andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Hardy Kate - Przygoda bez zobowiazań

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Hardy Kate - Przygoda bez zobowiazań.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera H Hardy Kate Kristin
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 85 stron)

Kate Hardy Przygoda bez zobowiązań Tłu​ma​cze​nie: Kry​sty​na Ra​biń​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Aaron ge​stem to​a​stu pod​niósł ku​fel z pi​wem i mruk​nął cierp​ko pod no​sem: – Wi​taj w Lon​dy​nie. To jego wina, że sie​dzi te​raz sam przy ba​rze w dys​ko​te​ce i słu​cha sal​sy. Pa​mię​ta​- jąc stu​denc​kie lata, po​wi​nien wie​dzieć, że kie​dy Tim pro​po​nu​je, aby wy​pu​ści​li się na mia​sto i uczci​li jego pierw​szy week​end w Lon​dy​nie, nie ma na my​śli spo​koj​ne​go pubu. Tim za​wsze był du​szą to​wa​rzy​stwa i gdzie​kol​wiek się zja​wił, za​raz ota​czał go wia​nu​szek pięk​nych dziew​czyn. Te​raz rów​nież, mimo że prze​kro​czył trzy​dziest​kę, na​tych​miast rzu​cił się w wir tań​ca i znik​nął mu z oczu. Do​pi​ję piwo, po​szu​kam Tima, szep​nę mu do ucha do wi​dze​nia i wró​cę do sie​bie, po​sta​no​wił Aaron. A może na​wet da​ru​ję so​bie to piwo? Od​sta​wił ku​fel i obej​rzał się za so​bie, szu​ka​jąc wzro​kiem przy​ja​cie​la. I wte​dy ją zo​ba​czył. Dziew​czy​nę z naj​pięk​niej​szy​mi wło​sa​mi, ja​kie wi​dział: czar​- ny​mi jak noc, się​ga​ją​cy​mi ta​lii, pro​sty​mi i lśnią​cy​mi. Ubra​na była w so​czy​ście czer​- wo​ną su​kien​kę, krót​ką, eks​po​nu​ją​cą dłu​gie zgrab​ne nogi i w buty na bar​dzo wy​so​- kich szpil​kach, któ​re wca​le nie prze​szka​dza​ły jej tań​czyć. Aaron po​wo​li wy​pu​ścił po​wie​trze z płuc. Nie po to tu przy​szedł. Na tym eta​pie ży​- cia nie szu​kał ani kan​dy​dat​ki na ży​cio​wą part​ner​kę, ani na​wet prze​lot​nej zna​jo​mo​- ści. Nie te​raz, kie​dy za​czy​nał pra​cę, któ​ra cał​ko​wi​cie go po​chło​nie. Jed​nak czuł, że ja​kaś ma​gne​tycz​na siła przy​cią​ga go do zja​wi​sko​wej bru​net​ki. W pew​nej chwi​li dziew​czy​na ob​ró​ci​ła się w tań​cu i po raz pierw​szy uj​rzał jej twarz w kształ​cie ser​ca, duże ciem​ne oczy, olśnie​wa​ją​co pięk​ne usta. Ko​le​żan​ka po​wie​- dzia​ła coś do niej, a dziew​czy​na od​rzu​ci​ła gło​wę do tyłu i ro​ze​śmia​ła się, od​sła​nia​jąc rów​ne bia​łe zęby. Aaron, za​wsze trzeź​wo my​ślą​cy, za​wsze opa​no​wa​ny, za​po​mniał o Ti​mie. Za​po​- mniał, dla​cze​go tu jest. Za​po​mniał o wszyst​kim z wy​jąt​kiem bru​net​ki w czer​wo​nej su​kien​ce. Wstał i ru​szył w jej kie​run​ku, ni​czym ćma le​cą​ca do pło​mie​nia. Nie dbał o to, że może się spa​rzyć. – Je​steś naj​lep​szą przy​ja​ciół​ką pod słoń​cem, wiesz? – Joni uści​snę​ła Ba​iley. – Ko​- cham cię. – Ja cie​bie też. – Mia​łaś ra​cję. Ta​niec i szam​pan. Tego mi było dzi​siaj po​trze​ba. Dzi​siej​szy wie​czór pla​no​wa​ła spę​dzić wła​ści​wie po​dob​nie, cho​ciaż w in​nym stro​ju i przy in​nej mu​zy​ce. Za​miast czer​wo​nej mini mia​ła wło​żyć bia​łą suk​nię z le​ją​ce​go ma​te​ria​łu, a za​miast sprzy​ja​ją​cej wy​twa​rza​niu en​dor​fin sal​sy mia​ła tań​czyć ro​man​- tycz​ne​go wal​ca. – Ra​cję? Ja​sne, że tak. Je​stem le​kar​ką. A ruch to naj​lep​sze le​kar​stwo na wszel​kie do​le​gli​wo​ści. – Twier​dzi spe​cja​list​ka od me​dy​cy​ny spor​to​wej – ze śmie​chem za​żar​to​wa​ła Joni. – Nie je​steś bez​stron​na. – Ale to praw​da. Mogę za​cy​to​wać tyle prac na​uko​wych na ten te​mat. – Ba​iley sze​-

ro​ko roz​po​star​ła ra​mio​na. – Ruch zmniej​sza ry​zy​ko za​cho​ro​wa​nia na raka i de​men​- cję, le​czy de​pre​sję rów​nie do​brze jak psy​cho​tro​py, a u na​sto​lat​ków wspo​ma​ga pro​- ces ucze​nia się. – Czy​li sal​sa jako lek na wszel​kie do​le​gli​wo​ści? Na zła​ma​ne ser​ce też? Nie po​tra​fi​ła zro​zu​mieć, dla​cze​go po pół roku ser​ce wciąż ma za​ła​ma​ne, mimo że to ona ze​rwa​ła z na​rze​czo​nym i od​wo​ła​ła ślub. – Za​strzyk en​dor​fin. Poza tym ta​niec to prze​cież czy​sta fraj​da. Ko​lej na shim​my! Joni uśmiech​nę​ła się mi​mo​wol​nie. Ba​iley rze​czy​wi​ście była naj​lep​szym le​kar​- stwem na chan​drę w dniu ślu​bu, któ​ry się nie od​bę​dzie. Ba​iley spe​cja​li​zo​wa​ła się w me​dy​cy​nie spor​to​wej, Joni na​to​miast w me​dy​cy​nie tro​pi​kal​nej i cho​ro​bach za​kaź​- nych. Nie pra​co​wa​ły ra​zem, lecz od pierw​sze​go dnia stu​diów były przy​ja​ciół​ka​mi. Wspie​ra​ły się na​wza​jem w trud​nych chwi​lach, dzie​li​ły ra​do​ścią w szczę​śli​wych. – Nie oglą​daj się! – ostrze​gła Ba​iley. – Pe​wien sek​sow​ny przy​stoj​niak, któ​ry do tej pory sa​mot​nie sie​dział przy ba​rze, idzie pro​sto do nas, ale pa​trzy tyl​ko na cie​bie. – Pew​nie się za​sta​na​wia, jak taka świet​na tan​cer​ka jak ty może wy​trzy​mać z taką ła​ma​gą jak ja – od​par​ła Joni. – Żad​ną ła​ma​gą, ale su​per​ci​zią z wło​sa​mi – Ba​iley okrę​ci​ła pa​smo czar​nych wło​- sów Joni wo​kół pal​ca – któ​rych za​zdro​ści ci każ​da dziew​czy​na w tej sali, nie wy​łą​- cza​jąc mnie. Wło​sa​mi, któ​re Mar​ty ka​zał jej ściąć! Mar​ty, były na​rze​czo​ny, ostat​ni z sze​re​gu męż​czyzn usi​łu​ją​cych wzbu​dzić w niej i utrwa​lić kom​pleks niż​szo​ści. Joni przy​się​gła so​bie, że już ni​g​dy nie po​wtó​rzy tego błę​du, nie po​świę​ci ani ka​rie​ry, ani sza​cun​ku dla sa​mej sie​bie dla czy​jejś przy​jem​no​ści. Je​śli bę​dzie w no​wym związ​ku, to albo na rów​nych pra​wach, albo wca​le, po​sta​no​wi​ła. – Tu Zie​mia! – Ba​iley po​ma​cha​ła Joni przed ocza​mi. – Usta​li​ły​śmy, pa​mię​tasz? My​- śle​nie o Mar​tym Pa​dal​cu su​ro​wo za​bro​nio​ne. Poza tym wy​da​je mi się… – za​wie​si​ła głos – że ten fa​cet za​raz po​pro​si cię do tań​ca. Joni po​krę​ci​ła gło​wą. – Na​wet je​śli, to… – To po​wiesz tak – wtrą​ci​ła Ba​iley. – Po​le​ce​nie le​ka​rza. Ta​niec z sek​sow​nym przy​- stoj​nia​kiem do​brze ci zro​bi. – Więc je​śli po​pro​si cie​bie… – Nie po​pro​si. – Ba​iley zno​wu nie dała jej do​koń​czyć. – On po​że​ra wzro​kiem cie​- bie. – Za​tań​czy​my? – Eee… Z za​ró​żo​wio​ny​mi po​licz​ka​mi wy​glą​da​ła jesz​cze pięk​niej. I naj​wy​raź​niej nie była świa​do​ma swej uro​dy, co Aaro​no​wi bar​dzo się po​do​ba​ło. – Tańcz​cie – jej ko​le​żan​ka ode​zwa​ła się z uśmie​chem. – Mnie nogi już tro​chę bolą i mu​szę na chwi​lę usiąść. Aaron wie​dział, że to nie​praw​da, bo kie​dy pod​szedł do nich, tań​czy​ła z we​rwą, lecz do​ce​nił jej takt. – Ba​iley! – bru​net​ka za​wo​ła​ła za przy​ja​ciół​ką. W jej gło​sie wy​chwy​cił lek​ką nutę pa​ni​ki.

Jego rów​nież ogar​nę​ła pa​ni​ka. Do​świad​cze​nie pod​po​wia​da​ło, że szu​ka​nie te​raz no​wych zna​jo​mo​ści to fa​tal​ny po​mysł mo​gą​cy przy​nieść bo​le​sne kon​se​kwen​cje. Lecz było już za póź​no, aby się wy​co​fać. – Aaron – przed​sta​wił się. – Joni. – Po​da​li so​bie ręce. – Prze​pra​szam za przy​ja​ciół​kę… – Nie ma za co – od​parł z uśmie​chem. – Cho​ciaż ja z góry prze​pra​szam za to, że nie naj​le​piej tań​czę. – Ja też nie. Za to Ba​iley jest mi​strzy​nią. Po​sta​ram się nie dep​tać ci po pal​cach. – Umo​wa stoi. Obo​pól​na – za​żar​to​wał. Za​czę​li tań​czyć. Po chwi​li tre​ma ustą​pi​ła, a Aaro​no​wi za​czę​ły się na​wet po​do​bać go​rą​ce la​ty​no​skie ryt​my. Na​stęp​ny ka​wa​łek jesz​cze bar​dziej przy​padł mu do gu​stu. Ob​jął Joni w ta​lii, ona za​rzu​ci​ła mu ręce na szy​ję i za​czę​li ko​ły​sać się w rytm po​wol​- nej zmy​sło​wej me​lo​dii. Uśmiech​nął się do Joni. Mia​ła cu​dow​ne czar​ne oczy. Z bli​ska wi​dział, że nie sto​su​- je moc​ne​go ma​ki​ja​żu. Wy​star​czy​ła jej odro​bi​na tu​szu na dłu​gich rzę​sach i ja​sno​- czer​wo​na szmin​ka na war​gach aż pro​szą​cych się o po​ca​łu​nek. Mi​mo​wol​nie na​chy​lił się i mu​snął je usta​mi. Po​czuł wstrząs. I na​gle Joni od​da​ła po​ca​łu​nek. Jak za do​- tknię​ciem cza​ro​dziej​skiej różdż​ki cała sala znik​nę​ła, zo​sta​li tyl​ko oni dwo​je i mu​zy​- ka. Ko​lej​ny utwór zno​wu miał żywy rytm i mu​sie​li się roz​łą​czyć. Sta​nę​li wpa​trze​ni w sie​bie, urze​cze​ni. Aaron za​sta​na​wiał się, czy Joni czu​je się tak samo oszo​ło​mio​na jak on. To na​praw​dę nie po​win​no się wy​da​rzyć. Nie ma w zwy​cza​ju pod​ry​wać dziew​czyn w dys​ko​te​kach. A jed​nak… – Za​mó​wię tak​sów​kę – rze​kła Ba​iley, pod​cho​dząc. – Ja chy​ba zro​bię to samo – stwier​dzi​ła Joni. Aaron jed​nak nie był go​to​wy się z nią że​gnać. – Zo​stań jesz​cze tro​chę, do​brze? – po​pro​sił. – Do​pil​nu​ję, abyś bez​piecz​nie wró​ci​ła do domu. – Zo​stań i baw się do​brze – Ba​iley szep​nę​ła przy​ja​ciół​ce do ucha. – Nie myśl za dużo, nie ana​li​zuj. – Uści​snę​ła jej dłoń. – Ciesz się chwi​lą, bo jest pięk​na. Tańcz z tym przy​stoj​nia​kiem i uprze​dzę two​je py​ta​nie: nie, nie masz szmin​ki roz​ma​za​nej po buzi, cho​ciaż przed chwi​lą się ob​ca​ło​wy​wa​li​ście jak dzie​cia​ki. Joni aż się za​czer​wie​ni​ła. – Boże! Za​cho​wu​ję się jak pa​nien​ka lek​kich oby​cza​jów. – Nie. Po pro​stu do​brze się ba​wisz, za​miast się za​drę​czać. Bez kon​se​kwen​cji, bez zo​bo​wią​zań. Ciesz się chwi​lą, póki trwa, a po​ca​łun​ki i piesz​czo​ty do​brze ci zro​bią. Zwięk​szą wy​dzie​la​nie en​dor​fin. I o to cho​dzi! En​dor​fi​ny to jest to! Joni uśmiech​nę​ła się mi​mo​wol​nie. Ba​iley wie, co mówi. – Na pew​no nie chcesz, że​bym wy​szła z tobą? – Na pew​no. Za​dzwo​nisz ju​tro, do​brze? – Za​dzwo​nię – obie​ca​ła i uści​snę​ła przy​ja​ciół​kę. – Zro​bi​my so​bie prze​rwę na drin​ka? – za​pro​po​no​wa​ła Joni. Nogi już ją roz​bo​la​ły

