andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 328
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 157

Hannah Kristin - Wyspa pojednania

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :660.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Hannah Kristin - Wyspa pojednania.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera H Hannah Kristin
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 138 osób, 97 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

Kristin Hannah Wyspa pojednania Summer Island Tłumaczenie Barbara Cendrowska

Czasami można przypomnieć sobie, co się straciło, jedynie wracając do domu.

ROZDZIAŁ 1 Zapadał wieczór. W mokrych po deszczu wstęgach ulic Seattle przeglądały się szare, połyskliwe wieżowce, rozpraszając nadchodzące ciemności. Rewolucja internetowa zmieniła oblicze tego cichego niegdyś miasta. Teraz nawet po zachodzie słońca hałasy i miarowe uderzenia, dochodzące z licznych budów, wybijały stały rytm. Mogłoby się wydawać, że nowe budynki wyrastają przez noc, śmigając coraz wyżej w mokre niebo. Młodzi ludzie o purpurowych włosach, z kolczykami w nosach i w obszarpanych ubraniach mknęli przez centrum w nowiutkich, jaskrawoczerwonych ferrari. Na narożnej działce, w modnej od niedawna dzielnicy Belltown, stała przysadzista drewniana budowla, którą postawiono tu niemal przed stu laty, gdy niewielu ludzi chciało mieszkać tak daleko od śródmieścia. Właściciele rozgłośni KJZZ nie przejmowali się, że już nie pasują do tej szykownej okolicy. Z małego lokalnego radia rozrośli się w największą stację w stanie Waszyngton. Część obecnego sukcesu zawdzięczali Norze Bridge, nowo odkrytej gwieździe radiowej. Choć jej program „Nora uleczy ci duszę” pojawiał się na antenie zaledwie od niespełna roku, zdążył zyskać niesłychaną popularność. A tygodniowa kolumna „Nora poradzi najlepiej” zagościła na łamach ponad 2600 gazet w całym kraju. Nora zaczęła od kącika porad w małym lokalnym dzienniku, lecz dzięki ciężkiej pracy i wizji celu, który przed sobą postawiła, szybko pięła się w górę. Kobiety w Seattle pierwsze doceniły jej wyjątkową empatię i zaangażowanie, które łączyła z poczuciem moralności; niebawem dostrzegła to też reszta kraju. Recenzenci twierdzili, że potrafi znaleźć wyjście z każdego konfliktu emocjonalnego, często też wspominali o szlachetności jej serca. Ale mylili się. To nie brak skazy na charakterze stało się źródłem jej sukcesów. Była zwykłą kobietą, której zdarzyło się popełnić niezwykle błędy. Dzięki temu była w stanie zrozumieć wszelkie niuanse ludzkich potrzeb i strat. Co wieczór przynosiła przed mikrofon swój ładunek smutku i bólu i z tego źródła żalu wydobywała współczucie. Zawiadywała swą karierą z precyzją lasera, dozując prasie co ciekawsze epizody ze swej przeszłości. Wielbiciele wiedzieli, że jest rozwiedziona i ma dorosłe córki. Co i dlaczego spowodowało rozpad rodziny, pozostawało — Bogu dzięki — tajemnicą. Dzisiejszego wieczoru Nora prowadziła program. Podjechała fotelem na kółkach bliżej mikrofonu i poprawiła słuchawki. Na monitorze komputera widniała lista dzwoniących. Nacisnęła linię drugą z napisem: „Marge: Problemy między matką i córką”. — Jak się masz, Marge. Mówi Nora Bridge. — Jak się masz… Noro? — Z głosu biło wahanie. Nora uśmiechnęła się. Wiedziała, że jej wielbiciele często na początku czują się niepewnie. — W czym ci mogę pomóc, moja droga? — spytała miękko. — Mam pewien kłopot z córką, Suki. — Ile lat ma Suki, Marge? — W listopadzie skończy sześćdziesiąt siedem. Nora roześmiała się cicho. — Niektóre rzeczy się nie zmieniają, prawda? A więc, Marge, o co chodzi z Suki? — Cóż — prychnęła Marge. — W zeszłym tygodniu wyruszyła w rejs samotnych, a już dziś oświadczyła mi, że znowu wychodzi za mąż, za mężczyznę, którego poznała na statku. W jej wieku. — Znowu prychnęła. — Wiem, że ona chce, bym się z tego cieszyła, ale jak to możliwe?

— Kochasz córkę? — zapytała Nora. — Zawsze ją kochałam. — W głosie Marge słychać było łkanie. — Nie wiesz, jak to jest, Noro, gdy się tak strasznie kocha córkę, a ona coraz mniej cię potrzebuje. Co będzie, jeśli za niego wyjdzie i całkiem o mnie zapomni? Nora zamknęła oczy i skupiła myśli. Dawno już się przekonała, że słuchacze dzwonią z problemami, które ją samą bolą do żywego. — Każda matka się tego obawia, Marge. Przy dzieciach możesz pozostać tylko wtedy, jeśli pozwolisz im pójść własną drogą. Jeżeli Suki jest tak silna jak ty, nigdy daleko nie odejdzie. Marge szlochała cicho. — Może do niej zadzwonię i zaproszę jej narzeczonego na kolację. — Myślę, że to wspaniały pomysł na początek. Życzę ci powodzenia, Marge. Nora odchrząknęła i rozłączyła się. — No, dalej — rzekła do mikrofonu. — Wiem, że mnóstwo z was ma kłopoty rodzinne. Zadzwońcie, obu nam z Marge warto przypomnieć, że miłość nie jest aż tak krucha, jak się czasami wydaje. Przez następne dwie godziny Nora sercem i duszą oddana była słuchaczom. Nie udawała, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, że może zastąpić lekarza albo terapię rodzinną. Usiłowała tylko ofiarować swoją przyjaźń tym skłopotanym, zwyczajnym ludziom, których nigdy nie widziała na oczy. Gdy program wreszcie się skończył, wróciła do swego gabinetu. Tu osobiście skreśliła podziękowania dla tych słuchaczy, którzy zechcieli zostawić adresy domowe u producenta. Każdy, kto wykazał dość odwagi, by publicznie poprosić Norę o radę, zasługiwał na liścik od ulubionej bohaterki. Po skończeniu tej czynności pospieszyła do samochodu. Na szczęście, do szpitala miała tylko parę kilometrów. Zaparkowała na podziemnym parkingu i weszła w sztuczną światłość recepcji. Nora przychodziła tu regularnie — przez ostatni miesiąc co sobotę i wtorek — i teraz uśmiechnęła się, i pomachała znajomym pielęgniarkom, zdążając korytarzem w kierunku pokoju Eryka. Choć często go odwiedzała, nie przychodziło jej to łatwo. Eryk Sloan był jej bliski jak syn i towarzyszenie jego walce z rakiem wiele ją kosztowało. Ale oprócz niej nie miał nikogo. Rodzice dawno spisali go na straty, nie mogąc się pogodzić z jego życiowymi decyzjami, a młodszy brat, Dean, rzadko znajdował czas na odwiedziny. Gdy otworzyła drzwi do jego pokoju, ujrzała, że chory śpi. Włosy prawie całkiem mu wyszły, policzki miał zapadnięte i z otwartymi ustami wyglądał na mężczyznę starego i zniszczonego życiem. A przecież nie doczekał jeszcze trzydziestych pierwszych urodzin. Podeszła doń i delikatnie pogłaskała po głowie. Jeszcze nie rozbudzony, zamrugał powiekami, usiłując się zdobyć na chłopięcy uśmiech, co prawie mu się udało. — Mam złe i dobre wieści — rzekł. Dotknęła jego ramienia i poczuła, jak bardzo jest kruche. — Jakie są dobre wieści? — zapytała. — Koniec zabiegów. Zbyt mocno ścisnęła go za ramię. — A złe? — Też koniec zabiegów. Tak postanowił doktor Calomel.

Tępo skinęła głową. W ciągu jedenastu miesięcy, które upłynęły od postawienia diagnozy, całymi nocami rozmawiali o tej chwili. Myślała nawet, że jest na nią przygotowana, ale teraz spostrzegła swoją naiwność. Eryk zamknął oczy, a ona zastanawiała się, czy wspomina czas sprzed paru lat, gdy jego partner Charlie leżał na takim samym szpitalnym łóżku, tocząc przegraną walkę z AIDS. Wreszcie Eryk uniósł wzrok. Widząc, że mężczyzna usiłuje się uśmiechnąć, z trudem wstrzymała łzy. W tej sekundzie mignęły jej fragmenty z całego jego życia. Oczyma duszy ujrzała go jako ośmiolatka, który siedzi przy jej kuchennym stole, pogryzając chrupki — potargany, piegowaty chłopaczek z poobijanymi kolanami i uszami wielkości łyżki wazowej. — Wracam do domu — powiedział cicho. — To świetnie — odparła, uśmiechając się nieco zbyt promiennie. — Będę cię odwiedzała w ciągu dnia. Wieczorami muszę prowadzić program, ale… — Na wyspę. Wracam do domu. — Czy zadzwonisz wreszcie do rodziny? — Norę złościła jego decyzja, by w pojedynkę zmagać się z rakiem, lecz Eryk był nieugięty. — Jasne. W przeszłości bardzo mi pomogli. — Nie utrzymywałeś z nimi kontaktu, ale teraz sytuacja radykalnie się zmieniła i doskonale o tym wiesz. Czas zawiadomić Deana. I twoich rodziców. W jego spojrzeniu było tyle beznadziei, że chciała się odwrócić. — A co będzie, jeśli powiem matce, że jestem umierający, a ona nadal nie zechce mnie odwiedzić? Nora zrozumiała. — Zadzwoń przynajmniej do brata. Jeśli zaczekasz do wtorku, odwiozę cię — rzekła z wymuszonym uśmiechem. — Mam mało czasu. Załatwiłem już przelot. Lottie jest na miejscu i wszystko przygotowuje. Z wysiłkiem przełknęła ślinę. — Nie powinieneś być sam. — Dość tego. — Głos miał miękki, ale dosłyszała słabiutkie echo dawnej siły. Eryk przypominał jej, że jest dorosłym, dojrzałym człowiekiem. — Zmieńmy temat — rzekł, składając ręce. — Słuchałem twojego wieczornego programu. Matki i córki. Zawsze to przeżywasz. — Nigdy nie wiem, co powiedzieć. Jak czułaby się Marge, gdyby wiedziała, że nie rozmawiałam z własną córką od jedenastu lat? — Norze robiło się lżej na duszy, ilekroć widziała, że Eryk rozumie, jak bolesna jest dla niej myśl o młodszej córce. — Ciekawe, co teraz robi. Eryk zdobył się na śmiech. — Z Ruby wszystko jest możliwe — od obiadu ze Stevenem Spielbergiem po przekłuwanie języka. Nora zaśmiała się, po czym raptownie zamilkła. Eryk pochylił się do przodu. W jego wzroku pojawiła się powaga. — Ona żyje, Noro. — Wiem. Cały czas usiłuję wykrzesać z tej myśli nadzieję. Uśmiechnął się. — A teraz wyciągaj chińczyka. Muszę ci poprawić humor. * * *

