Kate Hardy
Przygoda bez zobowiązań
Tłumaczenie:
Krystyna Rabińska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Aaron gestem toastu podniósł kufel z piwem i mruknął cierpko pod nosem:
– Witaj w Londynie.
To jego wina, że siedzi teraz sam przy barze w dyskotece i słucha salsy. Pamięta-
jąc studenckie lata, powinien wiedzieć, że kiedy Tim proponuje, aby wypuścili się na
miasto i uczcili jego pierwszy weekend w Londynie, nie ma na myśli spokojnego
pubu. Tim zawsze był duszą towarzystwa i gdziekolwiek się zjawił, zaraz otaczał go
wianuszek pięknych dziewczyn. Teraz również, mimo że przekroczył trzydziestkę,
natychmiast rzucił się w wir tańca i zniknął mu z oczu.
Dopiję piwo, poszukam Tima, szepnę mu do ucha do widzenia i wrócę do siebie,
postanowił Aaron. A może nawet daruję sobie to piwo? Odstawił kufel i obejrzał się
za sobie, szukając wzrokiem przyjaciela.
I wtedy ją zobaczył. Dziewczynę z najpiękniejszymi włosami, jakie widział: czar-
nymi jak noc, sięgającymi talii, prostymi i lśniącymi. Ubrana była w soczyście czer-
woną sukienkę, krótką, eksponującą długie zgrabne nogi i w buty na bardzo wyso-
kich szpilkach, które wcale nie przeszkadzały jej tańczyć.
Aaron powoli wypuścił powietrze z płuc. Nie po to tu przyszedł. Na tym etapie ży-
cia nie szukał ani kandydatki na życiową partnerkę, ani nawet przelotnej znajomo-
ści. Nie teraz, kiedy zaczynał pracę, która całkowicie go pochłonie.
Jednak czuł, że jakaś magnetyczna siła przyciąga go do zjawiskowej brunetki.
W pewnej chwili dziewczyna obróciła się w tańcu i po raz pierwszy ujrzał jej twarz
w kształcie serca, duże ciemne oczy, olśniewająco piękne usta. Koleżanka powie-
działa coś do niej, a dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, odsłaniając
równe białe zęby.
Aaron, zawsze trzeźwo myślący, zawsze opanowany, zapomniał o Timie. Zapo-
mniał, dlaczego tu jest. Zapomniał o wszystkim z wyjątkiem brunetki w czerwonej
sukience. Wstał i ruszył w jej kierunku, niczym ćma lecąca do płomienia.
Nie dbał o to, że może się sparzyć.
– Jesteś najlepszą przyjaciółką pod słońcem, wiesz? – Joni uścisnęła Bailey. – Ko-
cham cię.
– Ja ciebie też.
– Miałaś rację. Taniec i szampan. Tego mi było dzisiaj potrzeba.
Dzisiejszy wieczór planowała spędzić właściwie podobnie, chociaż w innym stroju
i przy innej muzyce. Zamiast czerwonej mini miała włożyć białą suknię z lejącego
materiału, a zamiast sprzyjającej wytwarzaniu endorfin salsy miała tańczyć roman-
tycznego walca.
– Rację? Jasne, że tak. Jestem lekarką. A ruch to najlepsze lekarstwo na wszelkie
dolegliwości.
– Twierdzi specjalistka od medycyny sportowej – ze śmiechem zażartowała Joni. –
Nie jesteś bezstronna.
– Ale to prawda. Mogę zacytować tyle prac naukowych na ten temat. – Bailey sze-
roko rozpostarła ramiona. – Ruch zmniejsza ryzyko zachorowania na raka i demen-
cję, leczy depresję równie dobrze jak psychotropy, a u nastolatków wspomaga pro-
ces uczenia się.
– Czyli salsa jako lek na wszelkie dolegliwości?
Na złamane serce też? Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego po pół roku serce wciąż
ma załamane, mimo że to ona zerwała z narzeczonym i odwołała ślub.
– Zastrzyk endorfin. Poza tym taniec to przecież czysta frajda. Kolej na shimmy!
Joni uśmiechnęła się mimowolnie. Bailey rzeczywiście była najlepszym lekar-
stwem na chandrę w dniu ślubu, który się nie odbędzie. Bailey specjalizowała się
w medycynie sportowej, Joni natomiast w medycynie tropikalnej i chorobach zakaź-
nych. Nie pracowały razem, lecz od pierwszego dnia studiów były przyjaciółkami.
Wspierały się nawzajem w trudnych chwilach, dzieliły radością w szczęśliwych.
– Nie oglądaj się! – ostrzegła Bailey. – Pewien seksowny przystojniak, który do tej
pory samotnie siedział przy barze, idzie prosto do nas, ale patrzy tylko na ciebie.
– Pewnie się zastanawia, jak taka świetna tancerka jak ty może wytrzymać z taką
łamagą jak ja – odparła Joni.
– Żadną łamagą, ale supercizią z włosami – Bailey okręciła pasmo czarnych wło-
sów Joni wokół palca – których zazdrości ci każda dziewczyna w tej sali, nie wyłą-
czając mnie.
Włosami, które Marty kazał jej ściąć! Marty, były narzeczony, ostatni z szeregu
mężczyzn usiłujących wzbudzić w niej i utrwalić kompleks niższości. Joni przysięgła
sobie, że już nigdy nie powtórzy tego błędu, nie poświęci ani kariery, ani szacunku
dla samej siebie dla czyjejś przyjemności. Jeśli będzie w nowym związku, to albo na
równych prawach, albo wcale, postanowiła.
– Tu Ziemia! – Bailey pomachała Joni przed oczami. – Ustaliłyśmy, pamiętasz? My-
ślenie o Martym Padalcu surowo zabronione. Poza tym wydaje mi się… – zawiesiła
głos – że ten facet zaraz poprosi cię do tańca.
Joni pokręciła głową.
– Nawet jeśli, to…
– To powiesz tak – wtrąciła Bailey. – Polecenie lekarza. Taniec z seksownym przy-
stojniakiem dobrze ci zrobi.
– Więc jeśli poprosi ciebie…
– Nie poprosi. – Bailey znowu nie dała jej dokończyć. – On pożera wzrokiem cie-
bie.
– Zatańczymy?
– Eee…
Z zaróżowionymi policzkami wyglądała jeszcze piękniej. I najwyraźniej nie była
świadoma swej urody, co Aaronowi bardzo się podobało.
– Tańczcie – jej koleżanka odezwała się z uśmiechem. – Mnie nogi już trochę bolą
i muszę na chwilę usiąść.
Aaron wiedział, że to nieprawda, bo kiedy podszedł do nich, tańczyła z werwą,
lecz docenił jej takt.
– Bailey! – brunetka zawołała za przyjaciółką. W jej głosie wychwycił lekką nutę
paniki.
Jego również ogarnęła panika. Doświadczenie podpowiadało, że szukanie teraz
nowych znajomości to fatalny pomysł mogący przynieść bolesne konsekwencje.
Lecz było już za późno, aby się wycofać.
– Aaron – przedstawił się.
– Joni. – Podali sobie ręce. – Przepraszam za przyjaciółkę…
– Nie ma za co – odparł z uśmiechem. – Chociaż ja z góry przepraszam za to, że
nie najlepiej tańczę.
– Ja też nie. Za to Bailey jest mistrzynią. Postaram się nie deptać ci po palcach.
– Umowa stoi. Obopólna – zażartował.
Zaczęli tańczyć. Po chwili trema ustąpiła, a Aaronowi zaczęły się nawet podobać
gorące latynoskie rytmy. Następny kawałek jeszcze bardziej przypadł mu do gustu.
Objął Joni w talii, ona zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęli kołysać się w rytm powol-
nej zmysłowej melodii.
Uśmiechnął się do Joni. Miała cudowne czarne oczy. Z bliska widział, że nie stosu-
je mocnego makijażu. Wystarczyła jej odrobina tuszu na długich rzęsach i jasno-
czerwona szminka na wargach aż proszących się o pocałunek. Mimowolnie nachylił
się i musnął je ustami. Poczuł wstrząs. I nagle Joni oddała pocałunek. Jak za do-
tknięciem czarodziejskiej różdżki cała sala zniknęła, zostali tylko oni dwoje i muzy-
ka.
Kolejny utwór znowu miał żywy rytm i musieli się rozłączyć. Stanęli wpatrzeni
w siebie, urzeczeni. Aaron zastanawiał się, czy Joni czuje się tak samo oszołomiona
jak on. To naprawdę nie powinno się wydarzyć. Nie ma w zwyczaju podrywać
dziewczyn w dyskotekach.
A jednak…
– Zamówię taksówkę – rzekła Bailey, podchodząc.
– Ja chyba zrobię to samo – stwierdziła Joni.
Aaron jednak nie był gotowy się z nią żegnać.
– Zostań jeszcze trochę, dobrze? – poprosił. – Dopilnuję, abyś bezpiecznie wróciła
do domu.
– Zostań i baw się dobrze – Bailey szepnęła przyjaciółce do ucha. – Nie myśl za
dużo, nie analizuj. – Uścisnęła jej dłoń. – Ciesz się chwilą, bo jest piękna. Tańcz
z tym przystojniakiem i uprzedzę twoje pytanie: nie, nie masz szminki rozmazanej
po buzi, chociaż przed chwilą się obcałowywaliście jak dzieciaki.
Joni aż się zaczerwieniła.
– Boże! Zachowuję się jak panienka lekkich obyczajów.
– Nie. Po prostu dobrze się bawisz, zamiast się zadręczać. Bez konsekwencji, bez
zobowiązań. Ciesz się chwilą, póki trwa, a pocałunki i pieszczoty dobrze ci zrobią.
Zwiększą wydzielanie endorfin. I o to chodzi! Endorfiny to jest to!
Joni uśmiechnęła się mimowolnie. Bailey wie, co mówi.
– Na pewno nie chcesz, żebym wyszła z tobą?
– Na pewno. Zadzwonisz jutro, dobrze?
– Zadzwonię – obiecała i uścisnęła przyjaciółkę.
– Zrobimy sobie przerwę na drinka? – zaproponowała Joni. Nogi już ją rozbolały
od tańca.
– Świetny pomysł.
– Ja stawiam – oświadczyła, kiedy podeszli do baru. – Z Bailey piłyśmy szampana.
Masz ochotę?
– Świętujesz jakąś okazję? – zapytał Aaron.
Och tak, odpowiedziała w myślach. Świętuję, że cudem uniknęłam nieszczęścia,
chociaż wiele moich planów na przyszłość legło w gruzach. A miało być jak w baj-
ce…
– Jest sobotni wieczór – rzekła Joni z uśmiechem – a to zawsze dobry powód do
świętowania, prawda?
Odwzajemnił uśmiech i przyjął kieliszek szampana. Intuicja mu podpowiadała, że
Joni zbyła go żartem, jednak nie drążył tematu.
Tańczyli, aż tłum na parkiecie zaczął rzednąć. Tim się ulotnił, nawet nie racząc go
odszukać i się pożegnać. Cały Tim – świetny kumpel do zabawy, ale lekkoduch.
Może pora wziąć z niego przykład?
Nie miał jednak ochoty rozstawać się z Joni.
– Dobrze by było napić się kawy, ale obawiam się, że tutaj w pobliżu nie znajdzie-
my otwartej kawiarni – rzekł. – Nie miałabyś ochoty wpaść na kawę do mnie?
– Dziękuję, ale…
Nie pozwolił jej dokończyć.
– Kiedy mówię o kawie, mam na myśli tylko kawę.
Joni przygryzła wargi.
– Przepraszam, nie przywykłam do…
Nie wierzę, pomyślał. Taka atrakcyjna kobieta nie chodzi na randki? A może wła-
śnie z kimś zerwała i to zachwiało jej pewnością siebie? To dlatego jest ostrożna.
Jeszcze lepiej. Nie będzie od razu oczekiwała związku do grobowej deski.
– Ja też nie – odparł. Nie umawiał się z kobietami. Praca i dokształcanie się wy-
pełniały mu cały czas. – Gwarantuję, że jestem lepszym baristą niż tancerzem –
rzekł lekkim tonem dla rozładowania atmosfery.
Na studiach dorabiał jako barista. Bardzo drogi włoski ekspres do kawy był jedy-
nym sprzętem domowym, który wszędzie z sobą woził.
– W takim razie skorzystam z zaproszenia.
Mieli szczęście. Kiedy wychodzili z klubu, od razu złapali taksówkę. Podczas jaz-
dy milczeli. Aaron ujął dłoń Joni i uścisnął. Po chwili odwzajemniła uścisk.
Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz jechał z dziewczyną taksówką, trzymając ją za
rękę? Przestań, nakazał sobie w myślach. Ta znajomość do niczego nie doprowadzi.
To spotkanie tylko na dzisiejszy wieczór.
Dojechali na miejsce. Aaron wprowadził Joni do mieszkania. W przedpokoju od
razu zrzuciła buty i zapytała:
– Mogę skorzystać z łazienki?
– Oczywiście. – Wskazał jej drogę. – Będę w kuchni.
Joni spędziła w łazience dłuższą chwilę, a kiedy przyszła do kuchni, zapytała:
– Popełnię gruby nietakt, jeśli oprócz kawy poproszę o sok pomarańczowy i ka-
napkę?
Och nie! Znamy te sztuczki! Po zabawie w klubie ktoś robi się głodny i spragnio-
ny. I jeszcze wizyta w łazience. Źrenice ma na pewno jak łebki od szpilek.
Wyraz twarzy musiał zdradzić jego podejrzenia, gdyż Joni niepytana wyjaśniła:
– Zgadłeś. Skorzystałam ze strzykawki. – No tak, pomyślał. – Ale nie z narkoty-
kiem. – Wyjęła z torebki małą kosmetyczkę. – Choruję na cukrzycę, a ten aparat
służy do mierzenia poziomu cukru. Kłuję się w palec i wyciskam kroplę krwi na spe-
cjalny pasek. Okazało się, że poziom cukru mi spadł. Zazwyczaj nie piję, ale dzisiaj
pozwoliłam sobie na szampana. I dużo tańczyłam. Muszę coś zjeść. Nie bój się, nie
zemdleję i nie narobię ci kłopotu.
Aaron odetchnął z ulgą. Cukrzyca. Omal się nie zdradził, że jest lekarzem. Wyglą-
da jednak na to, że Joni sama doskonale wie, co należy robić. Owszem, Joni może
oznaczać kłopoty, ale innego rodzaju.
Nalał sok do szklanki.
– Proszę.
– Dziękuję.
Zajrzał do lodówki. Ze studiów pamiętał, że białka i węglowodany podnoszą po-
ziom cukru, zapytał więc:
– Może być kanapka z bekonem?
Niech się tylko nie okaże, że jest wegetarianką!
– Może – odparła z uśmiechem. – Pomóc?
– Dziękuję. Jeśli chcesz coś zrobić, to usiądź i zabawiaj mnie rozmową. – Włożył
plasterek bekonu pod grill i wyjął chleb. – Jaką chcesz kawę? – zapytał. – Cappucci-
no, latte czy flat white?
Joni zrobiła zaskoczoną minę.
– Naprawdę możesz te wszystkie kawy zrobić w domu?
– Naprawdę. – Aaron wskazał ekspres. – Oto moja jedyna słabostka.
– Jestem pod wrażeniem. Poproszę cappuccino, ale bez czekolady na wierzchu.
– Nie lubisz czekolady czy dieta ci nie pozwala?
– I to, i to. Najprawdopodobniej jestem jedyną kobietą na świecie, która nie lubi
czekolady. Moja najlepsza przyjaciółka twierdzi, że jestem stuknięta.
Aaron roześmiał się, potem zrobił cappuccino. Joni wypiła łyk i oczy jej się zrobiły
okrągłe ze zdziwienia.
– Fantastyczna. Jakiej kawy używasz?
– To mieszanka z delikatesów w Manchesterze. Mam nadzieję znaleźć tutaj sklep,
gdzie sprzedają podobną.
– W Londynie jesteś dopiero od niedawna, tak?
Kiwnął głową.
– Zaczynam nową pracę.
I nowy etap w życiu. Ruszam do przodu. I pnę się do góry. Chcę wszystko zmienić.
Zrobić to, czego nie mogłem zrobić, kiedy zaszła potrzeba. Nie chciał opowiadać,
co było motorem jego działania, co go popychało do pracy. Szczególnie komuś po-
znanemu zaledwie przed kilkoma godzinami.
Ze zdwojoną energią przystąpił do robienia kanapek, a gdy były gotowe, podsunął
talerz Joni.
Zaczęła powoli jeść.
– Jesteś ideałem, wiesz? – Nagle zaczerwieniła się. – Przepraszam.
– Masz na myśli mnie czy kanapkę? – Nie mógł się powstrzymać, aby się z nią nie
podroczyć.
– Kanapkę, ale ponieważ jesteś jej autorem, to pośrednio i ciebie – odrzekła. –
Przepraszam, zazwyczaj lepiej się zachowuję. To wina szampana.
Aaron nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz spotkał tak inteligentną dziewczy-
nę. Od razu zaskarbiła sobie jego sympatię. I dlatego nie powinien przedłużać tego
sam na sam. Odczekał, aż Joni zje kanapkę i zadeklarował:
– Odwiozę cię do domu.
Spojrzała na niego przestraszona.
– Miło z twojej strony, że mi to proponujesz, ale w klubie jednak trochę wypiłeś.
– Małe piwo i kieliszek szampana. Nie na pusty żołądek. Teraz też zjadłem kanap-
kę. Nie przekroczyłem dozwolonego limitu, ale jeśli wolisz, wezwę taksówkę.
– Dziękuję. Już nadużyłam twojej uprzejmości. Sama zadzwonię.
Wiedział, że powinien pozwolić jej odejść, tak byłoby najrozsądniej. Coś go jednak
kusiło, aby ją zatrzymać chociażby odrobinę dłużej.
– Zatańczysz przedtem ze mną?
Spojrzała na niego. Przez jedno mgnienie wydawało mu się, że odmówi, lecz kiw-
nęła głową.
– Dobrze.
Nastawił płytę jazzowej artystki o łagodnym, lekko chropawym głosie i rozpostarł
ramiona. Joni podeszła, oparła mu głowę na ramieniu. Objął ją i przytulił policzek do
jej włosów. Były tak miękkie i jedwabiste, jak sobie wyobrażał.
To był zły pomysł. Bardzo zły. Zabrakło mu silnej woli. Joni miała w sobie coś fra-
pującego, coś innego. Coś, co go do niej przyciągało i czego nie potrafił nazwać.
