PROLOG
Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci
martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć,
przeraźliwym milczeniem zdradzając swą histo
rię, którą przez prawie cztery wieki okrywała ta
jemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały
się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawał
kami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup
trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bar
dziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki re
szta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która
prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwa
ła przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego
człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spły
nęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbio
nym biurku, obok drobnych kostek, które dawno
temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czeka
ła, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za ręko
jeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać
zemsty.
Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten czło-
5
wiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamor
dowano.
Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po prze
pastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął
się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno
zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w ob
lepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła
głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad
dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza ster
czały ukwiały.
Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony wi
dokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany
leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku.
Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba ilumina-
tora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wy
pchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko,
by promienie słońca docierały do środka tylko
śladowo.
Nurek skierował na szkielet snop światła z latar
ki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu.
Z wrażenia odebrało mu dech.
Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wle
piał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce
martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez
prąd wody, jakby coś wskazywały...
Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie
oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapom
niał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod
wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo
oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał.
Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego
szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna
6
martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie
trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu.
Weź się w garść, przywołał się do porządku.
Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość
nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty
głowy, stan niezwykłej euforii łub paniki. Bywa, że
dochodzi w nim do halucynacji. Jacąues Cousteau
pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na
głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego
niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet
wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów
atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się
za wyjątkowo twardych i odpornych.
Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu.
Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić te
go, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał
owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było
zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała
się zbyt wielka.
Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi
ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko
ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek
z żywym ogniem w oczach był realny.
Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich
widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak du
żych głębokościach, że z upływem czasu morze
samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami
człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi
swoje.
Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni,
tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głę
binach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy
7
morskie i piasek brały w posiadanie skarby za
grabione przez kaprys żywiołu. Często także za
trzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi,
by nie mogli już niczego opowiedzieć.
Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wy
imaginowanym świecie. Oddychaj! -nakazał sobie
i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do ele
mentarnych zasad, których kiedyś się uczył i które
teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj.
W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj,
przeciwdziałaj.
To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje.
Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał.
Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że
w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię
wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na
niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa...
Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten
człowiek jest martwy!
Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami
wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkie
let z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami,
to wszystko.
Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad
sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów
prawie codziennie, ucząc innych?
Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy
ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan
szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż
jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej ka
jucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby ilumi-
natorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili
8
się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może
ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody,
pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli
w kajucie.
Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli.
W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie
wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili
mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie
wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi
z wrażenia włosami.
W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego
znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym
wypadku nie powinien był nurkować samotnie,
mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy
godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny
specjalista tym bardziej powinien zachować roz
sądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie
dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak
teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam.
Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów
sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod
wodę zawsze schodzi się z partnerem.
Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki
ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wresz
cie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło
mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie
dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż
powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną
wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależa
ło na znalezieniu „Beldony" osobiście. Ale Sam
była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z pod
glądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee".
9
A wyprawa z początkującymi zawsze zabierała
sporo czasu.
Tymczasem... Boże! Wystarczyła właściwa in
formacja, by odpowiedź okazała się dziecinnie pro
sta. Gdy tylko ją znalazł, poczuł, że nie jest w stanie
czekać ani chwili dłużej.
Szkoda. Sam również powinna była się dowie
dzieć. Powinna być teraz z nim. Sam, zawsze
mająca na twarzy ufny, dodający otuchy uśmiech.
Sam, która nigdy nie ma do nikogo pretensji, która
wierzy ludziom, lubi się śmiać i żartować, każdemu
umila życie. Sam stanowczo powinna być teraz
razem z nim. Nigdy nie zdoła zrekompensować jej
tego, że na nią nie poczekał, nawet gdyby oddał jej
cały skarb. Ale cóż, po prostu nie potrafił się
powstrzymać, żeby natychmiast nie sprawdzić swej
teorii.
Porwany siłą marzeń, prawie leciał nad falami
w to miejsce. Ciekawość i pragnienie odkrycia
tajemnicy sprowadziły go w pobliże Schodów, pod
morskiego dziwu u wybrzeży Wyspy Świecącego
Morza.
Oczywiście Schody same w sobie stanowiły
zagadkę. Zaczynały się jakieś dziewięć metrów pod
powierzchnią wody, na północny zachód od Wyspy
Świecącego Morza, i zstępowały mniej więcej sie
dem metrów w głąb oceanu, następnie zaś po prostu
znikały. Byli ludzie, którzy przypuszczali, że podob
nie jak inne podmorskie stopnie skalne stanowią one
tajemną drogę do Atlantydy. Inni uważali je za
wstęp do rozwiązania złowrogiej zagadki Trójkąta
Bermudzkiego.
10
Co do niego, był święcie przekonany, że wszyst
kie podmorskie tajemnice mają logiczne wytłuma
czenie. Istniało ono także dla zagadki hiszpańskiego
galeonu „Beldona", drogocennego okrętu króla
Filipa, który wiele wieków temu przemierzał szlak
transportów złota między Nowym a Starym Świa
tem. Historycy latami uważali, że zatonięcie „Bel-
dony" spowodował jeden z gwałtownych sztor
mów, które przewalają się po morzach, jakiś potęż
ny huragan o morderczej sile. Może i tak... w końcu
na wszystko jest odpowiedź. Dla wszystkiego moż
na znaleźć wyjaśnienie. A więc i dla faktu, że
szkielet patrzy na niego gorejącymi oczami. Bo
wciąż widział żywy, czerwony blask tych oczu
pełnych ognia.
Narkoza azotowa, ponownie przestrzegł się
w myśli. Niewykluczone, że uległeś przywidzeniu.
Ale te oczy naprawdę zdawały się płonąć. Znów
pochylił się nisko i zaczął im się uważnie przy
glądać.
Do licha, w tym szkielecie było coś dziwnego.
Tylko co? Nie powinno to umknąć jego uwagi.
Koniecznie musiał poznać prawdę o „Beldonie".
Przecież w myślach zawsze nazywał ją swoim
okrętem.
Znalazł „Beldonę"! Nie wykrył jej ani sonar, ani
radar. Zmienne prądy i ruchome piaski ukryły
galeon pod koralową półką.
Nagle zaintrygował go szczegół szkieletu. Przy
sunął się jeszcze bliżej, czując śmiech rozsadzający
mu piersi.
Ej, zmitygował się. Spokojnie! Ale i tym razem,
11
wiele metrów pod powierzchnią oceanu, nie potrafił
cierpliwie poczekać.
Odkrycie, którego dokonał, było zdumiewające
i zarazem wspaniałe. Nie, stanowczo nie mógł
dłużej zwlekać. Słusznie postąpił, przybywając tu
od razu, nie czekając na Sam. Miał oto przed sobą
jawny dowód słuszności swojej teorii.
Nie mógł się doczekać, kiedy jej powie. Nie mógł
się doczekać, kiedy podzieli się z nią tymi tajem
nicami, które okazały się mroczniejsze niż w jego
najśmielszych domysłach. Odkrył przeszłość i jesz
cze o wiele więcej. Tylu ludzi wykpiwało jego
marzycielstwo. Wierzyli nieliczni. A teraz... teraz
będzie się śmiał z niedowiarków.
Ona będzie wiedziała, że miał rację, nie rezyg
nując ani na moment z dokonania tego odkrycia.
Może przyszedł więc czas na ujawnienie niektórych
jego tajemnic. Może to wydarzenie sprawi, że
nastanie właściwa chwila.
Zamknął oczy. Czy na pewno udało mu się
dokonać tego, czego tak bardzo pragnął? Znowu
zaczęły go łudzić przywidzenia. Morze z nim igrało.
Miał wrażenie, że nagle znów znalazła się przy nim.
Nie, nie... Przecież to niemożliwe. A jednak ją
widział.
Na pewno ją widział. Włosy falowały jej jak
sztandar, oczy lśniły tak samo jak te oczy pełne
ognia, przez które przeżył taki wstrząs. W wyobraź
ni słyszał jej gardłowy śmiech, przeżywał na nowo
to, co razem dzielili.
Zamrugał. Nie znikła. Była tam razem z nim. Jej
oczy błyszczały zza maski. Nie...
12
Zamrugał znowu. Tym razem mocno zacisnął
powieki. Powinien mieć więcej rozsądku, o wiele
więcej, i nie nurkować samotnie na taką głębokość.
Wszystko jedno. Poznał prawdę, rozwiązał zagad
kę. Okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż
sądzili...
Musiał odzyskać panowanie nad sobą. Ponownie
otworzył oczy.
Był sam. Otaczały go pęcherzyki powietrza. Na
pewno moje własne, utwierdził się w przekonaniu.
Był w kajucie zupełnie sam. No, niezupełnie sam
- z gromadką szkieletów.
Narkoza azotowa...
Musiał się wynurzyć. Natychmiast. Potrzebował
pomocy, to jasne. Potrzebował Sam i Jema, pewnie
także innych. Tymczasem jednak euforia dosłownie
go rozrywała. Bardzo chciał się z kimś podzielić
swą najczystszą radością.