Był dopiero drugi tydzień czerwca, a temperatura podskoczyła do trzydziestu ośmiu stopni. W miejscowej rozgłośni nazwali ją pokręconą falą upału, taka bowiem pogoda panuje w południowej Kalifornii dopiero w późniejszej porze roku. Nikt nie mógł spać w takim piecu, a Ruby Bridge nie stanowiła wyjątku. Leżała wyciągnięta na łóżku, pościel zrzuciła na podłogę, do czoła przyłożyła zimny kompres. Płynęły minuty. Czuła się okropnie samotna. Zaledwie przed paroma dniami porzucił ją chłopak, Max. Po pięciu latach wspólnego życia po prostu sobie poszedł. Zostawił tylko trochę mebli i liścik. O dziwo, nie tęskniła za nim, prędzej za mężczyzną w ogóle. Brakowało jej drugiego talerza na stole, drugiego ciała w łóżku. Najbardziej doskwierała jej niemożność udawania, że jest zakochana. O siódmej rano zadźwięczał budzik. Ruby wysunęła się z łóżka, lśniąca od potu, i ruszyła do łazienki, gdzie wzięła letni prysznic. Jeszcze nie skończyła się wycierać, a znów była spocona. Podniosła z podłogi czarne spodenki z poliestru, z plamami tłuszczu, oraz ci — śniętą obok białą bawełnianą bluzkę, ubrała się i wyszła na lejący się z nieba żar. Zeszła do swego zdezelowanego volkswagena garbusa z 1970 roku. Po kilku próbach silnik wystartował i Ruby pojechała do „Hasz House Irmy”, szykownej restauracji, w której pracowała od prawie trzech lat. Nigdy nie zamierzała zostać kelnerką. Miało to być tymczasowe zajęcie, umożliwiające płacenie rachunków, póki nie stanie na nogi, nie wzbudzi sensacji w którymś z miejscowych klubów komediowych, nie zostanie gwiazdą popularnych programów, wreszcie nie zagra głównej roli w serialu komediowym. Lecz w wieku dwudziestu siedmiu lat, po niemal dziesięcioletnich próbach podbicia świata komedii, Ruby niebezpiecznie zbliżała się do granicy, kiedy to zacznie się mówić, że jest na to „za stara”. Wszyscy wiedzieli, że jeśli człowiekowi nie uda się do trzydziestki, jest skończony. Zatrzymała się na zatłoczonym parkingu i ruszyła powoli do restauracji. Gdy otworzyła frontowe drzwi, nad jej głową zadźwięczał dzwoneczek. Irma, której drogę torowała fryzura wielkości trzypiętrowego ula, ruszyła ku Ruby, po czym stanęła tuż przed nią. Grubo wymalowane tuszem oczy zwęziły się. — Miałaś tu być wczoraj wieczorem. Ruby zamrugała. — O Boże. — Zwalniam cię — rzekła Irma. — Nie możemy na ciebie liczyć. Debbie musiała pracować wczoraj na dwóch zmianach. Twój ostatni czek jest do odebrania w kasie. Zwrotu stroju oczekuję najpóźniej jutro. Wypranego. Wargi Ruby drżały. — Daj spokój, Irmo, potrzebuję tej pracy. — Przykro mi. Naprawdę. — Odwróciła się i odeszła. Ruby stała tam przez minutę, wdychając znajomą mieszaninę woni syropu klonowego i tłuszczu. Potem wzięła czek z kontuaru i wyszła z restauracji. Wsiadła do samochodu i jeździła bez celu, to w górę ulicy, to w dół. Wreszcie, gdy doznała uczucia, że twarz roztapia się jej i spływa z czaszki, zatrzymała się przed wieżowcem na bulwarze Wilshire. Zanim zdążyła to sobie wyperswadować, podeszła do windy i wjechała na ostatnie piętro. Kiedy drzwi się otworzyły, przeszła szparko holem do biura swojego agenta. Recepcjonistka, Maudeen Wachsmith, siedziała z nosem w romansie. Prawie nie unosząc wzroku, rzekła: — Cześć, Ruby. Dziś jest zajęty. Musisz się umówić.

Ruby przemknęła obok niej i gwałtownym gestem otworzyła drzwi. Jej agent, Valentine Lightner, siedział za szklisto połyskującym blatem olbrzymiego biurka. Gdy ujrzał Ruby, uśmiech przeszedł w marsa. — Ruby, nie spodziewałem się ciebie… prawda? Maudeen dopadła pleców Ruby. — Bardzo przepraszam, panie Lightner. Uniósł smukłą dłoń. — Nic się nie stało, Maudeen. — Odchylił się na krześle. — Więc o co chodzi, Ruby? Zaczekała, aż sekretarka wyjdzie. — Czy ta praca na statku wycieczkowym jest jeszcze aktualna? Śmiała się z niej przed trzema miesiącami — wiadomo, że statki wycieczkowe to pływające kostnice talentu — ale teraz już nie uważała, by to zajęcie było poniżej jej godności. Raczej może powyżej. — Robiłem, co mogłem, Ruby. Piszesz naprawdę śmieszne kawałki, to prawda, ale mało, że się stawiasz, to stawiasz jeszcze warunki. Spaliłaś za sobą zbyt wiele mostów w tej branży. Pamiętasz tę rolę w serialu, którą ci załatwiłem z takim trudem? Spowolniłaś tempo produkcji już w pierwszym tygodniu, a wszyscy szaleli, pisząc kolejne poprawki. — Postać, którą grałam, to kretynka. Nie miała ani jednej zabawnej kwestii. Val patrzał na nią zwężonymi oczyma. — Mam ci przypomnieć, że inna — mniej utalentowana aktorka — zarabia po trzydzieści tysięcy dolarów za odcinek, wygłaszając to, co jej każą? Ruby opadła na głęboki skórzany fotel, stojący przed biurkiem. — Jestem spłukana. Irma wyrzuciła mnie z knajpy. — No, to zadzwoń do matki. — Nie zaczynaj, Val — powiedziała cicho. — Spróbuję w Azji — westchnął. — Za oceanem przecież uwielbiają amerykańskich komików. Może mogłabyś pojechać w trasę po nocnych klubach. Zamrugała, już widząc siebie w jednym z tych barów, do których przychodzą mężczyźni, by oglądać nagie kobiety, wijące się w górę i w dół srebrzystych słupów. Val był zawsze jej orędownikiem, największym wielbicielem. Pracował dla niej od dawna — od pierwszych jej kroków w komedii. Ale w ciągu ostatnich lat rozczarowywała go. Nie wiedziała, co jest z nią nie tak, z wyjątkiem tego, że była wiecznie zła. — Doceniam wszystko, co dla mnie robisz, Val. Wiem, że ciężko jest załatwić zajęcie primadonnie pozbawionej talentu. — Talentu ci nie brakuje — odrzekł. — Potrafisz rozjaśnić pokój swoim uśmiechem, a dowcip masz ostry jak brzytwa. Pozwól, że cię o coś zapytam. Kiedy przestałaś się uśmiechać, Ruby? Oczywiście znała odpowiedź. Zdarzyło się to w ostatniej klasie szkoły średniej, ale nie chciała się w to zagłębiać. — Nie wiem. Pragnęłaby opowiedzieć Valowi, jaka się czuje przerażona, jak bardzo jest samotna. Ale nie mogła tego zrobić. Żeby nie wiem jak Ruby się starała, musi trzymać się na baczności. Uczucia były w niej ciasno upchnięte, hermetycznie zapieczętowane, tak by żadna rana i żadne wspomnienie nie straciło nic ze świeżości. Podniosła się. — No cóż — westchnęła, prostując ramiona. Miała przelotne uczucie, że wygląda idiotycznie: zraniona jaskółka, usiłująca zrobić wrażenie na wędrownym sokole. — Chyba pójdę do domu i zacznę się uczyć japońskiego. — Dzielna dziewczynka — Val uśmiechnął się słabo. — A ja podzwonię w sprawie Azji.