Kołysali się w takt melodii. Aaron zamknął oczy i poddał się magii chwili. Nie był
pewien, kto zrobił pierwszy ruch, lecz nagle ich usta się złączyły. On całował ją, ona
oddawała pocałunek. W pewnej chwili oderwał wargi od jej ust i szepnął:
– Joni. – Pogładziła go po twarzy. Pocałował wnętrze jej dłoni. – Zaprosiłem cię na
kawę i nie miałem niczego innego na myśli.
– Wiem – odparła, również ściszając głos.
– Ale teraz… – na ułamek sekundy wstrzymał oddech, potem zapytał: – Zosta-
niesz?
ROZDZIAŁ DRUGI
Zostanie czy wyjdzie? Nie miał pojęcia. Joni bardzo długo milczała, w końcu prze-
mówiła:
– Ja… eee… zazwyczaj nie robię takich rzeczy.
– Zdążyłem się domyślić – odparł łagodnym tonem. – Przepraszam, nie powinie-
nem cię prosić.
– Nie o to chodzi. Pochlebia mi twoja propozycja, ale w tej chwili nie chcę się z ni-
kim wiązać.
– Ani ja. Tym bardziej nie powinienem prosić cię, żebyś została. Zachowałem się
niegodnie.
Puścił ją i sięgnął po telefon, aby wezwać taksówkę, lecz Joni ujęła jego dłoń, uści-
snęła ją i rzekła:
– Zostanę.
Wiedział, że powinien dać jej szansę zmienić zdanie, ale w tej chwili zbyt mocno
jej pragnął. Zbyt mocno potrzebował. I zbyt mocno przeczuwał, że z nią dzieje się
to samo. Odpowiedział pocałunkiem.
Potem wziął Joni na ręce, zaniósł do sypialni i zamiast położyć na łóżku, puścił jej
nogi i pozwolił jej ześliznąć się po swoim ciele, aby nabrała pewności, jak bardzo go
podnieciła. Spojrzała mu w oczy, oblizała wargi. Znowu ją pocałował, potem obrócił
plecami do siebie i zaczął powoli rozpinać suwak sukienki. Gładził każdy centymetr
odsłanianej skóry, tak miękkiej i delikatnej, że nie mógł się oprzeć pokusie, aby
przywrzeć do niej wargami. Joni mruczała zachęcająco, kiedy pocałunkami znaczył
linię w dół jej kręgosłupa i kiedy zsuwał jej z ramion sukienkę i biustonosz. Znowu
ją obrócił i spojrzał na piersi zakryte tylko czarnymi włosami i na skąpe majteczki.
– Muszę cię zobaczyć całą – szepnął i poprosił: – Odgarnij włosy. – Uniosła ręce
i odrzuciła włosy do tyłu. – Wyglądasz jak bogini.
Zaczerwieniła się.
– Nie przesadzaj. Jestem zwyczajną kobietą.
Czy naprawdę nie zdaje sobie sprawy ze swojego seksapilu?
– Jesteś olśniewająca. Twoje włosy, uśmiech, oczy… Po prostu zachwycająca.
Joni roześmiała się.
– Czuję się trochę bezbronna, bo ty masz na sobie znacznie więcej ubrania ode
mnie.
Po sekundzie stanął przed nią nagi.
– Lepiej?
Obrzuciła go taksującym spojrzeniem, pod wpływem którego teraz on się zaczer-
wienił.
– Znacznie. – Dotknęła jego brzucha i palcem przeciągnęła po twardych mię-
śniach. – Eee… – zająknęła się – zapomniałam zapytać, czy masz, no wiesz…
– Tak, ale lepiej sprawdzę datę ważności.
– Chcesz powiedzieć, że taki seksowny facet jak ty… – Urwała i zakryła usta dło-
nią. – Przepraszam. Nie moja sprawa. Żadnych pytań.
Aha, nie życzy sobie, aby i on ją wypytywał, pomyślał. Przypomniał sobie tę chwilę
w klubie, kiedy nagle posmutniała i pijąc szampana, wyjaśniła, że świętuje… Tak,
tak, żadnych pytań. Nawet mu to odpowiadało. Nie chciał rozmawiać o uczuciach.
– Dziękuję za komplement. Chyba powinienem ci wyjaśnić, że normalnie nie za-
praszam do siebie kobiet dopiero co poznanych – rzekł, chwytając się bezpieczniej-
szego wątku. Pogładził Joni po policzku. – I jestem pewien, że ty normalnie nie
przyjmujesz zaproszeń od świeżo poznanych facetów.
– Nie przyjmuję.
Więc dlaczego ja? Dlaczego dzisiaj?
Żadnych pytań! Nie pytaj, to nie usłyszysz kłamstw. Nie pytaj, to sam nie będziesz
zmuszony kłamać.
Pogrzebał w szufladce nocnego stolika, sprawdził datę na opakowaniu prezerwa-
tywy.
– Jesteśmy bezpieczni – oznajmił. – Ale gdybyś wolała jeszcze teraz zrezygnować,
ubierz się, a ja w tym czasie wezwę taksówkę. Nie należę do facetów, którzy zmu-
szają kobietę do robienia czegoś wbrew sobie.
– Wiem – odrzekła cicho. – Inaczej nie zgodziłabym się tutaj przyjść. – Aaronowi
ciepło się zrobiło koło serca od tych słów. Wiedział jednak, że to za mało, aby
wieczna zmarzlina stopniała. Obojgu im chodzi o przyjemność, nie o uczucia, posta-
ra się więc stanąć na wysokości zadania, sprawić i jej, i sobie rozkosz. Potem od-
wiezie ją do domu.
Szanse na ponowne spotkanie w ośmiomilionowym mieście są bardzo nikłe. Każde
wróci do swojego życia. On będzie robił to, co zawsze, czyli starał się żyć z ludźmi
w zgodzie, ale na dystans.
– Nie myśl za dużo – powiedziała.
Czyżby postanowiła zrobić to samo? Wyłączyć myślenie? Nabrał teraz pewności,
że Joni od czegoś ucieka. I wdzięczny był jej za to, że nie chce mu się zwierzać. Bo
on zdecydowanie nie chciałby mówić o tym, co kołacze mu się w głowie.
– Racja. Nie myślmy – rzekł i ją pocałował.
Tak jest znacznie łatwiej. Nie myśleć, kiedy jej dotyka, kierować się instynktem
i zmysłami, zatracić się w przyjemnych doznaniach. Odrzucił kołdrę, potem wziął
Joni na ręce i położył na łóżku. Pogładziła go po policzku, uśmiechnęła się i wyszep-
tała:
– Aaron…
Zsunął jej majteczki. Uniosła biodra, aby mu to ułatwić.
– Jesteś piękna. Bardzo chcę cię dotknąć.
– Więc zrób to. – Wtulił twarz w zagłębienie jej szyi, potem zaczął całować piersi.
Wplotła mu palce we włosy, zachęcając do śmielszych pieszczot. Pogładził wnętrze
jej ud, rozsunął nogi, ukląkł i językiem odszukał najwrażliwsze miejsca. Joni odpo-
wiedziała jękiem rozkoszy. Tego pragnął, zapomnienia o wszystkim z wyjątkiem
zmysłów. Chciał dostarczyć i jej, i sobie najbardziej wyrafinowanych doznań. Kiedy
zadrżała, kiedy językiem wyczuł zaciskające się mięśnie, objął ją i przytulił, wspól-
nie z nią przeżywając chwile upojenia. A kiedy była gotowa przyjąć go, szepnęła: –
Aaronie…
– Chciałem, żebyś dziś ty była pierwsza.
Oczy jej wypełniły się łzami, jak gdyby nie była przyzwyczajona do takiej dbałości
o swoje potrzeby. Teraz Aaron już wiedział, od czego ucieka. Gdyby dorwał tego
bubka, który doprowadził ją do takiego stanu, to nie odpowiadałby za siebie. Połą-
czyli się. Joni objęła go nogami w pasie. Zacisnęła mięśnie, rozluźniła. Odpowiedział
cichym pomrukiem rozkoszy. Znaleźli wspólny rytm dawania i brania.
– Wiesz, czego teraz pragnę? – zapytał.
– Czego?
– Usiądź na mnie, nakryj nas tymi swoimi cudownymi włosami.
W jej spojrzeniu dostrzegł zdziwienie.
– Podobają ci się moje włosy?
Czyżby nie wiedziała, że włosy są jej atutem?
– Uwielbiam je!
Uśmiechnęła się i spełniła jego prośbę. Kiedy pochyliła głowę i jej włosy połasko-
tały mu twarz i piersi, rzeczywistość przeszła jego najśmielsze erotyczne fantazje.
– Jesteś czarodziejką. Przepiękną czarodziejką.
Komplement pobudził inwencję Joni. Przejęła inicjatywę, stopniowała napięcie,
rozpalała jego namiętność, doprowadzała go do stanu bliskiego szaleństwa i się co-
fała.
Wspólnie wspięli się na szczyt, a potem długo leżeli spleceni uściskiem.
– Będę się zbierać – stwierdziła.
Aaron spojrzał na zegar przy łóżku.
– O tej porze?
Joni również sprawdziła godzinę.
– Rzeczywiście, zrobiło się trochę późno.
– Zostań – poprosił. – Chyba że musisz się gdzieś odmeldować.
– Nie muszę. Mogę być tam, gdzie chcę.
– W takim razie zostań.
Co on najlepszego wyprawia? Powinienem się ubrać i odwieźć ją do domu, za-
miast prosić, aby została. To pierwszy krok na bardzo śliskiej drodze, którą nie
chciał iść. Nie chciał wpuścić nikogo do swojego życia. Nie potrafił być w bliskich
stosunkach z drugim człowiekiem. W pracy umiał nawiązać dobre kontakty z ludź-
mi, ale życie prywatne to zupełnie co innego. Wszelkie głębsze relacje uczuciowe
go przerażały. Każda z jego dziewczyn zarzucała mu brak zaangażowania. Żadna
z nich jednak nie potrafiła obudzić w nim chęci do wewnętrznej przemiany ani cho-
ciaż zasiać w jego umyśle wątpliwości, czy pielęgnowane z dawien dawna przekona-
nie, że miłość nie jest dla niego, jest słuszne.
Dlatego musi się teraz zatrzymać. Usta jednak, jakby nie zgadzały się z tym roz-
kazem.
– Zrobię ci śniadanie. Tuż za rogiem jest piekarnia, gdzie mają croissanty.
– Czy to znaczy, że dostanę więcej twojej kawy?
– Oczywiście.
Chyba rozum stracił! Dlaczego nie pozbędzie się jej, póki jeszcze jest czas?
Uchwycił się ostatniej przeszkody.
– Potrzebna ci insulina albo coś innego?
– Jestem zabezpieczona.
Teraz już nie może powiedzieć, że zmienił zdanie, prawda? To sytuacja wyjątko-
wa. Jedna wspólnie spędzona noc nie oznacza od razu deklaracji miłości po grób.
Nic takiego wielkiego się nie stało. Chyba jeszcze nie zaprzepaścił ostatniej szan-
sy?
Poszedł do łazienki, a kiedy wrócił, rzekł do Joni:
– Wyjąłem dla ciebie ręcznik. Nie krępuj się, korzystaj ze wszystkiego, czego po-
trzebujesz.
Spojrzała na niego lekko zawstydzona.
– Wiem, że po tym, co robiliśmy w nocy, moja prośba wyda ci się trochę bez sen-
su, ale czy mógłbyś mi pożyczyć szlafrok albo coś do okrycia?
– Jasne. – Przyniósł z łazienki płaszcz kąpielowy. – Mogę zamknąć oczy.
– Dziękuję.
Joni wróciła po kilku minutach, pachnąc jego cytrusowym żelem pod prysznic.
– Mam znowu zamknąć oczy? – zapytał.
Kiwnęła głową.
– Wiem, że to żałosne dziwactwo.
Nie. Raczej dowód, że przygoda z nieznajomym to wyjątek, nie reguła. A może
oboje właśnie teraz potrzebują podobnej odskoczni?
Poczekał, aż Joni wsunie się pod kołdrę, potem nachylił się i pocałował ją w czu-
bek nosa.
– Tak między nami, to wcale nie jest żałosne dziwactwo. Mnie się podoba. I po-
chlebia mi, że wybrałaś mnie do… no wiesz.
– Uhm – mruknęła.
– Śpijmy – rzekł i zgasił światło.
Gdy się obudziła, otaczało ją błogie ciepło. Nagle uświadomiła sobie, że to roz-
koszne ciało przytulone do jej ciała to Aaron, i gwałtownie otworzyła oczy.
Zostałam u niego na noc, pomyślała z przerażeniem.
Żenująca sytuacja. Wczorajszy wieczór, cóż… Pod wpływem impulsu człowiek
robi rzeczy, jakich nie powinien robić. Dlaczego została z nim w klubie? Dlaczego
pozwoliła się całować? Dlaczego poszła z nim do łóżka? Dlaczego nie skorzystała
z szansy, jaką jej dawał, i nie uciekła do siebie?
Poczuła wzbierającą panikę. Czego Aaron będzie się po niej spodziewał rano?
Wczoraj mówił coś o śniadaniu. Czy uzna, że po jednej nocy już oficjalnie są parą?
Czy przeciwnie, jego również ogarną wątpliwości i obawa, że będzie oczekiwała od
niego więcej, niż jest gotów jej ofiarować.
Wstrzymała oddech i nasłuchiwała.
Aaron oddychał głęboko, równomiernie. Może udaje? Chyba nie, bo ciało miał
rozluźnione, jak we śnie.
Zdawała sobie sprawę, że zniknięcie bez pożegnania to dowód tchórzostwa, lecz
postanowiła się tym nie przejmować. Szanse na to, aby w ośmiomilionowym Londy-
nie przypadkiem gdzieś na siebie wpadli, są znikome. Niech obojgu zostaną miłe
wspomnienia. Wychodząc, oszczędzi im rozczarowań.
Ostrożnie oswobodziła się z objęć Aarona, który najwyraźniej należał do ludzi
śpiących snem kamiennym.
Sączące się przez zasłony światło wystarczyło, by znalazła ubranie. Pamiętała, że
buty zostawiła przy drzwiach wejściowych. Na palcach opuściła sypialnię, modląc
się, by przypadkiem nie stąpnąć na skrzypiącą deskę. Ubrała się błyskawicznie i po-
szła do kuchni po torebkę. Wtedy na blacie, przy telefonie, zobaczyła blok karte-
czek i długopis. Szybko napisała kilka słów, wyrwała kartkę i oparła ją o czysty ku-
bek. Potem wymknęła się z mieszkania.
Jakiś przechodzień obrzucił ją domyślnym spojrzeniem, które zignorowała. Nie
żałowała tej nocy. Aaron, w przeciwieństwie do Marty’ego, docenił ją, przy nim po-
czuła się pewna siebie. Zapomniała o doznanym zawodzie, świetnie się czuła. Teraz
złapie taksówkę, wróci do domu i do swojego zwykłego życia.
Kiedy się obudził, miejsce obok niego w łóżku było zimne i puste. Joni zniknęła.
Wiedział, że powinien odetchnąć z ulgą. Nie marzył o komplikacjach męsko-dam-
skich, lecz ku swojemu zaskoczeniu poczuł się zawiedziony. Naprawdę cieszył się
na leniwy poranek i śniadanie z Joni.
Czy ja już kompletnie oszalałem?
Energicznie potrząsnął głową, jakby chciał otrzeźwieć. Nic nie wie o tej kobiecie
z wyjątkiem tego, że ma na imię Joni. Szanse na znalezienie jej w ogromnej metro-
polii są bliskie zeru. I dobrze, przemówił głos rozsądku.
Wziął prysznic, ubrał się, zaparzył kawę. I dopiero wtedy zobaczył karteczkę.
„Dziękuję za wszystko. J.”
Urocza. Dobrze wychowana. Nie uszło jego uwagi, że nie zostawiła numeru tele-
fonu ani żadnych innych danych umożliwiających kontakt. Jasno dała mu do zrozu-
mienia, że dla niej wczorajsza noc była wydarzeniem, które się nie powtórzy.
– I dobrze – stwierdził na głos.
Zauważył jednak, że zabrzmiało to mało przekonująco, wręcz nieszczerze.
Nie miał jednak czasu dumać nad swoim losem. Jutro zaczyna nową pracę. Będzie
bardzo zajęty. Tak zajęty, że przestanie myśleć o pięknej brunetce z cudownymi
włosami, która sprawiła, że ujrzał nad sobą rozgwieżdżone niebo i która usnęła
w jego ramionach.
Nowa praca. Nowe obowiązki. Nowy zespół, nowi ludzie. Jest i pozostanie sin-
glem. Z doświadczenia wiedział, że tak jest dla niego najlepiej.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Poznałaś już nowego konsultanta? – Nancy, siostra oddziałowa, zagadnęła Joni,
kiedy robiła kawę w kuchence dla personelu.
– Jeszcze nie. Od rana miałam dyżur w poradni dla osób podróżujących do krajów
strefy tropikalnej. Dopiero teraz mogłam zrobić przerwę. Jakie sprawia wrażenie?
Drzwi kuchenki się otworzyły.
– O wilku mowa – mruknęła Nancy. – Sama ocenisz.
Joni z miłym uśmiechem odwróciła się i oniemiała.
Na świecie jest tyle szpitali, tyle oddziałów, a on musiał zjawić się właśnie tutaj!
Wyraz jego oczu świadczył, że ją rozpoznał.
Cudownie. Jedyny raz, kiedy pozwoliła sobie na chwilę szaleństwa i spędziła noc
z przystojnym nieznajomym, musiała trafić na faceta, z którym ma pracować. Dla-
czego życie płata takie psikusy i jest skomplikowane?
Eric Flinders, ordynator oddziału, przestawił ich sobie:
– To pan Hughes, nasz nowy konsultant. Aaronie, siostrę Meadows już zdążyłeś
poznać, prawda? A to doktor Parker, specjalistka medycyny tropikalnej, z którą bę-
dziesz współpracować.
Coraz lepiej, myślała Joni. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, lecz takie rzeczy
się nie zdarzają. Jedynym wyjściem było robienie dobrej miny do złej gry.
– Miło mi pana poznać – odezwała się uprzejmym tonem i wyciągnęła do Aarona
rękę.
Ku jej niewysłowionej uldze nie wspomniał, że już się znają. Uścisnął jej dłoń
i rzekł:
– Mnie również, doktor Parker.
Miał nadzieję nigdy już jej nie spotkać, a teraz się dowiaduje, że będą współpra-
cować.