Będą musieli pilnie strzec tej tajemnicy, póki nie
zapewnią sobie bezpieczeństwa. Nie chodziło prze
cież tylko o skarb. Gdyby niewłaściwi ludzie przy
padkiem dowiedzieli się, co odkrył...
Na pewno będzie potrzebował pomocy. Prawda
niechybnie wyjdzie na jaw, a gdy to się stanie, będą
mogli przystąpić do wydobycia skarbu. Boże,
skarb!
Odwrócił się, znów wsłuchany we własny od
dech. Ciasnota kajuty sprawiała, że miał w uszach
nieustanny pulsujący szum. Usiłował ocenić wiel
kość swego odkrycia.
Z zamyślenia wyrwało go nagle dotknięcie. Po
ruszył latarką. Jeszcze jeden trup. Ale ten...
13
I znów z gardła dobył mu się krzyk, stłumiony
przez głębiny. Czuł... na pewno coś czuł...
Odwrócił się.
Zobaczył.
Trwoga przybrała kształt stalowej klingi. Krzyk,
który w nim narastał, nie miał końca... Boże!
Krew zmieszała się z wodą. Wiele mil dalej
wyczuły ją rekiny i stadnie skierowały się w stronę
„Beldony" z nadzieją na łup.
Z reduktora jego aparatu oddechowego ulatywa
ły bąbelki. Zaraz jednak przestały. Nurek wytrzesz
czył niewidzące oczy na mroczne zjawy w kajucie
dawno zatopionego okrętu. Udało mu się rozwiązać
wiele zagadek, miał mnóstwo do opowiedzenia,
ale...
Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Oto i ona. Samantha Carlyle.
Minęło wiele czasu, odkąd widzieli się ostatni
raz, bardzo wiele. Wprawdzie w pisaninie Hanka
nigdy nie znalazł niczego ojej wyglądzie zewnętrz
nym, ale w chwili gdy ją ujrzał, wiedział, że to musi
być ona.
Hank opisywał ją w istocie z wielkim entuzjaz
mem, poprzestając wszakże na przymiotach jej
ducha i umysłu. O urodzie Samanthy Carlyle nie
informował, nie miało to jednak większego znacze
nia. Adam nigdy nie wspomniał Hankowi w liście,
że wątpi, czy Samantha zmieniła się choć trochę
przez pięć lat, przez które ani razu się nie spotkali,
więc łatwo może sobie wyobrazić, jak wygląda
teraz.
Należała do tych kobiet, które niezmiennie fas
cynują. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym
barwy kobaltowej sprawiała wrażenie półnagiej,
choć w rzeczywistości był on całkiem przyzwoity
w porównaniu z tym, jak skąpe stroje plażowe
15
nosiły panie ostatnimi czasy. W jej przypadku
jednak uwagę zwracała przede wszystkim zawar
tość kostiumu. Samantha była wysoka, szykowna,
nogi miała niesamowicie długie, szczupłe i zgrabne.
Opalenizna nadawała jej skórze odcień miodowo-
złocisty. Do tego zaokrąglone pośladki, płaski
brzuch, talia osy. Piersi... wystarczające, by brzegi
bikini utworzyły tajemniczo zacienione zagłębie
nia. Proste ramiona i ładna, długa szyja.
Adam ponownie przewędrował wzrokiem niżej.
Piersi. Bardzo ładne. Ciało... bardzo zmysłowe.
Smukłe, atletycznie zbudowane, a jednak nie po
zbawione krągłości. Tak, krągłości były wyraźne.
Piersi...
Popatrz do góry, staruszku, powiedział sobie.
Przyjrzyj się jej twarzy, oczom. Tam widać, jak
kobieta się zmienia.
Samantha nie miała nakrycia głowy ani okularów
przeciwsłonecznych, łatwo więc było to ocenić.
Stała z cumą na dziobie. Stateczek podpływał coraz
bliżej, silnik zgasł przed kilkoma sekundami. Pre
zentowała się absolutnie wspaniale, niemal jak eg
zotyczna piękność. Harmonijnie opierała ciężar cia
ła na tych długich, niegodziwie długich nogach.
Dłonie wsparła na biodrach. Wyglądała tak, jakby
rzucała wyzwanie przyrodzie, wiatrom, oceanowi.
Istna bogini, Wenus wyłaniająca się z morza. Pło
mienne włosy trzepotały za nią dumnie i majes
tatycznie jak proporzec.
Twarz... No tak, twarz. Nietuzinkowa. Lekko
opalona. Oczy wielkie i lśniące nadzwyczaj jask
rawą zielenią, która ostro kontrastowała z barwą
16
włosów, lecz jednocześnie ją uzupełniała i świetnie
pasowała do wyrazistych rysów. Nos był idealnie
proporcjonalny i całkiem prosty, owal twarzy pra
wie niezauważalnie spłaszczał się u góry i sugero
wał kształt serca, co wysubtelniało doskoriałość
i czyniło z niej piękno. Mocny akcent stanowiły
wydatne wargi. Łukowate brwi były o ton ciemniej
sze niż bujne, gęste i puszyste włosy na głowie.
Stojąca twarzą do wiatru Samantha przyciągała
uwagę i budziła zachwyt. Miała w sobie mnóstwo
godności. A mimo to...
Wszystko w niej trąciło zmysłowością, co za
uważył z pewną irytacją. Doskonałość i pogodny
spokój współistniały z żarem w oczach i niegodzi
wą długością... No tak... To była właśnie cała
Samantha.
Nie spodziewał się jej zobaczyć, zanim jeszcze
stanie na wyspie, nie sądził też, że wyda mu się tak
atrakcyjna. Ostatnio, gdy ją widział, był przecież
młodszy, może wręcz za młody. Zbyt łatwo pod
dawał się odruchom, zbyt szybko wpadał w złość.
To dziwne, co potrafią zrobić z człowiekiem lata
i zdobyte w tym czasie doświadczenie. Z drugiej
strony przed paroma laty Samantha wydawała się
przesadnie dumna, po prostu wyniosła. Wciąż wy
glądała zresztą na dość nieprzystępną. Nie da się
jednak ukryć, że przyciągała spojrzenia. Mężczy
źni zapewne nadal padali przed nią plackiem,
a ona nadal po nich deptała. No, może czasem
przeżuwała ofiarę iwypluwała. Znał to z własnych
doświadczeń. Właśśnie jego przeżuła, a potem wypluła
Niespodziewanie poczuł ucisk w piersi. Prze
szłość boleśnie dała o sobie znać. Nie, to widok Sam
sprawił mu ból. Jakąś częścią swojej osoby Sam
zawsze mu towarzyszyła, wszędzie i we wszystkim.
A teraz Justina już nie było. I Hanka też nie.
Niemiło było dumać o tym, co mogło być, lecz
nie wiedzieć tego na pewno. Mniejsza o to. Wrócił.
I bez względu na chęci Samanthy, przyczepi się do
niej jak pijawka. Nie pozwoli się wypluć. Niedo-
czekanie twoje, dziecinko, pomyślał. Tym razem
będziesz musiała zwrócić na mnie uwagę.
Nie wątpił, że Samantha zna odpowiedzi, któ
rych potrzebował. Będzie więc musiała mu ich
udzielić.
Zacisnął usta tak mocno, że aż zgrzytnął zębami.
Nie było mu wszystko jedno, w jaki sposób zdobę
dzie te odpowiedzi. A co do tego, że je zdobędzie,
nie miał wątpliwości.
Bo Samantha była w niebezpieczeństwie. Nie
zdawała sobie z tego sprawy, a on nie wiedział, jak
i kiedy niebezpieczeństwo da o sobie znać. Wiedział
tylko, że da znać.
Już wkrótce.
Zszedł z łodzi pocztowej, która przypłynęła kwa
drans po czwartej we wtorek. Dokładna godzina
wryła się Samancie w pamięć, bo właśnie w tym
czasie wracała do przystani z grupką średnio za
awansowanych nurków. Stała na dziobie, gotowa do
rzucenia cumy. Zamiast jednak zeskoczyć z liną na
pomost, chlupnęła prosto do wody. To na jego
widok źle wymierzyła odległość.
Wrócił. To zaskakujące, że nie od razu go poznała.
[
Najpierw zobaczyła po prostu łódź pocztową, przybi
jającą do pomostu jednocześnie ze „Sloop Bee".
Potem ujrzała mężczyznę na rufie.
Niby nie brakowało jej pewności siebie. Niby
Wyspa Świecącego Morza przyciągała pokaźne
zastępy mężczyzn, często samotnych, a bywało że
ponadto przystojnych, obdarzonych awanturniczą
żyłką, atrakcyjnych lub po prostu sympatycznych.
Ale nigdy dotąd nie widziała kogoś podobnego,
a przynajmniej tak jej się początkowo wydało.