— Dzięki. Sajonara. — Wygięła palce w geście najserdeczniejszego kalifornijskiego pozdrowienia, po czym starała się wymaszerować z gabinetu z podniesionym czołem. Głupio się czuła w przepoconym uniformie kelnerki i gdy tylko wyszła z biura, dała sobie spokój ze sztucznym uśmiechem. Po opuszczeniu budynku skierowała się na parking. Za przednią szybę zatknięto bilet parkingowy. Wyciągnęła kwitek zza wysłużonej wycieraczki i zwinęła go w kulkę. Czy ktoś rzeczywiście spodziewał się, że właściciel tej pułapki na szczury zapłaci za parking? Równie dobrze można było zostawić ów bilecik na poduszce w schronisku dla bezdomnych. Poczuła palące ukłucie łez. * * * Czerwiec tego roku był ciężkim miesiącem w Seattle. To właśnie o tej porze, gdy kwitły peonie i ostróżki, miejscowi zaczęli narzekać, że czują się oszukani. Deszcze zaczęły się w październiku. W ostatnim tygodniu maja nawet ci mieszkańcy, którzy potraktowali ów rodzaj aury jako meteorologiczne wyzwanie, mieli dość. Znosili fatalną pogodę przez niemal dziewięć miesięcy, a zatem minęła już najwyższa pora, by słońce ich wyzwoliło. Tymczasem nadal lało w dniu, kiedy Nora Bridge obchodziła swoje pięćdziesiąte urodziny. Nie uznała pogody za zły omen ani wróżbę nieszczęścia, a może powinna była. Stała przy oknie w swoim biurze, sącząc ulubiony napój — szampan Mumm z kawałkiem świeżej brzoskwini. Na parapecie leżały dziesiątki kartek urodzinowych. Najcenniejszą przysłała starsza córka, Caroline. Oczywiście radość z tej pocztówki przyćmiewał fakt, że znowu w tym roku nie otrzymała życzeń od Ruby. Nora przez krótki czas pławiła się w smutku, po czym otrząsnęła się zeń. Zawdzięczała tę umiejętność piętnastu latom prowadzenia terapii — potrafiła zdystansować się wobec swoich uczuć. Odwróciła się od okna i zerknęła na kryształowy zegar, stojący na jej biurku. Wskazywał czwartą trzydzieści osiem. Wiedziała, że wszyscy są na dole, w sali konferencyjnej, zastawiając stoły jedzeniem, butelkami szampana, talerzami pełnymi pokrojonych brzoskwiń. Asystentki, publicyści, personel redakcyjny, producenci — cały zespół przygotowywał przyjęcie „niespodziankę” dla najnowszej gwiazdy radiowej. Nora odstawiła kieliszek szampana, po czym opuściła gabinet. Weszła do sali konferencyjnej. Ale nie zastała w niej nikogo. Długi stół był pusty, nie ustawiono na nim żadnych potraw. Szeroka wstęga z napisem: Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin zwisała smętnie z górnych lamp. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś zaczął przystrajać salę na przyjęcie, po czym nagle przerwał. Dopiero po chwili Nora zauważyła dwóch mężczyzn, stojących z lewej: Boba Whartona, właściciela i zarazem dyrektora stacji, oraz Jasona Close’a, głównego radcę prawnego rozgłośni. — Bob, Jason, jak się macie. Miło was widzieć — rzekła z ciepłym uśmiechem Nora. Mężczyźni wymienili szybkie spojrzenia. — Mamy złe wieści — powiedział Bob. Jason minął dyrektora i podszedł do Nory. — Bob dostał dziś telefon od niejakiego Vince’a Corella. Nora poczuła się, jakby znienacka wymierzono jej policzek. — Twierdzi, że miał z tobą romans, kiedy byłaś mężatką. I że jak mu zapłacimy, będzie siedział cicho. — Romans, Noro! — powtórzył gniewnie Bob, aż koło ust pojawiły mu się kropelki śliny. — Kiedy twoje dzieci były w domu. Szkoda, że nic nam o tym nie powiedziałaś.

— Mogę się upierać, że kłamie — rzekła i aż zamrugała, słysząc zdyszany ton swego głosu, z którego biła rozpacz. Jason otworzył teczkę i wyjął grubą kopertę, którą wręczył Norze. Otworzyła ją drżącymi rękami. W środku były czarno–białe fotografie. Wyciągnęła do polowy zdjęcie, leżące na samej górze. — O Boże — wyszeptała. Wcisnęła je z powrotem do koperty. — Trzeba to jakoś powstrzymać. To są prywatne fotografie. — Owszem — rzekł Jason. — Jego. Najwyraźniej wiedziałaś, że cię fotografuje. Pozujesz. Popatrzyła na nich. — Ile on chce? Nastąpiła nabrzmiała cisza. — Pół miliona dolarów — powiedział Jason. — Mogę zdobyć taką sumę… — Pieniądze nigdy do końca nie ukręcą łba takiej sprawie, Noro. Wiesz o tym doskonale. Zrozumiała natychmiast. — Odmówiłeś mu — rzekła drewnianym głosem. — Teraz chce to zanieść do brukowców. Jason przytaknął. — Przykro mi, Noro. — Mogę wytłumaczyć to mojej publiczności — zaczęła. — Zrozu… — Udzielasz porad o charakterze moralnym, Noro. — Bob potrząsnął głową. — Będzie skandal jak wszyscy diabli. Gdy te zdjęcia wyjdą na jaw, natychmiast stracimy reklamodawcow. Tworzyliśmy twój wizerunek jako coś w rodzaju współczesnej wersji Matki Teresy. Teraz wychodzisz bardziej na jakąś hollywoodzką wampirzycę. Nora usiłowała zachować pozory spokoju. — Więc co zrobimy? — Chcemy, żebyś dała sobie spokój na jakiś czas. — Jason delikatnie dotknął jej ramienia. — Przez ostatnie dziesięć lat tłumaczyłaś ludzom, że powinni dotrzymywać zobowiązań i stawiać rodzinę na pierwszym miejscu. Jak myślisz, ile czasu minie, nim prasa wywęszy, że od dnia rozwodu nie rozmawiałaś z własną córką? I tak Nora straciła panowanie nad swoim życiem. — To się rozmydli — wyszeptała, wiedząc w głębi serca, że nie ma racji. — Wezmę urlop na parę tygodni. Zobaczymy, co się z tego naprawdę wykluje. — Oficjalnie — rzekł Jason — to zaplanowane wakacje. Nie przyznamy, że mają coś wspólnego ze skandalem. — Dzięki. — Mam nadzieję, że jakoś to przeżyjesz. Wszyscy życzymy ci jak najlepiej. Zapadła niezręczna cisza. Jason i Bob przeszli obok Nory. Drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem. A ona stała, teraz już samotnie, mając oczy zalane łzami. Po jedenastu latach harówki po siedemdziesiąt godzin tygodniowo wszystko się rozpadło z powodu kilku rozebranych zdjęć, zrobionych całe wieki temu. Teraz jej hipokryzję dostrzeże świat, a także — o Boże — córki. Dowiedzą się w końcu, że ich matka miała romans i że je okłamała, gdy przed laty odeszła od ojca. * * *

Tętniący ból rozsadzał skronie Ruby. Cały dzień przespała niespokojnie, budząc się co jakiś czas. W końcu, potykając się, przeszła do saloniku, oparła się o ścianę i osunęła na krzesło z nogami wyciągniętymi przed siebie. Powinna zejść do sklepiku i kupić gazetę, ale na samą myśl o czytaniu ogłoszeń w poszukiwaniu pracy poczuła, że wszystko jej się wywraca w środku. Zadzwonił telefon. Ruby nie chciała go odbierać. Na pewno nie usłyszy niczego dobrego. W najlepszym wypadku będzie to Caroline, jej starsza siostra, kobieta sukcesu, matka dwojga idealnych dzieci i żona wielkiego, przystojnego chłopa. A może tata w końcu sobie o niej przypomniał, ale Ruby wątpiła w to. Od czasu, gdy ożenił się powtórnie i założył drugą rodzinę, bardziej interesowało go karmienie dziecka o północy niż losy dorosłej córki. Telefon dzwonił i dzwonił. W końcu przeczołgała się przez wytarty dywan i podniosła słuchawkę po czwartym sygnale. — Halo? — Usłyszała warczenie w swoim głosie. — To ja, skarbie, twój ulubiony agent. Zmarszczyła brwi. — Val? Masz coś za bardzo wesoły głos, zważywszy na to, że moja kariera kręci się w muszli klozetowej. Val roześmiał się. Był to gromki, dudniący dźwięk. — Bo mi wesoło. Nie uwierzysz, kto do mnie dzisiaj zadzwonił. — Słychać było niemal dotykalną ciszę. — Joe Cochran. Ktoś mu nawalił i chce zaangażować ciebie do jutrzejszego programu. Jakim cudem świat może wirować tak szybko? Wczoraj Ruby tkwiła w zabagnionym stawku, dziś sięgnął po nią gospodarz najgłośniejszego programu, którego każde kolejne wydanie było wydarzeniem. Przestrzegał wprawdzie zasad politycznej poprawności, ale ponieważ nadawano go w sieci kablowej, pojawiały się w nim nader smakowite kawałki. Występ u Cochrana to marzenie każdego młodego komika. — Masz dwuminutowe wejście. Dziecino, to jest to. Przyślę po ciebie samochód jutro o jedenastej rano. — Dzięki, Val. — Nie straciła całkiem głowy, toteż nim odłożyła słuchawkę, zdążyła jeszcze zapytać: — Hej, a jaki jest temat programu? — Nazywa się: „Zbrodnia i kara, czyli: czy tata i mama są wszystkiemu winni”. — Zgodzili się na mnie, ponieważ jestem jej córką. — A co to ciebie obchodzi? — Nic. — I była to prawda. W końcu to jej szansa. Wreszcie, po latach chałtur w zadymionych barach, w miasteczkach, których nazw nie pamięta, obejrzy ją cały kraj. Jeszcze raz podziękowała Valowi, po czym odłożyła słuchawkę. Serce biło jej tak szybko, że aż dostała zawrotu głowy. Pobiegła do sypialni i szybkim ruchem otworzyła drzwi szafy. Nie mogła sobie pozwolić na kupno niczego nowego. Potem przyszedł jej na myśl czarny kaszmirowy sweter. Przysłała go matka na Boże Narodzenie przed dwoma laty, pozorując, że to dar od Caroline. Choć Ruby zazwyczaj bez otwierania odsyłała prezenty, które matka ofiarowywała jej z poczucia winy, ten ją zachwycił. Gdy dotknęła pięknej wełny, nie mogła się zdobyć na oddanie go z powrotem. Ściągnęła czarny sweter z dekoltem w szpic z wieszaka i cisnęła na łóżko. Jutro przystroi go naszyjnikami i włoży do czarnej skórzanej spódniczki mini i czarnych rajstop. Gdy Ruby wybrała sobie ubrania, kopnięciem zamknęła drzwi sypialni. W lustrze na drzwiach zobaczyła swoje odbicie. Wczorajsze przeżycia, obficie podlane potem, sprawiły, że jej krótkie czarne włosy upodobniły ją do jakiegoś szemranego typka z latynoskiego filmu.