od tań​ca. – Świet​ny po​mysł. – Ja sta​wiam – oświad​czy​ła, kie​dy po​de​szli do baru. – Z Ba​iley pi​ły​śmy szam​pa​na. Masz ocho​tę? – Świę​tu​jesz ja​kąś oka​zję? – za​py​tał Aaron. Och tak, od​po​wie​dzia​ła w my​ślach. Świę​tu​ję, że cu​dem unik​nę​łam nie​szczę​ścia, cho​ciaż wie​le mo​ich pla​nów na przy​szłość le​gło w gru​zach. A mia​ło być jak w baj​- ce… – Jest so​bot​ni wie​czór – rze​kła Joni z uśmie​chem – a to za​wsze do​bry po​wód do świę​to​wa​nia, praw​da? Od​wza​jem​nił uśmiech i przy​jął kie​li​szek szam​pa​na. In​tu​icja mu pod​po​wia​da​ła, że Joni zby​ła go żar​tem, jed​nak nie drą​żył te​ma​tu. Tań​czy​li, aż tłum na par​kie​cie za​czął rzed​nąć. Tim się ulot​nił, na​wet nie ra​cząc go od​szu​kać i się po​że​gnać. Cały Tim – świet​ny kum​pel do za​ba​wy, ale lek​ko​duch. Może pora wziąć z nie​go przy​kład? Nie miał jed​nak ocho​ty roz​sta​wać się z Joni. – Do​brze by było na​pić się kawy, ale oba​wiam się, że tu​taj w po​bli​żu nie znaj​dzie​- my otwar​tej ka​wiar​ni – rzekł. – Nie mia​ła​byś ocho​ty wpaść na kawę do mnie? – Dzię​ku​ję, ale… Nie po​zwo​lił jej do​koń​czyć. – Kie​dy mó​wię o ka​wie, mam na my​śli tyl​ko kawę. Joni przy​gry​zła war​gi. – Prze​pra​szam, nie przy​wy​kłam do… Nie wie​rzę, po​my​ślał. Taka atrak​cyj​na ko​bie​ta nie cho​dzi na rand​ki? A może wła​- śnie z kimś ze​rwa​ła i to za​chwia​ło jej pew​no​ścią sie​bie? To dla​te​go jest ostroż​na. Jesz​cze le​piej. Nie bę​dzie od razu ocze​ki​wa​ła związ​ku do gro​bo​wej de​ski. – Ja też nie – od​parł. Nie uma​wiał się z ko​bie​ta​mi. Pra​ca i do​kształ​ca​nie się wy​- peł​nia​ły mu cały czas. – Gwa​ran​tu​ję, że je​stem lep​szym ba​ri​stą niż tan​ce​rzem – rzekł lek​kim to​nem dla roz​ła​do​wa​nia at​mos​fe​ry. Na stu​diach do​ra​biał jako ba​ri​sta. Bar​dzo dro​gi wło​ski eks​pres do kawy był je​dy​- nym sprzę​tem do​mo​wym, któ​ry wszę​dzie z sobą wo​ził. – W ta​kim ra​zie sko​rzy​stam z za​pro​sze​nia. Mie​li szczę​ście. Kie​dy wy​cho​dzi​li z klu​bu, od razu zła​pa​li tak​sów​kę. Pod​czas jaz​- dy mil​cze​li. Aaron ujął dłoń Joni i uści​snął. Po chwi​li od​wza​jem​ni​ła uścisk. Ile cza​su mi​nę​ło, od​kąd ostat​ni raz je​chał z dziew​czy​ną tak​sów​ką, trzy​ma​jąc ją za rękę? Prze​stań, na​ka​zał so​bie w my​ślach. Ta zna​jo​mość do ni​cze​go nie do​pro​wa​dzi. To spo​tka​nie tyl​ko na dzi​siej​szy wie​czór. Do​je​cha​li na miej​sce. Aaron wpro​wa​dził Joni do miesz​ka​nia. W przed​po​ko​ju od razu zrzu​ci​ła buty i za​py​ta​ła: – Mogę sko​rzy​stać z ła​zien​ki? – Oczy​wi​ście. – Wska​zał jej dro​gę. – Będę w kuch​ni. Joni spę​dzi​ła w ła​zien​ce dłuż​szą chwi​lę, a kie​dy przy​szła do kuch​ni, za​py​ta​ła: – Po​peł​nię gru​by nie​takt, je​śli oprócz kawy po​pro​szę o sok po​ma​rań​czo​wy i ka​- nap​kę? Och nie! Zna​my te sztucz​ki! Po za​ba​wie w klu​bie ktoś robi się głod​ny i spra​gnio​-

ny. I jesz​cze wi​zy​ta w ła​zien​ce. Źre​ni​ce ma na pew​no jak łeb​ki od szpi​lek. Wy​raz twa​rzy mu​siał zdra​dzić jego po​dej​rze​nia, gdyż Joni nie​py​ta​na wy​ja​śni​ła: – Zga​dłeś. Sko​rzy​sta​łam ze strzy​kaw​ki. – No tak, po​my​ślał. – Ale nie z nar​ko​ty​- kiem. – Wy​ję​ła z to​reb​ki małą ko​sme​tycz​kę. – Cho​ru​ję na cu​krzy​cę, a ten apa​rat słu​ży do mie​rze​nia po​zio​mu cu​kru. Kłu​ję się w pa​lec i wy​ci​skam kro​plę krwi na spe​- cjal​ny pa​sek. Oka​za​ło się, że po​ziom cu​kru mi spadł. Za​zwy​czaj nie piję, ale dzi​siaj po​zwo​li​łam so​bie na szam​pa​na. I dużo tań​czy​łam. Mu​szę coś zjeść. Nie bój się, nie ze​mdle​ję i nie na​ro​bię ci kło​po​tu. Aaron ode​tchnął z ulgą. Cu​krzy​ca. Omal się nie zdra​dził, że jest le​ka​rzem. Wy​glą​- da jed​nak na to, że Joni sama do​sko​na​le wie, co na​le​ży ro​bić. Ow​szem, Joni może ozna​czać kło​po​ty, ale in​ne​go ro​dza​ju. Na​lał sok do szklan​ki. – Pro​szę. – Dzię​ku​ję. Zaj​rzał do lo​dów​ki. Ze stu​diów pa​mię​tał, że biał​ka i wę​glo​wo​da​ny pod​no​szą po​- ziom cu​kru, za​py​tał więc: – Może być ka​nap​ka z be​ko​nem? Niech się tyl​ko nie oka​że, że jest we​ge​ta​rian​ką! – Może – od​par​ła z uśmie​chem. – Po​móc? – Dzię​ku​ję. Je​śli chcesz coś zro​bić, to usiądź i za​ba​wiaj mnie roz​mo​wą. – Wło​żył pla​ste​rek be​ko​nu pod grill i wy​jął chleb. – Jaką chcesz kawę? – za​py​tał. – Cap​puc​ci​- no, lat​te czy flat whi​te? Joni zro​bi​ła za​sko​czo​ną minę. – Na​praw​dę mo​żesz te wszyst​kie kawy zro​bić w domu? – Na​praw​dę. – Aaron wska​zał eks​pres. – Oto moja je​dy​na sła​bost​ka. – Je​stem pod wra​że​niem. Po​pro​szę cap​puc​ci​no, ale bez cze​ko​la​dy na wierz​chu. – Nie lu​bisz cze​ko​la​dy czy die​ta ci nie po​zwa​la? – I to, i to. Naj​praw​do​po​dob​niej je​stem je​dy​ną ko​bie​tą na świe​cie, któ​ra nie lubi cze​ko​la​dy. Moja naj​lep​sza przy​ja​ciół​ka twier​dzi, że je​stem stuk​nię​ta. Aaron ro​ze​śmiał się, po​tem zro​bił cap​puc​ci​no. Joni wy​pi​ła łyk i oczy jej się zro​bi​ły okrą​głe ze zdzi​wie​nia. – Fan​ta​stycz​na. Ja​kiej kawy uży​wasz? – To mie​szan​ka z de​li​ka​te​sów w Man​che​ste​rze. Mam na​dzie​ję zna​leźć tu​taj sklep, gdzie sprze​da​ją po​dob​ną. – W Lon​dy​nie je​steś do​pie​ro od nie​daw​na, tak? Kiw​nął gło​wą. – Za​czy​nam nową pra​cę. I nowy etap w ży​ciu. Ru​szam do przo​du. I pnę się do góry. Chcę wszyst​ko zmie​nić. Zro​bić to, cze​go nie mo​głem zro​bić, kie​dy za​szła po​trze​ba. Nie chciał opo​wia​dać, co było mo​to​rem jego dzia​ła​nia, co go po​py​cha​ło do pra​cy. Szcze​gól​nie ko​muś po​- zna​ne​mu za​le​d​wie przed kil​ko​ma go​dzi​na​mi. Ze zdwo​jo​ną ener​gią przy​stą​pił do ro​bie​nia ka​na​pek, a gdy były go​to​we, pod​su​nął ta​lerz Joni. Za​czę​ła po​wo​li jeść. – Je​steś ide​ałem, wiesz? – Na​gle za​czer​wie​ni​ła się. – Prze​pra​szam.

– Masz na my​śli mnie czy ka​nap​kę? – Nie mógł się po​wstrzy​mać, aby się z nią nie po​dro​czyć. – Ka​nap​kę, ale po​nie​waż je​steś jej au​to​rem, to po​śred​nio i cie​bie – od​rze​kła. – Prze​pra​szam, za​zwy​czaj le​piej się za​cho​wu​ję. To wina szam​pa​na. Aaron nie przy​po​mi​nał so​bie, kie​dy ostat​ni raz spo​tkał tak in​te​li​gent​ną dziew​czy​- nę. Od razu za​skar​bi​ła so​bie jego sym​pa​tię. I dla​te​go nie po​wi​nien prze​dłu​żać tego sam na sam. Od​cze​kał, aż Joni zje ka​nap​kę i za​de​kla​ro​wał: – Od​wio​zę cię do domu. Spoj​rza​ła na nie​go prze​stra​szo​na. – Miło z two​jej stro​ny, że mi to pro​po​nu​jesz, ale w klu​bie jed​nak tro​chę wy​pi​łeś. – Małe piwo i kie​li​szek szam​pa​na. Nie na pu​sty żo​łą​dek. Te​raz też zja​dłem ka​nap​- kę. Nie prze​kro​czy​łem do​zwo​lo​ne​go li​mi​tu, ale je​śli wo​lisz, we​zwę tak​sów​kę. – Dzię​ku​ję. Już nad​uży​łam two​jej uprzej​mo​ści. Sama za​dzwo​nię. Wie​dział, że po​wi​nien po​zwo​lić jej odejść, tak by​ło​by naj​roz​sąd​niej. Coś go jed​nak ku​si​ło, aby ją za​trzy​mać cho​ciaż​by odro​bi​nę dłu​żej. – Za​tań​czysz przed​tem ze mną? Spoj​rza​ła na nie​go. Przez jed​no mgnie​nie wy​da​wa​ło mu się, że od​mó​wi, lecz kiw​- nę​ła gło​wą. – Do​brze. Na​sta​wił pły​tę jaz​zo​wej ar​tyst​ki o ła​god​nym, lek​ko chro​pa​wym gło​sie i roz​po​starł ra​mio​na. Joni po​de​szła, opar​ła mu gło​wę na ra​mie​niu. Ob​jął ją i przy​tu​lił po​li​czek do jej wło​sów. Były tak mięk​kie i je​dwa​bi​ste, jak so​bie wy​obra​żał. To był zły po​mysł. Bar​dzo zły. Za​bra​kło mu sil​nej woli. Joni mia​ła w so​bie coś fra​- pu​ją​ce​go, coś in​ne​go. Coś, co go do niej przy​cią​ga​ło i cze​go nie po​tra​fił na​zwać. Ko​ły​sa​li się w takt me​lo​dii. Aaron za​mknął oczy i pod​dał się ma​gii chwi​li. Nie był pe​wien, kto zro​bił pierw​szy ruch, lecz na​gle ich usta się złą​czy​ły. On ca​ło​wał ją, ona od​da​wa​ła po​ca​łu​nek. W pew​nej chwi​li ode​rwał war​gi od jej ust i szep​nął: – Joni. – Po​gła​dzi​ła go po twa​rzy. Po​ca​ło​wał wnę​trze jej dło​ni. – Za​pro​si​łem cię na kawę i nie mia​łem ni​cze​go in​ne​go na my​śli. – Wiem – od​par​ła, rów​nież ści​sza​jąc głos. – Ale te​raz… – na uła​mek se​kun​dy wstrzy​mał od​dech, po​tem za​py​tał: – Zo​sta​- niesz?