Sobotni strój – wysokie obcasy, króciutka sukienka i fascynująca fryzura – zniknął.
Dzisiaj Joni ubrana była w spodnie, biały lekarski fartuch i pantofle na płaskim ob-
casie, włosy zaś splotła w warkocz.
Aaron zauważył również, że na identyfikatorze przypiętym do fartucha widniało:
Dr N. Parker. N? Przecież w sobotę przedstawiała się jako Joni. Czyżby kolejny za-
bieg dla kamuflażu?
Postanowił, że skoro Joni nie chce się przyznać, że już się znają, on również nie
piśnie ani słowa na ten temat. Sytuacja jest zresztą tak samo krępująca dla niego,
jak i dla niej. Stracił głowę, zaszalał, ale związek z kobietą jest ostatnią rzeczą, ja-
kiej teraz pragnie. Miał nadzieję, że Joni myśli podobnie.
– Popołudniowy dyżur w poradni przeciwgruźliczej odbędziecie dziś wspólnie –
odezwał się Eric Flinders i zwrócił się do Joni: – Zechce pani wprowadzić pana Hu-
ghesa we wszystkie szczegóły, dobrze?
– Oczywiście. – Joni zerknęła na zegarek. – Może porozmawiamy podczas lunchu,
doktorze? – zaproponowała.
– Świetnie – odparł Aaron.
– Przy okazji pokażę panu, gdzie jest nasza stołówka. Nowy szpital zawsze przy-
pomina labirynt. – Aaron kiwnął głową. – Teraz mam obchód – ciągnęła Joni – propo-
nuję więc, abyśmy się spotkali tutaj o wpół do pierwszej.
– Bardzo dobrze. Wpół do pierwszej. Tutaj.
Z przerażeniem stwierdził, że już czeka na to spotkanie. Psiakrew! Musi się opa-
miętać. Joni, a raczej doktor Parker, jest koleżanką z pracy. Koniec, kropka.
Spóźniła się dziesięć minut.
– Przepraszam, ale obchód się przedłużył i…
– Wiem, że tak bywa – Aaron jej przerwał. – Niektórym pacjentom musimy po-
święcić więcej czasu, niż przewidziano w procedurach.
Spojrzała na niego z wdzięcznością.
– Chodźmy do stołówki, bo spóźnimy się na dyżur w poradni. Przykro mi, że mamy
mniej czasu na lunch.
– Naprawdę nic się nie stało.
Gdy dotarli do stołówki, nie zdziwił się, kiedy Joni wybrała bardzo zdrowy zbilan-
sowany posiłek, zamiast chwycić pierwszą z brzegu kanapkę albo baton czekolado-
wy. Zauważył też, że piła wodę, a nie słodzony napój. Wyraźnie się pilnuje, pomy-
ślał. Jeszcze jeden dowód, że sobotnia noc była wyjątkiem, nie regułą.
Przestań wspominać sobotnią noc, zirytował się na siebie. Wasze stosunki musisz
ograniczyć tylko i wyłącznie do pracy. Reszta wykluczona.
– Tutejsza kawa nie jest najgorsza – odezwała się Joni i nagle się zaczerwieniła,
bo przypomniała sobie, jak Aaron częstował ją swoją kawą. – Pewnie taka jak tam,
skąd przyjechałeś.
– Z Manchesteru.
– Aha. Praca na naszym oddziale chyba nie różni się od pracy na innych, podob-
nych. Obchód, konsultacje, zebrania, na których omawiamy trudne przypadki, szko-
lenia. Prowadzimy poradnie: przeciwgruźliczą, dla osób wyjeżdżających za granicę,
chorób wywoływanych przez pasożyty i chorób tropikalnych. Jest jeszcze przychod-
nia dla powracających z zagranicy, gdzie przyjmujemy bez skierowania od lekarza
rodzinnego. Dolegliwości są typowe, zaburzenia żołądkowe, wysypka, gorączka.
Zdarza się rzadsza choroba, ale większość pacjentów ma niedyspozycje gastryczne.
Czyli zasadniczo to samo, co robił w Manchesterze. Nie uszło jego uwadze, że
mówiąc, Joni unika jego wzroku. Postanowił sam poruszyć kłopotliwy temat i oczy-
ścić atmosferę.
– Doktor Parker? – odezwał się łagodnym tonem.
– Tak? – Rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
– Dobrze by było porozmawiać o sprawie, o której oboje wciąż myślimy, ale udaje-
my, że jej nie ma.
Odetchnęła głęboko.
– Przepraszam. Ja zazwyczaj nie… – Urwała i zakryła twarz dłońmi. – Zapomnia-
łam, że mam przestać przepraszać. Bailey wlepiłaby mi karę.
Bailey. Koleżanka, z którą była w klubie.
– Karę? Za co?
– Za przepraszanie. Wiesz, niektórzy wrzucają monetę do skarbonki za każdym
razem, kiedy przeklną, a chcą się odzwyczaić od przeklinania. Ja mam zerwać z cią-
głym przepraszaniem. Wolno mi tylko raz dziennie użyć słowa przepraszam. A cie-
bie przeprosiłam już co najmniej dwa razy.
– Nikomu nie powiem – obiecał. – Właśnie to chciałem zaproponować. Nikomu ani
słowa o tym, co się stało w weekend. To wyłącznie nasza sprawa.
– Dzięki. – Wyraźnie się odprężyła. – Kiedy cię zobaczyłam, oczom nie mogłam
uwierzyć. Wpaść na siebie ponownie w mieście wielkości Londynu, nie mówiąc
o pracy na jednym oddziale? Wydawałoby się, że szanse są równe zeru.
– Owszem – przyznał. – Minimalne. Chociaż wziąwszy pod uwagę naszą bądź co
bądź wąską specjalizację, należało się spodziewać, że prędzej czy później możemy
się spotkać przez znajomych.
– Specjalistów od chorób zakaźnych i tropikalnych nie ma aż tylu – zaprzeczyła.
– Ale na ratunkowym znasz wszystkich, prawda?
– Prawda. Jeśli nie zajmowaliśmy się jednym pacjentem, to wspólnie uczestniczyli-
śmy w jakimś seminarium albo konferencji.
– Widzisz? Świat jest mały. Zacznijmy jeszcze raz. – Wyciągnął do Joni rękę i się
przedstawił: – Aaron Hughes, specjalista medycyny tropikalnej. Miło mi.
Podała mu dłoń. Pod wpływem jej dotyku poczuł mrowienie w całym ciele. Źle!
Nie powinien tak na nią reagować! Nie może sobie pozwolić na emocje.
– Joni Parker. Specjalistka medycyny tropikalnej. Mnie również miło.
Joni. Czyli w sobotę nie kłamała. Skąd wobec tego N. na identyfikatorze?
– Od jakiego imienia pochodzi N? – zapytał.
– Od Nizhoni – wyjaśniła. – Trochę trudno to wymówić, więc wszyscy mówią Joni.
– Niezwykłe imię.
– Egzotyczne.
– Pasuje do specjalizacji. Równie rzadka i egzotyczna. Ale już milczę, bo znowu
palnę coś niestosownego.
– Lepiej nie. I dziękuję za… wyrozumiałość.
Obdarzyła go uroczym uśmiechem. Prawdziwym uśmiechem nadającym jej wspa-
niałym oczom blasku, od którego krew szybciej zaczęła krążyć mu w żyłach.
To zły pomysł, upomniał się w myśli. Już jako młody chłopak nauczył się, że naj-
bezpieczniej jest traktować ludzi z dystansem. Wtedy nie zostanie zraniony. Miłość
kończy się utratą i cierpieniem. Zachowanie dystansu jest gwarancją przetrwania
i ocalenia serca.
– Oboje zachowaliśmy się nietypowo dla siebie – zauważył. – A teraz jesteśmy ko-
leżanką i kolegą z pracy. Przywiązywanie zbyt wielkiej wagi do tego, co się stało,
utrudniłoby nam wspólne działanie.
– A to nie jest nikomu potrzebne.
– Właśnie. Czyli umawiamy się, że poznaliśmy się dopiero dzisiaj, tak?
– Tak.
– Wiesz, jedyna różnica pomiędzy tutejszym szpitalem a tamtym w Manchesterze
polega na tym, że zwracacie się do siebie tak oficjalnie. Przywykłem mówić do
wszystkich po imieniu.
– Tu też jest taki zwyczaj. Ale pan Flinders jest… bardzo zasadniczy.
– Aha, za wysokie progi.
– Można to i tak ująć. Za to Nancy, przełożona pielęgniarek, jest urocza. Więk-
szość ludzi pracuje tu dłużej ode mnie, ale dwie osoby są nowe. Mikey jeszcze nie
wie, czy chce specjalizować się w medycynie tropikalnej czy ratunkowej, więc spę-
dzi z nami pół roku, co pomoże mu podjąć decyzję. Mamy też dwie pielęgniarki
świeżo po dyplomie. – Krótko opowiedziała Aaronowi o pozostałych członkach ze-
społu. – Tworzymy całkiem zgraną paczkę. Przynajmniej raz w miesiącu staramy się
spotkać gdzieś poza szpitalem. Kolejno organizujemy te imprezy i oczywiście rywa-
lizujemy z sobą, kto wymyśli coś bardziej oryginalnego. – Rzuciła mu szelmowskie
spojrzenie. – W tej chwili prowadzę ja.
– Co zaproponowałaś?
– Pizzę.
– Co jest takiego oryginalnego w pójściu na pizzę?
Praktycznie na każdej ulicy jest jakaś pizzeria.
– Nic. Ale jeśli trzeba tam dotrzeć w strugach deszczu i nie zmoknąć, to już jest
nie lada zadanie.
Aaron przestał cokolwiek rozumieć.
– Chcesz mi powiedzieć, że potrafisz przewidywać pogodę?
– To była taka instalacja artystyczna. Szkoda, że już ją zamknęli, bo bardzo bym
cię zachęcała, abyś spróbował. Ja byłam cztery razy. Zasada była prosta. Zamonto-
wano czujniki, które śledziły każdy twój ruch i zatrzymywały deszcz. Ale wszystko
zależało od obranej ścieżki i tempa, w jakim ją pokonywałeś.
– Brzmi to zabawnie.
– Mieliśmy frajdę. Skakaliśmy po całej sali, tańczyliśmy walca, sambę, chodziliśmy
jak po powierzchni Księżyca. – Śmiech nie pozwolił jej dokończyć.
Poczuł, jak oblewa go fala gorąca. Weź się w garść, nakazał sobie w duchu. Ona
nie jest dla ciebie.
– Byliśmy już na ślizgawce i na lekcji tanga, i w wielu niezwykłych miejscach. Na
koniec zawsze idziemy coś zjeść. Rybę z frytkami, pizzę, curry. Raz na kwartał
wspólnie z oddziałem ratunkowym urządzamy quiz. Gramy na biszkopty czekolado-
we. Mam nadzieję, że jesteś dobry z wiedzy ogólnej, bo trzy razy z rzędu dostali-
śmy lanie. – Rzuciła mu takie spojrzenie, że z trudem opanował chęć, by porwać ją
w ramiona. – Dobrze by było teraz wygrać, żeby przestali zadzierać nosa.
– Moja wiedza ogólna jest na przyzwoitym poziomie, ale nie stawiałbym biszkop-
tów na siebie. Dobrze, że przyjaźnicie się z kolegami z innych oddziałów.
– Przyjaźnimy, ale nowy dyrektor uważa, że to za mało. Za dwa tygodnie odbędzie
się wyjazd integracyjny.
– Twój ton świadczy o braku entuzjazmu.
– Uważam, że sami potrafimy się integrować i nie potrzebujemy ani instruktorów
z zewnątrz, ani drogiego hotelu. Jeśli dyrektor się upiera, to niech zorganizuje zaję-
cia tutaj, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczy dla pacjentów. Ale cóż, pan każe,
sługa musi.
– Właśnie. Mogę postawić ci kawę?
Rzuciła mu nieufne spojrzenie.
– Z jakiego powodu?
– W ramach podziękowania za pokazanie szpitala i wprowadzenie w panujące tu
stosunki.
Wyraźnie się odprężyła. Z jej twarzy można było czytać jak z otwartej księgi. Nie
kryje emocji tak dobrze jak ja, pomyślał.
– Nie musisz mi dziękować. Zawsze chętnie wszystkich oprowadzam po szpitalu.
Niemniej z przyjemnością napiję się kawy. Cappuccino. Bez czekolady.
To zapamiętał. Cieszył się, że może odejść od stolika, zanim się zagalopuje i na
przykład zaprosi Joni na kolację. To naprawdę byłoby z jego strony kompletną głu-
potą. Są teraz kolegami z pracy. Nie potrzebują komplikacji natury męsko-dam-
skiej.
W dyskotece Bailey nazwała Aarona seksownym przystojniakiem, ale zdaniem
Joni w białym lekarskim fartuchu i w okularach w cienkiej oprawie wyglądał jeszcze
atrakcyjniej. Chociaż to nie powinno mieć znaczenia. Aaron jest kolegą z pracy. Ko-
niec.
Wiedziała, że prywatne relacje między członkami personelu źle odbijają się na
pracy zespołu, i dlatego postanowiła zachować w stosunku do niego dystans i skupić
się na sprawach zawodowych.
Trzecią pacjentką, jaką tego pierwszego popołudnia wspólnie przyjęli w poradni
przeciwgruźliczej, była dziewiętnastoletnia dziewczyna, Cara, która zrobiła sobie
rok przerwy przed podjęciem studiów i pewien czas spędziła jako wolontariuszka
na Borneo, ucząc w szkole.
– Wróciłam dwa miesiące temu. Od miesiąca męczy mnie kaszel. Próbowałam
rozmaitych syropów, ale nic mi nie pomaga. Ostatnio wykrztuszam flegmę z krwią.
Wpadłam w lekką panikę, a mama zaciągnęła mnie do lekarza rodzinnego. On… –
Urwała i wzięła głęboki oddech. – Mama sprawdziła w internecie. To objaw raka
płuc. Tak samo jak spadek wagi. Poza tym w nocy robi mi się gorąco i strasznie się
pocę.
– Jesz normalnie? – zapytała Joni.
– Nie mam specjalnego apetytu – przyznała Cara. – I cały czas czuję się zmęczo-
na. Mama mówi, że to też objawy jak przy raku.
– Spadek wagi i brak apetytu występują przy wielu schorzeniach – wtrącił Aaron
łagodnym tonem. Gestem dodającym otuchy wziął dziewczynę za rękę. – Internet
wyczula ludzi na sprawy zdrowia, ale może też nieźle chorego przestraszyć. Dlate-
go wszelkie informacje zamieszczone w sieci należy czytać z dystansem i konsulto-
wać z lekarzem.
– Nasz lekarz wysłał mnie na prześwietlenie płuc. Chyba też uważa, że to rak. –
Wzdrygnęła się. – Mam dziewiętnaście lat. Jestem na to za młoda.
– Doktor Hughes słusznie powiedział, że takie objawy towarzyszą wielu choro-
bom – odezwała się Joni. – Wasz lekarz rodzinny zlecił prześwietlenie, bo nie jest
pewien, czy to rak, czy może coś innego. Ja również, kiedy stawiam diagnozę, za-
czynam od wykluczenia najgorszego scenariusza, bo nie chcę, aby pacjent zamar-
twiał się swoim stanem dłużej, niż potrzeba.
Cara kiwnęła głową.
– Lekarz, który robił mi prześwietlenie, powiedział, że nie widzi śladów guza, ale
zobaczył plamy, które mogą świadczyć o gruźlicy.
– I dlatego przysłali cię do nas.
Aaron włożył płytkę do komputera i otworzył plik z prześwietleniem.
– Widać kilka blizn, a białe plamy to klasyczne objawy gruźlicy. Do tego nocne
poty, utrata apetytu i spadek wagi. Dla mnie sprawa jest jasna. Aha, lekarz rodzinny
zlecił również próbę tuberkulinową.
– W zeszłym tygodniu. – Cara zmarszczyła brwi. – Nie wiem, jak mogłam się zara-
zić gruźlicą. Nie znam nikogo, kto choruje. Wydaje mi się też, że gruźlica należy do
chorób, które u nas wyeliminowano.
– Gruźlica jest infekcją bakteryjną, w wielu częściach świata bardzo rozpo-
wszechnioną – zaczął Aaron. – Zarazić się można drogą kropelkową, czyli przez ka-
szel i kichanie. Atakuje płuca, stąd kaszel. I dlatego lekarz zlecił rentgen płuc. Ale
choroba może też zaatakować inne części ciała. Musimy to sprawdzić. Nie każdy
chory zaraża. Nie zarazisz się, siedząc obok kogoś w pociągu, ale jeśli dzielisz
z chorym pokój, to ryzyko jest już większe. Wspomniałaś, że byłaś na Borneo, tak?
Cara przytaknęła ruchem głowy.
– Trzy miesiące. Jako nauczycielka.
– Na Borneo występowanie gruźlicy jest duże. Jeśli próba tuberkulinowa da wynik
pozytywny, dowiemy się, gdzie doszło do zarażenia.
– Mieszkałam w pokoju z kilkoma innymi studentami. Czy to znaczy, że oni rów-
nież zachorowali?
– Albo któryś z nich zaraził ciebie, albo ty zaraziłaś się gdzieś indziej i przekaza-
łaś chorobę dalej – rzekła Joni. – Dobrze by było, gdybyś się skontaktowała z tymi
osobami i poradziła, żeby zrobiły badania.
– Nie mam ich numerów telefonów, ale skontaktuję się z agencją rekrutującą wo-
lontariuszy i poproszę, aby wszystkich zawiadomili. – Cara przygryzła wargę. –
Mam wyrzuty sumienia, mogli zachorować przeze mnie.
– To nie twoja wina – tłumaczyła Joni. – Nie wiedziałaś o chorobie, a gruźlica daje
objawy dopiero po pewnym czasie od zakażenia.
Aaron przejrzał notatki, potem zwrócił się do Cary:
– Próbę tuberkulinową robiono w piątek, tak? Możesz mi pokazać to miejsce? –
Uważnie zbadał rękę. – Jest twarde i zaczerwione. – Zmierzył średnicę rumienia,
a Joni uzupełniła wynik w karcie pacjentki. – Zrobimy również analizę flegmy, ale
wyniki będą dopiero za dwa tygodnie, bo musimy wyhodować bakterie.
– Co mam robić w tym czasie? – zapytała Cara.