— Jestem Ruby Bridge — zaczęła, sięgając po szczotkę na toaletce, by użyć jej w charakterze mikrofonu. — Tak, słusznie kojarzycie nazwisko. Jestem córką Nory Bridge, duchowego guru środkowych stanów Ameryki. — Wysunęła prowokacyjnie biodro, ustawiając się w pozie, którą zamierzała przybrać jutro. — Spójrzcie na mnie. Czyż naprawdę taka kobieta powinna pouczać was, jak wychowywać dzieci? To doprawdy… Zadzwonił telefon. — A niech to. — Ruby pobiegła do saloniku i wyszarpnęła sznur ze ściany. Przez następne dwadzieścia cztery godziny nikt nie może zawracać jej głowy. Liczy się tylko przygotowanie do występu. * * * Jak wszystkie wielkie miasta, San Francisco pięknie wyglądało w nocy. Wielobarwne światła płonęły w śródmieściu, tworząc rodzaj neonowego ogrodu rzeźb, ciągnącego się wzdłuż czarnej zatoki. Dean Sloan spoglądał tęsknie ku ścianie okien, odsłaniających panoramę miasta. Niestety, nie mógł opuścić swojego fotela. Jak zawsze, trzymał go na uwięzi lep dobrych manier. W kunsztownie złoconej sali balowej rezydencji na Russian Hill stało kilkanaście stołów, przy których zasiadało po cztery, pięć par. Kobiety miały na sobie piękne i kosztowne suknie, a mężczyźni ubrani byli w smokingi. Gospodyni przyjęcia, wybitna osobistość z miejscowej śmietanki towarzyskiej, sama sporządziła listę gości, rekrutujących się spośród najbogatszych rodzin San Francisco. Tematem dzisiejszego wieczoru dobroczynnego była opera, liczono na obfite datki. Deanowi towarzyszyła blada, elegancka dama imieniem Sara. — To niezwykle szlachetna idea, nie uważasz? — spytała miękko. Dean nie miał pojęcia, o czym mówi jego towarzyszka, lecz zorientował się, rzuciwszy okiem po sali. Starsza, dobrze utrzymana niewiasta stała obok czarnego steinwaya. Bez wątpienia rozprawiała wzniosie o operze, z góry dziękując gościom za hojne sięgnięcie do portfeli. Rozległ się szmer oklasków, a następnie stukot odsuwanych krzeseł. Dean ujął dłoń Sary i wsunęli się w szemrzący tłum. Orkiestra grała coś melodyjnego i romantycznego. Na parkiecie przycisnął Sarę do siebie, przesunął ręką po jej nagich plecach i uczuł, że kobieta drży. Gdyby chciał, mógłby ją wyprowadzić z tego ścisku i zaciągnąć do swego łóżka. Potem zadzwoniłby do niej i prawdopodobnie przespaliby się ze sobą parę razy. A później, tak jakoś, uszłoby to z jego pamięci. W zeszłym roku miejscowy magazyn ochrzcił go najmniej nadającym się do ożenku kawalerem w San Francisco z racji jego upodobania do kilkudniowych romansów. Ale reporter nie wiedział, ba, nawet nie przychodziło mu do głowy, jak bardzo Dean był tym wszystkim znużony. Nie ukończywszy jeszcze dwudziestu dziewięciu lat, czuł się zmęczony życiem. Już od ponad roku czuł, że coś z nim było nie tak. Czegoś brakło. Początkowo uznał, że to kłopoty w interesach, toteż z nowym zapałem oddal się pracy, tkwiąc ponad osiemdziesiąt godzin tygodniowo w firmie Harcourt i Synowie. Ale zdołał tylko zarobić więcej pieniędzy, wewnętrzny ból zaś zaostrzał się. Spróbował rozmawiać o swych cierpieniach z rodzicami. Edward Sloan był teraz — jak i zawsze — uroczym bawidamkiem, gotowym na każde skinienie żony. To matka stała na straży ambicji rodzinnych, a jej nigdy nie obchodziły takie rzeczy, jak spełnienie czy satysfakcja. Zareagowała tak, jak syn się spodziewał: „Prowadziłam tę firmę przez trzydzieści lat, teraz twoja kolej. I żadnego skamlenia”. Uznał, że zasłużyła na to prawo. Pod żelazną ręką jego matki

rodzinny interes stał się przedsięwzięciem wartym sto milionów dolarów. Jej zawsze to wystarczało, lecz ten sukces nie był w stanie wypełnić wewnętrznej pustki Deana. Usiłował dyskutować o tym z przyjaciółmi, lecz choć wyrażali chęć pomocy, żaden z nich nie rozumiał jego uczuć. Dean wyrósł w nieco innym świecie niż oni. Wyspa Lopez. Letnia Wyspa. Spędził dziesięć cudownych lat na Wyspach San Juan. Wraz z bratem Erykiem byli tam — przez krótki czas — zwyczajnymi chłopcami. Te odległe wyspy ukształtowały i określiły Deana, stały się dla niego miejscem, gdzie czuł się całością. Oczywiście, była tam Ruby. I zanim oszalała i wszystko zniszczyła, nauczyła go, czym jest miłość. A potem pokazała mu, jak łatwo ją zniszczyć. Dean westchnął, nierad, że Ruby przyszła mu na myśl akurat teraz, gdy trzymał w ramionach piękną, chętną kobietę. Nagle poczuł się zmęczony. Po prostu nie miał siły spędzić dzisiejszej nocy z kobietą, która go nic nie obchodziła. — Nie czuję się dobrze, a bladym świtem będę odbywał konferencję telefoniczną z Tokio — rzekł. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Saro, zawiozę cię do domu. Z wdziękiem zrobiła nadąsaną minę, a on zaczął się zastanawiać, czy tego także uczą bogate młode dziewczęta w ekskluzywnych prywatnych szkołach. Skoro już powziął tę decyzję, nie mógł się doczekać, by jak najprędzej opuścić salę. Manewrował przez tłum niczym kolarz uczestniczący w Tour de France, żegnając się z paroma ludźmi, którzy rzeczywiście coś znaczyli, po czym pospieszył za Sarą do swego samochodu. Gawędzili o niczym po drodze do rezydencji jej ojca, górującej na szczycie wzgórza. Niespełna kwadrans potem, jak Dean odstawił Sarę, stał w swoim salonie, przypatrując się miastu w nocnej szacie. Całe ściany pokryte były oprawnymi w ramki fotografiami. Fotografowaniu oddawał się z pasją i niegdyś widok tych prac sprawiał mu przyjemność. Teraz, patrząc na nie, myślał tylko, jak złym torem potoczyło się jego życie. Zadzwonił telefon. Podszedł do pokrytej zamszem kanapy, opadł na grubo wyściełaną poduchę i podniósł słuchawkę. — Dino? To ty? — Och… Eryk? Co u ciebie słychać, na miłość boską? — Dean był kompletnie zaskoczony. Nie miał wieści od brata od… ileż to już? Półtora roku? — Może usiądź na wszelki wypadek. — To brzmi groźnie. — Bo jest. Umieram. Dean poczuł się, jakby nagle otrzymał cios w żołądek. — AIDS? Eryk zaśmiał się. — Wiesz, mamy też inne choroby. Moją ulubioną jest rak. — Głęboko zaczerpnął tchu. — Zostało mi mało czasu. Dean nie mógł złapać powietrza. — Masz trzydzieści lat — rzekł wreszcie bezradnie, jakby wiek miał tu coś do rzeczy. — Powinienem ciebie poinformować na początku, kiedy postawili mi diagnozę, ale myślałem, że dam ci znać, kiedy już będzie po wszystkim i uśmiejemy się z tego. — Jest jakaś szansa, że któregoś dnia się z tego uśmiejemy? Zapadła chwila milczenia. — Nie — odparł w końcu Eryk. — Co mogę zrobić? — Wracam na wyspę. Lottie już tam jest.

— Na wyspę — powtórzył z wolna Dean. Do pokoju napłynęło dziwne poczucie nieuchronności. Tak jakby Dean zawsze wiedział, że któregoś dnia wylądują ostatecznie tam, gdzie wszystko się zaczęło. Gdzie się wszystko popsuło. — Przyjedziesz? — Jasne. — Chciałbym, żebyśmy znowu byli braćmi. — Zawsze byliśmy braćmi — odparł nieporadnie Dean. — Nie — rzekł miękko Eryk. — Byliśmy członkami tej samej rodziny. Od lat nie czuliśmy się rodzeństwem.

ROZDZIAŁ 2 Skandal wybuchnął nazajutrz z huraganową siłą. Te poniżające fotografie widniały wszędzie, a gazety i stacje telewizyjne, które ich nie posiadały, opisywały je ze szczegółami, rozdzierającymi serce Nory. Ona sama siedziała skulona w salonie, nie chcąc nigdzie wyjść. Myśl o tym, że ktokolwiek mógłby ją ujrzeć, przerażała tę przymusową pustelnicę. Jej asystentka, Dee Langhor, świeża i promienna, pojawiła się wcześnie rano. Teraz, w domowym gabinecie Nory, odbierała i odpierała telefony. W całym tym kataklizmie szczególnie nurtowała Norę jedna myśl — poprzedniego dnia powinna była zadzwonić do Caroline, by ją ostrzec. Ale w końcu, w obliczu zbliżającej się katastrofy, Nora zachowała się tak, jak wobec wszelkich trudności: wzięła dwie tabletki nasenne i wyłączyła telefon. Teraz, skoro o sprawie dudniły wszystkie poranne gazety, nie miała wyboru. Musiała zadzwonić. Sięgnęła po telefon, uzyskała dostęp do drugiej linii i nacisnęła pierwszy numer ze spisu kodów. — Halo? — odezwał się głos córki. Nora milczała chwilę, nim zdołała się odezwać. — Caro? To ja — mama. Nastąpiła cisza, podczas której Nora poczuła się, jakby obdzierano ją ze skóry. — Dowiedziałam się dziś rano, kiedy odwoziłam Jenny do przedszkola. — Caroline zaśmiała się ostro. — Mona Carlson pytała, jakie to uczucie, kiedy się widzi takie fotografie własnej matki. Jakie to uczucie. Nora nie wiedziała, co odpowiedzieć. Występowanie w obronie własnej nie miało sensu. — Przepraszam cię. Nie mogłam… zadzwonić. — Oczywiście, że nie mogłaś. — Caroline przez chwilę milczała. — Nie mogę uwierzyć, że dopuściłam, byś tak zraniła moje uczucia. Chodzi o to, że myślałam… — Wiem. Zbliżyłyśmy się do siebie. — Nie. To ja zbliżyłam się do ciebie. Zawsze zachowywałaś się w stosunku do mnie jak akuratna guwernantka, udawałaś, mówiłaś to, co należy, ale nigdy nie czułaś się ze mną związana. Nie wiem, w którym momencie tak zgłupiałam, żeby spodziewać się od ciebie uczciwości. — Wiem, że to schrzaniłam. Ale proszę, nie skreślaj mnie znowu ze swojego życia. — Naprawdę to do ciebie nie dociera? To nie ja skreślam ludzi. Może Ruby wykazała lepszy refleks — nie dała ci się skrzywdzić od lat. No, a teraz muszę lecieć. — Kocham cię, Caroline — rzekła pospiesznie Nora, za wszelką cenę pragnąc to powiedzieć, nim będzie za późno. — Wiesz, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? — Głos Caroline załamał się. Gdzieś w jej gardle zabrzmiał cichy szloch. — Wierzę ci. — Odłożyła słuchawkę. Sygnał zabrzęczał w uszach Nory. Dee wbiegła do pokoju z szeroko otwartymi oczyma. — Dzwoni pan Adams. Powiedziałam mu, że cię nie ma, ale mam ci od niego przekazać, że jeśli nie odbierzesz, wezwie natychmiast swoich prawników. Nora westchnęła. Naturalnie. Tom Adams nie stał się magnatem prasowym dzięki stosowaniu dżentelmeńskich metod. — Przełącz go. — Dzięki — rzekła Dee, pędząc z powrotem do gabinetu Nory.