Mężczyzna był ubrany niezobowiązująco. Mary
narka od dobrego krawca luźno powiewała na wiet
rze i częściowo przykrywała koszulę z dzianiny oraz
wytarte dżinsy. Nosił adidasy. Nie miał z sobą
niczego oprócz torby żeglarskiej, która leżała u jego
stóp, na rufie. Z ramionami skrzyżowanymi na
piersi prezentował swobodną postawę człowieka
nawykłego do łodzi i morza. Stał w rozkroku
i amortyzował nogami kołysanie pokładu.
Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Sam
łatwo mogła ocenić jego wzrost, bo sama mierzyła
prawie metr siedemdziesiąt pięć. Jednym z najwięk
szych zmartwień, jakie przeżywała w szkolnych
latach, było wyszukiwanie takich partnerów do
zabawy, którzy podczas tańca nie spoglądaliby jej
prosto w piersi.
Trzymał się wyjątkowo dobrze, miał szerokie
ramiona, umięśniony tors, szczupłe biodra i długie,
muskularne nogi. Złapała się na rozmyślaniu, jak
wyglądałby rozebrany. Nie całkiem, oczywiście,
tylko w spodenkach kąpielowych.
- Hej, Sam! Rzuć cumę! - zawołał do niej Jem.
i. 19
L
- Dobra! - odkrzyknęła. Odbiła się, ale za słabo,
i nieoczekiwanie zakończyła skok w wodzie. Na
swoje szczęście spędziła na tej wyspie znakomitą
część życia, z czego większość poświęciła łodziom
i oceanowi. Potrafiła więc szybko opanować sytua
cję. Zastanawiała się tylko, czy mężczyzna do
strzegł, że się na niego gapi i czy rozbawiło go, że
przez niego przydarzyła jej się taka wpadka.
Wcześniej była pewna, że przybysz jej się przy
gląda. Wprawdzie nie widziała oczu, ukrytych za
ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi, ale
wskazywała na to pochylona w jej stronę głowa.
Właściwie się nie uśmiechał, lecz na wargach igrał
mu prawie niezauważalny grymas. Usta miał wydat
ne, bardzo zmysłowe, a przy tym ładne w kształcie.
Kości policzkowe rysowały mu się bardzo wyraźnie
i zdawały się, o dziwo, jednocześnie regularne
i grubo ciosane. Kwadratowa szczęka przydawała
rysom stanowczości. Prawie hebanowoczarne wło
sy zaś były muśnięte przy koniuszkach naturalnie
rudziejącym odcieniem, którym morze i nasycone
solą powietrze znaczą nawet najciemniejsze włosy,
jeśli ich posiadacz zbyt długo wystawia je na działa
nie słońca i wody. Słońce nie oszczędziło też twarzy
przybysza, spalonej na ciemny brąz.
Pewnie bywali mężczyźni przystojni w bardziej
konwencjonalny sposób, ale Samantha przez całe
swoje życie, płynące zresztą trochę na odludziu, nie
spotkała nikogo tak elektryzującego i pociągające
go. Nikogo z wyjątkiem...
O, Boże! To niemożliwe...
Oczy ukryte za tymi ciemnymi okularami musia-
20
ły być szaroniebieskie, metaliczne, podobne do
mgły. Potrafiły ogrzać, przeszyć, wyrazić żądanie,
spalić srebrnym płomieniem... Nie, niemożliwe,
żeby to był on. A jednak.
Miała wrażenie, że całe jej ciało skręca się
w węzły, drętwieje. To właśnie w tej chwili łódź
z nurkami miękko uderzyła o pomost i Samantha,
źle wymierzywszy odległość skoku, poleciała do
wody.
- Sam? - zawołał z pokładu „Sloop Bee" zanie
pokojony Jem Fisher, wysoki, czarny jak heban
mieszkaniec Bahamów, który od dawien dawna był
jej najlepszym przyjacielem, a zarazem partnerem
w większości przedsięwzięć.
Wściekle parskając, Samantha wypłynęła na po
wierzchnię, chwyciła za koniec drewnianej części
pomostu i podciągnęła ciało do góry. Woda dobrze
jej zrobiła. Ochłodziła ją po wstrząsie. I znieczuliła
na niespodziany ból. Tak przynajmniej próbowała
sobie wmówić Samantha.
Wygładziła zmoczone włosy i nie odwracając się
ani na chwilę ku łodzi pocztowej, pomachała ręką
Jemowi.
- Było strasznie gorąco - krzyknęła. - Za dużo
słońca. Musiałam się trochę ochłodzić.
Jem uniósł ciemne brwi i spojrzał na nią głęboko
osadzonymi oczami w ciemnym odcieniu brązu. Na
twarzy miał wyraz absolutnego zaskoczenia.
Samantha bez wątpienia wpadła do oceanu przy
padkiem. Kłamała i on o tym wiedział. Natomiast
pasażerowie „Sloop Bee" wpatrywali się w nią
z uprzejmymi minami, udając, że zimne podmuchy
21
wiatru po drodze były niczym w porównaniu ze
słonecznym żarem, lejącym się z nieba.
Dla niej nie miało to znaczenia. Spuściła oczy
i sprawnie przywiązała dziobową cumę „Sloop
Bee" do pomostu, po czym przebiegła na rufę zająć
się drugą cumą. Potem odczekała, aż goście zejdą
z pokładu, niosąc z sobą najróżniejszy ekwipunek.
Łódź pocztowa przybiła tymczasem do pomostu za
„Sloop Bee". Zeb Pikę, listonosz, pomachał jej
z obojętną miną i rzucił na pomost pakiet korespon
dencji. Wyglądał na zmęczonego i chyba się śpie
szył. Wyraźnie nie miał zamiaru opuścić łodzi ani
na moment.
Co innego on. Przypłynął specjalnie na wyspę, to
nie ulegało wątpliwości. Samantha miała wrażenie,
że sztywnieje jej kręgosłup. Postanowiła zupełnie
nie zwracać uwagi na tego człowieka. Zresztą w tej
akurat chwili nie miała wyboru. Musiała zająć się
swoimi gośćmi, jako że grupka nurków właśnie
schodziła z pokładu „Sloop Bee".
- Och, było wspaniale! A jak pięknie! - entuz
jazmowała się niezwykle atrakcyjna młoda brunet
ka z pałającym wzrokiem. Za nią szedł młody
mężczyzna o lśniących blond włosach i równie
lśniących oczach. Potwierdził słowa swojej towa
rzyszki uśmiechem i skinieniem głowy. Joey i Sue
Emersonowie spędzali na Wyspie Świecącego Mo
rza miodowy miesiąc. Nawet w oceanicznych głębi
nach byli zainteresowani wyłącznie sobą, reszta
mogła właściwie nie istnieć.
Sam uśmiechnęła się.
- Cieszę się, że podobała się państwu wyprawa.
22
- Bardzo! - zapewnił ją Joey Emerson.
- Zobaczymy się na koktajlu - powiedziała Sue
na odchodnym.
Sam skinęła głową. Wierzę, bo muszę, pomyśla
ła, a Emersonowie oddalili się ku jednemu z dom
ków zbudowanych wokół głównego pawilonu o-
środka wypoczynkowego na Wyspie Świecącego
Morza. Chociaż wciąż była poirytowana kompromi
tującym upadkiem do wody, uśmiechnęła się za
odchodzącą parą. Sądziła, że pokażą się ponownie
dopiero następnego ranka i to o niezbyt wczesnej
godzinie.
- Za drugim razem mogliśmy zostać pod wodą
trochę dłużej.
Zaskoczona Sam obróciła się. Zwrócił się do niej
mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, wysoki,
dobrze umięśniony. Miał stalowosiwe włosy, pra
wie czarne oczy i surową, ogorzałą twarz. Praw
dopodobnie umiał nurkować, ale jeśli tak, to musiał
wiedzieć, że Samantha, jako osoba odpowiedzialna
za powierzonych jej nurków-amatorów, ma obo
wiązek ściśle przestrzegać wszystkich zasad i prze
pisów.
- Niestety, panie Hinnerman. Jesteśmy firmą,
która podjęła się dostarczyć panu rozrywki, ale czas
przebywania pod wodą określają surowe reguły i nie
ma na to rady. Przykro mi, jeśli czuje się pan
zawiedziony.
- Nie powiedziałem, że się czuję zawiedziony
- sapnął Hinnerman. - Powiedziałem tylko, że
mogliśmy trochę dłużej zostać pod wodą.
- Trudno, proszę pana. Jeśli nawet mogliśmy, to
23
z pewnością nie powinniśmy. Czy trzeba panu
w czymś pomóc?
- Pomóc? - Uniósł brwi. Miało to znaczyć, że jej
pytanie wydało mu się absurdalne. Najprawdopodob
niej nie potrzebował pomocy w niczym, chyba że
ktoś zająłby się jego osobowością.