ROZDZIAŁ DRUGI Zo​sta​nie czy wyj​dzie? Nie miał po​ję​cia. Joni bar​dzo dłu​go mil​cza​ła, w koń​cu prze​- mó​wi​ła: – Ja… eee… za​zwy​czaj nie ro​bię ta​kich rze​czy. – Zdą​ży​łem się do​my​ślić – od​parł ła​god​nym to​nem. – Prze​pra​szam, nie po​wi​nie​- nem cię pro​sić. – Nie o to cho​dzi. Po​chle​bia mi two​ja pro​po​zy​cja, ale w tej chwi​li nie chcę się z ni​- kim wią​zać. – Ani ja. Tym bar​dziej nie po​wi​nie​nem pro​sić cię, że​byś zo​sta​ła. Za​cho​wa​łem się nie​god​nie. Pu​ścił ją i się​gnął po te​le​fon, aby we​zwać tak​sów​kę, lecz Joni uję​ła jego dłoń, uści​- snę​ła ją i rze​kła: – Zo​sta​nę. Wie​dział, że po​wi​nien dać jej szan​sę zmie​nić zda​nie, ale w tej chwi​li zbyt moc​no jej pra​gnął. Zbyt moc​no po​trze​bo​wał. I zbyt moc​no prze​czu​wał, że z nią dzie​je się to samo. Od​po​wie​dział po​ca​łun​kiem. Po​tem wziął Joni na ręce, za​niósł do sy​pial​ni i za​miast po​ło​żyć na łóż​ku, pu​ścił jej nogi i po​zwo​lił jej ze​śli​znąć się po swo​im cie​le, aby na​bra​ła pew​no​ści, jak bar​dzo go pod​nie​ci​ła. Spoj​rza​ła mu w oczy, ob​li​za​ła war​gi. Zno​wu ją po​ca​ło​wał, po​tem ob​ró​cił ple​ca​mi do sie​bie i za​czął po​wo​li roz​pi​nać su​wak su​kien​ki. Gła​dził każ​dy cen​ty​metr od​sła​nia​nej skó​ry, tak mięk​kiej i de​li​kat​nej, że nie mógł się oprzeć po​ku​sie, aby przy​wrzeć do niej war​ga​mi. Joni mru​cza​ła za​chę​ca​ją​co, kie​dy po​ca​łun​ka​mi zna​czył li​nię w dół jej krę​go​słu​pa i kie​dy zsu​wał jej z ra​mion su​kien​kę i biu​sto​nosz. Zno​wu ją ob​ró​cił i spoj​rzał na pier​si za​kry​te tyl​ko czar​ny​mi wło​sa​mi i na ską​pe maj​tecz​ki. – Mu​szę cię zo​ba​czyć całą – szep​nął i po​pro​sił: – Od​gar​nij wło​sy. – Unio​sła ręce i od​rzu​ci​ła wło​sy do tyłu. – Wy​glą​dasz jak bo​gi​ni. Za​czer​wie​ni​ła się. – Nie prze​sa​dzaj. Je​stem zwy​czaj​ną ko​bie​tą. Czy na​praw​dę nie zda​je so​bie spra​wy ze swo​je​go sek​sa​pi​lu? – Je​steś olśnie​wa​ją​ca. Two​je wło​sy, uśmiech, oczy… Po pro​stu za​chwy​ca​ją​ca. Joni ro​ze​śmia​ła się. – Czu​ję się tro​chę bez​bron​na, bo ty masz na so​bie znacz​nie wię​cej ubra​nia ode mnie. Po se​kun​dzie sta​nął przed nią nagi. – Le​piej? Ob​rzu​ci​ła go tak​su​ją​cym spoj​rze​niem, pod wpły​wem któ​re​go te​raz on się za​czer​- wie​nił. – Znacz​nie. – Do​tknę​ła jego brzu​cha i pal​cem prze​cią​gnę​ła po twar​dych mię​- śniach. – Eee… – za​jąk​nę​ła się – za​po​mnia​łam za​py​tać, czy masz, no wiesz… – Tak, ale le​piej spraw​dzę datę waż​no​ści. – Chcesz po​wie​dzieć, że taki sek​sow​ny fa​cet jak ty… – Urwa​ła i za​kry​ła usta dło​- nią. – Prze​pra​szam. Nie moja spra​wa. Żad​nych py​tań.

Aha, nie ży​czy so​bie, aby i on ją wy​py​ty​wał, po​my​ślał. Przy​po​mniał so​bie tę chwi​lę w klu​bie, kie​dy na​gle po​smut​nia​ła i pi​jąc szam​pa​na, wy​ja​śni​ła, że świę​tu​je… Tak, tak, żad​nych py​tań. Na​wet mu to od​po​wia​da​ło. Nie chciał roz​ma​wiać o uczu​ciach. – Dzię​ku​ję za kom​ple​ment. Chy​ba po​wi​nie​nem ci wy​ja​śnić, że nor​mal​nie nie za​- pra​szam do sie​bie ko​biet do​pie​ro co po​zna​nych – rzekł, chwy​ta​jąc się bez​piecz​niej​- sze​go wąt​ku. Po​gła​dził Joni po po​licz​ku. – I je​stem pe​wien, że ty nor​mal​nie nie przyj​mu​jesz za​pro​szeń od świe​żo po​zna​nych fa​ce​tów. – Nie przyj​mu​ję. Więc dla​cze​go ja? Dla​cze​go dzi​siaj? Żad​nych py​tań! Nie py​taj, to nie usły​szysz kłamstw. Nie py​taj, to sam nie bę​dziesz zmu​szo​ny kła​mać. Po​grze​bał w szu​flad​ce noc​ne​go sto​li​ka, spraw​dził datę na opa​ko​wa​niu pre​zer​wa​- ty​wy. – Je​ste​śmy bez​piecz​ni – oznaj​mił. – Ale gdy​byś wo​la​ła jesz​cze te​raz zre​zy​gno​wać, ubierz się, a ja w tym cza​sie we​zwę tak​sów​kę. Nie na​le​żę do fa​ce​tów, któ​rzy zmu​- sza​ją ko​bie​tę do ro​bie​nia cze​goś wbrew so​bie. – Wiem – od​rze​kła ci​cho. – Ina​czej nie zgo​dzi​ła​bym się tu​taj przyjść. – Aaro​no​wi cie​pło się zro​bi​ło koło ser​ca od tych słów. Wie​dział jed​nak, że to za mało, aby wiecz​na zmar​z​li​na stop​nia​ła. Oboj​gu im cho​dzi o przy​jem​ność, nie o uczu​cia, po​sta​- ra się więc sta​nąć na wy​so​ko​ści za​da​nia, spra​wić i jej, i so​bie roz​kosz. Po​tem od​- wie​zie ją do domu. Szan​se na po​now​ne spo​tka​nie w ośmio​mi​lio​no​wym mie​ście są bar​dzo ni​kłe. Każ​de wró​ci do swo​je​go ży​cia. On bę​dzie ro​bił to, co za​wsze, czy​li sta​rał się żyć z ludź​mi w zgo​dzie, ale na dy​stans. – Nie myśl za dużo – po​wie​dzia​ła. Czyż​by po​sta​no​wi​ła zro​bić to samo? Wy​łą​czyć my​śle​nie? Na​brał te​raz pew​no​ści, że Joni od cze​goś ucie​ka. I wdzięcz​ny był jej za to, że nie chce mu się zwie​rzać. Bo on zde​cy​do​wa​nie nie chciał​by mó​wić o tym, co ko​ła​cze mu się w gło​wie. – Ra​cja. Nie myśl​my – rzekł i ją po​ca​ło​wał. Tak jest znacz​nie ła​twiej. Nie my​śleć, kie​dy jej do​ty​ka, kie​ro​wać się in​stynk​tem i zmy​sła​mi, za​tra​cić się w przy​jem​nych do​zna​niach. Od​rzu​cił koł​drę, po​tem wziął Joni na ręce i po​ło​żył na łóż​ku. Po​gła​dzi​ła go po po​licz​ku, uśmiech​nę​ła się i wy​szep​- ta​ła: – Aaron… Zsu​nął jej maj​tecz​ki. Unio​sła bio​dra, aby mu to uła​twić. – Je​steś pięk​na. Bar​dzo chcę cię do​tknąć. – Więc zrób to. – Wtu​lił twarz w za​głę​bie​nie jej szyi, po​tem za​czął ca​ło​wać pier​si. Wplo​tła mu pal​ce we wło​sy, za​chę​ca​jąc do śmiel​szych piesz​czot. Po​gła​dził wnę​trze jej ud, roz​su​nął nogi, ukląkł i ję​zy​kiem od​szu​kał naj​wraż​liw​sze miej​sca. Joni od​po​- wie​dzia​ła ję​kiem roz​ko​szy. Tego pra​gnął, za​po​mnie​nia o wszyst​kim z wy​jąt​kiem zmy​słów. Chciał do​star​czyć i jej, i so​bie naj​bar​dziej wy​ra​fi​no​wa​nych do​znań. Kie​dy za​drża​ła, kie​dy ję​zy​kiem wy​czuł za​ci​ska​ją​ce się mię​śnie, ob​jął ją i przy​tu​lił, wspól​- nie z nią prze​ży​wa​jąc chwi​le upo​je​nia. A kie​dy była go​to​wa przy​jąć go, szep​nę​ła: – Aaro​nie… – Chcia​łem, że​byś dziś ty była pierw​sza.

Oczy jej wy​peł​ni​ły się łza​mi, jak gdy​by nie była przy​zwy​cza​jo​na do ta​kiej dba​ło​ści o swo​je po​trze​by. Te​raz Aaron już wie​dział, od cze​go ucie​ka. Gdy​by do​rwał tego bub​ka, któ​ry do​pro​wa​dził ją do ta​kie​go sta​nu, to nie od​po​wia​dał​by za sie​bie. Po​łą​- czy​li się. Joni ob​ję​ła go no​ga​mi w pa​sie. Za​ci​snę​ła mię​śnie, roz​luź​ni​ła. Od​po​wie​dział ci​chym po​mru​kiem roz​ko​szy. Zna​leź​li wspól​ny rytm da​wa​nia i bra​nia. – Wiesz, cze​go te​raz pra​gnę? – za​py​tał. – Cze​go? – Usiądź na mnie, na​kryj nas tymi swo​imi cu​dow​ny​mi wło​sa​mi. W jej spoj​rze​niu do​strzegł zdzi​wie​nie. – Po​do​ba​ją ci się moje wło​sy? Czyż​by nie wie​dzia​ła, że wło​sy są jej atu​tem? – Uwiel​biam je! Uśmiech​nę​ła się i speł​ni​ła jego proś​bę. Kie​dy po​chy​li​ła gło​wę i jej wło​sy po​ła​sko​- ta​ły mu twarz i pier​si, rze​czy​wi​stość prze​szła jego naj​śmiel​sze ero​tycz​ne fan​ta​zje. – Je​steś cza​ro​dziej​ką. Prze​pięk​ną cza​ro​dziej​ką. Kom​ple​ment po​bu​dził in​wen​cję Joni. Prze​ję​ła ini​cja​ty​wę, stop​nio​wa​ła na​pię​cie, roz​pa​la​ła jego na​mięt​ność, do​pro​wa​dza​ła go do sta​nu bli​skie​go sza​leń​stwa i się co​- fa​ła. Wspól​nie wspię​li się na szczyt, a po​tem dłu​go le​że​li sple​ce​ni uści​skiem. – Będę się zbie​rać – stwier​dzi​ła. Aaron spoj​rzał na ze​gar przy łóż​ku. – O tej po​rze? Joni rów​nież spraw​dzi​ła go​dzi​nę. – Rze​czy​wi​ście, zro​bi​ło się tro​chę póź​no. – Zo​stań – po​pro​sił. – Chy​ba że mu​sisz się gdzieś od​mel​do​wać. – Nie mu​szę. Mogę być tam, gdzie chcę. – W ta​kim ra​zie zo​stań. Co on naj​lep​sze​go wy​pra​wia? Po​wi​nie​nem się ubrać i od​wieźć ją do domu, za​- miast pro​sić, aby zo​sta​ła. To pierw​szy krok na bar​dzo śli​skiej dro​dze, któ​rą nie chciał iść. Nie chciał wpu​ścić ni​ko​go do swo​je​go ży​cia. Nie po​tra​fił być w bli​skich sto​sun​kach z dru​gim czło​wie​kiem. W pra​cy umiał na​wią​zać do​bre kon​tak​ty z ludź​- mi, ale ży​cie pry​wat​ne to zu​peł​nie co in​ne​go. Wszel​kie głęb​sze re​la​cje uczu​cio​we go prze​ra​ża​ły. Każ​da z jego dziew​czyn za​rzu​ca​ła mu brak za​an​ga​żo​wa​nia. Żad​na z nich jed​nak nie po​tra​fi​ła obu​dzić w nim chę​ci do we​wnętrz​nej prze​mia​ny ani cho​- ciaż za​siać w jego umy​śle wąt​pli​wo​ści, czy pie​lę​gno​wa​ne z da​wien daw​na prze​ko​na​- nie, że mi​łość nie jest dla nie​go, jest słusz​ne. Dla​te​go musi się te​raz za​trzy​mać. Usta jed​nak, jak​by nie zga​dza​ły się z tym roz​- ka​zem. – Zro​bię ci śnia​da​nie. Tuż za ro​giem jest pie​kar​nia, gdzie mają cro​is​san​ty. – Czy to zna​czy, że do​sta​nę wię​cej two​jej kawy? – Oczy​wi​ście. Chy​ba ro​zum stra​cił! Dla​cze​go nie po​zbę​dzie się jej, póki jesz​cze jest czas? Uchwy​cił się ostat​niej prze​szko​dy. – Po​trzeb​na ci in​su​li​na albo coś in​ne​go?