Nora podniosła słuchawkę. — Cześć, Tom. — Noro, co ty sobie myślisz, do kurwy nędzy? Usłyszałem o tym całym cholerstwie z telewizji, kiedy właśnie jadłem śniadanie. Gdybym nie miał włączonych wiadomości, diabli wiedzą, kiedy by to do mnie doszło. — Przykro mi, Tom. Mnie samą to zaskoczyło. — No więc, teraz już się orientujesz. Nie wydałem jeszcze żadnych decyzji, ale je otrzymasz. — Mam dla ciebie gotowe kolumny w sumie na dwa miesiące. Przez ten czas zastanowię się, jak to rozegrać. — Płacę ci górę pieniędzy, żebyś odpowiadała na listy czytelników — warknął — a teraz, kiedy wreszcie mogą pytać o coś ciekawego, nie będziesz mi tu udawała, że cię nie ma w domu. Gazety żyją skandalami, a ja zamierzam zbić forsę na twojej tragedii życiowej. Przykro mi, Noro. Zawsze cię lubiłem, ale w interesach nie ma żadnych sentymentów. Norze zrobiło się niedobrze. — Rozgłośnia daje mi urlop… — Nie mydl mi oczu tymi dupkami bez jaj. W życiu nie dałem nogi przed żadną walką. — Dobrze, Tom — rzekła cicho Nora. — Daj mi chociaż parę dni. Wykorzystaj na razie to, co masz, a potem zacznę odpowiadać na listy z obelgami. — Wiedziałem, że jesteś rozsądna, Noro — zachichotał. — Cześć, na razie. Odłożyła słuchawkę. Tom naprawdę spodziewał się, że Nora będzie czytać pełne gniewu i rozczarowania listy od ludzi, których miłość zdołała pozyskać. Nie, to niemożliwe. Ruby stała w pełnej pary łazience, wpatrując się przez mleczną mgłę w swe rozmazane odbicie. Linie pod zapuchniętymi oczyma wyglądały jak przytwierdzone maszyną do szycia. Nie może wyglądać tak staro, przynajmniej nie w Hollywood. Nałoży makijaż, by odjąć sobie lat. Wystarczy odpowiednia ilość „wampowatego” czarnego tuszu na oczy, by ludzie uznali, że jest młoda i głupia. Ubrała się dziś starannie — kaszmirowy sweter, czarna skórzana minispódniczka i czarne rajstopy. Dzięki wielkiej ilości żelu włosy sterczały jej wyzywająco na wszystkie strony. Potem wzięła torebkę i wyszła. Smukła, lśniąca limuzyna stalą już przy krawężniku. Obok samochodu czekał kierowca w liberii. — Panna Bridge? Uśmiechnęła się. Nikt jej nigdy tak nie nazywał. — To ja. Kierowca nacisnął klamkę od strony pasażera. Zerknąwszy do środka, Ruby ujrzała na tylnym siedzeniu tuzin białych róż. Wsunęła się na fotel, usłyszała miły dla jej ucha trzask zamykanych drzwi i wyjęła kartkę z bukietu: „Ludzie tak utalentowani jak ty nie potrzebują szczęścia. Trzeba im szansy i właśnie ją dostałaś. Pozdrowienia, Val”. Jej przyblakłe marzenia nareszcie miały się spełnić. Właściwie z początku tak strasznie jej na tym nie zależało. Dopiero gdy matka ich opuściła, wszystko się zmieniło. Ruby się zmieniła. Od tego momentu nic jej nie wystarczało, nikt nie był dość dobry. Potrzebowała bezwarunkowego uznania, które może dać tylko sława. Przysunęła się bliżej okna, uśmiechając się, gdy limuzyna podjechała do budki strażniczej przy wjeździe do Paramount. Dwa bliźniacze łuki oznajmiały światu, że za tą bramą rozciąga się szczególny świat, dostępny tylko szczęśliwcom. Strażnik gestem kazał im przejechać.

Kierowca zmierzał do studia dziewiątego, ciężkiej budowli w cielistym kolorze. Zatrzymał samochód, po czym obszedł go, by otworzyć Ruby drzwi. Głęboko zaczerpnęła powietrza i ruszyła ku wejściu. Neonowy napis głosił: To skandal! Nowy program Joego Cochrana. W środku migał kalejdoskop świateł, widać było przyciemnioną widownię oraz ludzi krzątających się jak mrówki, z notatnikami, sprawdzających wszystko dziesiątki razy. — Panna Ruby Bridge? Ruby podskoczyła. Nie zauważyła małej platynowej blondynki, która stanęła obok niej. — To ja. — Świetnie. — Kobieta poprowadziła ją do niedużej poczekalni. Na stoliku obok brązowej kanapy stała misa z owocami i butelka mrożonej wody mineralnej. — Proszę tu spocząć. Poproszę panią, kiedy przyjdzie pani kolej. — Kobieta przejrzała jej papiery. — Ma pani dwie minuty solówki. Proszę od razu wziąć szybkie tempo i postarać się być zabawną. — Poszła sobie. Ruby opadła na kanapę. Nagle wysiadły jej nerwy. Była przerażona. „Być zabawną”. O co jej chodziło? Nie była zabawna. Może jej teksty były zabawne, ale ona sama nie. Uspokój się, Ruby, powiedziała sobie. Skupiła się na oddechu: wciągnąć powietrze, wypuścić, wciągnąć, wypuścić. Rozległo się pukanie do drzwi. Stała w nich ta sama kobieta o platynowoblond włosach. — Czekają na panią, panno Bridge. — O mój Boże. — Ruby poderwała się na nogi. Robiła głębokie wdechy od pól godziny i teraz nie pamiętała ani jednej linijki tekstu. Powoli wypuściła powietrze. — Jestem gotowa — rzekła. Poszła za kobietą w kierunku sceny. Czuła, że poci się jak gejzer. Tusz najprawdopodobniej spływał jej po policzkach. Pewnie będzie wyglądała jak przybysz z kosmosu, kiedy już… — Ruby Bridge! — zabrzmiało jej nazwisko przez głośniki. Ruby przedostała się przez zasłony. Zmusiła się, by nie mrużyć oczu, choć światła były tak jaskrawe, że nic nie widziała. Miała tylko nadzieję, że nie zapędzi się poza obręb estrady. Podeszła do mikrofonu. — Z przyjemnością widzę, że nie jestem jedyną osobą, która w środku dnia może wziąć udział w programie telewizyjnym. Mnie to nie sprawia kłopotu. Wczoraj zostałam wylana z modnej restauracji, której nazwy nie wymienię, choć wydaje mi się, że to „Hasz House Irmy”. Nie powiem wam nawet co, jak mi się wydawało, będziemy podawać… Szmerek wesołości. Dodało jej to pewności siebie. Uśmiechnęła się, po czym ciągnęła dalej swoją kwestię, zostawiając najlepsze dowcipy — o matce — na finał. Pod koniec występu Ruby odsunęła się nieco od mikrofonu. Przy akompaniamencie głośnych oklasków Joe Cochran kroczył przez scenę w jej kierunku. Uśmiechał się. Serdecznie położył jej rękę na ramieniu i odwrócił się twarzą do publiczności. — Poznaliście właśnie uroczą i bardzo zabawną Ruby Bridge. Poznajcie teraz naszego drugiego gościa — terapeutkę rodzinną Elsę Pine, autorkę niezwykle popularnej książki „Toksyczni rodzice”. Elsa weszła na scenę. Teraz obie z Ruby podążyły za Joem w kierunku przemyślnie ustawionych foteli. Joe usiadł i skierował wzrok ku publiczności. — Nie wiem jak wy, ale ja mam dosyć systemu, w którym w taki sposób traktuje się przestępców. Za każdym razem, gdy otwieram gazetę, czytam o jakimś czubku, który zabił małą dziewczynkę i został wypuszczony na wolność, gdyż sądowi zrobiło się go żal. A kto w tym kraju troszczy się o ofiary? — Daj spokój, Joe — zabrała głos Elsa. — Ludzie nie rodzą się przestępcami. Stają się nimi z czasem. Niektórzy są tak zmaltretowani przez rodziców, że nie potrafią odróżnić dobra od zła. Joe spojrzał na Ruby.