Dziwny facet, pomyślała. Nieczuły jak pazno
kieć. Stanowił jawne przeciwieństwo swojej przyja
ciółki, która tego ranka, gdy łódź z nurkami wy
chodziła w morze, wciąż spokojnie dosypiała w głów
nym pawilonie. Samantha nie potrafiła dokładnie
określić jej wieku, uznała jednak, że Jerry North nie
może być bardzo młoda. Prawdopodobnie zbliżała
się do czterdziestki, albo nawet już tę granicę
przekroczyła. Mimo to była niesłychanie atrakcyjną
kobietą i prawdopodobnie miała taką pozostać aż do
śmierci. Istota z morskiej piany, szczupła, drobna,
po prostu urocza. Niebieskooka blondynka nie za
jmowała się niczym, co mogłoby zaszkodzić mani-
kiurowi. Ale twierdziła, że Wyspa Świecącego
Morza jej się podoba. Lubiła wylegiwać się koło
basenu albo spacerować nad brzegiem oceanu. Lu
biła też porę koktajlu i ogień rozpalany na ko
minku, w salonie głównego pawilonu, dla ochrony
przed chłodem, który zapadał po zachodzie słońca.
Wydawała się całkiem sympatyczna, aczkolwiek
podobnie jak Hinnerman czasem wprawiała Saman-
thę w zakłopotanie. Poza tym Samantha miała
wrażenie, że Jerry North nieustannie jej się przy
gląda.
- Panie Hinnerman...
- Liam - poprawił ją mężczyzna.
24
- Niech będzie, Liam - zgodziła się z wymuszo
nym uśmiechem. - Mam nadzieję, że podobało ci
się to, co zdążyłeś obejrzeć.
Hinnerman zmierzył ją wzrokiem i przez chwilę
Samantha w ogóle nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Czuła się zupełnie tak, jakby jej dotknął.
Prowokował, ale na tym poprzestawał. A jednak
w takich sytuacjach zawsze czuła się nieswojo.
Zastanawiała się, kim naprawdę są niektórzy jej
goście. Może lekko zboczonymi podglądaczami?
Spojrzenia, jakimi obdarzał ją Hinnerman, miały
podtekst seksualny. Ale przecież nie spojrzenia
Jeny North, które jeśli miały jakikolwiek wyraz, to
wydawały się tylko dziwnie smutne.
- Owszem, podobało mi się. - Liam Hinnerman
przesłał jej szeroki uśmiech. - Zawsze mi się
podoba, kiedy jestem w towarzystwie tak wspania
łej kobiety.
- Sam!
Odetchnęła z ulgą, bo podbiegł do niej Brad
Walker, patykowaty, zielonooki, piegowaty trzyna
stolatek z rudawymi włosami, w połowie zgolonymi
na zapałkę, w połowie długimi. Był to najmłodszy
nurek w tej grupie.
- Sam, fantazja! - zawołał radośnie.
- Fantazja - powtórzył mrukliwie Hinnerman
i ruszył dalej.
- Ale były jajeczne widoki! - zachwycał się
dalej Brad. - Zwłaszcza ten okręt z drugiej wojny
światowej. Ponury, nie? Czy tam w środku są jakieś
ciała?
Samantha z uśmiechem pokręciła głową.
25
- Nie ma ciał, Brad. Dla chłopca druga wojna
światowa była tak samo odległa, jak walka Stanów
Zjednoczonych o niepodległość. A przecież na wy
spę, do jej ośrodka, wciąż przybywali goście przyjeż
dżający obejrzeć ten wrak, bo pamiętali kolegów,
którzy tam zginęli. - Wiesz, Brad, większość ludzi
z tego okrętu na szczęście się uratowała. A po tych,
którym się nie udało, przypłynął inny okręt. Wrak
zostawiono na dnie i teraz jest czymś na kształt
pomnika.
- Ale ekstra! - entuzjazmował się Brad.
- On jest po prostu niedojrzały - skomentowała
zachowanie brata jego starsza siostra, Darlene,
bardzo urodziwa dziewczynka z włosami rudo-
blond i zaczynającą się zgrabnie rysować kobiecą
figurą. Piętnastolatka pozująca na osobę dwa razy
starszą podeszła do brata z ostentacyjnym roz
leniwieniem. Znacząco pokręciła głową, jakby obie
z Samanthą znakomicie wiedziały, że mężczyźni są
zawsze niedojrzali, bez względu na wiek. Samanthą
nie umiała powstrzymać uśmiechu, zresztą do
pewnego stopnia zgadzała się z poufnym komuni
katem przekazanym jej przez Darlene. - To nie było
„ekstra", Sam. To było głęboko satysfakcjonujące
przeżycie.
- Właśnie, że było ekstra! - uparł się Brad.
- Ważne, że obojgu wam się podobało - próbo
wała załagodzić sprzeczkę Sam.
- Byłoby ciekawiej, gdybym miała jakiegoś po
rządnego partnera do nurkowania - powiedziała
Darlene.
- To ja nie miałem porządnego partnera! - stwier-
26
dził Brad głosem pełnym pogardy. - Ta oferma
czepiała się mnie przez całą wyprawę i piszczała za
każdym razem; kiedy kilometr dalej przepływała
barakuda.
Darlene pokręciła głową z niesmakiem.
- O rany... Gdzieś na tym świecie muszą być
chyba prawdziwi mężczyźni, nie sądzisz, droga
Samantho?
- Paru na pewno jest - mruknęła Sam. No
właśnie... Gdzie się podział ten, przez którego
wylądowałam w portowym basenie? - pomyślała.
Przekręciła baseballową czapeczkę na głowie
Brada tyłem naprzód. - Dookoła wyspy leży znacz
nie więcej wraków. Jutro obejrzymy następne,
dobra?
- Ekstraśnie! - wykrzyknął Brad i uszczęśliwio
ny pobiegł przed siebie, ciągnąc ciężki worek ze
sprzętem. Walkerowie byli na Wyspie Świecącego
Morza od czterech dni, ale sztormowa pogoda
sprawiła, że dopiero dzisiaj pierwszy raz zeszli pod
wodę.
Darlene znów pokręciła głową.
- Och, te rodzinne wakacje - westchnęła. - To
bywa bardzo męczące.
Nadeszli Judy i Lee Walkerowie. Jak na rodzi
ców dorastających dzieci byli bardzo młodzi. Które
goś wieczoru Judy zwierzyła się Samancie, że
zaszła w ciążę, gdy była jeszcze w przedostatniej
klasie szkoły średniej. Rozstali się z Lee, potem
zeszli się znowu, zastanawiali się nad aborcją,
w końcu uciekli z domów i Judy urodziła Darlene.
Przez następne parę lat żyło im się ciężko, ale
27
szczęśliwie. I jedni, i drudzy rodzice zaczęli im
pomagać, więc obojgu udało się skończyć college,
jednocześnie pracując na pół etatu.
- Największym cudem jest to, że przetrwaliśmy
jako para i nie zniszczyliśmy się wzajemnie - po
wiedziała kiedyś Judy. A potem dodała: - Te
wakacje bardzo wiele dla nas znaczą. Przez tyle lat
musieliśmy o wszystko walczyć, że teraz czujemy
się po prostu niesamowicie. Mamy plażę, księżyc,
piasek, ryby, pływanie... Raj na ziemi!
- Nielicha wycieczka, Sam - powiedział teraz
Lee i pokręcił głową. Byl szczupły, miał piaskowe
włosy i nadal sprawiał wrażenie dużego dzieciaka.
Dużego, ale odpowiedzialnego dzieciaka, pomyś
lała Sam. Od pierwszej chwili polubiła Lee, jego
żonę i w ogóle całą rodzinę Walkerów.
- Super! - stwierdziła Judy. Ona z kolei była
bardzo drobniutka i chuda, a właściwie chuderlawa.
Miała piegi, włosy rudoblond i pryszczatą cerę.
Nieustannie była w ruchu, ta żywiołowość dodawa
ła jej zresztą wiele uroku.
- Super! - potwierdziła Sam. Usiłowała zacho
wać uśmiech na twarzy, ale miała z tym trudności,
bo wciąż nie wiedziała, gdzie się podział nowy
przybysz. - Czy to znaczy mniej więcej tyle co
„ekstraśnie"?
- Chyba tak. Nawet na pewno - roześmiał się
Lee i otoczył żonę ramieniem. Ich torby z ekwipun
kiem wyposażone były w kółka. Potrzebowali więc
tylko po jednej ręce, by ciągnąć je z tyłu. Wolne ręce
mieli dla siebie.
Również myśląc o tej parze, Sam poważnie
28
powątpiewała, czy będzie ich widywać na cowie-
czornych koktajlach w salonie.
- Cieszę się, że i wam się podobało - powtó
rzyła.
- Super, ekstra, a poza tym mnie się udało, bo
miałem pod wodą cudownego partnera - odezwał
się za jej plecami gardłowy męski głos.
Jim Santino. Darlene ochrzciła go „Romeo"
i bez przerwy chichotała, gdy tylko znalazł się
w pobliżu. Niewątpliwie był atrakcyjny, potrafił
czarująco się uśmiechać, a długie blond włosy
często spadały mu na twarz, tak że musiał je
odgarniać. Była to jakby część jego tańca godo
wego.