– Je​stem za​bez​pie​czo​na. Te​raz już nie może po​wie​dzieć, że zmie​nił zda​nie, praw​da? To sy​tu​acja wy​jąt​ko​- wa. Jed​na wspól​nie spę​dzo​na noc nie ozna​cza od razu de​kla​ra​cji mi​ło​ści po grób. Nic ta​kie​go wiel​kie​go się nie sta​ło. Chy​ba jesz​cze nie za​prze​pa​ścił ostat​niej szan​- sy? Po​szedł do ła​zien​ki, a kie​dy wró​cił, rzekł do Joni: – Wy​ją​łem dla cie​bie ręcz​nik. Nie krę​puj się, ko​rzy​staj ze wszyst​kie​go, cze​go po​- trze​bu​jesz. Spoj​rza​ła na nie​go lek​ko za​wsty​dzo​na. – Wiem, że po tym, co ro​bi​li​śmy w nocy, moja proś​ba wyda ci się tro​chę bez sen​- su, ale czy mógł​byś mi po​ży​czyć szla​frok albo coś do okry​cia? – Ja​sne. – Przy​niósł z ła​zien​ki płaszcz ką​pie​lo​wy. – Mogę za​mknąć oczy. – Dzię​ku​ję. Joni wró​ci​ła po kil​ku mi​nu​tach, pach​nąc jego cy​tru​so​wym że​lem pod prysz​nic. – Mam zno​wu za​mknąć oczy? – za​py​tał. Kiw​nę​ła gło​wą. – Wiem, że to ża​ło​sne dzi​wac​two. Nie. Ra​czej do​wód, że przy​go​da z nie​zna​jo​mym to wy​ją​tek, nie re​gu​ła. A może obo​je wła​śnie te​raz po​trze​bu​ją po​dob​nej od​skocz​ni? Po​cze​kał, aż Joni wsu​nie się pod koł​drę, po​tem na​chy​lił się i po​ca​ło​wał ją w czu​- bek nosa. – Tak mię​dzy nami, to wca​le nie jest ża​ło​sne dzi​wac​two. Mnie się po​do​ba. I po​- chle​bia mi, że wy​bra​łaś mnie do… no wiesz. – Uhm – mruk​nę​ła. – Śpij​my – rzekł i zga​sił świa​tło. Gdy się obu​dzi​ła, ota​cza​ło ją bło​gie cie​pło. Na​gle uświa​do​mi​ła so​bie, że to roz​- kosz​ne cia​ło przy​tu​lo​ne do jej cia​ła to Aaron, i gwał​tow​nie otwo​rzy​ła oczy. Zo​sta​łam u nie​go na noc, po​my​śla​ła z prze​ra​że​niem. Że​nu​ją​ca sy​tu​acja. Wczo​raj​szy wie​czór, cóż… Pod wpły​wem im​pul​su czło​wiek robi rze​czy, ja​kich nie po​wi​nien ro​bić. Dla​cze​go zo​sta​ła z nim w klu​bie? Dla​cze​go po​zwo​li​ła się ca​ło​wać? Dla​cze​go po​szła z nim do łóż​ka? Dla​cze​go nie sko​rzy​sta​ła z szan​sy, jaką jej da​wał, i nie ucie​kła do sie​bie? Po​czu​ła wzbie​ra​ją​cą pa​ni​kę. Cze​go Aaron bę​dzie się po niej spo​dzie​wał rano? Wczo​raj mó​wił coś o śnia​da​niu. Czy uzna, że po jed​nej nocy już ofi​cjal​nie są parą? Czy prze​ciw​nie, jego rów​nież ogar​ną wąt​pli​wo​ści i oba​wa, że bę​dzie ocze​ki​wa​ła od nie​go wię​cej, niż jest go​tów jej ofia​ro​wać. Wstrzy​ma​ła od​dech i na​słu​chi​wa​ła. Aaron od​dy​chał głę​bo​ko, rów​no​mier​nie. Może uda​je? Chy​ba nie, bo cia​ło miał roz​luź​nio​ne, jak we śnie. Zda​wa​ła so​bie spra​wę, że znik​nię​cie bez po​że​gna​nia to do​wód tchó​rzo​stwa, lecz po​sta​no​wi​ła się tym nie przej​mo​wać. Szan​se na to, aby w ośmio​mi​lio​no​wym Lon​dy​- nie przy​pad​kiem gdzieś na sie​bie wpa​dli, są zni​ko​me. Niech oboj​gu zo​sta​ną miłe wspo​mnie​nia. Wy​cho​dząc, oszczę​dzi im roz​cza​ro​wań.

Ostroż​nie oswo​bo​dzi​ła się z ob​jęć Aaro​na, któ​ry naj​wy​raź​niej na​le​żał do lu​dzi śpią​cych snem ka​mien​nym. Są​czą​ce się przez za​sło​ny świa​tło wy​star​czy​ło, by zna​la​zła ubra​nie. Pa​mię​ta​ła, że buty zo​sta​wi​ła przy drzwiach wej​ścio​wych. Na pal​cach opu​ści​ła sy​pial​nię, mo​dląc się, by przy​pad​kiem nie stąp​nąć na skrzy​pią​cą de​skę. Ubra​ła się bły​ska​wicz​nie i po​- szła do kuch​ni po to​reb​kę. Wte​dy na bla​cie, przy te​le​fo​nie, zo​ba​czy​ła blok kar​te​- czek i dłu​go​pis. Szyb​ko na​pi​sa​ła kil​ka słów, wy​rwa​ła kart​kę i opar​ła ją o czy​sty ku​- bek. Po​tem wy​mknę​ła się z miesz​ka​nia. Ja​kiś prze​cho​dzień ob​rzu​cił ją do​myśl​nym spoj​rze​niem, któ​re zi​gno​ro​wa​ła. Nie ża​ło​wa​ła tej nocy. Aaron, w prze​ci​wień​stwie do Mar​ty’ego, do​ce​nił ją, przy nim po​- czu​ła się pew​na sie​bie. Za​po​mnia​ła o do​zna​nym za​wo​dzie, świet​nie się czu​ła. Te​raz zła​pie tak​sów​kę, wró​ci do domu i do swo​je​go zwy​kłe​go ży​cia. Kie​dy się obu​dził, miej​sce obok nie​go w łóż​ku było zim​ne i pu​ste. Joni znik​nę​ła. Wie​dział, że po​wi​nien ode​tchnąć z ulgą. Nie ma​rzył o kom​pli​ka​cjach mę​sko-dam​- skich, lecz ku swo​je​mu za​sko​cze​niu po​czuł się za​wie​dzio​ny. Na​praw​dę cie​szył się na le​ni​wy po​ra​nek i śnia​da​nie z Joni. Czy ja już kom​plet​nie osza​la​łem? Ener​gicz​nie po​trzą​snął gło​wą, jak​by chciał otrzeź​wieć. Nic nie wie o tej ko​bie​cie z wy​jąt​kiem tego, że ma na imię Joni. Szan​se na zna​le​zie​nie jej w ogrom​nej me​tro​- po​lii są bli​skie zeru. I do​brze, prze​mó​wił głos roz​sąd​ku. Wziął prysz​nic, ubrał się, za​pa​rzył kawę. I do​pie​ro wte​dy zo​ba​czył kar​tecz​kę. „Dzię​ku​ję za wszyst​ko. J.” Uro​cza. Do​brze wy​cho​wa​na. Nie uszło jego uwa​gi, że nie zo​sta​wi​ła nu​me​ru te​le​- fo​nu ani żad​nych in​nych da​nych umoż​li​wia​ją​cych kon​takt. Ja​sno dała mu do zro​zu​- mie​nia, że dla niej wczo​raj​sza noc była wy​da​rze​niem, któ​re się nie po​wtó​rzy. – I do​brze – stwier​dził na głos. Za​uwa​żył jed​nak, że za​brzmia​ło to mało prze​ko​nu​ją​co, wręcz nie​szcze​rze. Nie miał jed​nak cza​su du​mać nad swo​im lo​sem. Ju​tro za​czy​na nową pra​cę. Bę​dzie bar​dzo za​ję​ty. Tak za​ję​ty, że prze​sta​nie my​śleć o pięk​nej bru​net​ce z cu​dow​ny​mi wło​sa​mi, któ​ra spra​wi​ła, że uj​rzał nad sobą roz​gwież​dżo​ne nie​bo i któ​ra usnę​ła w jego ra​mio​nach. Nowa pra​ca. Nowe obo​wiąz​ki. Nowy ze​spół, nowi lu​dzie. Jest i po​zo​sta​nie sin​- glem. Z do​świad​cze​nia wie​dział, że tak jest dla nie​go naj​le​piej.

ROZDZIAŁ TRZECI – Po​zna​łaś już no​we​go kon​sul​tan​ta? – Nan​cy, sio​stra od​dzia​ło​wa, za​gad​nę​ła Joni, kie​dy ro​bi​ła kawę w ku​chen​ce dla per​so​ne​lu. – Jesz​cze nie. Od rana mia​łam dy​żur w po​rad​ni dla osób po​dró​żu​ją​cych do kra​jów stre​fy tro​pi​kal​nej. Do​pie​ro te​raz mo​głam zro​bić prze​rwę. Ja​kie spra​wia wra​że​nie? Drzwi ku​chen​ki się otwo​rzy​ły. – O wil​ku mowa – mruk​nę​ła Nan​cy. – Sama oce​nisz. Joni z mi​łym uśmie​chem od​wró​ci​ła się i onie​mia​ła. Na świe​cie jest tyle szpi​ta​li, tyle od​dzia​łów, a on mu​siał zja​wić się wła​śnie tu​taj! Wy​raz jego oczu świad​czył, że ją roz​po​znał. Cu​dow​nie. Je​dy​ny raz, kie​dy po​zwo​li​ła so​bie na chwi​lę sza​leń​stwa i spę​dzi​ła noc z przy​stoj​nym nie​zna​jo​mym, mu​sia​ła tra​fić na fa​ce​ta, z któ​rym ma pra​co​wać. Dla​- cze​go ży​cie pła​ta ta​kie psi​ku​sy i jest skom​pli​ko​wa​ne? Eric Flin​ders, or​dy​na​tor od​dzia​łu, prze​sta​wił ich so​bie: – To pan Hu​ghes, nasz nowy kon​sul​tant. Aaro​nie, sio​strę Me​adows już zdą​ży​łeś po​znać, praw​da? A to dok​tor Par​ker, spe​cja​list​ka me​dy​cy​ny tro​pi​kal​nej, z któ​rą bę​- dziesz współ​pra​co​wać. Co​raz le​piej, my​śla​ła Joni. Naj​chęt​niej za​pa​dła​by się pod zie​mię, lecz ta​kie rze​czy się nie zda​rza​ją. Je​dy​nym wyj​ściem było ro​bie​nie do​brej miny do złej gry. – Miło mi pana po​znać – ode​zwa​ła się uprzej​mym to​nem i wy​cią​gnę​ła do Aaro​na rękę. Ku jej nie​wy​sło​wio​nej uldze nie wspo​mniał, że już się zna​ją. Uści​snął jej dłoń i rzekł: – Mnie rów​nież, dok​tor Par​ker. Miał na​dzie​ję ni​g​dy już jej nie spo​tkać, a te​raz się do​wia​du​je, że będą współ​pra​- co​wać. So​bot​ni strój – wy​so​kie ob​ca​sy, kró​ciut​ka su​kien​ka i fa​scy​nu​ją​ca fry​zu​ra – znik​nął. Dzi​siaj Joni ubra​na była w spodnie, bia​ły le​kar​ski far​tuch i pan​to​fle na pła​skim ob​- ca​sie, wło​sy zaś splo​tła w war​kocz. Aaron za​uwa​żył rów​nież, że na iden​ty​fi​ka​to​rze przy​pię​tym do far​tu​cha wid​nia​ło: Dr N. Par​ker. N? Prze​cież w so​bo​tę przed​sta​wia​ła się jako Joni. Czyż​by ko​lej​ny za​- bieg dla ka​mu​fla​żu? Po​sta​no​wił, że sko​ro Joni nie chce się przy​znać, że już się zna​ją, on rów​nież nie pi​śnie ani sło​wa na ten te​mat. Sy​tu​acja jest zresz​tą tak samo krę​pu​ją​ca dla nie​go, jak i dla niej. Stra​cił gło​wę, za​sza​lał, ale zwią​zek z ko​bie​tą jest ostat​nią rze​czą, ja​- kiej te​raz pra​gnie. Miał na​dzie​ję, że Joni my​śli po​dob​nie. – Po​po​łu​dnio​wy dy​żur w po​rad​ni prze​ciw​gruź​li​czej od​bę​dzie​cie dziś wspól​nie – ode​zwał się Eric Flin​ders i zwró​cił się do Joni: – Ze​chce pani wpro​wa​dzić pana Hu​- ghe​sa we wszyst​kie szcze​gó​ły, do​brze? – Oczy​wi​ście. – Joni zer​k​nę​ła na ze​ga​rek. – Może po​roz​ma​wia​my pod​czas lun​chu, dok​to​rze? – za​pro​po​no​wa​ła.