– Na podstawie prześwietlenia, próby tuberkulinowej i opisanych objawów można
z całą pewnością stwierdzić, że to gruźlica – rzekł Aaron.
– Ale dobra wiadomość jest taka – wtrąciła Joni – że leczenie możesz podjąć
w domu. Pobyt w szpitalu nie jest konieczny. Dostaniesz dwa różne antybiotyki.
– Po dwóch tygodniach poczujesz się lepiej, ale leki musisz przyjmować jeszcze
przez sześć miesięcy. Kuracji nie wolno przerwać.
– Sześć miesięcy?
– Tak – potwierdził Aaron. – W przeciwnym razie infekcja nie zostanie całkowicie
zlikwidowana, a bakterie uodpornią się na antybiotyk, który zaczęłaś brać. To
znacznie wydłuży proces leczenia.
– Rozumiem. Obiecuję cały czas brać leki.
– Dobrze. Antybiotyki dają skutki uboczne – uprzedziła Joni. – Jeśli je zauważysz,
zgłoś się do nas, a wtedy zmienimy kurację.
– Mogą wystąpić nudności, a nawet wymioty, wysypka, mrowienie w kończynach
albo drętwienie rąk i stóp – wymieniał Aaron. – Skóra może przybrać żółtawy od-
cień, a mocz ciemniejszą barwę. W takim przypadku melduj się natychmiast. Aha,
jeszcze zaburzenia widzenia.
Cara przestraszyła się nie na żarty.
– Zaburzenia widzenia?
– To jeden z efektów ubocznych, ale i na to jest sposób. Wiem, że tego wszystkie-
go jest zbyt dużo naraz, ale dostaniesz ulotkę z informacjami, więc będziesz mogła
je sobie na spokojnie przeczytać i przedyskutować z mamą – uspokoiła ją Joni. – Bę-
dzie tam też napisane, co robić, aby nie zarazić rodziny, przyjaciół, ludzi, z którymi
masz styczność na uczelni czy w pracy. Kiedy kaszlesz, kichasz albo się śmiejesz,
zakrywaj usta. Jednorazowe chusteczki do nosa po zużyciu wyrzucaj do plastikowej
torebki, najlepiej strunowej. I śpij sama w pokoju, bo możesz kasłać i kichać we
śnie.
– Rozumiem. To w taki sposób infekcja się rozprzestrzenia.
– Właśnie. Zostajesz w domu, ale co dwa tygodnie zgłaszasz się do nas na wizytę
kontrolną. Gdyby coś cię zaniepokoiło, natychmiast przyjeżdżasz albo dzwonisz.
Kiedy Aaron wypisywał recepty, Joni wydrukowała dla Cary potrzebne informacje.
Aaron ma dobre podejście do pacjenta, myślała. Mówi jasno, podaje wyczerpujące
informacje, jest uprzejmy i empatyczny. Dobrze się z nim współpracuje.
I o to chodzi. Gdyby się w nim zadurzyła, zepsułaby wszystko. Dlatego musi się
pilnować. Miała nadzieję, że uda jej się wytrwać w tym postanowieniu.
– Dzięki tobie pierwszy dzień w nowej pracy minął mi gładko i miło – rzekł Aaron,
kiedy dyżur w poradni dobiegł końca.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Gdyby nie było sobotniej nocy, zaproponowałby mu wspólnego drinka jeszcze
z kilkoma kolegami i koleżankami z oddziału dziś albo juto. Ale zdarzyło się to, co
się zdarzyło, więc bała się, że zostanie źle zrozumiana. Podczas lunchu oznajmił, że
zaczynają od nowa, co tylko świadczy o tym, że zainteresowanie nie jest wzajemne.
Nie zamierzała kolejny raz wikłać się w związek, w którym to ona będzie stroną
bardziej zaangażowaną. Już to przerabiała. Powtórki nie będzie. Dostała nauczkę.
– Widzimy się jutro. Cześć.
– Cześć. Do jutra – odparł Aaron i wyszedł z gabinetu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Żartujesz. Ten seksowny przystojniak z dyskoteki to twój nowy konsultant? –
szeptem zapytała Bailey.
– Aha – potwierdziła również szeptem, tak aby instruktorka jogi ich nie słyszała. –
Cii, później ci opowiem.
Po skończonych zajęciach jak zwykle poszły do pobliskiego bistra na sałatkę
z kurczakiem i wodę mineralną z plasterkiem limonki. Jak zwykle poprosiły, aby do
sałatki zamiast chrupkich paluszków dodano więcej awokado. Dzięki temu mogły
sobie pozwolić na deser. Kiedy złożyły zamówienie, Bailey nie wytrzymała i oświad-
czyła:
– Zamieniam się w słuch.
– Jest konsultantem i ma te same dyżury co ja.
– Oby okazał się lepszym lekarzem niż tancerzem – zażartowała Bailey.
– To świetny lekarz. Sympatyczny, słucha, co się do niego mówi, potrafi nawiązać
dobry kontakt z pacjentem.
– Ale?
Joni poprawiła się na krześle.
– Muszę do czegoś ci się przyznać. Tamtej nocy się z nim przespałam. Z obcym fa-
cetem!
Bailey machnęła ręką.
– Nie przejmuj się. Jestem przekonana, że nie wejdzie ci to w zwyczaj. Znamy się
od lat. Jesteś wzorem cnót, więc nie oceniaj się tak surowo. Poza tym sobota była
dla ciebie ciężkim dniem. Chciałaś oderwać się od przykrej rzeczywistości. Powiedz
– urwała i spojrzała przyjaciółce w oczy – w białym fartuchu lekarskim wygląda tak
samo seksownie jak w koszuli w sobotę? – Joni poczuła, że się czerwieni. Kiwnęła
głową. – Nosi okulary! Zgadłam, tak? – Bailey doskonale znała gust Joni. – Cudow-
nie. Spotkałaś faceta, który jest naprawdę sympatyczny, nie taki jak Marty Padalec.
Na dodatek jest seksowny i ci się podoba. A ty jemu, sądząc po tym, jak pożerał cię
wzrokiem, kiedy tańczyłyśmy. Wiele was łączy, chociażby praca. A więc kiedy
pierwsza randka?
– Nie będzie żadnej randki.
– Rozumiem. Mała kwestia sporna. Uraziłaś jego dumę, bo zniknęłaś bez poże-
gnania.
Joni przewróciła oczami.
– Napisałam kilka słów na kartce.
– Więc na czym polega problem?
– Jesteśmy kolegami z pracy. – Joni skrzywiła się. – Sytuacja byłaby krępująca.
Sam zaczął rozmowę na ten temat. Podczas lunchu.
Bailey zamrugała z wrażenia.
– Jedliście razem lunch?
– Tak. Pierwszego dnia pokazywałam mu szpital. Jedyną wolną chwilę miałam
w przerwie między obchodem a dyżurem w poradni przeciwgruźliczej, więc zabra-
łam go do stołówki na lunch. Uzgodniliśmy, że dzisiejszy dzień jest początkiem na-
szej znajomości. Tak jest najlepiej.
– Uhm – mruknęła Bailey bez przekonania. – Rozumiem, że w pracy moglibyście
czuć się skrępowani, ale powiedz, czy wciąż jest chemia między wami?
Joni westchnęła.
– Nie moja liga.
– Widziałam go i się nie zgadzam. A poza tym nie odpowiedziałaś na moje pytanie,
czyli zgaduję, że dobre fluidy krążą.
– Jeśli nawet, to zainteresowanie jest jednostronne. – Joni znowu się skrzywiła. –
Nie zamierzam już nigdy wikłać się w związek, w którym ja mam większy udział
emocjonalny.
– Marty Padalec ma wiele na sumieniu.
– Nie tylko on. Obie doskonale wiemy, że źle lokuję uczucia, że wybieram facetów
zupełnie nienadających się na partnerów. Zaczyna się miło, a potem jest tylko coraz
gorzej. Oddalamy się od siebie, on chce urobić mnie na swoja modłę.
– Przez wmawianie, że nie jesteś dla niego wystarczająco dobra. A ty przepra-
szasz, że żyjesz. Ale pamiętaj, powiedziałaś basta. Wyjaśnij, skąd wiesz, że zainte-
resowanie jest jednostronne?
– Wiem.
– Uhm – mruknęła Bailey. – W sobotę odniosłam inne wrażenie.
– Powiedział mi wprost, że nie szuka partnerki.
– Może spotkał Panią Padalec, która złamała mu serce? Może stworzylibyście do-
braną parę?
– Jesteśmy kolegami z pracy. Poza tym przyganiał kocioł garnkowi. Kiedy ty ostat-
ni raz byłaś na randce?
– Nie rozmawiamy o mnie.
Joni przypomniała sobie, że dwa lata temu życie Bailey legło w gruzach. Uścisnęła
dłoń przyjaciółki.
– Przepraszam. Nie chciałam, aby to tak zabrzmiało. Chociaż może czas wyjść ze
skorupy, dać sobie szansę na szczęście?
– Doceniam twoje szczere chęci, ale dobrze jest, jak jest. Przypominam, że teraz
rozmawiamy o tobie.
– Nic z tego nie będzie – oświadczyła Joni. – Albo przestaniesz, albo nie dosta-
niesz deseru. I na następnych zajęciach powiem Jennie, że chcesz dodatkowo ćwi-
czyć pozycje wojownika.
– Nie bądź wredna. Dobrze, już przestaję o tym mówić.
– I myśleć.
Spojrzenie, jakim Bailey obrzuciła Joni, nie pozostawiało złudzeń, że pozostanie
przy swoim zdaniu.
Wszystkiemu winien wielomiesięczny celibat. Intensywny trening pomoże rozła-
dować napięcie, pomyślał Aaron i wybrał się na siłownię.
Wielomiesięczny z wyjątkiem sobotniej nocy. Nie mógł zrzucić winy na alkohol, bo
małe piwo i kieliszek szampana to za mało, aby go zamroczyć. Doskonale wiedział,
co robi. Nie był niepoczytalny, potrafił kierować swym postępowaniem. Zobaczył
piękną dziewczynę na parkiecie, poczuł przypływ pożądania i zapominał o zdrowym
rozsądku.
Wybij ją sobie z głowy, mówił do siebie. Joni jest koleżanką z pracy, a nawet gdyby
nie była, istnieją setki powodów, dla których powinien ją traktować jak owoc zaka-
zany.
Awansował na konsultanta, zaczął nową pracę i musi skupić się na niej. Nie może
dopuścić, aby coś go rozpraszało. Nałożył dodatkowe talerze na sztangę, aby od-
wrócić uwagę od uczuć, seksu i Joni Parker, lecz to nie pomogło. Ćwiczenie na ma-
szynie wioślarskiej również nie. Ruchoma bieżnia podobnie.
– Wybij ją sobie z głowy. Ona nie jest dla ciebie – powiedział na głos.
Też nie pomogło. Nie mógł przestać o niej myśleć. Pragnąć jej. Zastanawiać się,
co by było, gdyby…
We wtorek w poradni chorób zakaźnych zjawiła się nastolatka ze skierowaniem
od lekarza rodzinnego. Przyszła w towarzystwie macochy i przyrodniej siostry. Pani
Stone sprawiała wrażenie ogromnie zdenerwowanej, ale starała się panować nad
sobą.
– Josie od dwóch dni gorączkuje – mówiła – cały czas skarży się, że jest jej zimno,
wymiotowała, boli ją głowa. Przepisane środki przeciwbólowe nie działają. Boję się,
czy to nie zapalenie opon mózgowych, ale nie zauważyłam wysypki. Lekarz rodzin-
ny przysłał nas tutaj, ponieważ podejrzewa boreliozę.
– Przebywałyście na terenach, gdzie występują kleszcze? – zapytała Joni.
Dziewczyna milczała. Najwyraźniej czuła się zbyt chora, aby odpowiadać. Pani
Stone wzruszyła ramionami.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Wybraliśmy się do Kolorado. Mieszkaliśmy na kem-
pingach, organizowaliśmy piesze wędrówki. Spędziliśmy tam dwa tygodnie. Wrócili-
śmy cztery dni temu. Lekarz uważa, że mógł ją ugryźć kleszcz.
– Pozwolisz, że cię zbadam, dobrze? – rzekła Joni łagodnym tonem. – Wiem, że to
krepujące, ale muszę cię prosić, żebyś się rozebrała. O tu za parawanem, dobrze?
Jeśli to rzeczywiście kleszcz, na skórze powinien się pojawić rumień. – Rumienia
jednak na ciele dziewczynki nie znalazła. – Czy oprócz głowy coś jeszcze cię boli?
Josie ostrożnie pokręciła głową.
– Więc tak – zaczęła Joni – na pewno masz jakąś infekcję, ale do określenia jaką,
potrzebna jest analiza krwi. Tymczasem dostaniesz antybiotyk o szerokim spek-
trum działania. Chciałabym, abyś została u nas w szpitalu na obserwacji. Teraz mo-
żesz albo się ubrać, albo włożyć koszulę szpitalną, dopóki mama nie przyniesie ci
twoich rzeczy.
– Ona nie jest moją mamą – burknęła Josie, a pani Stone wyglądała, jakby ktoś ją
uderzył w twarz.
Joni zorientowała się, że stosunki w tej rodzinie są napięte, a to wobec groźby po-
ważnej choroby nie jest okolicznością sprzyjającą.
– Później porozmawiamy – szepnęła do pani Stone, a zwracając się do Josie, rze-
kła: – Ubierz się, proszę, potem pobiorę ci krew do analizy i zrobimy rentgen płuc.
– Wszystko mi jedno – mruknęła Josie.
– Przepraszam za nią – ściszonym tonem rzekła pani Stone, kiedy Josie weszła za
parawan. – To prawda, jestem jej macochą. Wciąż to podkreśla, chociaż jej matka
wiele lat temu odeszła i się nią nie interesuje. Kiedy wyszłam za mąż za jej ojca,
stosunki między nami były dobre i nawet jak pojawiła się Ruby, też. Oboje starali-
śmy się, aby Josie czuła się ważna jako starsza siostra. Ale ostatnio nasze relacje
się zmieniły. – Pani Stone westchnęła. – Może dlatego, że Josie weszła w trudny
wiek dorastania i szuka dla siebie miejsca na ziemi? Postanowiliśmy całą rodziną
wybrać się na tę wycieczkę do Kolorado. Wydawało nam się, że oderwanie jej od
środowiska, na które media społecznościowe mają tak przemożny wpływ, dobrze jej
zrobi, i po powrocie znowu będzie tą słodką dziewczynką co dawniej.
– Nastolatki bywają trudne, a życie rodzinne skomplikowane. – Joni gestem doda-
jącym otuchy uścisnęła dłoń pani Stone. – Proszę się nie obwiniać.
– Jeśli ją coś ugryzło i dlatego zachorowała, to ja jestem temu winna. Powinniśmy
wszyscy stworzyć jednolity front i zmusić ją do stosowania sprayu odstraszającego
owady, zamiast tolerować fochy. – Kobieta zrobiła strapioną minę. – Mówiła, że ten
zapach przyprawia ją o mdłości i odmówiła używania go. Wtedy wydawało mi się, że
to jeszcze jedna niepotrzebna sprzeczka, więc dla świętego spokoju odpuściłam.
Bardzo żałuję… – Łkanie nie pozwoliło jej mówić.
– Nie zawsze można zmusić nastolatka do zrobienia czegoś, czego nie chce zro-
bić – rzekła Joni – poza tym środki odstraszające owady nie dają stuprocentowej
ochrony, więc to nie jest pani wina. W tej chwili nie wiem, co wywołało infekcję, ale
rentgen i analiza krwi powinny dać nam jakieś wskazówki. Tymczasem Josie dosta-
nie antybiotyk, a po badaniach będziemy mogli dobrać inny lek. Proszę spróbować
nie martwić się na zapas.
Trochę później tego samego dnia, kiedy Joni badała kolejnego pacjenta, do gabi-
netu weszła Nancy.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki, pani doktor.
Joni przeprosiła pacjenta i wyszła na korytarz.
– O co chodzi?
– Josie Stone. Obawiam się, że nastąpiło gwałtowne pogorszenie jej stanu. Wyglą-
da to na wstrząs septyczny.
Zakażenie ogólne? Sepsa? Boże, nie!
Udała się prosto na oddział zakaźny i zbadała dziewczynkę. Ciśnienie krwi było
niskie, natomiast gorączka bardzo wysoka mimo podawania leków na obniżenie
temperatury. Josie odpowiadała na pytania, lecz mówiła bezładnie i niewyraźnie.
Wszystko wskazywało na to, że doszło do zakażenia ogólnego.
– Sprowadź Aarona – Joni poleciła Nancy, potem zwróciła się do Josie: – Założę ci
maseczkę tlenową. Będzie ci łatwiej oddychać.
Po chwili przyszedł Aaron. Joni zrelacjonowała mu objawy Josie i poinformowała,
jakie podjęto leczenie.
– Zrobiłbym tak samo – odrzekł.
Czy to znaczy, że kuracja odniesie skutek? Joni miała jak najgorsze przeczucia,
nie potrafiła jednak postawić diagnozy. Antybiotyki już powinny zacząć działać.
Aaron jakby czytał w jej myślach.
– Możemy wykonać dodatkową analizę krwi, ale właściwie pozostaje nam tylko
czekać, aż leki zrobią swoje. – Dotknął ramienia Joni. – W razie potrzeby wzywaj
mnie. Dobrze?
Joni pobrała próbki krwi Josie do kolejnych badań, a kiedy odchodziła od jej łóżka,
zobaczyła panią Stone i przytuloną do niej płaczącą Ruby. Przykucnęła obok dziew-
czynki, podała jej chusteczkę i rzekła:
– Wiem, że się martwisz, ale robimy wszystko, co w naszej mocy, aby twoja sio-
stra wyzdrowiała.
– To moja wina, że Josie zachorowała – załkała Ruby.
– Nie, kochanie, to nie jest twoja wina. Nie mamy na to wpływu.
– Jest – upierało się dziecko. – Chciałam, żeby zachorowała i się spełniło. Josie
była dla mnie niedobra. Chciałam, żeby zachorowała i żałowała, co zrobiła z wie-
wiórką.
Wiewiórką? Josie natychmiast przypominał się artykuł w prasie medycznej wła-
śnie o Kolorado i chorobach zakaźnych występujących u tamtejszych gryzoni.
– Opowiedz mi o tej wiewiórce, proszę.