Samantha nurkowała dziś razem z nim, bo Liam
Hinnerman wybrał sobie za partnerkę Sukee Pontre,
która stała w tej chwili za Jimem. Sukee miała
niewiele ponad dwadzieścia lat, krótkie czarne wło
sy, równie czarne oczy i starannie wypielęgnowaną
skórę w odcieniu kości słoniowej. Jej ojciec był
Francuzem, matka Wietnamką, a Sukee odziedzi
czyła trochę po jednym, trochę po drugim z rodzi
ców. Była nie tylko powabna, lecz również eg
zotyczna. Samancie powiedziała, że wybrała się na
Wyspę Świecącego Morza, bo słyszała, że spędzają
tu wakacje faceci, którzy oprócz tego, że są fajni,
mają kupę szmalu. Reprezentowała typ, który za
zwyczaj budzi nienawiść pozostałych kobiet w gru
pie, aczkolwiek była bardzo bezpośrednia i wesoła.
- Naprawdę, przy stój niaczku? - wyzywająco
spytała Sukee. - A ja myślałam, że to mnie jesteś
skłonny uznać za partnera doskonałego.
29
PROLOG Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć, przeraźliwym milczeniem zdradzając swą histo rię, którą przez prawie cztery wieki okrywała ta jemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawał kami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bar dziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki re szta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwa ła przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spły nęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbio nym biurku, obok drobnych kostek, które dawno temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czeka ła, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za ręko jeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać zemsty. Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten czło- 5
wiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamor dowano. Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po prze pastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w ob lepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza ster czały ukwiały. Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony wi dokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku. Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba ilumina- tora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wy pchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko, by promienie słońca docierały do środka tylko śladowo. Nurek skierował na szkielet snop światła z latar ki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu. Z wrażenia odebrało mu dech. Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wle piał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez prąd wody, jakby coś wskazywały... Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapom niał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał. Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna 6
martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu. Weź się w garść, przywołał się do porządku. Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty głowy, stan niezwykłej euforii łub paniki. Bywa, że dochodzi w nim do halucynacji. Jacąues Cousteau pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się za wyjątkowo twardych i odpornych. Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu. Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić te go, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała się zbyt wielka. Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek z żywym ogniem w oczach był realny. Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak du żych głębokościach, że z upływem czasu morze samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi swoje. Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni, tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głę binach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy 7
morskie i piasek brały w posiadanie skarby za grabione przez kaprys żywiołu. Często także za trzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi, by nie mogli już niczego opowiedzieć. Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wy imaginowanym świecie. Oddychaj! -nakazał sobie i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do ele mentarnych zasad, których kiedyś się uczył i które teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj. W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj, przeciwdziałaj. To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje. Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał. Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa... Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten człowiek jest martwy! Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkie let z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami, to wszystko. Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów prawie codziennie, ucząc innych? Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej ka jucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby ilumi- natorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili 8
się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody, pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli w kajucie. Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli. W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi z wrażenia włosami. W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym wypadku nie powinien był nurkować samotnie, mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny specjalista tym bardziej powinien zachować roz sądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam. Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod wodę zawsze schodzi się z partnerem. Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wresz cie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależa ło na znalezieniu „Beldony" osobiście. Ale Sam była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z pod glądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee". 9
A wyprawa z początkującymi zawsze zabierała sporo czasu. Tymczasem... Boże! Wystarczyła właściwa in formacja, by odpowiedź okazała się dziecinnie pro sta. Gdy tylko ją znalazł, poczuł, że nie jest w stanie czekać ani chwili dłużej. Szkoda. Sam również powinna była się dowie dzieć. Powinna być teraz z nim. Sam, zawsze mająca na twarzy ufny, dodający otuchy uśmiech. Sam, która nigdy nie ma do nikogo pretensji, która wierzy ludziom, lubi się śmiać i żartować, każdemu umila życie. Sam stanowczo powinna być teraz razem z nim. Nigdy nie zdoła zrekompensować jej tego, że na nią nie poczekał, nawet gdyby oddał jej cały skarb. Ale cóż, po prostu nie potrafił się powstrzymać, żeby natychmiast nie sprawdzić swej teorii. Porwany siłą marzeń, prawie leciał nad falami w to miejsce. Ciekawość i pragnienie odkrycia tajemnicy sprowadziły go w pobliże Schodów, pod morskiego dziwu u wybrzeży Wyspy Świecącego Morza. Oczywiście Schody same w sobie stanowiły zagadkę. Zaczynały się jakieś dziewięć metrów pod powierzchnią wody, na północny zachód od Wyspy Świecącego Morza, i zstępowały mniej więcej sie dem metrów w głąb oceanu, następnie zaś po prostu znikały. Byli ludzie, którzy przypuszczali, że podob nie jak inne podmorskie stopnie skalne stanowią one tajemną drogę do Atlantydy. Inni uważali je za wstęp do rozwiązania złowrogiej zagadki Trójkąta Bermudzkiego. 10
Co do niego, był święcie przekonany, że wszyst kie podmorskie tajemnice mają logiczne wytłuma czenie. Istniało ono także dla zagadki hiszpańskiego galeonu „Beldona", drogocennego okrętu króla Filipa, który wiele wieków temu przemierzał szlak transportów złota między Nowym a Starym Świa tem. Historycy latami uważali, że zatonięcie „Bel- dony" spowodował jeden z gwałtownych sztor mów, które przewalają się po morzach, jakiś potęż ny huragan o morderczej sile. Może i tak... w końcu na wszystko jest odpowiedź. Dla wszystkiego moż na znaleźć wyjaśnienie. A więc i dla faktu, że szkielet patrzy na niego gorejącymi oczami. Bo wciąż widział żywy, czerwony blask tych oczu pełnych ognia. Narkoza azotowa, ponownie przestrzegł się w myśli. Niewykluczone, że uległeś przywidzeniu. Ale te oczy naprawdę zdawały się płonąć. Znów pochylił się nisko i zaczął im się uważnie przy glądać. Do licha, w tym szkielecie było coś dziwnego. Tylko co? Nie powinno to umknąć jego uwagi. Koniecznie musiał poznać prawdę o „Beldonie". Przecież w myślach zawsze nazywał ją swoim okrętem. Znalazł „Beldonę"! Nie wykrył jej ani sonar, ani radar. Zmienne prądy i ruchome piaski ukryły galeon pod koralową półką. Nagle zaintrygował go szczegół szkieletu. Przy sunął się jeszcze bliżej, czując śmiech rozsadzający mu piersi. Ej, zmitygował się. Spokojnie! Ale i tym razem, 11
