego teatru objawiła się w tajemniczy sposób czaszka. Jane wydawało się to fascynujące i zgodziła się przyjechać. Miejscowy koroner zawyrokował, że czaszka ma ponad sto lat, i zdecydował, że przekazanie jej FBI jest uzasadnione, może bowiem ułatwić zidentyfikowanie zmarłego człowieka i urządzenie mu godnego pogrzebu. Lokalna policja, podobnie jak większość instytucji egzekwujących prawo, była zajęta bieżącymi sprawami i poszukiwa- niem rozwiązań problemów żywych ludzi. Jane wiedziała, że czaszki już nie ma w teatrze. Czekała na nią w nowej siedzibie szeryfa, usytuowanej przy autostradzie, jednak możliwość spędzenia czasu w zabytkowym budynku, poznania jego historii i obejrzenia miejsca, gdzie znaleziono czaszkę, była bardzo interesująca. Sprawa była niejasna... i zagadkowa. Nikt nie pamiętał, żeby wcześniej widział czaszkę w peruce. Teatr działał nieprzerwanie i dawał przedstawienia od niepamiętnych czasów. Równie długo aktorzy używali różnych peruk, które

przechowywano w pomieszczeniach magazynu. Z notatek zro- bionych podczas odprawy Jane wiedziała, że pracownicy i współpracownicy teatru co do jednego zaprzeczyli, by kiedykolwiek widzieli tę czaszkę, czy to w peruce, czy bez niej. Wydawało się oczywiste, że ktoś postanowił zrobić dowcip. Jane nie bardzo rozumiała jednak, w jaki sposób ustalenie tożsamości osoby, do której należała czaszka - zważywszy na to, że nie żyje od ponad stu lat - mogłoby pomóc w odkryciu, kto umieścił ją na półce. Szeryf Sloan Trent chciał wysłać czaszkę do Smith sonian Institute albo do laboratorium FBI, ale burmistrz nalegał, żeby zostawić ją w teatrze do czasu przeprowadzenia identyfikacji. Dlatego Sloan zwrócił się o pomoc do swojego starego kolegi Logana Raintree, szefa Jane w teksańskiej grupie Ekipy Łowców, jednostki FBI złożonej ze śledczych o zdolnościach parapsychologicznych. Logan z kolei poprosił o konsultację Jane, która specjalizowała się w sporządzaniu szkiców i rysunków wykorzystywanych w śledztwach. Koroner, który obejrzał czaszkę, uznał, że należała do kobiety nieżyjącej od stu, a może nawet stu pięćdziesięciu lat. - Zapraszam, pani Everett, a właściwie powinienem chyba powiedzieć agentko Everett! - Henri pchnął wahadłowe drzwi i wszedł razem z Jane do wnętrza teatru Gilded Lily. - Jennie! Chodź, poznasz naszą artystkę kryminolożkę. Jane próbowała ogarnąć wzrokiem pomieszczenie, a tymczasem zza długiego kontuaru, znajdującego się za stolikami po lewej stronie, wyszła smukła kobieta ubrana w kwiecistą bawełnianą sukienkę. Jane szybko zauważyła, że Gilded Lily nosi cechy autentyku. Czuła się tak, jakby cofnęła się w czasie. Wprawdzie pierwsza sprawa, w której brała udział ze swoją grupą Ekipy Łowców, miała miejsce w jej rodzinnym San Antonio i kręciła się wokół starego saloonu, ale Gilded

Lily było teatrem, a saloon czy też bar stanowił tylko doda tek - czegoś takiego Jane jeszcze nie widziała. Najbardziej eksponowane stoliki były przygotowane dla graczy w pokera, a meble z epoki pieczołowicie odrestaurowano. Po prawej stronie od drzwi szerokie przejście prowadziło do części teatralnej. Intensywnie czerwone draperie z aksamitu, oddzielające część barową od sceny i widowni, były rozsunięte i ściągnięte złotymi sznurami. Krzesła okazały się zupełnie inne, niż spodziewała się Jane. Pierwsi właściciele chcieli stworzyć wrażenie dostatku znanego ze Wschodniego Wybrzeża, więc i one były obite czerwonym aksamitem. Szeroka i głęboka scena pozwalała na wielkoobsadowe przedstawienia ze skomplikowaną scenografią. Z prawej strony sceny stał dyliżans, który wyglądał na prawdziwy, a po lewej, od proscenium w głąb ciągnęły się tory kolejowe. - Dzień dobry, witamy! Kobieta, która przed chwilą stała za kontuarem, z uśmiechem się zbliżyła. Energicznie wyciągnęła do Jane rękę, której uścisk miał siłę imadła. - Jestem Jennie Eayton, sceniczna matka. - „Sceniczna matka? - powtórzyła z rozbawieniem Jane. Jennie wybuchnęła śmiechem. - Inspicjentka. Wszyscy nazywają mnie jednak sceniczną matką, mam nadzieję, że z sympatii. Dbam o naszych akto rów... i o wszystko poza tym też - wyjaśniła. - Nie żartuj! - obruszył się Henri. - Ja też mam swoją działkę. Jennie uśmiechnęła się. - Wieczorami pracuje troje barmanów, czworo kelnerów i pomocnik. Zatrudniamy też osoby do sprzątania, ale etatowych pracowników jest tylko dwoje, Henri i ja. Bardzo się cieszymy, że pani zechciała tutaj zamieszkać.