– Nie żyła. Chciałam ją pochować, ale mama mi zabroniła. Wymknęłam się, bo
wiem, że jeśli nie pochowa się wiewiórki, to nie pójdzie do nieba. Zrobiłam krzyżyk
i wianek. Już miałam zakopać wiewiórkę, ale przyszła Josie, wzięła ją i wrzuciła do
jaru. Z wiewiórki wypłynęła taka ohydna maź… Brr. Josie powiedziała, że mam ni-
komu nie mówić, bo pożałuję.
Joni wzięła dziewczynkę za rękę i uścisnęła.
– Dobrze, że mi powiedziałaś, kochanie, bo może teraz znajdę odpowiednie lekar-
stwo. Kiedy to się stało?
– Ostatniego dnia. To dlatego mama nie pozwoliła mi zakopać tej wiewiórki. Nie
było czasu. Kazała mi spakować rzeczy.
– Bardzo mi pomogłaś, kochanie. Dziękuję. Zaniosę te próbki do laboratorium,
sprawdzę kilka informacji i zaraz wracam.
– Ale Josie wyzdrowieje, prawda?
Joni nie chciała niczego obiecywać, dopóki nie będzie wiedziała na pewno, co do-
lega Josie.
– Wszyscy się o to staramy. Jest pod dobrą opieką.
Kate Hardy Przygoda bez zobowiązań Tłumaczenie: Krystyna Rabińska
ROZDZIAŁ PIERWSZY Aaron gestem toastu podniósł kufel z piwem i mruknął cierpko pod nosem: – Witaj w Londynie. To jego wina, że siedzi teraz sam przy barze w dyskotece i słucha salsy. Pamięta- jąc studenckie lata, powinien wiedzieć, że kiedy Tim proponuje, aby wypuścili się na miasto i uczcili jego pierwszy weekend w Londynie, nie ma na myśli spokojnego pubu. Tim zawsze był duszą towarzystwa i gdziekolwiek się zjawił, zaraz otaczał go wianuszek pięknych dziewczyn. Teraz również, mimo że przekroczył trzydziestkę, natychmiast rzucił się w wir tańca i zniknął mu z oczu. Dopiję piwo, poszukam Tima, szepnę mu do ucha do widzenia i wrócę do siebie, postanowił Aaron. A może nawet daruję sobie to piwo? Odstawił kufel i obejrzał się za sobie, szukając wzrokiem przyjaciela. I wtedy ją zobaczył. Dziewczynę z najpiękniejszymi włosami, jakie widział: czar- nymi jak noc, sięgającymi talii, prostymi i lśniącymi. Ubrana była w soczyście czer- woną sukienkę, krótką, eksponującą długie zgrabne nogi i w buty na bardzo wyso- kich szpilkach, które wcale nie przeszkadzały jej tańczyć. Aaron powoli wypuścił powietrze z płuc. Nie po to tu przyszedł. Na tym etapie ży- cia nie szukał ani kandydatki na życiową partnerkę, ani nawet przelotnej znajomo- ści. Nie teraz, kiedy zaczynał pracę, która całkowicie go pochłonie. Jednak czuł, że jakaś magnetyczna siła przyciąga go do zjawiskowej brunetki. W pewnej chwili dziewczyna obróciła się w tańcu i po raz pierwszy ujrzał jej twarz w kształcie serca, duże ciemne oczy, olśniewająco piękne usta. Koleżanka powie- działa coś do niej, a dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, odsłaniając równe białe zęby. Aaron, zawsze trzeźwo myślący, zawsze opanowany, zapomniał o Timie. Zapo- mniał, dlaczego tu jest. Zapomniał o wszystkim z wyjątkiem brunetki w czerwonej sukience. Wstał i ruszył w jej kierunku, niczym ćma lecąca do płomienia. Nie dbał o to, że może się sparzyć. – Jesteś najlepszą przyjaciółką pod słońcem, wiesz? – Joni uścisnęła Bailey. – Ko- cham cię. – Ja ciebie też. – Miałaś rację. Taniec i szampan. Tego mi było dzisiaj potrzeba. Dzisiejszy wieczór planowała spędzić właściwie podobnie, chociaż w innym stroju i przy innej muzyce. Zamiast czerwonej mini miała włożyć białą suknię z lejącego materiału, a zamiast sprzyjającej wytwarzaniu endorfin salsy miała tańczyć roman- tycznego walca. – Rację? Jasne, że tak. Jestem lekarką. A ruch to najlepsze lekarstwo na wszelkie dolegliwości. – Twierdzi specjalistka od medycyny sportowej – ze śmiechem zażartowała Joni. – Nie jesteś bezstronna. – Ale to prawda. Mogę zacytować tyle prac naukowych na ten temat. – Bailey sze-
roko rozpostarła ramiona. – Ruch zmniejsza ryzyko zachorowania na raka i demen- cję, leczy depresję równie dobrze jak psychotropy, a u nastolatków wspomaga pro- ces uczenia się. – Czyli salsa jako lek na wszelkie dolegliwości? Na złamane serce też? Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego po pół roku serce wciąż ma załamane, mimo że to ona zerwała z narzeczonym i odwołała ślub. – Zastrzyk endorfin. Poza tym taniec to przecież czysta frajda. Kolej na shimmy! Joni uśmiechnęła się mimowolnie. Bailey rzeczywiście była najlepszym lekar- stwem na chandrę w dniu ślubu, który się nie odbędzie. Bailey specjalizowała się w medycynie sportowej, Joni natomiast w medycynie tropikalnej i chorobach zakaź- nych. Nie pracowały razem, lecz od pierwszego dnia studiów były przyjaciółkami. Wspierały się nawzajem w trudnych chwilach, dzieliły radością w szczęśliwych. – Nie oglądaj się! – ostrzegła Bailey. – Pewien seksowny przystojniak, który do tej pory samotnie siedział przy barze, idzie prosto do nas, ale patrzy tylko na ciebie. – Pewnie się zastanawia, jak taka świetna tancerka jak ty może wytrzymać z taką łamagą jak ja – odparła Joni. – Żadną łamagą, ale supercizią z włosami – Bailey okręciła pasmo czarnych wło- sów Joni wokół palca – których zazdrości ci każda dziewczyna w tej sali, nie wyłą- czając mnie. Włosami, które Marty kazał jej ściąć! Marty, były narzeczony, ostatni z szeregu mężczyzn usiłujących wzbudzić w niej i utrwalić kompleks niższości. Joni przysięgła sobie, że już nigdy nie powtórzy tego błędu, nie poświęci ani kariery, ani szacunku dla samej siebie dla czyjejś przyjemności. Jeśli będzie w nowym związku, to albo na równych prawach, albo wcale, postanowiła. – Tu Ziemia! – Bailey pomachała Joni przed oczami. – Ustaliłyśmy, pamiętasz? My- ślenie o Martym Padalcu surowo zabronione. Poza tym wydaje mi się… – zawiesiła głos – że ten facet zaraz poprosi cię do tańca. Joni pokręciła głową. – Nawet jeśli, to… – To powiesz tak – wtrąciła Bailey. – Polecenie lekarza. Taniec z seksownym przy- stojniakiem dobrze ci zrobi. – Więc jeśli poprosi ciebie… – Nie poprosi. – Bailey znowu nie dała jej dokończyć. – On pożera wzrokiem cie- bie. – Zatańczymy? – Eee… Z zaróżowionymi policzkami wyglądała jeszcze piękniej. I najwyraźniej nie była świadoma swej urody, co Aaronowi bardzo się podobało. – Tańczcie – jej koleżanka odezwała się z uśmiechem. – Mnie nogi już trochę bolą i muszę na chwilę usiąść. Aaron wiedział, że to nieprawda, bo kiedy podszedł do nich, tańczyła z werwą, lecz docenił jej takt. – Bailey! – brunetka zawołała za przyjaciółką. W jej głosie wychwycił lekką nutę paniki.
Jego również ogarnęła panika. Doświadczenie podpowiadało, że szukanie teraz nowych znajomości to fatalny pomysł mogący przynieść bolesne konsekwencje. Lecz było już za późno, aby się wycofać. – Aaron – przedstawił się. – Joni. – Podali sobie ręce. – Przepraszam za przyjaciółkę… – Nie ma za co – odparł z uśmiechem. – Chociaż ja z góry przepraszam za to, że nie najlepiej tańczę. – Ja też nie. Za to Bailey jest mistrzynią. Postaram się nie deptać ci po palcach. – Umowa stoi. Obopólna – zażartował. Zaczęli tańczyć. Po chwili trema ustąpiła, a Aaronowi zaczęły się nawet podobać gorące latynoskie rytmy. Następny kawałek jeszcze bardziej przypadł mu do gustu. Objął Joni w talii, ona zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęli kołysać się w rytm powol- nej zmysłowej melodii. Uśmiechnął się do Joni. Miała cudowne czarne oczy. Z bliska widział, że nie stosu- je mocnego makijażu. Wystarczyła jej odrobina tuszu na długich rzęsach i jasno- czerwona szminka na wargach aż proszących się o pocałunek. Mimowolnie nachylił się i musnął je ustami. Poczuł wstrząs. I nagle Joni oddała pocałunek. Jak za do- tknięciem czarodziejskiej różdżki cała sala zniknęła, zostali tylko oni dwoje i muzy- ka. Kolejny utwór znowu miał żywy rytm i musieli się rozłączyć. Stanęli wpatrzeni w siebie, urzeczeni. Aaron zastanawiał się, czy Joni czuje się tak samo oszołomiona jak on. To naprawdę nie powinno się wydarzyć. Nie ma w zwyczaju podrywać dziewczyn w dyskotekach. A jednak… – Zamówię taksówkę – rzekła Bailey, podchodząc. – Ja chyba zrobię to samo – stwierdziła Joni. Aaron jednak nie był gotowy się z nią żegnać. – Zostań jeszcze trochę, dobrze? – poprosił. – Dopilnuję, abyś bezpiecznie wróciła do domu. – Zostań i baw się dobrze – Bailey szepnęła przyjaciółce do ucha. – Nie myśl za dużo, nie analizuj. – Uścisnęła jej dłoń. – Ciesz się chwilą, bo jest piękna. Tańcz z tym przystojniakiem i uprzedzę twoje pytanie: nie, nie masz szminki rozmazanej po buzi, chociaż przed chwilą się obcałowywaliście jak dzieciaki. Joni aż się zaczerwieniła. – Boże! Zachowuję się jak panienka lekkich obyczajów. – Nie. Po prostu dobrze się bawisz, zamiast się zadręczać. Bez konsekwencji, bez zobowiązań. Ciesz się chwilą, póki trwa, a pocałunki i pieszczoty dobrze ci zrobią. Zwiększą wydzielanie endorfin. I o to chodzi! Endorfiny to jest to! Joni uśmiechnęła się mimowolnie. Bailey wie, co mówi. – Na pewno nie chcesz, żebym wyszła z tobą? – Na pewno. Zadzwonisz jutro, dobrze? – Zadzwonię – obiecała i uścisnęła przyjaciółkę. – Zrobimy sobie przerwę na drinka? – zaproponowała Joni. Nogi już ją rozbolały
od tańca. – Świetny pomysł. – Ja stawiam – oświadczyła, kiedy podeszli do baru. – Z Bailey piłyśmy szampana. Masz ochotę? – Świętujesz jakąś okazję? – zapytał Aaron. Och tak, odpowiedziała w myślach. Świętuję, że cudem uniknęłam nieszczęścia, chociaż wiele moich planów na przyszłość legło w gruzach. A miało być jak w baj- ce… – Jest sobotni wieczór – rzekła Joni z uśmiechem – a to zawsze dobry powód do świętowania, prawda? Odwzajemnił uśmiech i przyjął kieliszek szampana. Intuicja mu podpowiadała, że Joni zbyła go żartem, jednak nie drążył tematu. Tańczyli, aż tłum na parkiecie zaczął rzednąć. Tim się ulotnił, nawet nie racząc go odszukać i się pożegnać. Cały Tim – świetny kumpel do zabawy, ale lekkoduch. Może pora wziąć z niego przykład? Nie miał jednak ochoty rozstawać się z Joni. – Dobrze by było napić się kawy, ale obawiam się, że tutaj w pobliżu nie znajdzie- my otwartej kawiarni – rzekł. – Nie miałabyś ochoty wpaść na kawę do mnie? – Dziękuję, ale… Nie pozwolił jej dokończyć. – Kiedy mówię o kawie, mam na myśli tylko kawę. Joni przygryzła wargi. – Przepraszam, nie przywykłam do… Nie wierzę, pomyślał. Taka atrakcyjna kobieta nie chodzi na randki? A może wła- śnie z kimś zerwała i to zachwiało jej pewnością siebie? To dlatego jest ostrożna. Jeszcze lepiej. Nie będzie od razu oczekiwała związku do grobowej deski. – Ja też nie – odparł. Nie umawiał się z kobietami. Praca i dokształcanie się wy- pełniały mu cały czas. – Gwarantuję, że jestem lepszym baristą niż tancerzem – rzekł lekkim tonem dla rozładowania atmosfery. Na studiach dorabiał jako barista. Bardzo drogi włoski ekspres do kawy był jedy- nym sprzętem domowym, który wszędzie z sobą woził. – W takim razie skorzystam z zaproszenia. Mieli szczęście. Kiedy wychodzili z klubu, od razu złapali taksówkę. Podczas jaz- dy milczeli. Aaron ujął dłoń Joni i uścisnął. Po chwili odwzajemniła uścisk. Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz jechał z dziewczyną taksówką, trzymając ją za rękę? Przestań, nakazał sobie w myślach. Ta znajomość do niczego nie doprowadzi. To spotkanie tylko na dzisiejszy wieczór. Dojechali na miejsce. Aaron wprowadził Joni do mieszkania. W przedpokoju od razu zrzuciła buty i zapytała: – Mogę skorzystać z łazienki? – Oczywiście. – Wskazał jej drogę. – Będę w kuchni. Joni spędziła w łazience dłuższą chwilę, a kiedy przyszła do kuchni, zapytała: – Popełnię gruby nietakt, jeśli oprócz kawy poproszę o sok pomarańczowy i ka- napkę? Och nie! Znamy te sztuczki! Po zabawie w klubie ktoś robi się głodny i spragnio-
ny. I jeszcze wizyta w łazience. Źrenice ma na pewno jak łebki od szpilek. Wyraz twarzy musiał zdradzić jego podejrzenia, gdyż Joni niepytana wyjaśniła: – Zgadłeś. Skorzystałam ze strzykawki. – No tak, pomyślał. – Ale nie z narkoty- kiem. – Wyjęła z torebki małą kosmetyczkę. – Choruję na cukrzycę, a ten aparat służy do mierzenia poziomu cukru. Kłuję się w palec i wyciskam kroplę krwi na spe- cjalny pasek. Okazało się, że poziom cukru mi spadł. Zazwyczaj nie piję, ale dzisiaj pozwoliłam sobie na szampana. I dużo tańczyłam. Muszę coś zjeść. Nie bój się, nie zemdleję i nie narobię ci kłopotu. Aaron odetchnął z ulgą. Cukrzyca. Omal się nie zdradził, że jest lekarzem. Wyglą- da jednak na to, że Joni sama doskonale wie, co należy robić. Owszem, Joni może oznaczać kłopoty, ale innego rodzaju. Nalał sok do szklanki. – Proszę. – Dziękuję. Zajrzał do lodówki. Ze studiów pamiętał, że białka i węglowodany podnoszą po- ziom cukru, zapytał więc: – Może być kanapka z bekonem? Niech się tylko nie okaże, że jest wegetarianką! – Może – odparła z uśmiechem. – Pomóc? – Dziękuję. Jeśli chcesz coś zrobić, to usiądź i zabawiaj mnie rozmową. – Włożył plasterek bekonu pod grill i wyjął chleb. – Jaką chcesz kawę? – zapytał. – Cappucci- no, latte czy flat white? Joni zrobiła zaskoczoną minę. – Naprawdę możesz te wszystkie kawy zrobić w domu? – Naprawdę. – Aaron wskazał ekspres. – Oto moja jedyna słabostka. – Jestem pod wrażeniem. Poproszę cappuccino, ale bez czekolady na wierzchu. – Nie lubisz czekolady czy dieta ci nie pozwala? – I to, i to. Najprawdopodobniej jestem jedyną kobietą na świecie, która nie lubi czekolady. Moja najlepsza przyjaciółka twierdzi, że jestem stuknięta. Aaron roześmiał się, potem zrobił cappuccino. Joni wypiła łyk i oczy jej się zrobiły okrągłe ze zdziwienia. – Fantastyczna. Jakiej kawy używasz? – To mieszanka z delikatesów w Manchesterze. Mam nadzieję znaleźć tutaj sklep, gdzie sprzedają podobną. – W Londynie jesteś dopiero od niedawna, tak? Kiwnął głową. – Zaczynam nową pracę. I nowy etap w życiu. Ruszam do przodu. I pnę się do góry. Chcę wszystko zmienić. Zrobić to, czego nie mogłem zrobić, kiedy zaszła potrzeba. Nie chciał opowiadać, co było motorem jego działania, co go popychało do pracy. Szczególnie komuś po- znanemu zaledwie przed kilkoma godzinami. Ze zdwojoną energią przystąpił do robienia kanapek, a gdy były gotowe, podsunął talerz Joni. Zaczęła powoli jeść. – Jesteś ideałem, wiesz? – Nagle zaczerwieniła się. – Przepraszam.
– Masz na myśli mnie czy kanapkę? – Nie mógł się powstrzymać, aby się z nią nie podroczyć. – Kanapkę, ale ponieważ jesteś jej autorem, to pośrednio i ciebie – odrzekła. – Przepraszam, zazwyczaj lepiej się zachowuję. To wina szampana. Aaron nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz spotkał tak inteligentną dziewczy- nę. Od razu zaskarbiła sobie jego sympatię. I dlatego nie powinien przedłużać tego sam na sam. Odczekał, aż Joni zje kanapkę i zadeklarował: – Odwiozę cię do domu. Spojrzała na niego przestraszona. – Miło z twojej strony, że mi to proponujesz, ale w klubie jednak trochę wypiłeś. – Małe piwo i kieliszek szampana. Nie na pusty żołądek. Teraz też zjadłem kanap- kę. Nie przekroczyłem dozwolonego limitu, ale jeśli wolisz, wezwę taksówkę. – Dziękuję. Już nadużyłam twojej uprzejmości. Sama zadzwonię. Wiedział, że powinien pozwolić jej odejść, tak byłoby najrozsądniej. Coś go jednak kusiło, aby ją zatrzymać chociażby odrobinę dłużej. – Zatańczysz przedtem ze mną? Spojrzała na niego. Przez jedno mgnienie wydawało mu się, że odmówi, lecz kiw- nęła głową. – Dobrze. Nastawił płytę jazzowej artystki o łagodnym, lekko chropawym głosie i rozpostarł ramiona. Joni podeszła, oparła mu głowę na ramieniu. Objął ją i przytulił policzek do jej włosów. Były tak miękkie i jedwabiste, jak sobie wyobrażał. To był zły pomysł. Bardzo zły. Zabrakło mu silnej woli. Joni miała w sobie coś fra- pującego, coś innego. Coś, co go do niej przyciągało i czego nie potrafił nazwać. Kołysali się w takt melodii. Aaron zamknął oczy i poddał się magii chwili. Nie był pewien, kto zrobił pierwszy ruch, lecz nagle ich usta się złączyły. On całował ją, ona oddawała pocałunek. W pewnej chwili oderwał wargi od jej ust i szepnął: – Joni. – Pogładziła go po twarzy. Pocałował wnętrze jej dłoni. – Zaprosiłem cię na kawę i nie miałem niczego innego na myśli. – Wiem – odparła, również ściszając głos. – Ale teraz… – na ułamek sekundy wstrzymał oddech, potem zapytał: – Zosta- niesz?