wiele metrów pod powierzchnią oceanu, nie potrafił cierpliwie poczekać. Odkrycie, którego dokonał, było zdumiewające i zarazem wspaniałe. Nie, stanowczo nie mógł dłużej zwlekać. Słusznie postąpił, przybywając tu od razu, nie czekając na Sam. Miał oto przed sobą jawny dowód słuszności swojej teorii. Nie mógł się doczekać, kiedy jej powie. Nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się z nią tymi tajem nicami, które okazały się mroczniejsze niż w jego najśmielszych domysłach. Odkrył przeszłość i jesz cze o wiele więcej. Tylu ludzi wykpiwało jego marzycielstwo. Wierzyli nieliczni. A teraz... teraz będzie się śmiał z niedowiarków. Ona będzie wiedziała, że miał rację, nie rezyg nując ani na moment z dokonania tego odkrycia. Może przyszedł więc czas na ujawnienie niektórych jego tajemnic. Może to wydarzenie sprawi, że nastanie właściwa chwila. Zamknął oczy. Czy na pewno udało mu się dokonać tego, czego tak bardzo pragnął? Znowu zaczęły go łudzić przywidzenia. Morze z nim igrało. Miał wrażenie, że nagle znów znalazła się przy nim. Nie, nie... Przecież to niemożliwe. A jednak ją widział. Na pewno ją widział. Włosy falowały jej jak sztandar, oczy lśniły tak samo jak te oczy pełne ognia, przez które przeżył taki wstrząs. W wyobraź ni słyszał jej gardłowy śmiech, przeżywał na nowo to, co razem dzielili. Zamrugał. Nie znikła. Była tam razem z nim. Jej oczy błyszczały zza maski. Nie... 12
Zamrugał znowu. Tym razem mocno zacisnął powieki. Powinien mieć więcej rozsądku, o wiele więcej, i nie nurkować samotnie na taką głębokość. Wszystko jedno. Poznał prawdę, rozwiązał zagad kę. Okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż sądzili... Musiał odzyskać panowanie nad sobą. Ponownie otworzył oczy. Był sam. Otaczały go pęcherzyki powietrza. Na pewno moje własne, utwierdził się w przekonaniu. Był w kajucie zupełnie sam. No, niezupełnie sam - z gromadką szkieletów. Narkoza azotowa... Musiał się wynurzyć. Natychmiast. Potrzebował pomocy, to jasne. Potrzebował Sam i Jema, pewnie także innych. Tymczasem jednak euforia dosłownie go rozrywała. Bardzo chciał się z kimś podzielić swą najczystszą radością. Będą musieli pilnie strzec tej tajemnicy, póki nie zapewnią sobie bezpieczeństwa. Nie chodziło prze cież tylko o skarb. Gdyby niewłaściwi ludzie przy padkiem dowiedzieli się, co odkrył... Na pewno będzie potrzebował pomocy. Prawda niechybnie wyjdzie na jaw, a gdy to się stanie, będą mogli przystąpić do wydobycia skarbu. Boże, skarb! Odwrócił się, znów wsłuchany we własny od dech. Ciasnota kajuty sprawiała, że miał w uszach nieustanny pulsujący szum. Usiłował ocenić wiel kość swego odkrycia. Z zamyślenia wyrwało go nagle dotknięcie. Po ruszył latarką. Jeszcze jeden trup. Ale ten... 13
I znów z gardła dobył mu się krzyk, stłumiony przez głębiny. Czuł... na pewno coś czuł... Odwrócił się. Zobaczył. Trwoga przybrała kształt stalowej klingi. Krzyk, który w nim narastał, nie miał końca... Boże! Krew zmieszała się z wodą. Wiele mil dalej wyczuły ją rekiny i stadnie skierowały się w stronę „Beldony" z nadzieją na łup. Z reduktora jego aparatu oddechowego ulatywa ły bąbelki. Zaraz jednak przestały. Nurek wytrzesz czył niewidzące oczy na mroczne zjawy w kajucie dawno zatopionego okrętu. Udało mu się rozwiązać wiele zagadek, miał mnóstwo do opowiedzenia, ale... Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Oto i ona. Samantha Carlyle. Minęło wiele czasu, odkąd widzieli się ostatni raz, bardzo wiele. Wprawdzie w pisaninie Hanka nigdy nie znalazł niczego ojej wyglądzie zewnętrz nym, ale w chwili gdy ją ujrzał, wiedział, że to musi być ona. Hank opisywał ją w istocie z wielkim entuzjaz mem, poprzestając wszakże na przymiotach jej ducha i umysłu. O urodzie Samanthy Carlyle nie informował, nie miało to jednak większego znacze nia. Adam nigdy nie wspomniał Hankowi w liście, że wątpi, czy Samantha zmieniła się choć trochę przez pięć lat, przez które ani razu się nie spotkali, więc łatwo może sobie wyobrazić, jak wygląda teraz. Należała do tych kobiet, które niezmiennie fas cynują. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym barwy kobaltowej sprawiała wrażenie półnagiej, choć w rzeczywistości był on całkiem przyzwoity w porównaniu z tym, jak skąpe stroje plażowe 15
nosiły panie ostatnimi czasy. W jej przypadku jednak uwagę zwracała przede wszystkim zawar tość kostiumu. Samantha była wysoka, szykowna, nogi miała niesamowicie długie, szczupłe i zgrabne. Opalenizna nadawała jej skórze odcień miodowo- złocisty. Do tego zaokrąglone pośladki, płaski brzuch, talia osy. Piersi... wystarczające, by brzegi bikini utworzyły tajemniczo zacienione zagłębie nia. Proste ramiona i ładna, długa szyja. Adam ponownie przewędrował wzrokiem niżej. Piersi. Bardzo ładne. Ciało... bardzo zmysłowe. Smukłe, atletycznie zbudowane, a jednak nie po zbawione krągłości. Tak, krągłości były wyraźne. Piersi... Popatrz do góry, staruszku, powiedział sobie. Przyjrzyj się jej twarzy, oczom. Tam widać, jak kobieta się zmienia. Samantha nie miała nakrycia głowy ani okularów przeciwsłonecznych, łatwo więc było to ocenić. Stała z cumą na dziobie. Stateczek podpływał coraz bliżej, silnik zgasł przed kilkoma sekundami. Pre zentowała się absolutnie wspaniale, niemal jak eg zotyczna piękność. Harmonijnie opierała ciężar cia ła na tych długich, niegodziwie długich nogach. Dłonie wsparła na biodrach. Wyglądała tak, jakby rzucała wyzwanie przyrodzie, wiatrom, oceanowi. Istna bogini, Wenus wyłaniająca się z morza. Pło mienne włosy trzepotały za nią dumnie i majes tatycznie jak proporzec. Twarz... No tak, twarz. Nietuzinkowa. Lekko opalona. Oczy wielkie i lśniące nadzwyczaj jask rawą zielenią, która ostro kontrastowała z barwą 16
włosów, lecz jednocześnie ją uzupełniała i świetnie pasowała do wyrazistych rysów. Nos był idealnie proporcjonalny i całkiem prosty, owal twarzy pra wie niezauważalnie spłaszczał się u góry i sugero wał kształt serca, co wysubtelniało doskoriałość i czyniło z niej piękno. Mocny akcent stanowiły wydatne wargi. Łukowate brwi były o ton ciemniej sze niż bujne, gęste i puszyste włosy na głowie. Stojąca twarzą do wiatru Samantha przyciągała uwagę i budziła zachwyt. Miała w sobie mnóstwo godności. A mimo to... Wszystko w niej trąciło zmysłowością, co za uważył z pewną irytacją. Doskonałość i pogodny spokój współistniały z żarem w oczach i niegodzi wą długością... No tak... To była właśnie cała Samantha. Nie spodziewał się jej zobaczyć, zanim jeszcze stanie na wyspie, nie sądził też, że wyda mu się tak atrakcyjna. Ostatnio, gdy ją widział, był przecież młodszy, może wręcz za młody. Zbyt łatwo pod dawał się odruchom, zbyt szybko wpadał w złość. To dziwne, co potrafią zrobić z człowiekiem lata i zdobyte w tym czasie doświadczenie. Z drugiej strony przed paroma laty Samantha wydawała się przesadnie dumna, po prostu wyniosła. Wciąż wy glądała zresztą na dość nieprzystępną. Nie da się jednak ukryć, że przyciągała spojrzenia. Mężczy źni zapewne nadal padali przed nią plackiem, a ona nadal po nich deptała. No, może czasem przeżuwała ofiarę iwypluwała. Znał to z własnych doświadczeń. Właśśnie jego przeżuła, a potem wypluła
Niespodziewanie poczuł ucisk w piersi. Prze szłość boleśnie dała o sobie znać. Nie, to widok Sam sprawił mu ból. Jakąś częścią swojej osoby Sam zawsze mu towarzyszyła, wszędzie i we wszystkim. A teraz Justina już nie było. I Hanka też nie. Niemiło było dumać o tym, co mogło być, lecz nie wiedzieć tego na pewno. Mniejsza o to. Wrócił. I bez względu na chęci Samanthy, przyczepi się do niej jak pijawka. Nie pozwoli się wypluć. Niedo- czekanie twoje, dziecinko, pomyślał. Tym razem będziesz musiała zwrócić na mnie uwagę. Nie wątpił, że Samantha zna odpowiedzi, któ rych potrzebował. Będzie więc musiała mu ich udzielić. Zacisnął usta tak mocno, że aż zgrzytnął zębami. Nie było mu wszystko jedno, w jaki sposób zdobę dzie te odpowiedzi. A co do tego, że je zdobędzie, nie miał wątpliwości. Bo Samantha była w niebezpieczeństwie. Nie zdawała sobie z tego sprawy, a on nie wiedział, jak i kiedy niebezpieczeństwo da o sobie znać. Wiedział tylko, że da znać. Już wkrótce. Zszedł z łodzi pocztowej, która przypłynęła kwa drans po czwartej we wtorek. Dokładna godzina wryła się Samancie w pamięć, bo właśnie w tym czasie wracała do przystani z grupką średnio za awansowanych nurków. Stała na dziobie, gotowa do rzucenia cumy. Zamiast jednak zeskoczyć z liną na pomost, chlupnęła prosto do wody. To na jego widok źle wymierzyła odległość. Wrócił. To zaskakujące, że nie od razu go poznała.