- Byłem zdania, że historia naszego teatru może pani pomóc w zidentyfikowaniu właścicielki czaszki - powiedział Henri. - Dziękuję, to wydaje się sensowne, a teatr jest piękny i jedyny w swoim rodzaju. - Całe Lily jest jedyne w swoim rodzaju! Gilded Lily to tylko klejnot w koronie miasta - oznajmił z dumą. - A teraz zapraszam na górę. Dajemy pani dawny pokój Sage McCormick - powiedziała rozpromieniona Jennie. Jane znała to nazwisko z wcześniejszej lektury. - Sage McCormick była tu aktorką w końcu dziewiętnastego wieku, prawda? - Wszystkie nasze pokoje upamiętniają swymi nazwami znanych aktorów, którzy przyjechali tu, aby zagrać w Gilded Lily - odparł Henri. - A co do Sage, ma pani rację, ona należała do najlepszych. Występowała w Antygonie i w Makbecie, grała też w kilku innych sztukach. Poza tym była zamieszana w niesamowity skandal obyczajowy. Boska kobieta, nie ma dwóch zdań. - Henri wydawał się zachwycony gorszącym zachowaniem dawnej gwiazdy Gilded Lily. - Wezmę pani bagaż. - Nie ma potrzeby - zaoponowała Jane, ale Henri już trzymał jej torbę w ręce. - Ej, ej - powiedział - może pani być świetną agentką, ale w Lily mężczyzna zna swoje obowiązki. - Wobec tego dziękuję. Jennie poprowadziła ich kręconymi schodami. Z podestu przechodziło się na antresolę w kształcie podkowy. Jane spojrzała na bar, przechylając się przez rzeźbioną balustradę. Potem poszła za Jennie do pokoju, którego drzwi znajdowały się w drugim końcu podkowy. Prawdopodobnie zapewniał on maksimum prywatności, miało się w nim bowiem tylko jednego sąsiada. - Pokój Sage McCormick - oznajmiła Jennie, otwierając drzwi z dworskim ukłonem.

Wnętrze sprawiało miłe wrażenie. Na łóżku leżała pikowana kołdra z kwietnym wzorem na białym tle, a podwójne zasłony miały karmazynowy spód przesłonięty cieniutką białą warstwą wierzchnią. - Te drzwi prowadzą na balkon nad boczną uliczką. Ma pani z niego widok również, na główną ulicę, choć muszę przyznać, że ograniczony - wyjaśniła Jennie. - Garderoba jest tutaj. - Henri pchnął drzwi w głębi przestronnego pokoju i przeszedł przez nie z torbą. - Wciąż pozostaje garderobą i łączy się ze śliczną nową łazienką. Niczego tu w zasadzie nie zdemontowano. Pierwsze łazienki urządzono w drugiej dekadzie dwudziestego wieku, my tylko je unowocześniliśmy. Na pewno zwróci też pani uwagę na to, że w garderobie zachowały się toaletka i stare drewniane szafy. Czyż nie są wspaniałe? Miał rację. Szafy, stanowiące parę, były dębowe, z symbolami komedii i tragedii wyrzeźbionymi po bokach i na drzwiach. - Sage dostała je w prezencie, kiedy tutaj mieszkała - powiedział z widocznym szacunkiem Henri. - Pewien mecenas sztuk był nią tak zachwycony, że polecił wykonać te meble specjalnie dla niej. Jane zerknęła dalej. Niedawno odnowiona łazienka była wyposażona w wyłożoną płytkami kabinę prysznicową i wannę z hydromasażem. Wszędzie powtarzało się zestawienie odcienia karmazynowego z bielą i czarnymi obrzeżami. - Tu jest naprawdę uroczo. Jestem wdzięczna - podziękowała. - To nasz najlepszy pokój. - Henri zatoczył ręką szeroki łuk. - Dlaczego nikt z was tutaj nie mieszka? - spytała Jane. - A wasze gwiazdy? Nie chcę nikomu zajmować miejsca.