— Ty wiesz niejedno o toksycznych rodzicach, Ruby. Czy wszystko, co złe w twoim życiu, zdarzyło się z powodu matki? Elsa skwapliwie przytaknęła. — Tak, Ruby. Ty powinnaś najlepiej rozumieć, jak głęboko rodzice mogą zranić dziecko. Twoja matka jest przecież gorącą orędowniczką małżeństwa. Potrafi wzniosie opowiadać o świętości sakramentu ślubu. A ty byłaś chyba jedyną osobą w Ameryce, której nie zdziwiło dzisiejsze wydanie „Tattlera”. — Nie czytam brukowców. Wśród publiczności przeszedł szmer. Zachęcający uśmiech Joego przygasł. — Nie czytałaś dzisiejszego „Tattlera”? Ruby zmarszczyła się mocniej. — Czy to zbrodnia? Joe pochylił się i dopiero teraz Ruby zauważyła pod jego krzesłem zwiniętą gazetę. Podniósł ją i wręczył swemu gościowi. — Przykro mi. Przypuszczaliśmy, że wiesz. Ruby wyczuła w sali nagłe napięcie. Wzięła gazetę z rąk gospodarza programu. Najpierw zobaczyła tytuł: „Podnosi nie tylko ducha”. Potem zobaczyła zdjęcie. Była to niewyraźna, ziarnista fotka dwojga nagich ludzi, splecionych ze sobą ciałami. Wydawcy starannie zakryli intymne części ciała pary bohaterów czarnymi paskami, ale nie ulegało żadnej wątpliwości, do czego między nimi doszło. Ani kim jest kobieta. Ruby spojrzała bezradnie na otaczające ją twarze, po czym z odrazą rzuciła gazetę na podłogę. — Płynie z tego jedna lekcja dla wszystkich kobiet — powiedziała z zawziętością w głosie. — Gdy kochanek powiada: „Malutka fotka, kochanie, tylko dla nas”, trzeba natychmiast się ubrać i zmykać. Elsa pochyliła się do przodu. — Co czujesz, widząc… Joe uniósł ręce. — Odbiegamy od tematu. Chodzi o to, ile nieszczęść, które ściągamy na siebie i innych, jest naszą winą. Czy zły rodzic daje nam wolną rękę do popełnienia zbrodni? Ruby siedziała absolutnie nieruchomo. Nie miała powodu się odzywać. Wiedziała, że dała „Skandalowi” to, czego od niej oczekiwano — zareagowała. Jutro jej spontaniczna, głupawa reakcja będzie krzyczała ze wszystkich nagłówków. Powinna była się spodziewać, że tak to będzie wyglądało — jej wielka chwila. Ale numer. Jakże mogła być tak naiwna? Wreszcie dotarło do niej, że program zbliża się ku końcowi. Zapalił się jaskrawy napis: Aplauz i z sali natychmiast buchnął grzmot oklasków. Ruby podniosła się z fotela i po omacku przeszła przez scenę. — Ruby? — Joe stał obok niej, jego przystojna twarz była nachmurzona. — Strasznie mi przykro, że mimo woli wciągnęliśmy cię w zasadzkę. Ta historia wybuchła wczoraj. Do głowy mi nie przyszło, że mogłabyś o niej nie wiedzieć. A ponieważ tyle twoich tekstów mówi o relacjach z matką… — Wyłączyłam wczoraj telewizor i telefon — odparła, po czym dodała: — Przygotowywałam się do programu. — Sądziłaś, że to pewnie będzie przełom w twojej karierze. A tymczasem… — Okazało się, że nie — ucięła. Nie mogła znieść wyrazu litości w jego oczach. — Muszę już iść. Nie patrząc na nikogo, wybiegła ze studia.

* * * Gdy tylko Ruby wróciła do siebie, zaciągnęła wszystkie zasłony i wygasiła światła. Opadła na zdezelowaną kanapę. Najdroższa mamusia miała jednak romans. W sumie nie zdziwiło jej to. Kobieta, która zostawia dzieci w pogoni za sławą i pieniędzmi, bez namysłu wda się w miłostkę. Ruby zdumiało tylko, że nadal tak bardzo ją to boli. Drżącymi palcami wykręciła numer siostry. Caroline odebrała po drugim sygnale. — Halo? — Cześć, siostrzyczko — rzekła nerwowo Ruby, czując nagły przypływ samotności. — Więc w końcu włączyłaś telefon. Szalałam, starając się z tobą połączyć. — Przepraszam — szepnęła cicho Ruby. W gardle zawstydzająco ją ściskało. — Widziałam zdjęcia. Wiedziałaś o romansie? — Coś podejrzewałam. — Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? — Daj spokój, Rube. Przez te wszystkie lata ani razu nie wymieniłaś jej imienia. Nie chciałaś o niej nic wiedzieć. — Najwyraźniej już jej wybaczyłaś, święta Caroline. — Nie — odparła cicho siostra. — Tym razem strasznie to przeżyłam. Wczoraj porządnie jej nawrzucałam. Nie mogłam się powstrzymać. Zadzwonię do niej znowu, jak się uspokoję. Może uda nam się porozmawiać o naprawdę ważnych sprawach. — Ona nie ma nam nic ważnego do powiedzenia, Caro. — Mylisz się, Rube. Któregoś dnia sama się przekonasz. Nim Ruby zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił dzwonek u drzwi. — Muszę lecieć, Caroline. Ktoś przyszedł. Odłożyła słuchawkę, po czym poczłapała boso po wytartym dywanie i zerknęła przez wizjer. Ujrzała Vala, który stał obok kobiety tak chudej, że wyglądała jak wycieraczka samochodowa. Ruby otworzyła drzwi. Val uśmiechnął się do niej. Pochylił się do przodu i ucałował ją w policzek. — Jak się ma moja najnowsza gwiazda? — Nieźle mnie urządziłeś! — rzekła z goryczą. — Nie miałam o niczym zielonego pojęcia. Val cofnął się z nachmurzoną miną. — Usiłowałem się do ciebie dodzwonić. Ruby powiedziałaby więcej, ale pod spojrzeniem kobiety poczuła się nieswojo. Odwróciła się do niej, rejestrując krótko, niekokieteryjnie ostrzyżone włosy i kosztowną czarną suknię. — Ruby Bridge — rzekła, wyciągając rękę. Kobieta potrząsnęła nią. Mocny uścisk. Lepka, wilgotna skóra. — Joan Pinon. — Proszę wejść. — Ruby cofnęła się od drzwi. Usiłowała nie patrzeć na mieszkanie ich oczyma, ale było to niemożliwe — tandetne meble, zakurzony, wytarty dywan, okazyjnie kupione ozdóbki. Val usiadł na starej, obitej welurem sofie. Joan przycupnęła na końcu kanapy. Ruby opadła na poduszkę obok niej. Val pochylił się do przodu. — Joan jest redaktorką nowojorskiego pisma „Cache”. Ruby odwróciła się do Joan. — Czego pani chce? — Prosilibyśmy panią o napisanie opinii na temat pani matki. — Joan uśmiechnęła się. — Val powiada, że pierwszorzędnie pani pisze.

Komplement. Dobrze jej zrobi. Ruby usiadła wygodniej na kanapie, mierząc Joan wzrokiem. — Chce pani świadectwa zdrady córki. — Kto kogo zdradził? — zdziwiła się Joan. — Pani matka pouczała Amerykanów, by dotrzymywali zobowiązań i na pierwszym miejscu stawiali dzieci. Te fotografie zaś dowodzą niezbicie, że jest kłamczucha i hipokrytką. — Chodzi tylko o artykuł, Ruby — włączył się Val. — Góra piętnaście tysięcy słów. A dzięki temu możesz stać się sławna. — Bogata i sławna — dodała Joan. Ruby spojrzała na redaktorkę. — Jak bogata? — Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jestem gotowa zapłacić połowę teraz i połowę po dostarczeniu artykułu. — Pięćdziesiąt tysięcy dolarów? — Za parę nędznych słów. Musi tylko podać życie swojej matki do publicznej konsumpcji. — Nie znam tak dobrze mojej matki — rzekła powoli Ruby, namyślając się. — Ostatni raz widziałam ją na ślubie siostry przed dziewięcioma laty. Nie odezwałyśmy się do siebie ani słowem. — Nie zależy nam na suchych faktach. Chodzi o pani opinię i przemyślenia, jaką jest osobą, jaką była matką. — To proste — mruknęła Ruby. Przydusi gardło własnej babce, byleby zrobić karierę. Nie obchodzi jej nikt — i nic — prócz niej samej. — No proszę! — rzekła Joan, której oczy zabłysły. — To jest odpowiedni punkt widzenia. Przywiozłam ze sobą umowę oraz czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. — Sięgnęła do czarnej teczki, skąd wyjęła stos papierów i czek. Ruby wpatrywała się w te wszystkie zera, z trudem przełykając ślinę. Nigdy nie miała naraz takiej sumy. — To twoja szansa, Ruby — namawiał Val. — Pomyśl o rozgłosie. Sieci telewizyjne będą o ciebie walczyły. Poczuła, że się rumieni. Usłyszała, jak mówi: — Umiem nieźle pisać. Joan uśmiechała się. — Z góry zaangażowaliśmy panią do programu Sarah Purcell Show, żeby zareklamować artykuł. Ruby tak bardzo tego pragnęła. Tyle lat przedzierała się przez życie pazurami, była nikim. Pomyślała o wszystkich powodach, dla których powinna odmówić — racjach moralnych i etycznych — lecz żaden nie przeważył. Powoli sięgnęła po czek. — Niech będzie — powiedziała. — Wchodzę w to. * * * Znalazłszy się w swoim volkswagenie, Ruby odkręciła radio na cały regulator. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Tak bardzo pragnęła podzielić się z kimś tymi wieściami. Gdyby tylko miała nowy numer Maxa, zadzwoniłaby do niego i powiedziała, ile stracił. Pojechała do Beverly Hills. Zazwyczaj nie przejeżdżała nawet obok tej dzielnicy, lecz dziś nic nie mogło jej onieśmielić. Czuła się niezwyciężona. Gdy ujrzała otwarty sklep na Rodeo Drive, podjechała tam i zaparkowała. Złapała torebkę — z czekiem na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w środku — i wysiadła z samochodu. Rozglądała się przez chwilę, po czym zerknęła na wystawę, na której ujrzała prześwitującą, srebrzystoniebieską suknię z głębokim trójkątnym dekoltem oraz rozcięciem z boku, sięgającym