[ Najpierw zobaczyła po prostu łódź pocztową, przybi jającą do pomostu jednocześnie ze „Sloop Bee". Potem ujrzała mężczyznę na rufie. Niby nie brakowało jej pewności siebie. Niby Wyspa Świecącego Morza przyciągała pokaźne zastępy mężczyzn, często samotnych, a bywało że ponadto przystojnych, obdarzonych awanturniczą żyłką, atrakcyjnych lub po prostu sympatycznych. Ale nigdy dotąd nie widziała kogoś podobnego, a przynajmniej tak jej się początkowo wydało. Mężczyzna był ubrany niezobowiązująco. Mary narka od dobrego krawca luźno powiewała na wiet rze i częściowo przykrywała koszulę z dzianiny oraz wytarte dżinsy. Nosił adidasy. Nie miał z sobą niczego oprócz torby żeglarskiej, która leżała u jego stóp, na rufie. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi prezentował swobodną postawę człowieka nawykłego do łodzi i morza. Stał w rozkroku i amortyzował nogami kołysanie pokładu. Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Sam łatwo mogła ocenić jego wzrost, bo sama mierzyła prawie metr siedemdziesiąt pięć. Jednym z najwięk szych zmartwień, jakie przeżywała w szkolnych latach, było wyszukiwanie takich partnerów do zabawy, którzy podczas tańca nie spoglądaliby jej prosto w piersi. Trzymał się wyjątkowo dobrze, miał szerokie ramiona, umięśniony tors, szczupłe biodra i długie, muskularne nogi. Złapała się na rozmyślaniu, jak wyglądałby rozebrany. Nie całkiem, oczywiście, tylko w spodenkach kąpielowych. - Hej, Sam! Rzuć cumę! - zawołał do niej Jem. i. 19 L
- Dobra! - odkrzyknęła. Odbiła się, ale za słabo, i nieoczekiwanie zakończyła skok w wodzie. Na swoje szczęście spędziła na tej wyspie znakomitą część życia, z czego większość poświęciła łodziom i oceanowi. Potrafiła więc szybko opanować sytua cję. Zastanawiała się tylko, czy mężczyzna do strzegł, że się na niego gapi i czy rozbawiło go, że przez niego przydarzyła jej się taka wpadka. Wcześniej była pewna, że przybysz jej się przy gląda. Wprawdzie nie widziała oczu, ukrytych za ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi, ale wskazywała na to pochylona w jej stronę głowa. Właściwie się nie uśmiechał, lecz na wargach igrał mu prawie niezauważalny grymas. Usta miał wydat ne, bardzo zmysłowe, a przy tym ładne w kształcie. Kości policzkowe rysowały mu się bardzo wyraźnie i zdawały się, o dziwo, jednocześnie regularne i grubo ciosane. Kwadratowa szczęka przydawała rysom stanowczości. Prawie hebanowoczarne wło sy zaś były muśnięte przy koniuszkach naturalnie rudziejącym odcieniem, którym morze i nasycone solą powietrze znaczą nawet najciemniejsze włosy, jeśli ich posiadacz zbyt długo wystawia je na działa nie słońca i wody. Słońce nie oszczędziło też twarzy przybysza, spalonej na ciemny brąz. Pewnie bywali mężczyźni przystojni w bardziej konwencjonalny sposób, ale Samantha przez całe swoje życie, płynące zresztą trochę na odludziu, nie spotkała nikogo tak elektryzującego i pociągające go. Nikogo z wyjątkiem... O, Boże! To niemożliwe... Oczy ukryte za tymi ciemnymi okularami musia- 20
ły być szaroniebieskie, metaliczne, podobne do mgły. Potrafiły ogrzać, przeszyć, wyrazić żądanie, spalić srebrnym płomieniem... Nie, niemożliwe, żeby to był on. A jednak. Miała wrażenie, że całe jej ciało skręca się w węzły, drętwieje. To właśnie w tej chwili łódź z nurkami miękko uderzyła o pomost i Samantha, źle wymierzywszy odległość skoku, poleciała do wody. - Sam? - zawołał z pokładu „Sloop Bee" zanie pokojony Jem Fisher, wysoki, czarny jak heban mieszkaniec Bahamów, który od dawien dawna był jej najlepszym przyjacielem, a zarazem partnerem w większości przedsięwzięć. Wściekle parskając, Samantha wypłynęła na po wierzchnię, chwyciła za koniec drewnianej części pomostu i podciągnęła ciało do góry. Woda dobrze jej zrobiła. Ochłodziła ją po wstrząsie. I znieczuliła na niespodziany ból. Tak przynajmniej próbowała sobie wmówić Samantha. Wygładziła zmoczone włosy i nie odwracając się ani na chwilę ku łodzi pocztowej, pomachała ręką Jemowi. - Było strasznie gorąco - krzyknęła. - Za dużo słońca. Musiałam się trochę ochłodzić. Jem uniósł ciemne brwi i spojrzał na nią głęboko osadzonymi oczami w ciemnym odcieniu brązu. Na twarzy miał wyraz absolutnego zaskoczenia. Samantha bez wątpienia wpadła do oceanu przy padkiem. Kłamała i on o tym wiedział. Natomiast pasażerowie „Sloop Bee" wpatrywali się w nią z uprzejmymi minami, udając, że zimne podmuchy 21
wiatru po drodze były niczym w porównaniu ze słonecznym żarem, lejącym się z nieba. Dla niej nie miało to znaczenia. Spuściła oczy i sprawnie przywiązała dziobową cumę „Sloop Bee" do pomostu, po czym przebiegła na rufę zająć się drugą cumą. Potem odczekała, aż goście zejdą z pokładu, niosąc z sobą najróżniejszy ekwipunek. Łódź pocztowa przybiła tymczasem do pomostu za „Sloop Bee". Zeb Pikę, listonosz, pomachał jej z obojętną miną i rzucił na pomost pakiet korespon dencji. Wyglądał na zmęczonego i chyba się śpie szył. Wyraźnie nie miał zamiaru opuścić łodzi ani na moment. Co innego on. Przypłynął specjalnie na wyspę, to nie ulegało wątpliwości. Samantha miała wrażenie, że sztywnieje jej kręgosłup. Postanowiła zupełnie nie zwracać uwagi na tego człowieka. Zresztą w tej akurat chwili nie miała wyboru. Musiała zająć się swoimi gośćmi, jako że grupka nurków właśnie schodziła z pokładu „Sloop Bee". - Och, było wspaniale! A jak pięknie! - entuz jazmowała się niezwykle atrakcyjna młoda brunet ka z pałającym wzrokiem. Za nią szedł młody mężczyzna o lśniących blond włosach i równie lśniących oczach. Potwierdził słowa swojej towa rzyszki uśmiechem i skinieniem głowy. Joey i Sue Emersonowie spędzali na Wyspie Świecącego Mo rza miodowy miesiąc. Nawet w oceanicznych głębi nach byli zainteresowani wyłącznie sobą, reszta mogła właściwie nie istnieć. Sam uśmiechnęła się. - Cieszę się, że podobała się państwu wyprawa. 22
- Bardzo! - zapewnił ją Joey Emerson. - Zobaczymy się na koktajlu - powiedziała Sue na odchodnym. Sam skinęła głową. Wierzę, bo muszę, pomyśla ła, a Emersonowie oddalili się ku jednemu z dom ków zbudowanych wokół głównego pawilonu o- środka wypoczynkowego na Wyspie Świecącego Morza. Chociaż wciąż była poirytowana kompromi tującym upadkiem do wody, uśmiechnęła się za odchodzącą parą. Sądziła, że pokażą się ponownie dopiero następnego ranka i to o niezbyt wczesnej godzinie. - Za drugim razem mogliśmy zostać pod wodą trochę dłużej. Zaskoczona Sam obróciła się. Zwrócił się do niej mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, wysoki, dobrze umięśniony. Miał stalowosiwe włosy, pra wie czarne oczy i surową, ogorzałą twarz. Praw dopodobnie umiał nurkować, ale jeśli tak, to musiał wiedzieć, że Samantha, jako osoba odpowiedzialna za powierzonych jej nurków-amatorów, ma obo wiązek ściśle przestrzegać wszystkich zasad i prze pisów. - Niestety, panie Hinnerman. Jesteśmy firmą, która podjęła się dostarczyć panu rozrywki, ale czas przebywania pod wodą określają surowe reguły i nie ma na to rady. Przykro mi, jeśli czuje się pan zawiedziony. - Nie powiedziałem, że się czuję zawiedziony - sapnął Hinnerman. - Powiedziałem tylko, że mogliśmy trochę dłużej zostać pod wodą. - Trudno, proszę pana. Jeśli nawet mogliśmy, to 23