– Świet​nie – od​parł Aaron. – Przy oka​zji po​ka​żę panu, gdzie jest na​sza sto​łów​ka. Nowy szpi​tal za​wsze przy​- po​mi​na la​bi​rynt. – Aaron kiw​nął gło​wą. – Te​raz mam ob​chód – cią​gnę​ła Joni – pro​po​- nu​ję więc, aby​śmy się spo​tka​li tu​taj o wpół do pierw​szej. – Bar​dzo do​brze. Wpół do pierw​szej. Tu​taj. Z prze​ra​że​niem stwier​dził, że już cze​ka na to spo​tka​nie. Psia​krew! Musi się opa​- mię​tać. Joni, a ra​czej dok​tor Par​ker, jest ko​le​żan​ką z pra​cy. Ko​niec, krop​ka. Spóź​ni​ła się dzie​sięć mi​nut. – Prze​pra​szam, ale ob​chód się prze​dłu​żył i… – Wiem, że tak bywa – Aaron jej prze​rwał. – Nie​któ​rym pa​cjen​tom mu​si​my po​- świę​cić wię​cej cza​su, niż prze​wi​dzia​no w pro​ce​du​rach. Spoj​rza​ła na nie​go z wdzięcz​no​ścią. – Chodź​my do sto​łów​ki, bo spóź​ni​my się na dy​żur w po​rad​ni. Przy​kro mi, że mamy mniej cza​su na lunch. – Na​praw​dę nic się nie sta​ło. Gdy do​tar​li do sto​łów​ki, nie zdzi​wił się, kie​dy Joni wy​bra​ła bar​dzo zdro​wy zbi​lan​- so​wa​ny po​si​łek, za​miast chwy​cić pierw​szą z brze​gu ka​nap​kę albo ba​ton cze​ko​la​do​- wy. Za​uwa​żył też, że piła wodę, a nie sło​dzo​ny na​pój. Wy​raź​nie się pil​nu​je, po​my​- ślał. Jesz​cze je​den do​wód, że so​bot​nia noc była wy​jąt​kiem, nie re​gu​łą. Prze​stań wspo​mi​nać so​bot​nią noc, zi​ry​to​wał się na sie​bie. Wa​sze sto​sun​ki mu​sisz ogra​ni​czyć tyl​ko i wy​łącz​nie do pra​cy. Resz​ta wy​klu​czo​na. – Tu​tej​sza kawa nie jest naj​gor​sza – ode​zwa​ła się Joni i na​gle się za​czer​wie​ni​ła, bo przy​po​mnia​ła so​bie, jak Aaron czę​sto​wał ją swo​ją kawą. – Pew​nie taka jak tam, skąd przy​je​cha​łeś. – Z Man​che​ste​ru. – Aha. Pra​ca na na​szym od​dzia​le chy​ba nie róż​ni się od pra​cy na in​nych, po​dob​- nych. Ob​chód, kon​sul​ta​cje, ze​bra​nia, na któ​rych oma​wia​my trud​ne przy​pad​ki, szko​- le​nia. Pro​wa​dzi​my po​rad​nie: prze​ciw​gruź​li​czą, dla osób wy​jeż​dża​ją​cych za gra​ni​cę, cho​rób wy​wo​ły​wa​nych przez pa​so​ży​ty i cho​rób tro​pi​kal​nych. Jest jesz​cze przy​chod​- nia dla po​wra​ca​ją​cych z za​gra​ni​cy, gdzie przyj​mu​je​my bez skie​ro​wa​nia od le​ka​rza ro​dzin​ne​go. Do​le​gli​wo​ści są ty​po​we, za​bu​rze​nia żo​łąd​ko​we, wy​syp​ka, go​rącz​ka. Zda​rza się rzad​sza cho​ro​ba, ale więk​szość pa​cjen​tów ma nie​dy​spo​zy​cje ga​strycz​ne. Czy​li za​sad​ni​czo to samo, co ro​bił w Man​che​ste​rze. Nie uszło jego uwa​dze, że mó​wiąc, Joni uni​ka jego wzro​ku. Po​sta​no​wił sam po​ru​szyć kło​po​tli​wy te​mat i oczy​- ścić at​mos​fe​rę. – Dok​tor Par​ker? – ode​zwał się ła​god​nym to​nem. – Tak? – Rzu​ci​ła mu zdzi​wio​ne spoj​rze​nie. – Do​brze by było po​roz​ma​wiać o spra​wie, o któ​rej obo​je wciąż my​śli​my, ale uda​je​- my, że jej nie ma. Ode​tchnę​ła głę​bo​ko. – Prze​pra​szam. Ja za​zwy​czaj nie… – Urwa​ła i za​kry​ła twarz dłoń​mi. – Za​po​mnia​- łam, że mam prze​stać prze​pra​szać. Ba​iley wle​pi​ła​by mi karę. Ba​iley. Ko​le​żan​ka, z któ​rą była w klu​bie. – Karę? Za co?

– Za prze​pra​sza​nie. Wiesz, nie​któ​rzy wrzu​ca​ją mo​ne​tę do skar​bon​ki za każ​dym ra​zem, kie​dy prze​klną, a chcą się od​zwy​cza​ić od prze​kli​na​nia. Ja mam ze​rwać z cią​- głym prze​pra​sza​niem. Wol​no mi tyl​ko raz dzien​nie użyć sło​wa prze​pra​szam. A cie​- bie prze​pro​si​łam już co naj​mniej dwa razy. – Ni​ko​mu nie po​wiem – obie​cał. – Wła​śnie to chcia​łem za​pro​po​no​wać. Ni​ko​mu ani sło​wa o tym, co się sta​ło w week​end. To wy​łącz​nie na​sza spra​wa. – Dzię​ki. – Wy​raź​nie się od​prę​ży​ła. – Kie​dy cię zo​ba​czy​łam, oczom nie mo​głam uwie​rzyć. Wpaść na sie​bie po​now​nie w mie​ście wiel​ko​ści Lon​dy​nu, nie mó​wiąc o pra​cy na jed​nym od​dzia​le? Wy​da​wa​ło​by się, że szan​se są rów​ne zeru. – Ow​szem – przy​znał. – Mi​ni​mal​ne. Cho​ciaż wziąw​szy pod uwa​gę na​szą bądź co bądź wą​ską spe​cja​li​za​cję, na​le​ża​ło się spo​dzie​wać, że prę​dzej czy póź​niej mo​że​my się spo​tkać przez zna​jo​mych. – Spe​cja​li​stów od cho​rób za​kaź​nych i tro​pi​kal​nych nie ma aż tylu – za​prze​czy​ła. – Ale na ra​tun​ko​wym znasz wszyst​kich, praw​da? – Praw​da. Je​śli nie zaj​mo​wa​li​śmy się jed​nym pa​cjen​tem, to wspól​nie uczest​ni​czy​li​- śmy w ja​kimś se​mi​na​rium albo kon​fe​ren​cji. – Wi​dzisz? Świat jest mały. Za​cznij​my jesz​cze raz. – Wy​cią​gnął do Joni rękę i się przed​sta​wił: – Aaron Hu​ghes, spe​cja​li​sta me​dy​cy​ny tro​pi​kal​nej. Miło mi. Po​da​ła mu dłoń. Pod wpły​wem jej do​ty​ku po​czuł mro​wie​nie w ca​łym cie​le. Źle! Nie po​wi​nien tak na nią re​ago​wać! Nie może so​bie po​zwo​lić na emo​cje. – Joni Par​ker. Spe​cja​list​ka me​dy​cy​ny tro​pi​kal​nej. Mnie rów​nież miło. Joni. Czy​li w so​bo​tę nie kła​ma​ła. Skąd wo​bec tego N. na iden​ty​fi​ka​to​rze? – Od ja​kie​go imie​nia po​cho​dzi N? – za​py​tał. – Od Ni​zho​ni – wy​ja​śni​ła. – Tro​chę trud​no to wy​mó​wić, więc wszy​scy mó​wią Joni. – Nie​zwy​kłe imię. – Eg​zo​tycz​ne. – Pa​su​je do spe​cja​li​za​cji. Rów​nie rzad​ka i eg​zo​tycz​na. Ale już mil​czę, bo zno​wu pal​nę coś nie​sto​sow​ne​go. – Le​piej nie. I dzię​ku​ję za… wy​ro​zu​mia​łość. Ob​da​rzy​ła go uro​czym uśmie​chem. Praw​dzi​wym uśmie​chem na​da​ją​cym jej wspa​- nia​łym oczom bla​sku, od któ​re​go krew szyb​ciej za​czę​ła krą​żyć mu w ży​łach. To zły po​mysł, upo​mniał się w my​śli. Już jako mło​dy chło​pak na​uczył się, że naj​- bez​piecz​niej jest trak​to​wać lu​dzi z dy​stan​sem. Wte​dy nie zo​sta​nie zra​nio​ny. Mi​łość koń​czy się utra​tą i cier​pie​niem. Za​cho​wa​nie dy​stan​su jest gwa​ran​cją prze​trwa​nia i oca​le​nia ser​ca. – Obo​je za​cho​wa​li​śmy się nie​ty​po​wo dla sie​bie – za​uwa​żył. – A te​raz je​ste​śmy ko​- le​żan​ką i ko​le​gą z pra​cy. Przy​wią​zy​wa​nie zbyt wiel​kiej wagi do tego, co się sta​ło, utrud​ni​ło​by nam wspól​ne dzia​ła​nie. – A to nie jest ni​ko​mu po​trzeb​ne. – Wła​śnie. Czy​li uma​wia​my się, że po​zna​li​śmy się do​pie​ro dzi​siaj, tak? – Tak. – Wiesz, je​dy​na róż​ni​ca po​mię​dzy tu​tej​szym szpi​ta​lem a tam​tym w Man​che​ste​rze po​le​ga na tym, że zwra​ca​cie się do sie​bie tak ofi​cjal​nie. Przy​wy​kłem mó​wić do wszyst​kich po imie​niu. – Tu też jest taki zwy​czaj. Ale pan Flin​ders jest… bar​dzo za​sad​ni​czy.

– Aha, za wy​so​kie pro​gi. – Moż​na to i tak ująć. Za to Nan​cy, prze​ło​żo​na pie​lę​gnia​rek, jest uro​cza. Więk​- szość lu​dzi pra​cu​je tu dłu​żej ode mnie, ale dwie oso​by są nowe. Mi​key jesz​cze nie wie, czy chce spe​cja​li​zo​wać się w me​dy​cy​nie tro​pi​kal​nej czy ra​tun​ko​wej, więc spę​- dzi z nami pół roku, co po​mo​że mu pod​jąć de​cy​zję. Mamy też dwie pie​lę​gniar​ki świe​żo po dy​plo​mie. – Krót​ko opo​wie​dzia​ła Aaro​no​wi o po​zo​sta​łych człon​kach ze​- spo​łu. – Two​rzy​my cał​kiem zgra​ną pacz​kę. Przy​naj​mniej raz w mie​sią​cu sta​ra​my się spo​tkać gdzieś poza szpi​ta​lem. Ko​lej​no or​ga​ni​zu​je​my te im​pre​zy i oczy​wi​ście ry​wa​- li​zu​je​my z sobą, kto wy​my​śli coś bar​dziej ory​gi​nal​ne​go. – Rzu​ci​ła mu szel​mow​skie spoj​rze​nie. – W tej chwi​li pro​wa​dzę ja. – Co za​pro​po​no​wa​łaś? – Piz​zę. – Co jest ta​kie​go ory​gi​nal​ne​go w pój​ściu na piz​zę? Prak​tycz​nie na każ​dej uli​cy jest ja​kaś piz​ze​ria. – Nic. Ale je​śli trze​ba tam do​trzeć w stru​gach desz​czu i nie zmok​nąć, to już jest nie lada za​da​nie. Aaron prze​stał co​kol​wiek ro​zu​mieć. – Chcesz mi po​wie​dzieć, że po​tra​fisz prze​wi​dy​wać po​go​dę? – To była taka in​sta​la​cja ar​ty​stycz​na. Szko​da, że już ją za​mknę​li, bo bar​dzo bym cię za​chę​ca​ła, abyś spró​bo​wał. Ja by​łam czte​ry razy. Za​sa​da była pro​sta. Za​mon​to​- wa​no czuj​ni​ki, któ​re śle​dzi​ły każ​dy twój ruch i za​trzy​my​wa​ły deszcz. Ale wszyst​ko za​le​ża​ło od ob​ra​nej ścież​ki i tem​pa, w ja​kim ją po​ko​ny​wa​łeś. – Brzmi to za​baw​nie. – Mie​li​śmy fraj​dę. Ska​ka​li​śmy po ca​łej sali, tań​czy​li​śmy wal​ca, sam​bę, cho​dzi​li​śmy jak po po​wierzch​ni Księ​ży​ca. – Śmiech nie po​zwo​lił jej do​koń​czyć. Po​czuł, jak ob​le​wa go fala go​rą​ca. Weź się w garść, na​ka​zał so​bie w du​chu. Ona nie jest dla cie​bie. – By​li​śmy już na śli​zgaw​ce i na lek​cji tan​ga, i w wie​lu nie​zwy​kłych miej​scach. Na ko​niec za​wsze idzie​my coś zjeść. Rybę z fryt​ka​mi, piz​zę, cur​ry. Raz na kwar​tał wspól​nie z od​dzia​łem ra​tun​ko​wym urzą​dza​my quiz. Gra​my na bisz​kop​ty cze​ko​la​do​- we. Mam na​dzie​ję, że je​steś do​bry z wie​dzy ogól​nej, bo trzy razy z rzę​du do​sta​li​- śmy la​nie. – Rzu​ci​ła mu ta​kie spoj​rze​nie, że z tru​dem opa​no​wał chęć, by po​rwać ją w ra​mio​na. – Do​brze by było te​raz wy​grać, żeby prze​sta​li za​dzie​rać nosa. – Moja wie​dza ogól​na jest na przy​zwo​itym po​zio​mie, ale nie sta​wiał​bym bisz​kop​- tów na sie​bie. Do​brze, że przy​jaź​ni​cie się z ko​le​ga​mi z in​nych od​dzia​łów. – Przy​jaź​ni​my, ale nowy dy​rek​tor uwa​ża, że to za mało. Za dwa ty​go​dnie od​bę​dzie się wy​jazd in​te​gra​cyj​ny. – Twój ton świad​czy o bra​ku en​tu​zja​zmu. – Uwa​żam, że sami po​tra​fi​my się in​te​gro​wać i nie po​trze​bu​je​my ani in​struk​to​rów z ze​wnątrz, ani dro​gie​go ho​te​lu. Je​śli dy​rek​tor się upie​ra, to niech zor​ga​ni​zu​je za​ję​- cia tu​taj, a za​osz​czę​dzo​ne pie​nią​dze prze​zna​czy dla pa​cjen​tów. Ale cóż, pan każe, słu​ga musi. – Wła​śnie. Mogę po​sta​wić ci kawę? Rzu​ci​ła mu nie​uf​ne spoj​rze​nie. – Z ja​kie​go po​wo​du?