- Mieszkają w innych pokojach na antresoli - odrzekła Jennie. Uśmiechnęła się szeroko i dodała: - Henri i ja też mamy swoje pokoje i jest nam tam całkiem dobrze. Jane czekała, aż Jennie powie więcej. Odezwał się jednak Henri: - Sage McCormick... Och, ludzie teatru są przesądni. A pani na pewno wie o niej wystarczająco dużo, prawda? - Trochę wiem - przyznała Jane. - Ona, zdaje się, znikła. - Właśnie z tego pokoju - dodała lennie. - Snuto najróżniejsze domysły. Niektórzy uważają, że była uzależniona od laudanum, oddaliła się stąd i spotkał ją marny koniec z rąk jakichś zbirów albo Indian. Wtedy laudanum używano tak jak dziś je się cukierki. Bóg raczy wiedzieć, ile osób zmarło z powodu przedawkowania. Trochę jak z dzisiejszymi lekami bez recepty. Za dużo i... - Inni są przekonani - wpadł jej w słowo zniecierpliwiony Henri - że Sage po prostu wyjechała z Lily ze swoją nową miłością i zmieniła tożsamość. Prawdopodobnie postanowiła uciec. Wcześniej poznała mężczyznę stąd, poślubiła go i miała z nim dziecko. - Naprawdę? I mimo to zachowała pokój w Gilded Lily? - zdziwiła się Jane. - Oczywiście. Była przecież gwiazdą - przypomniał Henri, jakby takie tłumaczenie wystarczyło. - W każdym razie według relacji ostatni raz widziano ją, gdy przyszła odpocząć w tym pokoju po przedstawieniu. - Po odegraniu wysoko cenionej roli Antygony - powiedziała Jennie. - A co z mężem? Czy był podejrzany? - spytała Jane. - Mąż czekał na nią na dole w barze. Był z grupą miejscowych ranczerów i ludzi interesu. Jedna z odtwórczyń głównych ról poszła po nią na górę i okazało się, że Sage nie

ma. Po prostu znikła. Nikomu nic udało się jej znaleźć i ni gdy więcej jej nie widziano - odparła Jennie. - Chyba nie jest pani przesądna? - spytał Henri. - Jak wiem, jest pani nie tylko rysowniczką, lecz również agentką FBI. Jane skinęła głową. - Odpowiada mi ten pokój. - Proszę się więc rozgościć i potem zejść na dół. Będziemy w teatrze. Muszę podzielić się z zespołem uwagami na temat wczorajszego przedstawienia. Dołączy pani, kiedy będzie gotowa. - Nie chciałabym przeszkadzać. - O tym nie ma mowy. Spektakl idzie dobrze. Premierę mieliśmy kilka tygodni temu, ale muszę pilnować, żeby aktorzy nie szwendali mi się po ulicach. Pozna pani całą obsadę, tylko technicznych nie będzie. Tak jak wspomniała Jennie, aktorzy występujący w bieżącym przedstawieniu mieszkają w Gilded Lily, więc przy okazji zawrze pani znajomość z sąsiadami. - Dziękuję. - Jane zerknęła na zegarek. - Ma tu po mnie przyjechać szeryf Trent. Niedługo zejdę. - Aha, to dla pani! - powiedział Henri, wyciągając przed siebie stary metalowy klucz. - Na miejscu są tylko aktorzy i pracownicy techniczni... - Oraz barmani, kelnerzy i dziesiątki innych ludzi, którzy chcą obejrzeć przedstawienie albo przyszli się napić - wtrąciła zgryźliwym tonem Jennie. - Niech pani używa klucza. - Zgoda - obiecała Jane. Henri i Jennie opuścili pokój, a Jane zamknęła za nimi drzwi, stanęła pośrodku i zaczęła się rozglądać. - Dzień dobry - powiedziała cicho. - Jeśli tu jesteś, Sage, chętnie cię poznam. Nawiasem mówiąc, masz piękne imię.

Nie doczekała się reakcji. Wzruszyła ramionami, otworzyła torbę i zaczęła wyjmować ubrania. Wieszała je w jednej z szaf w garderobie. Torebkę z kosmetykami położyła na toaletce, potem weszła do łazienki i obmyła twarz. Znalazłszy się z powrotem w sypialni, rozstawiła laptop na stoliku śniadaniowym przy wyjściu na balkon. Nie wiedziała, czy będzie miała w pokoju wi-fi, więc na wszelki wypadek woziła ze sobą modem. Uznała, że musi zebrać więcej informacji o Sage McCormick, i wpisała jej nazwisko do wyszukiwarki. Zadziwiła ją liczba trafień. Przeszła na jedną z encyklopedycznych stron, założyła bowiem, że znajdzie tam w większości prawdziwe wiadomości, nie plotki o skandalach. Sage urodziła się w Nowym Jorku i mimo że społeczeństwo pogardzało aktorkami, a ona pochodziła z wybitnej rodziny zawsze chciała grać. Dla kariery scenicznej opuściła więc wspaniałą rezydencję w pobliżu Central Parku, którą zresztą później sprzedała, gdy została ostatnim żyjącym członkiem rodziny. Najwidoczniej była świadoma, że taki wybór profesji pozostawi ją z piętnem kobiety rozwiązłej, żyła więc tak, by się do tego dopasować. Najpierw poślubiła jednego z aktorów grywających główne role, potem roz- wiodła się z nim i znalazła pocieszenie w objęciach pracownika obsługi sceny. Za nic miała konwenanse, ale przy tym cieszyła się opinią osoby życzliwej dla wszystkich dookoła. W 1870 roku, gdy miała dwadzieścia pięć lat, przyjechała na występy w Gilded Lily Wtedy już znano ją z ról w licznych sztukach prezentowanych w Nowym Jorku, Chicago i w Bostonie. Krytycy i widzowie zgodnie ją uwielbiali. Sage od razu zakochała się w miejscowym przedsiębiorcy Alexandrze Cahillu, niezwłocznie go poślubiła i zaszła w ciążę, po czym urodziła swoje jedyne dziecko, Lily Cahill. Wieczorem