ROZDZIAŁ DRUGI Zostanie czy wyjdzie? Nie miał pojęcia. Joni bardzo długo milczała, w końcu prze- mówiła: – Ja… eee… zazwyczaj nie robię takich rzeczy. – Zdążyłem się domyślić – odparł łagodnym tonem. – Przepraszam, nie powinie- nem cię prosić. – Nie o to chodzi. Pochlebia mi twoja propozycja, ale w tej chwili nie chcę się z ni- kim wiązać. – Ani ja. Tym bardziej nie powinienem prosić cię, żebyś została. Zachowałem się niegodnie. Puścił ją i sięgnął po telefon, aby wezwać taksówkę, lecz Joni ujęła jego dłoń, uści- snęła ją i rzekła: – Zostanę. Wiedział, że powinien dać jej szansę zmienić zdanie, ale w tej chwili zbyt mocno jej pragnął. Zbyt mocno potrzebował. I zbyt mocno przeczuwał, że z nią dzieje się to samo. Odpowiedział pocałunkiem. Potem wziął Joni na ręce, zaniósł do sypialni i zamiast położyć na łóżku, puścił jej nogi i pozwolił jej ześliznąć się po swoim ciele, aby nabrała pewności, jak bardzo go podnieciła. Spojrzała mu w oczy, oblizała wargi. Znowu ją pocałował, potem obrócił plecami do siebie i zaczął powoli rozpinać suwak sukienki. Gładził każdy centymetr odsłanianej skóry, tak miękkiej i delikatnej, że nie mógł się oprzeć pokusie, aby przywrzeć do niej wargami. Joni mruczała zachęcająco, kiedy pocałunkami znaczył linię w dół jej kręgosłupa i kiedy zsuwał jej z ramion sukienkę i biustonosz. Znowu ją obrócił i spojrzał na piersi zakryte tylko czarnymi włosami i na skąpe majteczki. – Muszę cię zobaczyć całą – szepnął i poprosił: – Odgarnij włosy. – Uniosła ręce i odrzuciła włosy do tyłu. – Wyglądasz jak bogini. Zaczerwieniła się. – Nie przesadzaj. Jestem zwyczajną kobietą. Czy naprawdę nie zdaje sobie sprawy ze swojego seksapilu? – Jesteś olśniewająca. Twoje włosy, uśmiech, oczy… Po prostu zachwycająca. Joni roześmiała się. – Czuję się trochę bezbronna, bo ty masz na sobie znacznie więcej ubrania ode mnie. Po sekundzie stanął przed nią nagi. – Lepiej? Obrzuciła go taksującym spojrzeniem, pod wpływem którego teraz on się zaczer- wienił. – Znacznie. – Dotknęła jego brzucha i palcem przeciągnęła po twardych mię- śniach. – Eee… – zająknęła się – zapomniałam zapytać, czy masz, no wiesz… – Tak, ale lepiej sprawdzę datę ważności. – Chcesz powiedzieć, że taki seksowny facet jak ty… – Urwała i zakryła usta dło- nią. – Przepraszam. Nie moja sprawa. Żadnych pytań.
Aha, nie życzy sobie, aby i on ją wypytywał, pomyślał. Przypomniał sobie tę chwilę w klubie, kiedy nagle posmutniała i pijąc szampana, wyjaśniła, że świętuje… Tak, tak, żadnych pytań. Nawet mu to odpowiadało. Nie chciał rozmawiać o uczuciach. – Dziękuję za komplement. Chyba powinienem ci wyjaśnić, że normalnie nie za- praszam do siebie kobiet dopiero co poznanych – rzekł, chwytając się bezpieczniej- szego wątku. Pogładził Joni po policzku. – I jestem pewien, że ty normalnie nie przyjmujesz zaproszeń od świeżo poznanych facetów. – Nie przyjmuję. Więc dlaczego ja? Dlaczego dzisiaj? Żadnych pytań! Nie pytaj, to nie usłyszysz kłamstw. Nie pytaj, to sam nie będziesz zmuszony kłamać. Pogrzebał w szufladce nocnego stolika, sprawdził datę na opakowaniu prezerwa- tywy. – Jesteśmy bezpieczni – oznajmił. – Ale gdybyś wolała jeszcze teraz zrezygnować, ubierz się, a ja w tym czasie wezwę taksówkę. Nie należę do facetów, którzy zmu- szają kobietę do robienia czegoś wbrew sobie. – Wiem – odrzekła cicho. – Inaczej nie zgodziłabym się tutaj przyjść. – Aaronowi ciepło się zrobiło koło serca od tych słów. Wiedział jednak, że to za mało, aby wieczna zmarzlina stopniała. Obojgu im chodzi o przyjemność, nie o uczucia, posta- ra się więc stanąć na wysokości zadania, sprawić i jej, i sobie rozkosz. Potem od- wiezie ją do domu. Szanse na ponowne spotkanie w ośmiomilionowym mieście są bardzo nikłe. Każde wróci do swojego życia. On będzie robił to, co zawsze, czyli starał się żyć z ludźmi w zgodzie, ale na dystans. – Nie myśl za dużo – powiedziała. Czyżby postanowiła zrobić to samo? Wyłączyć myślenie? Nabrał teraz pewności, że Joni od czegoś ucieka. I wdzięczny był jej za to, że nie chce mu się zwierzać. Bo on zdecydowanie nie chciałby mówić o tym, co kołacze mu się w głowie. – Racja. Nie myślmy – rzekł i ją pocałował. Tak jest znacznie łatwiej. Nie myśleć, kiedy jej dotyka, kierować się instynktem i zmysłami, zatracić się w przyjemnych doznaniach. Odrzucił kołdrę, potem wziął Joni na ręce i położył na łóżku. Pogładziła go po policzku, uśmiechnęła się i wyszep- tała: – Aaron… Zsunął jej majteczki. Uniosła biodra, aby mu to ułatwić. – Jesteś piękna. Bardzo chcę cię dotknąć. – Więc zrób to. – Wtulił twarz w zagłębienie jej szyi, potem zaczął całować piersi. Wplotła mu palce we włosy, zachęcając do śmielszych pieszczot. Pogładził wnętrze jej ud, rozsunął nogi, ukląkł i językiem odszukał najwrażliwsze miejsca. Joni odpo- wiedziała jękiem rozkoszy. Tego pragnął, zapomnienia o wszystkim z wyjątkiem zmysłów. Chciał dostarczyć i jej, i sobie najbardziej wyrafinowanych doznań. Kiedy zadrżała, kiedy językiem wyczuł zaciskające się mięśnie, objął ją i przytulił, wspól- nie z nią przeżywając chwile upojenia. A kiedy była gotowa przyjąć go, szepnęła: – Aaronie… – Chciałem, żebyś dziś ty była pierwsza.
Oczy jej wypełniły się łzami, jak gdyby nie była przyzwyczajona do takiej dbałości o swoje potrzeby. Teraz Aaron już wiedział, od czego ucieka. Gdyby dorwał tego bubka, który doprowadził ją do takiego stanu, to nie odpowiadałby za siebie. Połą- czyli się. Joni objęła go nogami w pasie. Zacisnęła mięśnie, rozluźniła. Odpowiedział cichym pomrukiem rozkoszy. Znaleźli wspólny rytm dawania i brania. – Wiesz, czego teraz pragnę? – zapytał. – Czego? – Usiądź na mnie, nakryj nas tymi swoimi cudownymi włosami. W jej spojrzeniu dostrzegł zdziwienie. – Podobają ci się moje włosy? Czyżby nie wiedziała, że włosy są jej atutem? – Uwielbiam je! Uśmiechnęła się i spełniła jego prośbę. Kiedy pochyliła głowę i jej włosy połasko- tały mu twarz i piersi, rzeczywistość przeszła jego najśmielsze erotyczne fantazje. – Jesteś czarodziejką. Przepiękną czarodziejką. Komplement pobudził inwencję Joni. Przejęła inicjatywę, stopniowała napięcie, rozpalała jego namiętność, doprowadzała go do stanu bliskiego szaleństwa i się co- fała. Wspólnie wspięli się na szczyt, a potem długo leżeli spleceni uściskiem. – Będę się zbierać – stwierdziła. Aaron spojrzał na zegar przy łóżku. – O tej porze? Joni również sprawdziła godzinę. – Rzeczywiście, zrobiło się trochę późno. – Zostań – poprosił. – Chyba że musisz się gdzieś odmeldować. – Nie muszę. Mogę być tam, gdzie chcę. – W takim razie zostań. Co on najlepszego wyprawia? Powinienem się ubrać i odwieźć ją do domu, za- miast prosić, aby została. To pierwszy krok na bardzo śliskiej drodze, którą nie chciał iść. Nie chciał wpuścić nikogo do swojego życia. Nie potrafił być w bliskich stosunkach z drugim człowiekiem. W pracy umiał nawiązać dobre kontakty z ludź- mi, ale życie prywatne to zupełnie co innego. Wszelkie głębsze relacje uczuciowe go przerażały. Każda z jego dziewczyn zarzucała mu brak zaangażowania. Żadna z nich jednak nie potrafiła obudzić w nim chęci do wewnętrznej przemiany ani cho- ciaż zasiać w jego umyśle wątpliwości, czy pielęgnowane z dawien dawna przekona- nie, że miłość nie jest dla niego, jest słuszne. Dlatego musi się teraz zatrzymać. Usta jednak, jakby nie zgadzały się z tym roz- kazem. – Zrobię ci śniadanie. Tuż za rogiem jest piekarnia, gdzie mają croissanty. – Czy to znaczy, że dostanę więcej twojej kawy? – Oczywiście. Chyba rozum stracił! Dlaczego nie pozbędzie się jej, póki jeszcze jest czas? Uchwycił się ostatniej przeszkody. – Potrzebna ci insulina albo coś innego?
– Jestem zabezpieczona. Teraz już nie może powiedzieć, że zmienił zdanie, prawda? To sytuacja wyjątko- wa. Jedna wspólnie spędzona noc nie oznacza od razu deklaracji miłości po grób. Nic takiego wielkiego się nie stało. Chyba jeszcze nie zaprzepaścił ostatniej szan- sy? Poszedł do łazienki, a kiedy wrócił, rzekł do Joni: – Wyjąłem dla ciebie ręcznik. Nie krępuj się, korzystaj ze wszystkiego, czego po- trzebujesz. Spojrzała na niego lekko zawstydzona. – Wiem, że po tym, co robiliśmy w nocy, moja prośba wyda ci się trochę bez sen- su, ale czy mógłbyś mi pożyczyć szlafrok albo coś do okrycia? – Jasne. – Przyniósł z łazienki płaszcz kąpielowy. – Mogę zamknąć oczy. – Dziękuję. Joni wróciła po kilku minutach, pachnąc jego cytrusowym żelem pod prysznic. – Mam znowu zamknąć oczy? – zapytał. Kiwnęła głową. – Wiem, że to żałosne dziwactwo. Nie. Raczej dowód, że przygoda z nieznajomym to wyjątek, nie reguła. A może oboje właśnie teraz potrzebują podobnej odskoczni? Poczekał, aż Joni wsunie się pod kołdrę, potem nachylił się i pocałował ją w czu- bek nosa. – Tak między nami, to wcale nie jest żałosne dziwactwo. Mnie się podoba. I po- chlebia mi, że wybrałaś mnie do… no wiesz. – Uhm – mruknęła. – Śpijmy – rzekł i zgasił światło. Gdy się obudziła, otaczało ją błogie ciepło. Nagle uświadomiła sobie, że to roz- koszne ciało przytulone do jej ciała to Aaron, i gwałtownie otworzyła oczy. Zostałam u niego na noc, pomyślała z przerażeniem. Żenująca sytuacja. Wczorajszy wieczór, cóż… Pod wpływem impulsu człowiek robi rzeczy, jakich nie powinien robić. Dlaczego została z nim w klubie? Dlaczego pozwoliła się całować? Dlaczego poszła z nim do łóżka? Dlaczego nie skorzystała z szansy, jaką jej dawał, i nie uciekła do siebie? Poczuła wzbierającą panikę. Czego Aaron będzie się po niej spodziewał rano? Wczoraj mówił coś o śniadaniu. Czy uzna, że po jednej nocy już oficjalnie są parą? Czy przeciwnie, jego również ogarną wątpliwości i obawa, że będzie oczekiwała od niego więcej, niż jest gotów jej ofiarować. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Aaron oddychał głęboko, równomiernie. Może udaje? Chyba nie, bo ciało miał rozluźnione, jak we śnie. Zdawała sobie sprawę, że zniknięcie bez pożegnania to dowód tchórzostwa, lecz postanowiła się tym nie przejmować. Szanse na to, aby w ośmiomilionowym Londy- nie przypadkiem gdzieś na siebie wpadli, są znikome. Niech obojgu zostaną miłe wspomnienia. Wychodząc, oszczędzi im rozczarowań.
Ostrożnie oswobodziła się z objęć Aarona, który najwyraźniej należał do ludzi śpiących snem kamiennym. Sączące się przez zasłony światło wystarczyło, by znalazła ubranie. Pamiętała, że buty zostawiła przy drzwiach wejściowych. Na palcach opuściła sypialnię, modląc się, by przypadkiem nie stąpnąć na skrzypiącą deskę. Ubrała się błyskawicznie i po- szła do kuchni po torebkę. Wtedy na blacie, przy telefonie, zobaczyła blok karte- czek i długopis. Szybko napisała kilka słów, wyrwała kartkę i oparła ją o czysty ku- bek. Potem wymknęła się z mieszkania. Jakiś przechodzień obrzucił ją domyślnym spojrzeniem, które zignorowała. Nie żałowała tej nocy. Aaron, w przeciwieństwie do Marty’ego, docenił ją, przy nim po- czuła się pewna siebie. Zapomniała o doznanym zawodzie, świetnie się czuła. Teraz złapie taksówkę, wróci do domu i do swojego zwykłego życia. Kiedy się obudził, miejsce obok niego w łóżku było zimne i puste. Joni zniknęła. Wiedział, że powinien odetchnąć z ulgą. Nie marzył o komplikacjach męsko-dam- skich, lecz ku swojemu zaskoczeniu poczuł się zawiedziony. Naprawdę cieszył się na leniwy poranek i śniadanie z Joni. Czy ja już kompletnie oszalałem? Energicznie potrząsnął głową, jakby chciał otrzeźwieć. Nic nie wie o tej kobiecie z wyjątkiem tego, że ma na imię Joni. Szanse na znalezienie jej w ogromnej metro- polii są bliskie zeru. I dobrze, przemówił głos rozsądku. Wziął prysznic, ubrał się, zaparzył kawę. I dopiero wtedy zobaczył karteczkę. „Dziękuję za wszystko. J.” Urocza. Dobrze wychowana. Nie uszło jego uwagi, że nie zostawiła numeru tele- fonu ani żadnych innych danych umożliwiających kontakt. Jasno dała mu do zrozu- mienia, że dla niej wczorajsza noc była wydarzeniem, które się nie powtórzy. – I dobrze – stwierdził na głos. Zauważył jednak, że zabrzmiało to mało przekonująco, wręcz nieszczerze. Nie miał jednak czasu dumać nad swoim losem. Jutro zaczyna nową pracę. Będzie bardzo zajęty. Tak zajęty, że przestanie myśleć o pięknej brunetce z cudownymi włosami, która sprawiła, że ujrzał nad sobą rozgwieżdżone niebo i która usnęła w jego ramionach. Nowa praca. Nowe obowiązki. Nowy zespół, nowi ludzie. Jest i pozostanie sin- glem. Z doświadczenia wiedział, że tak jest dla niego najlepiej.
ROZDZIAŁ TRZECI – Poznałaś już nowego konsultanta? – Nancy, siostra oddziałowa, zagadnęła Joni, kiedy robiła kawę w kuchence dla personelu. – Jeszcze nie. Od rana miałam dyżur w poradni dla osób podróżujących do krajów strefy tropikalnej. Dopiero teraz mogłam zrobić przerwę. Jakie sprawia wrażenie? Drzwi kuchenki się otworzyły. – O wilku mowa – mruknęła Nancy. – Sama ocenisz. Joni z miłym uśmiechem odwróciła się i oniemiała. Na świecie jest tyle szpitali, tyle oddziałów, a on musiał zjawić się właśnie tutaj! Wyraz jego oczu świadczył, że ją rozpoznał. Cudownie. Jedyny raz, kiedy pozwoliła sobie na chwilę szaleństwa i spędziła noc z przystojnym nieznajomym, musiała trafić na faceta, z którym ma pracować. Dla- czego życie płata takie psikusy i jest skomplikowane? Eric Flinders, ordynator oddziału, przestawił ich sobie: – To pan Hughes, nasz nowy konsultant. Aaronie, siostrę Meadows już zdążyłeś poznać, prawda? A to doktor Parker, specjalistka medycyny tropikalnej, z którą bę- dziesz współpracować. Coraz lepiej, myślała Joni. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, lecz takie rzeczy się nie zdarzają. Jedynym wyjściem było robienie dobrej miny do złej gry. – Miło mi pana poznać – odezwała się uprzejmym tonem i wyciągnęła do Aarona rękę. Ku jej niewysłowionej uldze nie wspomniał, że już się znają. Uścisnął jej dłoń i rzekł: – Mnie również, doktor Parker. Miał nadzieję nigdy już jej nie spotkać, a teraz się dowiaduje, że będą współpra- cować. Sobotni strój – wysokie obcasy, króciutka sukienka i fascynująca fryzura – zniknął. Dzisiaj Joni ubrana była w spodnie, biały lekarski fartuch i pantofle na płaskim ob- casie, włosy zaś splotła w warkocz. Aaron zauważył również, że na identyfikatorze przypiętym do fartucha widniało: Dr N. Parker. N? Przecież w sobotę przedstawiała się jako Joni. Czyżby kolejny za- bieg dla kamuflażu? Postanowił, że skoro Joni nie chce się przyznać, że już się znają, on również nie piśnie ani słowa na ten temat. Sytuacja jest zresztą tak samo krępująca dla niego, jak i dla niej. Stracił głowę, zaszalał, ale związek z kobietą jest ostatnią rzeczą, ja- kiej teraz pragnie. Miał nadzieję, że Joni myśli podobnie. – Popołudniowy dyżur w poradni przeciwgruźliczej odbędziecie dziś wspólnie – odezwał się Eric Flinders i zwrócił się do Joni: – Zechce pani wprowadzić pana Hu- ghesa we wszystkie szczegóły, dobrze? – Oczywiście. – Joni zerknęła na zegarek. – Może porozmawiamy podczas lunchu, doktorze? – zaproponowała.