– W ra​mach po​dzię​ko​wa​nia za po​ka​za​nie szpi​ta​la i wpro​wa​dze​nie w pa​nu​ją​ce tu sto​sun​ki. Wy​raź​nie się od​prę​ży​ła. Z jej twa​rzy moż​na było czy​tać jak z otwar​tej księ​gi. Nie kry​je emo​cji tak do​brze jak ja, po​my​ślał. – Nie mu​sisz mi dzię​ko​wać. Za​wsze chęt​nie wszyst​kich opro​wa​dzam po szpi​ta​lu. Nie​mniej z przy​jem​no​ścią na​pi​ję się kawy. Cap​puc​ci​no. Bez cze​ko​la​dy. To za​pa​mię​tał. Cie​szył się, że może odejść od sto​li​ka, za​nim się za​ga​lo​pu​je i na przy​kład za​pro​si Joni na ko​la​cję. To na​praw​dę by​ło​by z jego stro​ny kom​plet​ną głu​- po​tą. Są te​raz ko​le​ga​mi z pra​cy. Nie po​trze​bu​ją kom​pli​ka​cji na​tu​ry mę​sko-dam​- skiej. W dys​ko​te​ce Ba​iley na​zwa​ła Aaro​na sek​sow​nym przy​stoj​nia​kiem, ale zda​niem Joni w bia​łym le​kar​skim far​tu​chu i w oku​la​rach w cien​kiej opra​wie wy​glą​dał jesz​cze atrak​cyj​niej. Cho​ciaż to nie po​win​no mieć zna​cze​nia. Aaron jest ko​le​gą z pra​cy. Ko​- niec. Wie​dzia​ła, że pry​wat​ne re​la​cje mię​dzy człon​ka​mi per​so​ne​lu źle od​bi​ja​ją się na pra​cy ze​spo​łu, i dla​te​go po​sta​no​wi​ła za​cho​wać w sto​sun​ku do nie​go dy​stans i sku​pić się na spra​wach za​wo​do​wych. Trze​cią pa​cjent​ką, jaką tego pierw​sze​go po​po​łu​dnia wspól​nie przy​ję​li w po​rad​ni prze​ciw​gruź​li​czej, była dzie​więt​na​sto​let​nia dziew​czy​na, Cara, któ​ra zro​bi​ła so​bie rok prze​rwy przed pod​ję​ciem stu​diów i pe​wien czas spę​dzi​ła jako wo​lon​ta​riusz​ka na Bor​neo, ucząc w szko​le. – Wró​ci​łam dwa mie​sią​ce temu. Od mie​sią​ca mę​czy mnie ka​szel. Pró​bo​wa​łam roz​ma​itych sy​ro​pów, ale nic mi nie po​ma​ga. Ostat​nio wy​krztu​szam fleg​mę z krwią. Wpa​dłam w lek​ką pa​ni​kę, a mama za​cią​gnę​ła mnie do le​ka​rza ro​dzin​ne​go. On… – Urwa​ła i wzię​ła głę​bo​ki od​dech. – Mama spraw​dzi​ła w in​ter​ne​cie. To ob​jaw raka płuc. Tak samo jak spa​dek wagi. Poza tym w nocy robi mi się go​rą​co i strasz​nie się pocę. – Jesz nor​mal​nie? – za​py​ta​ła Joni. – Nie mam spe​cjal​ne​go ape​ty​tu – przy​zna​ła Cara. – I cały czas czu​ję się zmę​czo​- na. Mama mówi, że to też ob​ja​wy jak przy raku. – Spa​dek wagi i brak ape​ty​tu wy​stę​pu​ją przy wie​lu scho​rze​niach – wtrą​cił Aaron ła​god​nym to​nem. Ge​stem do​da​ją​cym otu​chy wziął dziew​czy​nę za rękę. – In​ter​net wy​czu​la lu​dzi na spra​wy zdro​wia, ale może też nie​źle cho​re​go prze​stra​szyć. Dla​te​- go wszel​kie in​for​ma​cje za​miesz​czo​ne w sie​ci na​le​ży czy​tać z dy​stan​sem i kon​sul​to​- wać z le​ka​rzem. – Nasz le​karz wy​słał mnie na prze​świe​tle​nie płuc. Chy​ba też uwa​ża, że to rak. – Wzdry​gnę​ła się. – Mam dzie​więt​na​ście lat. Je​stem na to za mło​da. – Dok​tor Hu​ghes słusz​nie po​wie​dział, że ta​kie ob​ja​wy to​wa​rzy​szą wie​lu cho​ro​- bom – ode​zwa​ła się Joni. – Wasz le​karz ro​dzin​ny zle​cił prze​świe​tle​nie, bo nie jest pe​wien, czy to rak, czy może coś in​ne​go. Ja rów​nież, kie​dy sta​wiam dia​gno​zę, za​- czy​nam od wy​klu​cze​nia naj​gor​sze​go sce​na​riu​sza, bo nie chcę, aby pa​cjent za​mar​- twiał się swo​im sta​nem dłu​żej, niż po​trze​ba. Cara kiw​nę​ła gło​wą. – Le​karz, któ​ry ro​bił mi prze​świe​tle​nie, po​wie​dział, że nie wi​dzi śla​dów guza, ale zo​ba​czył pla​my, któ​re mogą świad​czyć o gruź​li​cy.

– I dla​te​go przy​sła​li cię do nas. Aaron wło​żył płyt​kę do kom​pu​te​ra i otwo​rzył plik z prze​świe​tle​niem. – Wi​dać kil​ka blizn, a bia​łe pla​my to kla​sycz​ne ob​ja​wy gruź​li​cy. Do tego noc​ne poty, utra​ta ape​ty​tu i spa​dek wagi. Dla mnie spra​wa jest ja​sna. Aha, le​karz ro​dzin​ny zle​cił rów​nież pró​bę tu​ber​ku​li​no​wą. – W ze​szłym ty​go​dniu. – Cara zmarsz​czy​ła brwi. – Nie wiem, jak mo​głam się za​ra​- zić gruź​li​cą. Nie znam ni​ko​go, kto cho​ru​je. Wy​da​je mi się też, że gruź​li​ca na​le​ży do cho​rób, któ​re u nas wy​eli​mi​no​wa​no. – Gruź​li​ca jest in​fek​cją bak​te​ryj​ną, w wie​lu czę​ściach świa​ta bar​dzo roz​po​- wszech​nio​ną – za​czął Aaron. – Za​ra​zić się moż​na dro​gą kro​pel​ko​wą, czy​li przez ka​- szel i ki​cha​nie. Ata​ku​je płu​ca, stąd ka​szel. I dla​te​go le​karz zle​cił rent​gen płuc. Ale cho​ro​ba może też za​ata​ko​wać inne czę​ści cia​ła. Mu​si​my to spraw​dzić. Nie każ​dy cho​ry za​ra​ża. Nie za​ra​zisz się, sie​dząc obok ko​goś w po​cią​gu, ale je​śli dzie​lisz z cho​rym po​kój, to ry​zy​ko jest już więk​sze. Wspo​mnia​łaś, że by​łaś na Bor​neo, tak? Cara przy​tak​nę​ła ru​chem gło​wy. – Trzy mie​sią​ce. Jako na​uczy​ciel​ka. – Na Bor​neo wy​stę​po​wa​nie gruź​li​cy jest duże. Je​śli pró​ba tu​ber​ku​li​no​wa da wy​nik po​zy​tyw​ny, do​wie​my się, gdzie do​szło do za​ra​że​nia. – Miesz​ka​łam w po​ko​ju z kil​ko​ma in​ny​mi stu​den​ta​mi. Czy to zna​czy, że oni rów​- nież za​cho​ro​wa​li? – Albo któ​ryś z nich za​ra​ził cie​bie, albo ty za​ra​zi​łaś się gdzieś in​dziej i prze​ka​za​- łaś cho​ro​bę da​lej – rze​kła Joni. – Do​brze by było, gdy​byś się skon​tak​to​wa​ła z tymi oso​ba​mi i po​ra​dzi​ła, żeby zro​bi​ły ba​da​nia. – Nie mam ich nu​me​rów te​le​fo​nów, ale skon​tak​tu​ję się z agen​cją re​kru​tu​ją​cą wo​- lon​ta​riu​szy i po​pro​szę, aby wszyst​kich za​wia​do​mi​li. – Cara przy​gry​zła war​gę. – Mam wy​rzu​ty su​mie​nia, mo​gli za​cho​ro​wać prze​ze mnie. – To nie two​ja wina – tłu​ma​czy​ła Joni. – Nie wie​dzia​łaś o cho​ro​bie, a gruź​li​ca daje ob​ja​wy do​pie​ro po pew​nym cza​sie od za​ka​że​nia. Aaron przej​rzał no​tat​ki, po​tem zwró​cił się do Cary: – Pró​bę tu​ber​ku​li​no​wą ro​bio​no w pią​tek, tak? Mo​żesz mi po​ka​zać to miej​sce? – Uważ​nie zba​dał rękę. – Jest twar​de i za​czer​wio​ne. – Zmie​rzył śred​ni​cę ru​mie​nia, a Joni uzu​peł​ni​ła wy​nik w kar​cie pa​cjent​ki. – Zro​bi​my rów​nież ana​li​zę fleg​my, ale wy​ni​ki będą do​pie​ro za dwa ty​go​dnie, bo mu​si​my wy​ho​do​wać bak​te​rie. – Co mam ro​bić w tym cza​sie? – za​py​ta​ła Cara. – Na pod​sta​wie prze​świe​tle​nia, pró​by tu​ber​ku​li​no​wej i opi​sa​nych ob​ja​wów moż​na z całą pew​no​ścią stwier​dzić, że to gruź​li​ca – rzekł Aaron. – Ale do​bra wia​do​mość jest taka – wtrą​ci​ła Joni – że le​cze​nie mo​żesz pod​jąć w domu. Po​byt w szpi​ta​lu nie jest ko​niecz​ny. Do​sta​niesz dwa róż​ne an​ty​bio​ty​ki. – Po dwóch ty​go​dniach po​czu​jesz się le​piej, ale leki mu​sisz przyj​mo​wać jesz​cze przez sześć mie​się​cy. Ku​ra​cji nie wol​no prze​rwać. – Sześć mie​się​cy? – Tak – po​twier​dził Aaron. – W prze​ciw​nym ra​zie in​fek​cja nie zo​sta​nie cał​ko​wi​cie zli​kwi​do​wa​na, a bak​te​rie uod​por​nią się na an​ty​bio​tyk, któ​ry za​czę​łaś brać. To znacz​nie wy​dłu​ży pro​ces le​cze​nia. – Ro​zu​miem. Obie​cu​ję cały czas brać leki.