pierwszego maja tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego roku po zakończeniu Antygony Sage poszła do swojego pokoju i ślad po niej zaginął. Zakładano, że opuściła męża i dziecko, by uciec z nowym kochankiem, bandziorem Redem Marstonem, ponieważ Red zniknął tego samego wieczoru i również jego nigdy więcej w Lily nie widziano. Nie było też o nim żadnych wiadomości. W owym czasie uważano, że para zbiegła do Meksyku, aby tam rozpocząć nowe życie. - Ciekawe - powiedziała do siebie Jane i dodała: - Powiedz, Sage, czy uciekłaś za granicę i żyłaś tam długo i szczęśliwie? Oprócz tykania staroświeckiego zegara, stojącego na komodzie, niczego nie usłyszała. Przypomniała sobie, że obiecała pokazać się na dole. Szeryf miał przyjechać po nią za pół godziny, więc jeśli chciała poznać aktorów, musiała się pospieszyć. Wbiegła do garderoby, przesunęła szczotką po włosach i zawróciła. Gdy otworzyła drzwi na korytarz, zaskoczył ją widok smukłej starszej kobiety, trzymającej w dłoniach tacę. Na tacy stał elektryczny ekspres do kawy, a obok leżały jednorazowe opakowania kawy, herbaty, śmietanki i cukru. - Dzień dobry - przywitała się kobieta i popatrzyła na Jane z widocznym lękiem. - Dzień dobry, jestem Jane Everett. Proszę wejść, dziękuję. Kobieta przełknęła ślinę. - Ja... Proszę, niech mi pani nie każe wchodzić do środka - powiedziała wyraźnie przestraszona. Jane z trudem powstrzymała uśmiech. - Skoro tak, wezmę to wszystko. Kobieta sprawiała takie wrażenie, jakby kamień spadł jej z serca. Jane wniosła tacę do pokoju i postawiła na toaletce. Postanowiła, że kontaktu poszuka rano.

Gdy się odwróciła, kobieta nadal stała w tym samym miejscu. Miała na sobie niebieską sukienkę z fartuszkiem i zapewne była jedną z osób dbających o porządek. - Dziękuję - powtórzyła Jane. Nagle kobieta wyciągnęła rękę. - Jestem Elsie Coburn. Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę o mnie spytać. - Miło mi panią poznać, Elsie - powiedziała Jane i uścisnęła jej dłoń. Nie mogła się powstrzymać, więc spytała: - Jak to możliwe, że ten pokój jest taki czysty? - Och... - Elsie zaczerwieniła się i wbiła wzrok w podłogę. - Pomagają mi dwie dziewczyny, które go sprzątają. Robią to razem. Wszystko jest w porządku, dopóki są we dwie. Któregoś dnia Bess była sama i zatrzasnęły się za nią drzwi, a potem nikt z nas nie umiał ich otworzyć. W końcu otworzyły się same. Nie musimy sprzątać tam tak często, sama pani rozumie. Nikt w tym pokoju nie mieszka. Jeden z tele- wizyjnych programów o duchach przysłał do nas ekipę z aktorami i producent miał spędzić tu noc, ale uciekł. Pokój pozostaje niezamieszkany. - Przykro mi, że mój przyjazd sprawił kłopot. Elsie pokręciła głową. - Och, nie. Bardzo się cieszymy, że pani tu jest. Tylko jeśli można... proszę nie wspominać, że musiała pani sama wnieść tacę do pokoju. - Nie zrobię tego - zapewniła ją Jane. - Dlaczego producent programu o duchach uciekł w środku nocy? - Powiedział, że ona stała nad jego łóżkiem, że go dotykała, i... - Ona? Ma pani na myśli Sage McCormick? Elsie skinęła głową. - A dlaczego uznał, że ona chce go skrzywdzić?