z pewnością nie powinniśmy. Czy trzeba panu w czymś pomóc? - Pomóc? - Uniósł brwi. Miało to znaczyć, że jej pytanie wydało mu się absurdalne. Najprawdopodob niej nie potrzebował pomocy w niczym, chyba że ktoś zająłby się jego osobowością. Dziwny facet, pomyślała. Nieczuły jak pazno kieć. Stanowił jawne przeciwieństwo swojej przyja ciółki, która tego ranka, gdy łódź z nurkami wy chodziła w morze, wciąż spokojnie dosypiała w głów nym pawilonie. Samantha nie potrafiła dokładnie określić jej wieku, uznała jednak, że Jerry North nie może być bardzo młoda. Prawdopodobnie zbliżała się do czterdziestki, albo nawet już tę granicę przekroczyła. Mimo to była niesłychanie atrakcyjną kobietą i prawdopodobnie miała taką pozostać aż do śmierci. Istota z morskiej piany, szczupła, drobna, po prostu urocza. Niebieskooka blondynka nie za jmowała się niczym, co mogłoby zaszkodzić mani- kiurowi. Ale twierdziła, że Wyspa Świecącego Morza jej się podoba. Lubiła wylegiwać się koło basenu albo spacerować nad brzegiem oceanu. Lu biła też porę koktajlu i ogień rozpalany na ko minku, w salonie głównego pawilonu, dla ochrony przed chłodem, który zapadał po zachodzie słońca. Wydawała się całkiem sympatyczna, aczkolwiek podobnie jak Hinnerman czasem wprawiała Saman- thę w zakłopotanie. Poza tym Samantha miała wrażenie, że Jerry North nieustannie jej się przy gląda. - Panie Hinnerman... - Liam - poprawił ją mężczyzna. 24
- Niech będzie, Liam - zgodziła się z wymuszo nym uśmiechem. - Mam nadzieję, że podobało ci się to, co zdążyłeś obejrzeć. Hinnerman zmierzył ją wzrokiem i przez chwilę Samantha w ogóle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czuła się zupełnie tak, jakby jej dotknął. Prowokował, ale na tym poprzestawał. A jednak w takich sytuacjach zawsze czuła się nieswojo. Zastanawiała się, kim naprawdę są niektórzy jej goście. Może lekko zboczonymi podglądaczami? Spojrzenia, jakimi obdarzał ją Hinnerman, miały podtekst seksualny. Ale przecież nie spojrzenia Jeny North, które jeśli miały jakikolwiek wyraz, to wydawały się tylko dziwnie smutne. - Owszem, podobało mi się. - Liam Hinnerman przesłał jej szeroki uśmiech. - Zawsze mi się podoba, kiedy jestem w towarzystwie tak wspania łej kobiety. - Sam! Odetchnęła z ulgą, bo podbiegł do niej Brad Walker, patykowaty, zielonooki, piegowaty trzyna stolatek z rudawymi włosami, w połowie zgolonymi na zapałkę, w połowie długimi. Był to najmłodszy nurek w tej grupie. - Sam, fantazja! - zawołał radośnie. - Fantazja - powtórzył mrukliwie Hinnerman i ruszył dalej. - Ale były jajeczne widoki! - zachwycał się dalej Brad. - Zwłaszcza ten okręt z drugiej wojny światowej. Ponury, nie? Czy tam w środku są jakieś ciała? Samantha z uśmiechem pokręciła głową. 25
- Nie ma ciał, Brad. Dla chłopca druga wojna światowa była tak samo odległa, jak walka Stanów Zjednoczonych o niepodległość. A przecież na wy spę, do jej ośrodka, wciąż przybywali goście przyjeż dżający obejrzeć ten wrak, bo pamiętali kolegów, którzy tam zginęli. - Wiesz, Brad, większość ludzi z tego okrętu na szczęście się uratowała. A po tych, którym się nie udało, przypłynął inny okręt. Wrak zostawiono na dnie i teraz jest czymś na kształt pomnika. - Ale ekstra! - entuzjazmował się Brad. - On jest po prostu niedojrzały - skomentowała zachowanie brata jego starsza siostra, Darlene, bardzo urodziwa dziewczynka z włosami rudo- blond i zaczynającą się zgrabnie rysować kobiecą figurą. Piętnastolatka pozująca na osobę dwa razy starszą podeszła do brata z ostentacyjnym roz leniwieniem. Znacząco pokręciła głową, jakby obie z Samanthą znakomicie wiedziały, że mężczyźni są zawsze niedojrzali, bez względu na wiek. Samanthą nie umiała powstrzymać uśmiechu, zresztą do pewnego stopnia zgadzała się z poufnym komuni katem przekazanym jej przez Darlene. - To nie było „ekstra", Sam. To było głęboko satysfakcjonujące przeżycie. - Właśnie, że było ekstra! - uparł się Brad. - Ważne, że obojgu wam się podobało - próbo wała załagodzić sprzeczkę Sam. - Byłoby ciekawiej, gdybym miała jakiegoś po rządnego partnera do nurkowania - powiedziała Darlene. - To ja nie miałem porządnego partnera! - stwier- 26
dził Brad głosem pełnym pogardy. - Ta oferma czepiała się mnie przez całą wyprawę i piszczała za każdym razem; kiedy kilometr dalej przepływała barakuda. Darlene pokręciła głową z niesmakiem. - O rany... Gdzieś na tym świecie muszą być chyba prawdziwi mężczyźni, nie sądzisz, droga Samantho? - Paru na pewno jest - mruknęła Sam. No właśnie... Gdzie się podział ten, przez którego wylądowałam w portowym basenie? - pomyślała. Przekręciła baseballową czapeczkę na głowie Brada tyłem naprzód. - Dookoła wyspy leży znacz nie więcej wraków. Jutro obejrzymy następne, dobra? - Ekstraśnie! - wykrzyknął Brad i uszczęśliwio ny pobiegł przed siebie, ciągnąc ciężki worek ze sprzętem. Walkerowie byli na Wyspie Świecącego Morza od czterech dni, ale sztormowa pogoda sprawiła, że dopiero dzisiaj pierwszy raz zeszli pod wodę. Darlene znów pokręciła głową. - Och, te rodzinne wakacje - westchnęła. - To bywa bardzo męczące. Nadeszli Judy i Lee Walkerowie. Jak na rodzi ców dorastających dzieci byli bardzo młodzi. Które goś wieczoru Judy zwierzyła się Samancie, że zaszła w ciążę, gdy była jeszcze w przedostatniej klasie szkoły średniej. Rozstali się z Lee, potem zeszli się znowu, zastanawiali się nad aborcją, w końcu uciekli z domów i Judy urodziła Darlene. Przez następne parę lat żyło im się ciężko, ale 27
szczęśliwie. I jedni, i drudzy rodzice zaczęli im pomagać, więc obojgu udało się skończyć college, jednocześnie pracując na pół etatu. - Największym cudem jest to, że przetrwaliśmy jako para i nie zniszczyliśmy się wzajemnie - po wiedziała kiedyś Judy. A potem dodała: - Te wakacje bardzo wiele dla nas znaczą. Przez tyle lat musieliśmy o wszystko walczyć, że teraz czujemy się po prostu niesamowicie. Mamy plażę, księżyc, piasek, ryby, pływanie... Raj na ziemi! - Nielicha wycieczka, Sam - powiedział teraz Lee i pokręcił głową. Byl szczupły, miał piaskowe włosy i nadal sprawiał wrażenie dużego dzieciaka. Dużego, ale odpowiedzialnego dzieciaka, pomyś lała Sam. Od pierwszej chwili polubiła Lee, jego żonę i w ogóle całą rodzinę Walkerów. - Super! - stwierdziła Judy. Ona z kolei była bardzo drobniutka i chuda, a właściwie chuderlawa. Miała piegi, włosy rudoblond i pryszczatą cerę. Nieustannie była w ruchu, ta żywiołowość dodawa ła jej zresztą wiele uroku. - Super! - potwierdziła Sam. Usiłowała zacho wać uśmiech na twarzy, ale miała z tym trudności, bo wciąż nie wiedziała, gdzie się podział nowy przybysz. - Czy to znaczy mniej więcej tyle co „ekstraśnie"? - Chyba tak. Nawet na pewno - roześmiał się Lee i otoczył żonę ramieniem. Ich torby z ekwipun kiem wyposażone były w kółka. Potrzebowali więc tylko po jednej ręce, by ciągnąć je z tyłu. Wolne ręce mieli dla siebie. Również myśląc o tej parze, Sam poważnie 28
powątpiewała, czy będzie ich widywać na cowie- czornych koktajlach w salonie. - Cieszę się, że i wam się podobało - powtó rzyła. - Super, ekstra, a poza tym mnie się udało, bo miałem pod wodą cudownego partnera - odezwał się za jej plecami gardłowy męski głos. Jim Santino. Darlene ochrzciła go „Romeo" i bez przerwy chichotała, gdy tylko znalazł się w pobliżu. Niewątpliwie był atrakcyjny, potrafił czarująco się uśmiechać, a długie blond włosy często spadały mu na twarz, tak że musiał je odgarniać. Była to jakby część jego tańca godo wego. Samantha nurkowała dziś razem z nim, bo Liam Hinnerman wybrał sobie za partnerkę Sukee Pontre, która stała w tej chwili za Jimem. Sukee miała niewiele ponad dwadzieścia lat, krótkie czarne wło sy, równie czarne oczy i starannie wypielęgnowaną skórę w odcieniu kości słoniowej. Jej ojciec był Francuzem, matka Wietnamką, a Sukee odziedzi czyła trochę po jednym, trochę po drugim z rodzi ców. Była nie tylko powabna, lecz również eg zotyczna. Samancie powiedziała, że wybrała się na Wyspę Świecącego Morza, bo słyszała, że spędzają tu wakacje faceci, którzy oprócz tego, że są fajni, mają kupę szmalu. Reprezentowała typ, który za zwyczaj budzi nienawiść pozostałych kobiet w gru pie, aczkolwiek była bardzo bezpośrednia i wesoła. - Naprawdę, przy stój niaczku? - wyzywająco spytała Sukee. - A ja myślałam, że to mnie jesteś skłonny uznać za partnera doskonałego. 29