– Do​brze. An​ty​bio​ty​ki dają skut​ki ubocz​ne – uprze​dzi​ła Joni. – Je​śli je za​uwa​żysz, zgłoś się do nas, a wte​dy zmie​ni​my ku​ra​cję. – Mogą wy​stą​pić nud​no​ści, a na​wet wy​mio​ty, wy​syp​ka, mro​wie​nie w koń​czy​nach albo drę​twie​nie rąk i stóp – wy​mie​niał Aaron. – Skó​ra może przy​brać żół​ta​wy od​- cień, a mocz ciem​niej​szą bar​wę. W ta​kim przy​pad​ku mel​duj się na​tych​miast. Aha, jesz​cze za​bu​rze​nia wi​dze​nia. Cara prze​stra​szy​ła się nie na żar​ty. – Za​bu​rze​nia wi​dze​nia? – To je​den z efek​tów ubocz​nych, ale i na to jest spo​sób. Wiem, że tego wszyst​kie​- go jest zbyt dużo na​raz, ale do​sta​niesz ulot​kę z in​for​ma​cja​mi, więc bę​dziesz mo​gła je so​bie na spo​koj​nie prze​czy​tać i prze​dys​ku​to​wać z mamą – uspo​ko​iła ją Joni. – Bę​- dzie tam też na​pi​sa​ne, co ro​bić, aby nie za​ra​zić ro​dzi​ny, przy​ja​ciół, lu​dzi, z któ​ry​mi masz stycz​ność na uczel​ni czy w pra​cy. Kie​dy kasz​lesz, ki​chasz albo się śmie​jesz, za​kry​waj usta. Jed​no​ra​zo​we chu​s​tecz​ki do nosa po zu​ży​ciu wy​rzu​caj do pla​sti​ko​wej to​reb​ki, naj​le​piej stru​no​wej. I śpij sama w po​ko​ju, bo mo​żesz ka​słać i ki​chać we śnie. – Ro​zu​miem. To w taki spo​sób in​fek​cja się roz​prze​strze​nia. – Wła​śnie. Zo​sta​jesz w domu, ale co dwa ty​go​dnie zgła​szasz się do nas na wi​zy​tę kon​tro​l​ną. Gdy​by coś cię za​nie​po​ko​iło, na​tych​miast przy​jeż​dżasz albo dzwo​nisz. Kie​dy Aaron wy​pi​sy​wał re​cep​ty, Joni wy​dru​ko​wa​ła dla Cary po​trzeb​ne in​for​ma​cje. Aaron ma do​bre po​dej​ście do pa​cjen​ta, my​śla​ła. Mówi ja​sno, po​da​je wy​czer​pu​ją​ce in​for​ma​cje, jest uprzej​my i em​pa​tycz​ny. Do​brze się z nim współ​pra​cu​je. I o to cho​dzi. Gdy​by się w nim za​du​rzy​ła, ze​psu​ła​by wszyst​ko. Dla​te​go musi się pil​no​wać. Mia​ła na​dzie​ję, że uda jej się wy​trwać w tym po​sta​no​wie​niu. – Dzię​ki to​bie pierw​szy dzień w no​wej pra​cy mi​nął mi gład​ko i miło – rzekł Aaron, kie​dy dy​żur w po​rad​ni do​biegł koń​ca. – Cała przy​jem​ność po mo​jej stro​nie. Gdy​by nie było so​bot​niej nocy, za​pro​po​no​wał​by mu wspól​ne​go drin​ka jesz​cze z kil​ko​ma ko​le​ga​mi i ko​le​żan​ka​mi z od​dzia​łu dziś albo juto. Ale zda​rzy​ło się to, co się zda​rzy​ło, więc bała się, że zo​sta​nie źle zro​zu​mia​na. Pod​czas lun​chu oznaj​mił, że za​czy​na​ją od nowa, co tyl​ko świad​czy o tym, że za​in​te​re​so​wa​nie nie jest wza​jem​ne. Nie za​mie​rza​ła ko​lej​ny raz wi​kłać się w zwią​zek, w któ​rym to ona bę​dzie stro​ną bar​dziej za​an​ga​żo​wa​ną. Już to prze​ra​bia​ła. Po​wtór​ki nie bę​dzie. Do​sta​ła na​ucz​kę. – Wi​dzi​my się ju​tro. Cześć. – Cześć. Do ju​tra – od​parł Aaron i wy​szedł z ga​bi​ne​tu.

ROZDZIAŁ CZWARTY – Żar​tu​jesz. Ten sek​sow​ny przy​stoj​niak z dys​ko​te​ki to twój nowy kon​sul​tant? – szep​tem za​py​ta​ła Ba​iley. – Aha – po​twier​dzi​ła rów​nież szep​tem, tak aby in​struk​tor​ka jogi ich nie sły​sza​ła. – Cii, póź​niej ci opo​wiem. Po skoń​czo​nych za​ję​ciach jak zwy​kle po​szły do po​bli​skie​go bi​stra na sa​łat​kę z kur​cza​kiem i wodę mi​ne​ral​ną z pla​ster​kiem li​mon​ki. Jak zwy​kle po​pro​si​ły, aby do sa​łat​ki za​miast chrup​kich pa​lusz​ków do​da​no wię​cej awo​ka​do. Dzię​ki temu mo​gły so​bie po​zwo​lić na de​ser. Kie​dy zło​ży​ły za​mó​wie​nie, Ba​iley nie wy​trzy​ma​ła i oświad​- czy​ła: – Za​mie​niam się w słuch. – Jest kon​sul​tan​tem i ma te same dy​żu​ry co ja. – Oby oka​zał się lep​szym le​ka​rzem niż tan​ce​rzem – za​żar​to​wa​ła Ba​iley. – To świet​ny le​karz. Sym​pa​tycz​ny, słu​cha, co się do nie​go mówi, po​tra​fi na​wią​zać do​bry kon​takt z pa​cjen​tem. – Ale? Joni po​pra​wi​ła się na krze​śle. – Mu​szę do cze​goś ci się przy​znać. Tam​tej nocy się z nim prze​spa​łam. Z ob​cym fa​- ce​tem! Ba​iley mach​nę​ła ręką. – Nie przej​muj się. Je​stem prze​ko​na​na, że nie wej​dzie ci to w zwy​czaj. Zna​my się od lat. Je​steś wzo​rem cnót, więc nie oce​niaj się tak su​ro​wo. Poza tym so​bo​ta była dla cie​bie cięż​kim dniem. Chcia​łaś ode​rwać się od przy​krej rze​czy​wi​sto​ści. Po​wiedz – urwa​ła i spoj​rza​ła przy​ja​ciół​ce w oczy – w bia​łym far​tu​chu le​kar​skim wy​glą​da tak samo sek​sow​nie jak w ko​szu​li w so​bo​tę? – Joni po​czu​ła, że się czer​wie​ni. Kiw​nę​ła gło​wą. – Nosi oku​la​ry! Zga​dłam, tak? – Ba​iley do​sko​na​le zna​ła gust Joni. – Cu​dow​- nie. Spo​tka​łaś fa​ce​ta, któ​ry jest na​praw​dę sym​pa​tycz​ny, nie taki jak Mar​ty Pa​da​lec. Na do​da​tek jest sek​sow​ny i ci się po​do​ba. A ty jemu, są​dząc po tym, jak po​że​rał cię wzro​kiem, kie​dy tań​czy​ły​śmy. Wie​le was łą​czy, cho​ciaż​by pra​ca. A więc kie​dy pierw​sza rand​ka? – Nie bę​dzie żad​nej rand​ki. – Ro​zu​miem. Mała kwe​stia spor​na. Ura​zi​łaś jego dumę, bo znik​nę​łaś bez po​że​- gna​nia. Joni prze​wró​ci​ła ocza​mi. – Na​pi​sa​łam kil​ka słów na kart​ce. – Więc na czym po​le​ga pro​blem? – Je​ste​śmy ko​le​ga​mi z pra​cy. – Joni skrzy​wi​ła się. – Sy​tu​acja by​ła​by krę​pu​ją​ca. Sam za​czął roz​mo​wę na ten te​mat. Pod​czas lun​chu. Ba​iley za​mru​ga​ła z wra​że​nia. – Je​dli​ście ra​zem lunch? – Tak. Pierw​sze​go dnia po​ka​zy​wa​łam mu szpi​tal. Je​dy​ną wol​ną chwi​lę mia​łam w prze​rwie mię​dzy ob​cho​dem a dy​żu​rem w po​rad​ni prze​ciw​gruź​li​czej, więc za​bra​-

łam go do sto​łów​ki na lunch. Uzgod​ni​li​śmy, że dzi​siej​szy dzień jest po​cząt​kiem na​- szej zna​jo​mo​ści. Tak jest naj​le​piej. – Uhm – mruk​nę​ła Ba​iley bez prze​ko​na​nia. – Ro​zu​miem, że w pra​cy mo​gli​by​ście czuć się skrę​po​wa​ni, ale po​wiedz, czy wciąż jest che​mia mię​dzy wami? Joni wes​tchnę​ła. – Nie moja liga. – Wi​dzia​łam go i się nie zga​dzam. A poza tym nie od​po​wie​dzia​łaś na moje py​ta​nie, czy​li zga​du​ję, że do​bre flu​idy krą​żą. – Je​śli na​wet, to za​in​te​re​so​wa​nie jest jed​no​stron​ne. – Joni zno​wu się skrzy​wi​ła. – Nie za​mie​rzam już ni​g​dy wi​kłać się w zwią​zek, w któ​rym ja mam więk​szy udział emo​cjo​nal​ny. – Mar​ty Pa​da​lec ma wie​le na su​mie​niu. – Nie tyl​ko on. Obie do​sko​na​le wie​my, że źle lo​ku​ję uczu​cia, że wy​bie​ram fa​ce​tów zu​peł​nie nie​na​da​ją​cych się na part​ne​rów. Za​czy​na się miło, a po​tem jest tyl​ko co​raz go​rzej. Od​da​la​my się od sie​bie, on chce uro​bić mnie na swo​ja mo​dłę. – Przez wma​wia​nie, że nie je​steś dla nie​go wy​star​cza​ją​co do​bra. A ty prze​pra​- szasz, że ży​jesz. Ale pa​mię​taj, po​wie​dzia​łaś ba​sta. Wy​ja​śnij, skąd wiesz, że za​in​te​- re​so​wa​nie jest jed​no​stron​ne? – Wiem. – Uhm – mruk​nę​ła Ba​iley. – W so​bo​tę od​nio​słam inne wra​że​nie. – Po​wie​dział mi wprost, że nie szu​ka part​ner​ki. – Może spo​tkał Pa​nią Pa​da​lec, któ​ra zła​ma​ła mu ser​ce? Może stwo​rzy​li​by​ście do​- bra​ną parę? – Je​ste​śmy ko​le​ga​mi z pra​cy. Poza tym przy​ga​niał ko​cioł garn​ko​wi. Kie​dy ty ostat​- ni raz by​łaś na rand​ce? – Nie roz​ma​wia​my o mnie. Joni przy​po​mnia​ła so​bie, że dwa lata temu ży​cie Ba​iley le​gło w gru​zach. Uści​snę​ła dłoń przy​ja​ciół​ki. – Prze​pra​szam. Nie chcia​łam, aby to tak za​brzmia​ło. Cho​ciaż może czas wyjść ze sko​ru​py, dać so​bie szan​sę na szczę​ście? – Do​ce​niam two​je szcze​re chę​ci, ale do​brze jest, jak jest. Przy​po​mi​nam, że te​raz roz​ma​wia​my o to​bie. – Nic z tego nie bę​dzie – oświad​czy​ła Joni. – Albo prze​sta​niesz, albo nie do​sta​- niesz de​se​ru. I na na​stęp​nych za​ję​ciach po​wiem Jen​nie, że chcesz do​dat​ko​wo ćwi​- czyć po​zy​cje wo​jow​ni​ka. – Nie bądź wred​na. Do​brze, już prze​sta​ję o tym mó​wić. – I my​śleć. Spoj​rze​nie, ja​kim Ba​iley ob​rzu​ci​ła Joni, nie po​zo​sta​wia​ło złu​dzeń, że po​zo​sta​nie przy swo​im zda​niu. Wszyst​kie​mu wi​nien wie​lo​mie​sięcz​ny ce​li​bat. In​ten​syw​ny tre​ning po​mo​że roz​ła​- do​wać na​pię​cie, po​my​ślał Aaron i wy​brał się na si​łow​nię. Wie​lo​mie​sięcz​ny z wy​jąt​kiem so​bot​niej nocy. Nie mógł zrzu​cić winy na al​ko​hol, bo małe piwo i kie​li​szek szam​pa​na to za mało, aby go za​mro​czyć. Do​sko​na​le wie​dział, co robi. Nie był nie​po​czy​tal​ny, po​tra​fił kie​ro​wać swym po​stę​po​wa​niem. Zo​ba​czył