– Świetnie – odparł Aaron. – Przy okazji pokażę panu, gdzie jest nasza stołówka. Nowy szpital zawsze przy- pomina labirynt. – Aaron kiwnął głową. – Teraz mam obchód – ciągnęła Joni – propo- nuję więc, abyśmy się spotkali tutaj o wpół do pierwszej. – Bardzo dobrze. Wpół do pierwszej. Tutaj. Z przerażeniem stwierdził, że już czeka na to spotkanie. Psiakrew! Musi się opa- miętać. Joni, a raczej doktor Parker, jest koleżanką z pracy. Koniec, kropka. Spóźniła się dziesięć minut. – Przepraszam, ale obchód się przedłużył i… – Wiem, że tak bywa – Aaron jej przerwał. – Niektórym pacjentom musimy po- święcić więcej czasu, niż przewidziano w procedurach. Spojrzała na niego z wdzięcznością. – Chodźmy do stołówki, bo spóźnimy się na dyżur w poradni. Przykro mi, że mamy mniej czasu na lunch. – Naprawdę nic się nie stało. Gdy dotarli do stołówki, nie zdziwił się, kiedy Joni wybrała bardzo zdrowy zbilan- sowany posiłek, zamiast chwycić pierwszą z brzegu kanapkę albo baton czekolado- wy. Zauważył też, że piła wodę, a nie słodzony napój. Wyraźnie się pilnuje, pomy- ślał. Jeszcze jeden dowód, że sobotnia noc była wyjątkiem, nie regułą. Przestań wspominać sobotnią noc, zirytował się na siebie. Wasze stosunki musisz ograniczyć tylko i wyłącznie do pracy. Reszta wykluczona. – Tutejsza kawa nie jest najgorsza – odezwała się Joni i nagle się zaczerwieniła, bo przypomniała sobie, jak Aaron częstował ją swoją kawą. – Pewnie taka jak tam, skąd przyjechałeś. – Z Manchesteru. – Aha. Praca na naszym oddziale chyba nie różni się od pracy na innych, podob- nych. Obchód, konsultacje, zebrania, na których omawiamy trudne przypadki, szko- lenia. Prowadzimy poradnie: przeciwgruźliczą, dla osób wyjeżdżających za granicę, chorób wywoływanych przez pasożyty i chorób tropikalnych. Jest jeszcze przychod- nia dla powracających z zagranicy, gdzie przyjmujemy bez skierowania od lekarza rodzinnego. Dolegliwości są typowe, zaburzenia żołądkowe, wysypka, gorączka. Zdarza się rzadsza choroba, ale większość pacjentów ma niedyspozycje gastryczne. Czyli zasadniczo to samo, co robił w Manchesterze. Nie uszło jego uwadze, że mówiąc, Joni unika jego wzroku. Postanowił sam poruszyć kłopotliwy temat i oczy- ścić atmosferę. – Doktor Parker? – odezwał się łagodnym tonem. – Tak? – Rzuciła mu zdziwione spojrzenie. – Dobrze by było porozmawiać o sprawie, o której oboje wciąż myślimy, ale udaje- my, że jej nie ma. Odetchnęła głęboko. – Przepraszam. Ja zazwyczaj nie… – Urwała i zakryła twarz dłońmi. – Zapomnia- łam, że mam przestać przepraszać. Bailey wlepiłaby mi karę. Bailey. Koleżanka, z którą była w klubie. – Karę? Za co?
– Za przepraszanie. Wiesz, niektórzy wrzucają monetę do skarbonki za każdym razem, kiedy przeklną, a chcą się odzwyczaić od przeklinania. Ja mam zerwać z cią- głym przepraszaniem. Wolno mi tylko raz dziennie użyć słowa przepraszam. A cie- bie przeprosiłam już co najmniej dwa razy. – Nikomu nie powiem – obiecał. – Właśnie to chciałem zaproponować. Nikomu ani słowa o tym, co się stało w weekend. To wyłącznie nasza sprawa. – Dzięki. – Wyraźnie się odprężyła. – Kiedy cię zobaczyłam, oczom nie mogłam uwierzyć. Wpaść na siebie ponownie w mieście wielkości Londynu, nie mówiąc o pracy na jednym oddziale? Wydawałoby się, że szanse są równe zeru. – Owszem – przyznał. – Minimalne. Chociaż wziąwszy pod uwagę naszą bądź co bądź wąską specjalizację, należało się spodziewać, że prędzej czy później możemy się spotkać przez znajomych. – Specjalistów od chorób zakaźnych i tropikalnych nie ma aż tylu – zaprzeczyła. – Ale na ratunkowym znasz wszystkich, prawda? – Prawda. Jeśli nie zajmowaliśmy się jednym pacjentem, to wspólnie uczestniczyli- śmy w jakimś seminarium albo konferencji. – Widzisz? Świat jest mały. Zacznijmy jeszcze raz. – Wyciągnął do Joni rękę i się przedstawił: – Aaron Hughes, specjalista medycyny tropikalnej. Miło mi. Podała mu dłoń. Pod wpływem jej dotyku poczuł mrowienie w całym ciele. Źle! Nie powinien tak na nią reagować! Nie może sobie pozwolić na emocje. – Joni Parker. Specjalistka medycyny tropikalnej. Mnie również miło. Joni. Czyli w sobotę nie kłamała. Skąd wobec tego N. na identyfikatorze? – Od jakiego imienia pochodzi N? – zapytał. – Od Nizhoni – wyjaśniła. – Trochę trudno to wymówić, więc wszyscy mówią Joni. – Niezwykłe imię. – Egzotyczne. – Pasuje do specjalizacji. Równie rzadka i egzotyczna. Ale już milczę, bo znowu palnę coś niestosownego. – Lepiej nie. I dziękuję za… wyrozumiałość. Obdarzyła go uroczym uśmiechem. Prawdziwym uśmiechem nadającym jej wspa- niałym oczom blasku, od którego krew szybciej zaczęła krążyć mu w żyłach. To zły pomysł, upomniał się w myśli. Już jako młody chłopak nauczył się, że naj- bezpieczniej jest traktować ludzi z dystansem. Wtedy nie zostanie zraniony. Miłość kończy się utratą i cierpieniem. Zachowanie dystansu jest gwarancją przetrwania i ocalenia serca. – Oboje zachowaliśmy się nietypowo dla siebie – zauważył. – A teraz jesteśmy ko- leżanką i kolegą z pracy. Przywiązywanie zbyt wielkiej wagi do tego, co się stało, utrudniłoby nam wspólne działanie. – A to nie jest nikomu potrzebne. – Właśnie. Czyli umawiamy się, że poznaliśmy się dopiero dzisiaj, tak? – Tak. – Wiesz, jedyna różnica pomiędzy tutejszym szpitalem a tamtym w Manchesterze polega na tym, że zwracacie się do siebie tak oficjalnie. Przywykłem mówić do wszystkich po imieniu. – Tu też jest taki zwyczaj. Ale pan Flinders jest… bardzo zasadniczy.
– Aha, za wysokie progi. – Można to i tak ująć. Za to Nancy, przełożona pielęgniarek, jest urocza. Więk- szość ludzi pracuje tu dłużej ode mnie, ale dwie osoby są nowe. Mikey jeszcze nie wie, czy chce specjalizować się w medycynie tropikalnej czy ratunkowej, więc spę- dzi z nami pół roku, co pomoże mu podjąć decyzję. Mamy też dwie pielęgniarki świeżo po dyplomie. – Krótko opowiedziała Aaronowi o pozostałych członkach ze- społu. – Tworzymy całkiem zgraną paczkę. Przynajmniej raz w miesiącu staramy się spotkać gdzieś poza szpitalem. Kolejno organizujemy te imprezy i oczywiście rywa- lizujemy z sobą, kto wymyśli coś bardziej oryginalnego. – Rzuciła mu szelmowskie spojrzenie. – W tej chwili prowadzę ja. – Co zaproponowałaś? – Pizzę. – Co jest takiego oryginalnego w pójściu na pizzę? Praktycznie na każdej ulicy jest jakaś pizzeria. – Nic. Ale jeśli trzeba tam dotrzeć w strugach deszczu i nie zmoknąć, to już jest nie lada zadanie. Aaron przestał cokolwiek rozumieć. – Chcesz mi powiedzieć, że potrafisz przewidywać pogodę? – To była taka instalacja artystyczna. Szkoda, że już ją zamknęli, bo bardzo bym cię zachęcała, abyś spróbował. Ja byłam cztery razy. Zasada była prosta. Zamonto- wano czujniki, które śledziły każdy twój ruch i zatrzymywały deszcz. Ale wszystko zależało od obranej ścieżki i tempa, w jakim ją pokonywałeś. – Brzmi to zabawnie. – Mieliśmy frajdę. Skakaliśmy po całej sali, tańczyliśmy walca, sambę, chodziliśmy jak po powierzchni Księżyca. – Śmiech nie pozwolił jej dokończyć. Poczuł, jak oblewa go fala gorąca. Weź się w garść, nakazał sobie w duchu. Ona nie jest dla ciebie. – Byliśmy już na ślizgawce i na lekcji tanga, i w wielu niezwykłych miejscach. Na koniec zawsze idziemy coś zjeść. Rybę z frytkami, pizzę, curry. Raz na kwartał wspólnie z oddziałem ratunkowym urządzamy quiz. Gramy na biszkopty czekolado- we. Mam nadzieję, że jesteś dobry z wiedzy ogólnej, bo trzy razy z rzędu dostali- śmy lanie. – Rzuciła mu takie spojrzenie, że z trudem opanował chęć, by porwać ją w ramiona. – Dobrze by było teraz wygrać, żeby przestali zadzierać nosa. – Moja wiedza ogólna jest na przyzwoitym poziomie, ale nie stawiałbym biszkop- tów na siebie. Dobrze, że przyjaźnicie się z kolegami z innych oddziałów. – Przyjaźnimy, ale nowy dyrektor uważa, że to za mało. Za dwa tygodnie odbędzie się wyjazd integracyjny. – Twój ton świadczy o braku entuzjazmu. – Uważam, że sami potrafimy się integrować i nie potrzebujemy ani instruktorów z zewnątrz, ani drogiego hotelu. Jeśli dyrektor się upiera, to niech zorganizuje zaję- cia tutaj, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczy dla pacjentów. Ale cóż, pan każe, sługa musi. – Właśnie. Mogę postawić ci kawę? Rzuciła mu nieufne spojrzenie. – Z jakiego powodu?
– W ramach podziękowania za pokazanie szpitala i wprowadzenie w panujące tu stosunki. Wyraźnie się odprężyła. Z jej twarzy można było czytać jak z otwartej księgi. Nie kryje emocji tak dobrze jak ja, pomyślał. – Nie musisz mi dziękować. Zawsze chętnie wszystkich oprowadzam po szpitalu. Niemniej z przyjemnością napiję się kawy. Cappuccino. Bez czekolady. To zapamiętał. Cieszył się, że może odejść od stolika, zanim się zagalopuje i na przykład zaprosi Joni na kolację. To naprawdę byłoby z jego strony kompletną głu- potą. Są teraz kolegami z pracy. Nie potrzebują komplikacji natury męsko-dam- skiej. W dyskotece Bailey nazwała Aarona seksownym przystojniakiem, ale zdaniem Joni w białym lekarskim fartuchu i w okularach w cienkiej oprawie wyglądał jeszcze atrakcyjniej. Chociaż to nie powinno mieć znaczenia. Aaron jest kolegą z pracy. Ko- niec. Wiedziała, że prywatne relacje między członkami personelu źle odbijają się na pracy zespołu, i dlatego postanowiła zachować w stosunku do niego dystans i skupić się na sprawach zawodowych. Trzecią pacjentką, jaką tego pierwszego popołudnia wspólnie przyjęli w poradni przeciwgruźliczej, była dziewiętnastoletnia dziewczyna, Cara, która zrobiła sobie rok przerwy przed podjęciem studiów i pewien czas spędziła jako wolontariuszka na Borneo, ucząc w szkole. – Wróciłam dwa miesiące temu. Od miesiąca męczy mnie kaszel. Próbowałam rozmaitych syropów, ale nic mi nie pomaga. Ostatnio wykrztuszam flegmę z krwią. Wpadłam w lekką panikę, a mama zaciągnęła mnie do lekarza rodzinnego. On… – Urwała i wzięła głęboki oddech. – Mama sprawdziła w internecie. To objaw raka płuc. Tak samo jak spadek wagi. Poza tym w nocy robi mi się gorąco i strasznie się pocę. – Jesz normalnie? – zapytała Joni. – Nie mam specjalnego apetytu – przyznała Cara. – I cały czas czuję się zmęczo- na. Mama mówi, że to też objawy jak przy raku. – Spadek wagi i brak apetytu występują przy wielu schorzeniach – wtrącił Aaron łagodnym tonem. Gestem dodającym otuchy wziął dziewczynę za rękę. – Internet wyczula ludzi na sprawy zdrowia, ale może też nieźle chorego przestraszyć. Dlate- go wszelkie informacje zamieszczone w sieci należy czytać z dystansem i konsulto- wać z lekarzem. – Nasz lekarz wysłał mnie na prześwietlenie płuc. Chyba też uważa, że to rak. – Wzdrygnęła się. – Mam dziewiętnaście lat. Jestem na to za młoda. – Doktor Hughes słusznie powiedział, że takie objawy towarzyszą wielu choro- bom – odezwała się Joni. – Wasz lekarz rodzinny zlecił prześwietlenie, bo nie jest pewien, czy to rak, czy może coś innego. Ja również, kiedy stawiam diagnozę, za- czynam od wykluczenia najgorszego scenariusza, bo nie chcę, aby pacjent zamar- twiał się swoim stanem dłużej, niż potrzeba. Cara kiwnęła głową. – Lekarz, który robił mi prześwietlenie, powiedział, że nie widzi śladów guza, ale zobaczył plamy, które mogą świadczyć o gruźlicy.
– I dlatego przysłali cię do nas. Aaron włożył płytkę do komputera i otworzył plik z prześwietleniem. – Widać kilka blizn, a białe plamy to klasyczne objawy gruźlicy. Do tego nocne poty, utrata apetytu i spadek wagi. Dla mnie sprawa jest jasna. Aha, lekarz rodzinny zlecił również próbę tuberkulinową. – W zeszłym tygodniu. – Cara zmarszczyła brwi. – Nie wiem, jak mogłam się zara- zić gruźlicą. Nie znam nikogo, kto choruje. Wydaje mi się też, że gruźlica należy do chorób, które u nas wyeliminowano. – Gruźlica jest infekcją bakteryjną, w wielu częściach świata bardzo rozpo- wszechnioną – zaczął Aaron. – Zarazić się można drogą kropelkową, czyli przez ka- szel i kichanie. Atakuje płuca, stąd kaszel. I dlatego lekarz zlecił rentgen płuc. Ale choroba może też zaatakować inne części ciała. Musimy to sprawdzić. Nie każdy chory zaraża. Nie zarazisz się, siedząc obok kogoś w pociągu, ale jeśli dzielisz z chorym pokój, to ryzyko jest już większe. Wspomniałaś, że byłaś na Borneo, tak? Cara przytaknęła ruchem głowy. – Trzy miesiące. Jako nauczycielka. – Na Borneo występowanie gruźlicy jest duże. Jeśli próba tuberkulinowa da wynik pozytywny, dowiemy się, gdzie doszło do zarażenia. – Mieszkałam w pokoju z kilkoma innymi studentami. Czy to znaczy, że oni rów- nież zachorowali? – Albo któryś z nich zaraził ciebie, albo ty zaraziłaś się gdzieś indziej i przekaza- łaś chorobę dalej – rzekła Joni. – Dobrze by było, gdybyś się skontaktowała z tymi osobami i poradziła, żeby zrobiły badania. – Nie mam ich numerów telefonów, ale skontaktuję się z agencją rekrutującą wo- lontariuszy i poproszę, aby wszystkich zawiadomili. – Cara przygryzła wargę. – Mam wyrzuty sumienia, mogli zachorować przeze mnie. – To nie twoja wina – tłumaczyła Joni. – Nie wiedziałaś o chorobie, a gruźlica daje objawy dopiero po pewnym czasie od zakażenia. Aaron przejrzał notatki, potem zwrócił się do Cary: – Próbę tuberkulinową robiono w piątek, tak? Możesz mi pokazać to miejsce? – Uważnie zbadał rękę. – Jest twarde i zaczerwione. – Zmierzył średnicę rumienia, a Joni uzupełniła wynik w karcie pacjentki. – Zrobimy również analizę flegmy, ale wyniki będą dopiero za dwa tygodnie, bo musimy wyhodować bakterie. – Co mam robić w tym czasie? – zapytała Cara. – Na podstawie prześwietlenia, próby tuberkulinowej i opisanych objawów można z całą pewnością stwierdzić, że to gruźlica – rzekł Aaron. – Ale dobra wiadomość jest taka – wtrąciła Joni – że leczenie możesz podjąć w domu. Pobyt w szpitalu nie jest konieczny. Dostaniesz dwa różne antybiotyki. – Po dwóch tygodniach poczujesz się lepiej, ale leki musisz przyjmować jeszcze przez sześć miesięcy. Kuracji nie wolno przerwać. – Sześć miesięcy? – Tak – potwierdził Aaron. – W przeciwnym razie infekcja nie zostanie całkowicie zlikwidowana, a bakterie uodpornią się na antybiotyk, który zaczęłaś brać. To znacznie wydłuży proces leczenia. – Rozumiem. Obiecuję cały czas brać leki.