do połowy uda. To była najwspanialsza suknia, jaką w życiu widziała, i nigdy nawet nie marzyła, że mogłaby mieć takie cudo na własność. Stanowczym krokiem weszła do środka. Podeszła do niej sprzedawczyni. — Czym mogę służyć? — Zobaczyłam na wystawie niebieską suknię — rzekła Ruby. — Ma pani znakomity gust. — Kobieta zaprowadziła Ruby do przebieralni, większej niż przeciętna sypialnia. — Czy życzy sobie pani kieliszek szampana? Ruby zaśmiała się. To się nazywa kupowanie. — Bardzo chętnie. Po chwili mężczyzna w czarnym smokingu wręczał Ruby kieliszek musującego trunku. — Dzięki — rzekła, opadając na wyściełany fotel w przebieralni. Po raz pierwszy od lat czuła się kimś. Zajrzała sprzedawczyni. — Proszę. Niech pani woła, jeśli będzie mnie pani potrzebować. Ruby przesunęła palcami po obszytej paciorkami, prześwitującej jak bibułka tkaninie, po czym szybko rozebrała się i włożyła suknię. Pewnym siebie krokiem wyszła z przebieralni i podeszła do sięgających od sufitu do podłogi luster w rogu. Zaparło jej dech. Mimo zbyt krótkich włosów i zbyt grubej warstwy makijażu wyglądała pięknie. Głęboki dekolt podkreślał jej małe piersi. Talia wydawała się wąska, a rozcięcie wyszczuplało umięśnione uda. — O rajusiu — powiedziała tęsknie sprzedawczyni. — Pasuje idealnie. — Biorę ją — rzekła Ruby ochrypłym głosem. Wypisała czek — prawie trzy i pół tysiąca dolarów — po czym ostrożnie złożyła suknię na tylnym siedzeniu volkswagena. Potem, znowu podkręcając muzykę, pomknęła w stronę autostrady. Już prawie docierała do domu, gdy dostrzegła sklep dealerski Porsche’a. Ruby roześmiała się i nacisnęła na hamulec. * * * Nora leżała skulona na eleganckiej kanapie w przyciemnionym salonie. Wiele godzin temu odesłała Dee do domu i wyłączyła telefon. Potem oglądała wiadomości. Każda stacja relacjonowała tę historię. Raz po raz pokazywano sensacyjne, zaczernione zdjęcia, po których zazwyczaj następowały obszerne fragmenty wypowiedzi Nory na temat świętości przysięgi małżeńskiej. Najbardziej bolały ją wywiady z przypadkowymi przechodniami. Wielbiciele obrócili się przeciwko niej, niektóre kobiety wręcz płakały, gdyż czuły się zdradzone. Wiedziała, co się dzieje w holu na dole. Na zewnątrz czekała prasa z kamerami w gotowości. Gdyby tylko zobaczyli Norę Bridge, rzuciliby się na nią jak wściekłe psy. Portier twierdził, że garaż jest bezpieczny, ale Nora bała się ryzykować. Usiadła, po czym podeszła do prowizorycznego barku w kuchni, który urządziła dla gości. Nora nie wypiła drinka od lat. Ale teraz potrzebowała czegoś, co pomogłoby jej wydostać się z tej pułapki. Nalała sobie szklankę dżinu. Początkowo smakował ohydnie, ale po kilku łykach z łatwością dawał się przełknąć. Wracając do salonu, przystanęła przy fortepianie, jej uwagę przyciągnęły bowiem oprawne w ramki fotografie, stojące na lśniącej, czarnej pokrywie. Nigdy nie zatrzymywała na nich wzroku, a w każdym razie nie przypatrywała się im z bliska — byłoby to niczym zaciskanie ręki wokół ostrego odłamka szkła. Obok jednej przystanęła na dłużej. Było to jej własne zdjęcie z byłym mężem Randem i dwiema córkami. Stali przed ich nadmorskim domem, uśmiechając się promiennie i szczerze.

Gdy Nora skończyła szklaneczkę, poszła po następną. Kiedy i tę wychyliła, nie bardzo mogła chodzić prosto. Chwiejąc się jak pijaczka, włączyła telefon do kontaktu. Z zamglonym wzrokiem wykręciła numer swego psychiatry. Po chwili odezwała się kobieta: — Gabinet doktora Allbrighta. — Jak się masz, Midge. Mówi Nora Bridge. — Miała nadzieję, że nie bełkocze. — Czy zastałam doktora? Prychnięcie. — Nie ma go, pani Bridge. Czy coś przekazać? Pani Bridge. Jeszcze przed paroma dniami była Norą. — Mogę panią przełączyć na jego linię. Zostawił też numer doktora Hornby’ego dla nagłych wypadków. — Dzięki, Midge. Nie ma takiej potrzeby. — Nora odłożyła słuchawkę, po czym znowu wyrwała sznur ze ściany. Eryk. Do tego czasu na pewno już dotarł na wyspę. Jeśli Nora się pospieszy, może zdąży jeszcze na prom. Chwyciła kluczyki do samochodu i zataczając się, weszła do sypialni. Na nocnym stoliku zobaczyła tabletki nasenne — oczywiście nie należy, byłoby to głęboko niewskazane — zażywać ich w stanie upojenia. Ale chciała. Wrzuciła brązową plastikową buteleczkę do torebki i wyszła z mieszkania, na niepewnych nogach, zmierzając do windy. Gdy znalazła się w środku, westchnęła do Boga, by nikt nie zatrzymał windy w holu. Miała szczęście, winda zjechała wprost do garażu i drzwi się otworzyły. Wyjrzała, garaż był pusty. Kiwając się, dobrnęła do samochodu i ciężko oparła o smoliście czarny bok swego mercedesa. Po kilku próbach udało jej się włożyć kluczyk do zamka, po czym niezgrabnie wsunęła się na miękkie, skórzane siedzenie. Silnik zapalił od razu — w ciemności rozległ się jego ryk. — O Boże — wyszeptała — spraw, żeby Eryk tam był. Wrzuciła wsteczny bieg i wyjechała ze swego miejsca. Potem ruszyła naprzód i nacisnęła gaz. Nie spojrzała nawet w lewo, by zorientować się w sytuacji na drodze, gdy całym pędem wyjechała na Drugą Aleję. * * * Dean stał na wyłożonym listewkami pomoście przystani. Hydroplan śmigał przez lekko wzburzone fale i unosił się ku niebu, silnik zaterkotał głośniej, gdy samolot przechylił się na lewo i ruszył z powrotem do Seattle. Dean zapomniał już, jak piękne jest to miejsce, jak ciche. Była pora odpływu, plaża pachniała piaskiem, który prażył się w gorącym słońcu, wodorostami, z wolna zwijającymi się w twarde wstęgi. To ten zapach przywołał przeszłość. Tu wraz z Erykiem budowali twierdze i zakopywali skarby, składające się głównie z opakowanych w folię fantów z pudełek z chrupkami; krążyli od skały do skały, szukając maleńkich krabów, żyjących pod kamieniami. Stanowili wtedy parę najlepszych przyjaciół. Z nich dwu Eryk był tym silnym, złotym chłopcem, który wszystko robił dobrze i potrafił walczyć o swoje. W wieku siedmiu lat zażądał, by zabrano go do domu dziadka na wyspie Lopez i to on przekonał matkę, by pozwoliła im tu zostać i chodzić do miejscowej szkoły. Dean wracał teraz na wyspę z rozpaczą w sercu, z rozpaczą myślał o swoim stosunku do Eryka. Tak bardzo oddalili się od siebie. A wszystko było jego, Deana, winą.

Stało się to w pozornie zwyczajną niedzielę. Dean wyjechał już z wyspy i chodził do gimnazjum; Eryk studiował w Princeton. Wówczas nadal jeszcze byli braćmi i co niedziela dzwonili do siebie. Jeden krótki telefon zmienił wszystko. „Zakochałem się, braciszku. Lepiej usiądź. Ma na imię Charlie i jest…”. Dean nic więcej nie pamiętał. W tym niesamowitym, zbijającym z tropu momencie nagle poczuł się zdradzony, jakby brat, którego znał i kochał, okazał się kimś obcym. Potem oddalili się od siebie. Zanim Dean ukończył Uniwersytet Stanforda i podjął pracę w rodzinnej firmie, upłynęło zbyt wiele czasu. Eryk przeniósł się do Seattle i zaczął uczyć angielskiego w szkole średniej. Dean wiele razy zbierał się, by wziąć słuchawkę, ale za każdym razem, gdy po nią sięgał, zastanawiał się, co, na miłość boską, mógłby bratu powiedzieć. Odwrócił się teraz od wody i poszedł wzdłuż przystani, a potem wspiął się po schodach z bali na urwisty cypel. Wiktoriański dom wyglądał dokładnie tak, jakim go zapamiętał — łososioworóżowa elewacja, stromy dach, białe, eleganckie obramowanie. Trawnik był nadal zielony i plaski niczym filc. Gdy Dean zmierzał w kierunku domu, jego oko przyciągnął srebrzysty błysk. Odwrócił się i ujrzał huśtawkę, podrdzewiałą teraz i zapomnianą. Jej widok przywołał niechciane wspomnienie. Ruby. Stała właśnie tam, ze skrzyżowanymi ramionami, opierając się o pochylony, metalowy słup wspornikowy. To właśnie w tamtym momencie — dokładnie w owej sekundzie — uświadomił sobie, że jego najlepszym przyjacielem jest ta dziewczyna i że ją kocha. Chciał jej to powiedzieć, ale się bal, więc w zamian pocałował ją. To był pierwszy pocałunek dla nich obojga i po dziś dzień, gdy Dean całował kobietę, czuł zapach morza. Odwrócił się teraz na pięcie od huśtawki i zdecydowanym krokiem ruszył ku domowi. Przy frontowych drzwiach przystanął, zbierając się na odwagę, po czym zastukał. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Lottie. Jego stara niania. — Dean! Dał się objąć rękami, które piastowały go od dziecka, po czym odsunął się z uśmiechem. — Jak miło cię widzieć, Lottie. Rzuciła mu spojrzenie — spod wyraźnej, zrośniętej linii brwi uniosła ku niemu wzrok. — Dziwię się, że jeszcze zdołałeś odnaleźć tu drogę. Choć nie widział jej od ponad dziesięciu lat, stwierdził, że nie bardzo się postarzała. Ogorzała cera pozostała niepomarszczona, a pełne blasku zielone oczy świadczyły, że ta kobieta cieszy się życiem. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo się za nią stęsknił. Lottie nie miała dzieci, toteż Eryk i Dean stali się niemal jej synami. Opiekowała się nimi przez dziesięć lat, które spędzili na Lopez. — Pragnąłbym przyjechać tu ze zwyczajną wizytą — rzekł Dean. Zamrugała, patrząc nań. — Mogłabym przysiąc, że jeszcze wczoraj wycierałam czekoladę z buzi tego malucha. Nie wierzę własnym oczom. Poszedł za nią do salonu. Kremowe kanapy na rzeźbionych nóżkach stały naprzeciw siebie. Między nimi ustawiono duży owalny stolik z różanego drewna. Dean zerknął ku schodom. — Jak on się czuje? Zielone oczy Lottie napełniły się smutkiem. — Niestety, niezbyt dobrze. Ciężko zniósł podróż. — Czy Eryk zadzwonił już do naszych rodziców i powiedział im o raku? — Owszem. Są w Grecji, w Atenach. — Wiem. Rozmawiał z mamą?