pięk​ną dziew​czy​nę na par​kie​cie, po​czuł przy​pływ po​żą​da​nia i za​po​mi​nał o zdro​wym roz​sąd​ku. Wy​bij ją so​bie z gło​wy, mó​wił do sie​bie. Joni jest ko​le​żan​ką z pra​cy, a na​wet gdy​by nie była, ist​nie​ją set​ki po​wo​dów, dla któ​rych po​wi​nien ją trak​to​wać jak owoc za​ka​- za​ny. Awan​so​wał na kon​sul​tan​ta, za​czął nową pra​cę i musi sku​pić się na niej. Nie może do​pu​ścić, aby coś go roz​pra​sza​ło. Na​ło​żył do​dat​ko​we ta​le​rze na sztan​gę, aby od​- wró​cić uwa​gę od uczuć, sek​su i Joni Par​ker, lecz to nie po​mo​gło. Ćwi​cze​nie na ma​- szy​nie wio​ślar​skiej rów​nież nie. Ru​cho​ma bież​nia po​dob​nie. – Wy​bij ją so​bie z gło​wy. Ona nie jest dla cie​bie – po​wie​dział na głos. Też nie po​mo​gło. Nie mógł prze​stać o niej my​śleć. Pra​gnąć jej. Za​sta​na​wiać się, co by było, gdy​by… We wto​rek w po​rad​ni cho​rób za​kaź​nych zja​wi​ła się na​sto​lat​ka ze skie​ro​wa​niem od le​ka​rza ro​dzin​ne​go. Przy​szła w to​wa​rzy​stwie ma​co​chy i przy​rod​niej sio​stry. Pani Sto​ne spra​wia​ła wra​że​nie ogrom​nie zde​ner​wo​wa​nej, ale sta​ra​ła się pa​no​wać nad sobą. – Jo​sie od dwóch dni go​rącz​ku​je – mó​wi​ła – cały czas skar​ży się, że jest jej zim​no, wy​mio​to​wa​ła, boli ją gło​wa. Prze​pi​sa​ne środ​ki prze​ciw​bó​lo​we nie dzia​ła​ją. Boję się, czy to nie za​pa​le​nie opon mó​zgo​wych, ale nie za​uwa​ży​łam wy​syp​ki. Le​karz ro​dzin​- ny przy​słał nas tu​taj, po​nie​waż po​dej​rze​wa bo​re​lio​zę. – Prze​by​wa​ły​ście na te​re​nach, gdzie wy​stę​pu​ją klesz​cze? – za​py​ta​ła Joni. Dziew​czy​na mil​cza​ła. Naj​wy​raź​niej czu​ła się zbyt cho​ra, aby od​po​wia​dać. Pani Sto​ne wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Szcze​rze mó​wiąc, nie wiem. Wy​bra​li​śmy się do Ko​lo​ra​do. Miesz​ka​li​śmy na kem​- pin​gach, or​ga​ni​zo​wa​li​śmy pie​sze wę​drów​ki. Spę​dzi​li​śmy tam dwa ty​go​dnie. Wró​ci​li​- śmy czte​ry dni temu. Le​karz uwa​ża, że mógł ją ugryźć kleszcz. – Po​zwo​lisz, że cię zba​dam, do​brze? – rze​kła Joni ła​god​nym to​nem. – Wiem, że to kre​pu​ją​ce, ale mu​szę cię pro​sić, że​byś się ro​ze​bra​ła. O tu za pa​ra​wa​nem, do​brze? Je​śli to rze​czy​wi​ście kleszcz, na skó​rze po​wi​nien się po​ja​wić ru​mień. – Ru​mie​nia jed​nak na cie​le dziew​czyn​ki nie zna​la​zła. – Czy oprócz gło​wy coś jesz​cze cię boli? Jo​sie ostroż​nie po​krę​ci​ła gło​wą. – Więc tak – za​czę​ła Joni – na pew​no masz ja​kąś in​fek​cję, ale do okre​śle​nia jaką, po​trzeb​na jest ana​li​za krwi. Tym​cza​sem do​sta​niesz an​ty​bio​tyk o sze​ro​kim spek​- trum dzia​ła​nia. Chcia​ła​bym, abyś zo​sta​ła u nas w szpi​ta​lu na ob​ser​wa​cji. Te​raz mo​- żesz albo się ubrać, albo wło​żyć ko​szu​lę szpi​tal​ną, do​pó​ki mama nie przy​nie​sie ci two​ich rze​czy. – Ona nie jest moją mamą – burk​nę​ła Jo​sie, a pani Sto​ne wy​glą​da​ła, jak​by ktoś ją ude​rzył w twarz. Joni zo​rien​to​wa​ła się, że sto​sun​ki w tej ro​dzi​nie są na​pię​te, a to wo​bec groź​by po​- waż​nej cho​ro​by nie jest oko​licz​no​ścią sprzy​ja​ją​cą. – Póź​niej po​roz​ma​wia​my – szep​nę​ła do pani Sto​ne, a zwra​ca​jąc się do Jo​sie, rze​- kła: – Ubierz się, pro​szę, po​tem po​bio​rę ci krew do ana​li​zy i zro​bi​my rent​gen płuc. – Wszyst​ko mi jed​no – mruk​nę​ła Jo​sie. – Prze​pra​szam za nią – ści​szo​nym to​nem rze​kła pani Sto​ne, kie​dy Jo​sie we​szła za

pa​ra​wan. – To praw​da, je​stem jej ma​co​chą. Wciąż to pod​kre​śla, cho​ciaż jej mat​ka wie​le lat temu ode​szła i się nią nie in​te​re​su​je. Kie​dy wy​szłam za mąż za jej ojca, sto​sun​ki mię​dzy nami były do​bre i na​wet jak po​ja​wi​ła się Ruby, też. Obo​je sta​ra​li​- śmy się, aby Jo​sie czu​ła się waż​na jako star​sza sio​stra. Ale ostat​nio na​sze re​la​cje się zmie​ni​ły. – Pani Sto​ne wes​tchnę​ła. – Może dla​te​go, że Jo​sie we​szła w trud​ny wiek do​ra​sta​nia i szu​ka dla sie​bie miej​sca na zie​mi? Po​sta​no​wi​li​śmy całą ro​dzi​ną wy​brać się na tę wy​ciecz​kę do Ko​lo​ra​do. Wy​da​wa​ło nam się, że ode​rwa​nie jej od śro​do​wi​ska, na któ​re me​dia spo​łecz​no​ścio​we mają tak prze​moż​ny wpływ, do​brze jej zro​bi, i po po​wro​cie zno​wu bę​dzie tą słod​ką dziew​czyn​ką co daw​niej. – Na​sto​lat​ki by​wa​ją trud​ne, a ży​cie ro​dzin​ne skom​pli​ko​wa​ne. – Joni ge​stem do​da​- ją​cym otu​chy uści​snę​ła dłoń pani Sto​ne. – Pro​szę się nie ob​wi​niać. – Je​śli ją coś ugry​zło i dla​te​go za​cho​ro​wa​ła, to ja je​stem temu win​na. Po​win​ni​śmy wszy​scy stwo​rzyć jed​no​li​ty front i zmu​sić ją do sto​so​wa​nia sprayu od​stra​sza​ją​ce​go owa​dy, za​miast to​le​ro​wać fo​chy. – Ko​bie​ta zro​bi​ła stra​pio​ną minę. – Mó​wi​ła, że ten za​pach przy​pra​wia ją o mdło​ści i od​mó​wi​ła uży​wa​nia go. Wte​dy wy​da​wa​ło mi się, że to jesz​cze jed​na nie​po​trzeb​na sprzecz​ka, więc dla świę​te​go spo​ko​ju od​pu​ści​łam. Bar​dzo ża​łu​ję… – Łka​nie nie po​zwo​li​ło jej mó​wić. – Nie za​wsze moż​na zmu​sić na​sto​lat​ka do zro​bie​nia cze​goś, cze​go nie chce zro​- bić – rze​kła Joni – poza tym środ​ki od​stra​sza​ją​ce owa​dy nie dają stu​pro​cen​to​wej ochro​ny, więc to nie jest pani wina. W tej chwi​li nie wiem, co wy​wo​ła​ło in​fek​cję, ale rent​gen i ana​li​za krwi po​win​ny dać nam ja​kieś wska​zów​ki. Tym​cza​sem Jo​sie do​sta​- nie an​ty​bio​tyk, a po ba​da​niach bę​dzie​my mo​gli do​brać inny lek. Pro​szę spró​bo​wać nie mar​twić się na za​pas. Tro​chę póź​niej tego sa​me​go dnia, kie​dy Joni ba​da​ła ko​lej​ne​go pa​cjen​ta, do ga​bi​- ne​tu we​szła Nan​cy. – Prze​pra​szam, że prze​szka​dzam, ale to spra​wa nie​cier​pią​ca zwło​ki, pani dok​tor. Joni prze​pro​si​ła pa​cjen​ta i wy​szła na ko​ry​tarz. – O co cho​dzi? – Jo​sie Sto​ne. Oba​wiam się, że na​stą​pi​ło gwał​tow​ne po​gor​sze​nie jej sta​nu. Wy​glą​- da to na wstrząs sep​tycz​ny. Za​ka​że​nie ogól​ne? Sep​sa? Boże, nie! Uda​ła się pro​sto na od​dział za​kaź​ny i zba​da​ła dziew​czyn​kę. Ci​śnie​nie krwi było ni​skie, na​to​miast go​rącz​ka bar​dzo wy​so​ka mimo po​da​wa​nia le​ków na ob​ni​że​nie tem​pe​ra​tu​ry. Jo​sie od​po​wia​da​ła na py​ta​nia, lecz mó​wi​ła bez​ład​nie i nie​wy​raź​nie. Wszyst​ko wska​zy​wa​ło na to, że do​szło do za​ka​że​nia ogól​ne​go. – Spro​wadź Aaro​na – Joni po​le​ci​ła Nan​cy, po​tem zwró​ci​ła się do Jo​sie: – Za​ło​żę ci ma​secz​kę tle​no​wą. Bę​dzie ci ła​twiej od​dy​chać. Po chwi​li przy​szedł Aaron. Joni zre​la​cjo​no​wa​ła mu ob​ja​wy Jo​sie i po​in​for​mo​wa​ła, ja​kie pod​ję​to le​cze​nie. – Zro​bił​bym tak samo – od​rzekł. Czy to zna​czy, że ku​ra​cja od​nie​sie sku​tek? Joni mia​ła jak naj​gor​sze prze​czu​cia, nie po​tra​fi​ła jed​nak po​sta​wić dia​gno​zy. An​ty​bio​ty​ki już po​win​ny za​cząć dzia​łać. Aaron jak​by czy​tał w jej my​ślach. – Mo​że​my wy​ko​nać do​dat​ko​wą ana​li​zę krwi, ale wła​ści​wie po​zo​sta​je nam tyl​ko cze​kać, aż leki zro​bią swo​je. – Do​tknął ra​mie​nia Joni. – W ra​zie po​trze​by wzy​waj

mnie. Do​brze? Joni po​bra​ła prób​ki krwi Jo​sie do ko​lej​nych ba​dań, a kie​dy od​cho​dzi​ła od jej łóż​ka, zo​ba​czy​ła pa​nią Sto​ne i przy​tu​lo​ną do niej pła​czą​cą Ruby. Przy​kuc​nę​ła obok dziew​- czyn​ki, po​da​ła jej chu​s​tecz​kę i rze​kła: – Wiem, że się mar​twisz, ale ro​bi​my wszyst​ko, co w na​szej mocy, aby two​ja sio​- stra wy​zdro​wia​ła. – To moja wina, że Jo​sie za​cho​ro​wa​ła – za​łka​ła Ruby. – Nie, ko​cha​nie, to nie jest two​ja wina. Nie mamy na to wpły​wu. – Jest – upie​ra​ło się dziec​ko. – Chcia​łam, żeby za​cho​ro​wa​ła i się speł​ni​ło. Jo​sie była dla mnie nie​do​bra. Chcia​łam, żeby za​cho​ro​wa​ła i ża​ło​wa​ła, co zro​bi​ła z wie​- wiór​ką. Wie​wiór​ką? Jo​sie na​tych​miast przy​po​mi​nał się ar​ty​kuł w pra​sie me​dycz​nej wła​- śnie o Ko​lo​ra​do i cho​ro​bach za​kaź​nych wy​stę​pu​ją​cych u tam​tej​szych gry​zo​ni. – Opo​wiedz mi o tej wie​wiór​ce, pro​szę. – Nie żyła. Chcia​łam ją po​cho​wać, ale mama mi za​bro​ni​ła. Wy​mknę​łam się, bo wiem, że je​śli nie po​cho​wa się wie​wiór​ki, to nie pój​dzie do nie​ba. Zro​bi​łam krzy​żyk i wia​nek. Już mia​łam za​ko​pać wie​wiór​kę, ale przy​szła Jo​sie, wzię​ła ją i wrzu​ci​ła do jaru. Z wie​wiór​ki wy​pły​nę​ła taka ohyd​na maź… Brr. Jo​sie po​wie​dzia​ła, że mam ni​- ko​mu nie mó​wić, bo po​ża​łu​ję. Joni wzię​ła dziew​czyn​kę za rękę i uści​snę​ła. – Do​brze, że mi po​wie​dzia​łaś, ko​cha​nie, bo może te​raz znaj​dę od​po​wied​nie le​kar​- stwo. Kie​dy to się sta​ło? – Ostat​nie​go dnia. To dla​te​go mama nie po​zwo​li​ła mi za​ko​pać tej wie​wiór​ki. Nie było cza​su. Ka​za​ła mi spa​ko​wać rze​czy. – Bar​dzo mi po​mo​głaś, ko​cha​nie. Dzię​ku​ję. Za​nio​sę te prób​ki do la​bo​ra​to​rium, spraw​dzę kil​ka in​for​ma​cji i za​raz wra​cam. – Ale Jo​sie wy​zdro​wie​je, praw​da? Joni nie chcia​ła ni​cze​go obie​cy​wać, do​pó​ki nie bę​dzie wie​dzia​ła na pew​no, co do​- le​ga Jo​sie. – Wszy​scy się o to sta​ra​my. Jest pod do​brą opie​ką.