– Dobrze. Antybiotyki dają skutki uboczne – uprzedziła Joni. – Jeśli je zauważysz, zgłoś się do nas, a wtedy zmienimy kurację. – Mogą wystąpić nudności, a nawet wymioty, wysypka, mrowienie w kończynach albo drętwienie rąk i stóp – wymieniał Aaron. – Skóra może przybrać żółtawy od- cień, a mocz ciemniejszą barwę. W takim przypadku melduj się natychmiast. Aha, jeszcze zaburzenia widzenia. Cara przestraszyła się nie na żarty. – Zaburzenia widzenia? – To jeden z efektów ubocznych, ale i na to jest sposób. Wiem, że tego wszystkie- go jest zbyt dużo naraz, ale dostaniesz ulotkę z informacjami, więc będziesz mogła je sobie na spokojnie przeczytać i przedyskutować z mamą – uspokoiła ją Joni. – Bę- dzie tam też napisane, co robić, aby nie zarazić rodziny, przyjaciół, ludzi, z którymi masz styczność na uczelni czy w pracy. Kiedy kaszlesz, kichasz albo się śmiejesz, zakrywaj usta. Jednorazowe chusteczki do nosa po zużyciu wyrzucaj do plastikowej torebki, najlepiej strunowej. I śpij sama w pokoju, bo możesz kasłać i kichać we śnie. – Rozumiem. To w taki sposób infekcja się rozprzestrzenia. – Właśnie. Zostajesz w domu, ale co dwa tygodnie zgłaszasz się do nas na wizytę kontrolną. Gdyby coś cię zaniepokoiło, natychmiast przyjeżdżasz albo dzwonisz. Kiedy Aaron wypisywał recepty, Joni wydrukowała dla Cary potrzebne informacje. Aaron ma dobre podejście do pacjenta, myślała. Mówi jasno, podaje wyczerpujące informacje, jest uprzejmy i empatyczny. Dobrze się z nim współpracuje. I o to chodzi. Gdyby się w nim zadurzyła, zepsułaby wszystko. Dlatego musi się pilnować. Miała nadzieję, że uda jej się wytrwać w tym postanowieniu. – Dzięki tobie pierwszy dzień w nowej pracy minął mi gładko i miło – rzekł Aaron, kiedy dyżur w poradni dobiegł końca. – Cała przyjemność po mojej stronie. Gdyby nie było sobotniej nocy, zaproponowałby mu wspólnego drinka jeszcze z kilkoma kolegami i koleżankami z oddziału dziś albo juto. Ale zdarzyło się to, co się zdarzyło, więc bała się, że zostanie źle zrozumiana. Podczas lunchu oznajmił, że zaczynają od nowa, co tylko świadczy o tym, że zainteresowanie nie jest wzajemne. Nie zamierzała kolejny raz wikłać się w związek, w którym to ona będzie stroną bardziej zaangażowaną. Już to przerabiała. Powtórki nie będzie. Dostała nauczkę. – Widzimy się jutro. Cześć. – Cześć. Do jutra – odparł Aaron i wyszedł z gabinetu.
ROZDZIAŁ CZWARTY – Żartujesz. Ten seksowny przystojniak z dyskoteki to twój nowy konsultant? – szeptem zapytała Bailey. – Aha – potwierdziła również szeptem, tak aby instruktorka jogi ich nie słyszała. – Cii, później ci opowiem. Po skończonych zajęciach jak zwykle poszły do pobliskiego bistra na sałatkę z kurczakiem i wodę mineralną z plasterkiem limonki. Jak zwykle poprosiły, aby do sałatki zamiast chrupkich paluszków dodano więcej awokado. Dzięki temu mogły sobie pozwolić na deser. Kiedy złożyły zamówienie, Bailey nie wytrzymała i oświad- czyła: – Zamieniam się w słuch. – Jest konsultantem i ma te same dyżury co ja. – Oby okazał się lepszym lekarzem niż tancerzem – zażartowała Bailey. – To świetny lekarz. Sympatyczny, słucha, co się do niego mówi, potrafi nawiązać dobry kontakt z pacjentem. – Ale? Joni poprawiła się na krześle. – Muszę do czegoś ci się przyznać. Tamtej nocy się z nim przespałam. Z obcym fa- cetem! Bailey machnęła ręką. – Nie przejmuj się. Jestem przekonana, że nie wejdzie ci to w zwyczaj. Znamy się od lat. Jesteś wzorem cnót, więc nie oceniaj się tak surowo. Poza tym sobota była dla ciebie ciężkim dniem. Chciałaś oderwać się od przykrej rzeczywistości. Powiedz – urwała i spojrzała przyjaciółce w oczy – w białym fartuchu lekarskim wygląda tak samo seksownie jak w koszuli w sobotę? – Joni poczuła, że się czerwieni. Kiwnęła głową. – Nosi okulary! Zgadłam, tak? – Bailey doskonale znała gust Joni. – Cudow- nie. Spotkałaś faceta, który jest naprawdę sympatyczny, nie taki jak Marty Padalec. Na dodatek jest seksowny i ci się podoba. A ty jemu, sądząc po tym, jak pożerał cię wzrokiem, kiedy tańczyłyśmy. Wiele was łączy, chociażby praca. A więc kiedy pierwsza randka? – Nie będzie żadnej randki. – Rozumiem. Mała kwestia sporna. Uraziłaś jego dumę, bo zniknęłaś bez poże- gnania. Joni przewróciła oczami. – Napisałam kilka słów na kartce. – Więc na czym polega problem? – Jesteśmy kolegami z pracy. – Joni skrzywiła się. – Sytuacja byłaby krępująca. Sam zaczął rozmowę na ten temat. Podczas lunchu. Bailey zamrugała z wrażenia. – Jedliście razem lunch? – Tak. Pierwszego dnia pokazywałam mu szpital. Jedyną wolną chwilę miałam w przerwie między obchodem a dyżurem w poradni przeciwgruźliczej, więc zabra-
łam go do stołówki na lunch. Uzgodniliśmy, że dzisiejszy dzień jest początkiem na- szej znajomości. Tak jest najlepiej. – Uhm – mruknęła Bailey bez przekonania. – Rozumiem, że w pracy moglibyście czuć się skrępowani, ale powiedz, czy wciąż jest chemia między wami? Joni westchnęła. – Nie moja liga. – Widziałam go i się nie zgadzam. A poza tym nie odpowiedziałaś na moje pytanie, czyli zgaduję, że dobre fluidy krążą. – Jeśli nawet, to zainteresowanie jest jednostronne. – Joni znowu się skrzywiła. – Nie zamierzam już nigdy wikłać się w związek, w którym ja mam większy udział emocjonalny. – Marty Padalec ma wiele na sumieniu. – Nie tylko on. Obie doskonale wiemy, że źle lokuję uczucia, że wybieram facetów zupełnie nienadających się na partnerów. Zaczyna się miło, a potem jest tylko coraz gorzej. Oddalamy się od siebie, on chce urobić mnie na swoja modłę. – Przez wmawianie, że nie jesteś dla niego wystarczająco dobra. A ty przepra- szasz, że żyjesz. Ale pamiętaj, powiedziałaś basta. Wyjaśnij, skąd wiesz, że zainte- resowanie jest jednostronne? – Wiem. – Uhm – mruknęła Bailey. – W sobotę odniosłam inne wrażenie. – Powiedział mi wprost, że nie szuka partnerki. – Może spotkał Panią Padalec, która złamała mu serce? Może stworzylibyście do- braną parę? – Jesteśmy kolegami z pracy. Poza tym przyganiał kocioł garnkowi. Kiedy ty ostat- ni raz byłaś na randce? – Nie rozmawiamy o mnie. Joni przypomniała sobie, że dwa lata temu życie Bailey legło w gruzach. Uścisnęła dłoń przyjaciółki. – Przepraszam. Nie chciałam, aby to tak zabrzmiało. Chociaż może czas wyjść ze skorupy, dać sobie szansę na szczęście? – Doceniam twoje szczere chęci, ale dobrze jest, jak jest. Przypominam, że teraz rozmawiamy o tobie. – Nic z tego nie będzie – oświadczyła Joni. – Albo przestaniesz, albo nie dosta- niesz deseru. I na następnych zajęciach powiem Jennie, że chcesz dodatkowo ćwi- czyć pozycje wojownika. – Nie bądź wredna. Dobrze, już przestaję o tym mówić. – I myśleć. Spojrzenie, jakim Bailey obrzuciła Joni, nie pozostawiało złudzeń, że pozostanie przy swoim zdaniu. Wszystkiemu winien wielomiesięczny celibat. Intensywny trening pomoże rozła- dować napięcie, pomyślał Aaron i wybrał się na siłownię. Wielomiesięczny z wyjątkiem sobotniej nocy. Nie mógł zrzucić winy na alkohol, bo małe piwo i kieliszek szampana to za mało, aby go zamroczyć. Doskonale wiedział, co robi. Nie był niepoczytalny, potrafił kierować swym postępowaniem. Zobaczył
piękną dziewczynę na parkiecie, poczuł przypływ pożądania i zapominał o zdrowym rozsądku. Wybij ją sobie z głowy, mówił do siebie. Joni jest koleżanką z pracy, a nawet gdyby nie była, istnieją setki powodów, dla których powinien ją traktować jak owoc zaka- zany. Awansował na konsultanta, zaczął nową pracę i musi skupić się na niej. Nie może dopuścić, aby coś go rozpraszało. Nałożył dodatkowe talerze na sztangę, aby od- wrócić uwagę od uczuć, seksu i Joni Parker, lecz to nie pomogło. Ćwiczenie na ma- szynie wioślarskiej również nie. Ruchoma bieżnia podobnie. – Wybij ją sobie z głowy. Ona nie jest dla ciebie – powiedział na głos. Też nie pomogło. Nie mógł przestać o niej myśleć. Pragnąć jej. Zastanawiać się, co by było, gdyby… We wtorek w poradni chorób zakaźnych zjawiła się nastolatka ze skierowaniem od lekarza rodzinnego. Przyszła w towarzystwie macochy i przyrodniej siostry. Pani Stone sprawiała wrażenie ogromnie zdenerwowanej, ale starała się panować nad sobą. – Josie od dwóch dni gorączkuje – mówiła – cały czas skarży się, że jest jej zimno, wymiotowała, boli ją głowa. Przepisane środki przeciwbólowe nie działają. Boję się, czy to nie zapalenie opon mózgowych, ale nie zauważyłam wysypki. Lekarz rodzin- ny przysłał nas tutaj, ponieważ podejrzewa boreliozę. – Przebywałyście na terenach, gdzie występują kleszcze? – zapytała Joni. Dziewczyna milczała. Najwyraźniej czuła się zbyt chora, aby odpowiadać. Pani Stone wzruszyła ramionami. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Wybraliśmy się do Kolorado. Mieszkaliśmy na kem- pingach, organizowaliśmy piesze wędrówki. Spędziliśmy tam dwa tygodnie. Wrócili- śmy cztery dni temu. Lekarz uważa, że mógł ją ugryźć kleszcz. – Pozwolisz, że cię zbadam, dobrze? – rzekła Joni łagodnym tonem. – Wiem, że to krepujące, ale muszę cię prosić, żebyś się rozebrała. O tu za parawanem, dobrze? Jeśli to rzeczywiście kleszcz, na skórze powinien się pojawić rumień. – Rumienia jednak na ciele dziewczynki nie znalazła. – Czy oprócz głowy coś jeszcze cię boli? Josie ostrożnie pokręciła głową. – Więc tak – zaczęła Joni – na pewno masz jakąś infekcję, ale do określenia jaką, potrzebna jest analiza krwi. Tymczasem dostaniesz antybiotyk o szerokim spek- trum działania. Chciałabym, abyś została u nas w szpitalu na obserwacji. Teraz mo- żesz albo się ubrać, albo włożyć koszulę szpitalną, dopóki mama nie przyniesie ci twoich rzeczy. – Ona nie jest moją mamą – burknęła Josie, a pani Stone wyglądała, jakby ktoś ją uderzył w twarz. Joni zorientowała się, że stosunki w tej rodzinie są napięte, a to wobec groźby po- ważnej choroby nie jest okolicznością sprzyjającą. – Później porozmawiamy – szepnęła do pani Stone, a zwracając się do Josie, rze- kła: – Ubierz się, proszę, potem pobiorę ci krew do analizy i zrobimy rentgen płuc. – Wszystko mi jedno – mruknęła Josie. – Przepraszam za nią – ściszonym tonem rzekła pani Stone, kiedy Josie weszła za
parawan. – To prawda, jestem jej macochą. Wciąż to podkreśla, chociaż jej matka wiele lat temu odeszła i się nią nie interesuje. Kiedy wyszłam za mąż za jej ojca, stosunki między nami były dobre i nawet jak pojawiła się Ruby, też. Oboje starali- śmy się, aby Josie czuła się ważna jako starsza siostra. Ale ostatnio nasze relacje się zmieniły. – Pani Stone westchnęła. – Może dlatego, że Josie weszła w trudny wiek dorastania i szuka dla siebie miejsca na ziemi? Postanowiliśmy całą rodziną wybrać się na tę wycieczkę do Kolorado. Wydawało nam się, że oderwanie jej od środowiska, na które media społecznościowe mają tak przemożny wpływ, dobrze jej zrobi, i po powrocie znowu będzie tą słodką dziewczynką co dawniej. – Nastolatki bywają trudne, a życie rodzinne skomplikowane. – Joni gestem doda- jącym otuchy uścisnęła dłoń pani Stone. – Proszę się nie obwiniać. – Jeśli ją coś ugryzło i dlatego zachorowała, to ja jestem temu winna. Powinniśmy wszyscy stworzyć jednolity front i zmusić ją do stosowania sprayu odstraszającego owady, zamiast tolerować fochy. – Kobieta zrobiła strapioną minę. – Mówiła, że ten zapach przyprawia ją o mdłości i odmówiła używania go. Wtedy wydawało mi się, że to jeszcze jedna niepotrzebna sprzeczka, więc dla świętego spokoju odpuściłam. Bardzo żałuję… – Łkanie nie pozwoliło jej mówić. – Nie zawsze można zmusić nastolatka do zrobienia czegoś, czego nie chce zro- bić – rzekła Joni – poza tym środki odstraszające owady nie dają stuprocentowej ochrony, więc to nie jest pani wina. W tej chwili nie wiem, co wywołało infekcję, ale rentgen i analiza krwi powinny dać nam jakieś wskazówki. Tymczasem Josie dosta- nie antybiotyk, a po badaniach będziemy mogli dobrać inny lek. Proszę spróbować nie martwić się na zapas. Trochę później tego samego dnia, kiedy Joni badała kolejnego pacjenta, do gabi- netu weszła Nancy. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki, pani doktor. Joni przeprosiła pacjenta i wyszła na korytarz. – O co chodzi? – Josie Stone. Obawiam się, że nastąpiło gwałtowne pogorszenie jej stanu. Wyglą- da to na wstrząs septyczny. Zakażenie ogólne? Sepsa? Boże, nie! Udała się prosto na oddział zakaźny i zbadała dziewczynkę. Ciśnienie krwi było niskie, natomiast gorączka bardzo wysoka mimo podawania leków na obniżenie temperatury. Josie odpowiadała na pytania, lecz mówiła bezładnie i niewyraźnie. Wszystko wskazywało na to, że doszło do zakażenia ogólnego. – Sprowadź Aarona – Joni poleciła Nancy, potem zwróciła się do Josie: – Założę ci maseczkę tlenową. Będzie ci łatwiej oddychać. Po chwili przyszedł Aaron. Joni zrelacjonowała mu objawy Josie i poinformowała, jakie podjęto leczenie. – Zrobiłbym tak samo – odrzekł. Czy to znaczy, że kuracja odniesie skutek? Joni miała jak najgorsze przeczucia, nie potrafiła jednak postawić diagnozy. Antybiotyki już powinny zacząć działać. Aaron jakby czytał w jej myślach. – Możemy wykonać dodatkową analizę krwi, ale właściwie pozostaje nam tylko czekać, aż leki zrobią swoje. – Dotknął ramienia Joni. – W razie potrzeby wzywaj
mnie. Dobrze? Joni pobrała próbki krwi Josie do kolejnych badań, a kiedy odchodziła od jej łóżka, zobaczyła panią Stone i przytuloną do niej płaczącą Ruby. Przykucnęła obok dziew- czynki, podała jej chusteczkę i rzekła: – Wiem, że się martwisz, ale robimy wszystko, co w naszej mocy, aby twoja sio- stra wyzdrowiała. – To moja wina, że Josie zachorowała – załkała Ruby. – Nie, kochanie, to nie jest twoja wina. Nie mamy na to wpływu. – Jest – upierało się dziecko. – Chciałam, żeby zachorowała i się spełniło. Josie była dla mnie niedobra. Chciałam, żeby zachorowała i żałowała, co zrobiła z wie- wiórką. Wiewiórką? Josie natychmiast przypominał się artykuł w prasie medycznej wła- śnie o Kolorado i chorobach zakaźnych występujących u tamtejszych gryzoni. – Opowiedz mi o tej wiewiórce, proszę. – Nie żyła. Chciałam ją pochować, ale mama mi zabroniła. Wymknęłam się, bo wiem, że jeśli nie pochowa się wiewiórki, to nie pójdzie do nieba. Zrobiłam krzyżyk i wianek. Już miałam zakopać wiewiórkę, ale przyszła Josie, wzięła ją i wrzuciła do jaru. Z wiewiórki wypłynęła taka ohydna maź… Brr. Josie powiedziała, że mam ni- komu nie mówić, bo pożałuję. Joni wzięła dziewczynkę za rękę i uścisnęła. – Dobrze, że mi powiedziałaś, kochanie, bo może teraz znajdę odpowiednie lekar- stwo. Kiedy to się stało? – Ostatniego dnia. To dlatego mama nie pozwoliła mi zakopać tej wiewiórki. Nie było czasu. Kazała mi spakować rzeczy. – Bardzo mi pomogłaś, kochanie. Dziękuję. Zaniosę te próbki do laboratorium, sprawdzę kilka informacji i zaraz wracam. – Ale Josie wyzdrowieje, prawda? Joni nie chciała niczego obiecywać, dopóki nie będzie wiedziała na pewno, co do- lega Josie. – Wszyscy się o to staramy. Jest pod dobrą opieką.