Lottie spuściła wzrok na swoje ręce. — Rozmawiała z nim asystentka twojej matki. Wygląda na to, że kiedy dzwonił, twoja matka była na zakupach. Dean celowo mówił cicho, obawiał się bowiem, że gdyby odezwał się głośniej, zacząłby krzyczeć. — A ona oddzwoniła? — Nie. Dean wydał z siebie znużone westchnienie. — Wejdź na górę — uśmiechnęła się łagodnie Lottie. — Wyniszczyła go choroba, ale to zawsze nasz chłopiec. Dean skinął sztywno, przesunął torbę na ramieniu i ruszył po schodach. Minął swoją dawną sypialnię i podszedł do drzwi Eryka. Przystanął, po czym cicho wszedł do pokoju brata. Przede wszystkim rzuciło mu się w oczy szpitalne łóżko — duże, obwiedzione metalowymi słupkami i uniesione, niczym fotel wypoczynkowy. Lottie tak je ustawiła, by chory miał stąd widok na okno. Eryk spał. Dean spostrzegł wszystko naraz — to, że ciemne włosy Eryka przerzedziły się, odsłaniając placki łysiny; żółty odcień zapadniętych policzków; plamy ciemnych sińców pod oczami. Spoczywał tu zaledwie najbledszy cień jego brata. Dean uchwycił się barierki łóżka, by się podtrzymać, a metal za — chrzęścił pod jego dłońmi. Oczy Eryka z wolna się otworzyły. I to był on — chłopak, którego Dean znał i kochał. — Eryk — powiedział, wstydząc się swego ochrypłego głosu. Eryk uniósł wzrok ku Deanowi, jego opuchnięte i zaczerwienione oczy wypełniła straszliwa, dręcząca szczerość. — Myślałem, że nie przyjedziesz. — Naturalnie, że przyjechałem. Powinieneś był zawiadomić mnie… wcześniej. — Jak wtedy, kiedy ci powiedziałem, że jestem gejem? Słowo daję, już dawno się przekonałem, że moja rodzina nie bardzo sobie radzi ze złymi wieściami. Dean usiłował powstrzymać łzy, po czym dał sobie spokój. Te łzy drążyły głębokie rany w jego sercu. Czuł palący wstyd, że był złym człowiekiem, zranił swego brata, wiedział o tym i nigdy nie zadał sobie trudu, by to naprawić. — Ale teraz jesteś tu. To wystarczy — uśmiechnął się słabo Eryk. Dean chciał odgarnąć cienkie kosmyki włosów z wilgotnego czoła Eryka, ale ręce mu drżały i cofnął się. Dałby wszystko, by wymazać przeszłość, wrócić do owego niedzielnego popołudnia, wysłuchać tego samego miłosnego wyznania z ust brata i po prostu być szczęśliwym. Ale jak to zrobić? Jak dwóch ludzi może cofnąć się w czasie? — Po prostu porozmawiaj ze mną — rzekł sennie Eryk, znowu się uśmiechając. — Mów do mnie, braciszku. Tak jak kiedyś.

ROZDZIAŁ 3 Telefon zadzwonił w środku nocy. Ruby jęknęła i załzawionymi oczyma spojrzała na zegar przy łóżku: pierwsza piętnaście. To musi być któryś z tych kretyńskich reporterów. Wyciągnęła rękę w poprzek łóżka, zdjęła telefon z widełek i przystawiła go do ucha. — Możesz się gryznąć. — Przestałam to robić już w przedszkolu. Ruby roześmiała się zaskoczona. — Caro? Przepraszam, myślałam, że to któryś z tych dupków z „Tattlera”. — W słuchawce słyszała dochodzący gdzieś z głębi płacz dziecka, monotonne zawodzenie, przypominające skomlenie szczenięcia. — Czy dzieci zawsze tak kwilą? — Mama miała wypadek samochodowy. Ruby odebrało dech. — Co się stało? — Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że jest w szpitalu w Bayview. Podobno piła. — Nigdy nie pije. To znaczy, dotychczas to jej się nie zdarzyło. Jest ciężko ranna? — Nic nie wiem. Jadę do szpitala z samego rana. Ale nie chcę być tam sama. Wybierzesz się ze mną? — Sama nie wiem, Car… — Może być umierająca — rzekła ostro Caroline. Ruby wydała ciężkie westchnienie. — Dobrze. Będę tam w południe. — Odwiesiła słuchawkę. Na matkę była zła od zawsze. Nie pamiętała wręcz, kiedy nie czuła do niej nienawiści. Ale teraz… wypadek. Straszliwe obrazy przemknęły przez jej umysł: paraliż, uszkodzenie mózgu, śmierć. Ruby przymknęła oczy. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że się modli. — Opiekuj się nią — wyszeptała. — Proszę… * * * Gdy Nora obudziła się następnego ranka, przeżyła chwilę czystej, obezwładniającej grozy. Znajdowała się w nieznanym łóżku. Potem przypomniała sobie, że miała wypadek samochodowy. Pamiętała jazdę karetką, błyskające czerwone światła i lekarzy. Ortopedę, który powiedział jej tuż przed zrobieniem prześwietlenia: „Skomplikowane złamanie powyżej kostki, drugie drobne złamanie poniżej kolana, naciągnięty przegub”. Teraz miała nogę w gipsie. Ciało ją swędziało, a ból dokuczał. Westchnęła z żałości nad sobą i z głębokiego zawstydzenia. Prowadziła po pijanemu. Jakby zdjęcia z „Tattlera” nie wystarczały, by zrujnować jej karierę, musiała dodać do tego ciężkie wykroczenie. Rozległo się pukanie do drzwi, krótkie i ostre, po czym do pokoju wkroczyła Caroline. Plecy miała wyprostowane, jakby kij połknęła. Ubrana była w spodnie barwy wielbłądziej wełny i sweter w zharmonizowanym z nimi kolorze. Blond włosy w srebrzystym odcieniu ręka doskonałego fryzjera obcięła na pazia. — Jak się masz, mamo. — Jak się masz, kochanie. Miło, że przyszłaś. — Nora zorientowała się, że w jej głosie brak było choćby odrobiny ciepła i poczuła wstyd. Caroline spojrzała na matkę. Nagle wydała jej się bardzo krucha. Nora nie mogła znieść niezręcznej ciszy, która zapadła między nimi. Powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy:

— Lekarze mówią, że przez parę dni będę musiała korzystać z wózka, póki przeguby nie wydobrzeją mi na tyle, bym mogła chodzić o kulach. — Kto się będzie tobą zajmował? — Chyba kogoś wynajmę. Pytanie tylko, dokąd się udam. Nie mogę wrócić do swojego mieszkania. Prasa je obstawiła. Caroline postąpiła krok w kierunku łóżka. — Mogłabyś pojechać do letniego domu. Jere i ja nigdy nie mamy czasu, żeby się tam wybrać, a stopa Ruby nie postanie na wyspie. Dom stoi i czeka. Dom na Letniej Wyspie. O krok od Eryka. Wspaniały pomysł. — Zrobiłabyś to dla mnie? — zapytała Nora. Caroline spojrzała na nią z bezbrzeżnym smutkiem. — Jak mało mnie znasz… Nora znowu powiedziała coś nie tak. — Przepraszam. — Boże, tyle razy już to słyszałam. Przestań przepraszać i zacznij się zachowywać, jakbyś naprawdę żałowała paru rzeczy. — Caroline sięgnęła do torebki i wyciągnęła pęk kluczy. Zdjęła jeden z kółka, położyła go na nocnym stoliku, po czym cofnęła się, znów stwarzając dystans między nimi. — Muszę już iść. Nora sztywno skinęła głową. — Rozumiem. Dzięki, że przyszłaś. — Chciała wyciągnąć rękę do Caroline, pochwycić jej dłoń i nigdy nie wypuszczać. — Do widzenia, mamo. — I już jej nie było. * * * Ruby wysiadła na głównym terminalu SeaTac International Airport. Deszcz bębnił w rękaw i padał ciężkimi kroplami na ulicę. Wczesnym rankiem powietrze pachniało żyznym czarnoziemem i wiecznie zielonymi roślinami. Niczym szczyptę aromatycznej przyprawy w skomplikowanym przepisie, dawało się wyczuć delikatny powiew morza, lecz ten zapach rozpoznawali tylko miejscowi. Ruby zatrzymała taksówkę i wsiadła do środka, rzucając podręczną torbę obok siebie na siedzenie. — Bayview — rzekła, opadając na fotel. Gdy przybyli na miejsce, wręczyła taksówkarzowi zapłatę i napiwek. Potem chwyciła torbę i ruszyła ku podwójnym drzwiom szpitala, przy których kręciło się kilka osób. Ruby już prawie weszła pomiędzy nich, gdy zorientowała się, że to reporterzy. Zwrócili się ku niej, wrzeszcząc i rozpychając się łokciami, by docisnąć się jak najbliżej. — Czy pani matka była pijana, gdy… — Co sądzi pani o zdjęciach… Ruby słyszała kliknięcie każdej migawki, każde przesunięcie filmu. Przepychała się przez tłum z wysoko uniesioną głową, patrząc prosto przed siebie. Pytania ścigały ją, gdy przechodziła przez automatyczne drzwi. Zamknęły się za nią gwałtownie. W poczekalni było zupełnie cicho. W powietrzu wisiał zapach środka dezynfekującego. — Ruby! — Poderwała się ku niej Caroline. Uścisnęła siostrę tak mocno, że omal nie zwaliła jej z nóg. Obejmując ją, Ruby czuła, że Caroline drży. W końcu oderwały się od siebie. — Więc jak się ma Nora? — zapytała Ruby. Caroline rzuciła jej ostre spojrzenie. — Nadal nie znosi, kiedy tak się do niej zwracamy. — Naprawdę? Zapomniałam.