Anne Herries
Marzenia lady Lucy
Tłumaczenie
Bożena Kucharuk
PROLOG
– Cóż, Ravenscar – rzekł książę Wellingtonu. – Szkoda, że musi pan nas opuścić.
W ostatnich miesiącach był pan dla mnie nieocenionym wsparciem. Rozumiem jed-
nak, że ojciec pana potrzebuje.
– Niestety, muszę prosić o zwolnienie ze stanowiska – odparł z żalem kapitan Paul
Ravenscar. – Od śmierci brata sprawami majątku zajmuje się mój kuzyn Hallam, ale
coraz trudniej jest mu zarządzać dwiema posiadłościami. Niedawno się ożenił, a te-
raz z żoną spodziewają się dziecka. Muszę zatem sam zająć się majątkiem ojca. Je-
śli umrze…
Paul przebiegł wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu urządzonym ze smakiem.
Będzie mu brakowało przełożonego, oficerów i codziennych obowiązków.
– Jest pan jego spadkobiercą – powiedział ze zrozumieniem Wellington. – Ma pan
moje pozwolenie na powrót do domu. Łatwiej było pokonać Napoleona na polu bi-
twy, niż potem ustanowić pokój, ale prawie osiągnęliśmy cel. Ja również wkrótce
wracam do Anglii.
– Tak przypuszczałem, sir… Chciałbym szczególnie podziękować panu za wyrozu-
miałość i wsparcie w tym trudnym dla mnie okresie. Gdybym nie mógł wówczas rzu-
cić się w wir pracy…
– Nie musi pan dziękować, Ravenscar. Jestem z pana zadowolony – przerwał mu
Wellington. – Niech pan pakuje manatki. Mężczyzna musi wypełniać swoje obowiąz-
ki wobec rodziny tak samo jak wobec ojczyzny.
Paul trzasnął obcasami, uścisnął dłoń księcia i wymaszerował z gabinetu, który
Wellington zajmował przez ostatnie miesiące. Odbyło się tam wiele trudnych narad
w trakcie ustalania warunków pokoju i kształtu Europy. Bywało, że ściany drżały od
budzącego grozę gniewu księcia. Wreszcie pokój stał się faktem.
Paul w zamyśleniu skierował się w stronę swojej kwatery. Przy odrobinie szczę-
ścia za dwa dni znajdzie się w Calais, a za następne dwa będzie już w Ravenscar.
Modlił się, by zdążyć na czas. Z listu Hallama wynikało, że choroba ojca jest bardzo
poważna.
Dręczyło go poczucie winy. Powinien był zostać w domu i uwolnić ojca od ciężaru
obowiązków. Był świadom, że nawet jeśli Hallam robił, co w jego mocy, ojciec czuł-
by się lepiej, gdyby w codziennych sprawach pomagał mu jedyny, pozostały przy ży-
ciu syn.
Gdyby ojcu coś się stało, Paul nigdy by sobie tego nie darował. Musiał jednak wy-
jechać z domu.
Śmierć starszego brata przytłoczyła Paula. To Mark był dziedzicem majątku i ty-
tułu, które teraz przypadną Paulowi. Wszyscy podziwiali i kochali Marka. Lord Ra-
venscar zawsze go faworyzował, a Paul nie mógł go za to winić. Nie pragnął nicze-
go, co miało przypaść w udziale bratu i niczego mu nie zazdrościł… z wyjątkiem
Lucy Dawlish.
Jęknął z bólu. Nie potrafił o niej zapomnieć. Bóg jeden wie, ile razy w ciągu ostat-
nich miesięcy spędzonych w Wiedniu z księciem Wellingtonu próbował wyrzucić ją
z pamięci. Nie miał prawa o niej myśleć. Należała do Marka i zostałaby jego żoną,
gdyby nie padł ofiarą nikczemnego morderstwa. Kochała go, a przez pewien czas
nawet podejrzewała Paula o zabicie brata. Dobrze pamiętał jej spojrzenie, które
odcisnęło się na jego sercu niczym znamię.
Lucy kochała Marka. Opłakiwała go. Ostatnie wieści, jakie Paul o niej otrzymał,
głosiły, że wróciła z Włoch, dokąd matka zabrała ją, aby doszła do siebie. Nadal nie
była zaręczona, mimo to Paul sądził, że Lucy kogoś pozna i poślubi…
Najwyraźniej wciąż była pogrążona w żałobie, nie mogąc zapomnieć człowieka,
którego w tak okrutny sposób odebrano jej na kilka tygodni przed ślubem.
Paul wiedział, że nie wolno mu o niej myśleć. Nie mógł poślubić dziewczyny, którą
jego brat kochał i pragnął pojąć za żonę, choć już jako dzieci nieustannie rywalizo-
wali o Lucy. Tylko jeden raz, na balu w Londynie, tuż przed tym, kiedy wszyscy wy-
jechali na wieś, aby przygotować się do wesela… Paul przez krótką chwilę czuł, że
Lucy mogłaby odwzajemnić jego miłość.
Mylił się. Musiał się mylić. Lucy marzyła o tym, aby ceremonia odbyła się w wy-
znaczonym terminie i była zrozpaczona, kiedy Mark został zamordowany. Paul wie-
dział, że musi wyrzucić ją z pamięci. W Wiedniu było wiele pięknych kobiet, jednak
z wyjątkiem paru przelotnych flirtów z nudzącymi się mężatkami pozostawał obo-
jętny na płeć przeciwną. Oczywiście, budził zainteresowanie młodych dam, którego
nawet nie gasił fakt, że okazywał owym szlachetnie urodzonym pannom jedynie kon-
wencjonalną uprzejmość. Z czasem zaczęto uważać go za człowieka nazbyt po-
wściągliwego, a nawet oziębłego. Jako dziedzic fortuny Ravenscarów stanowił nie-
zwykle atrakcyjną partię, mimo że nie był tak zniewalająco przystojny jak jego
świętej pamięci brat. Wiele piękności próbowało go usidlić, lecz Paul pozostawał
nieosiągalny.
Wysiłki niektórych panien, aby znaleźć się z nim sam na sam, wydawały mu się
wręcz zabawne. Dbał o to, by nie zostawać z żadną z nich w pustym pokoju. Nie
chciał się żenić tylko z obowiązku wobec rodziny… Właściwie wcale nie chciał się
żenić, ale wiedział, że któregoś dnia będzie musiał, aby zapewnić ciągłość tytułowi.
Tę kwestię pozostawiał jednak do rozważenia w przyszłości. Teraz miał pilniejsze
sprawy na głowie.
Kazał ordynansowi spakować rzeczy. Myślał tylko o tym, czy ojciec będzie żył wy-
starczająco długo, aby udzielić mu swego błogosławieństwa… i czy on sam będzie
w stanie mieszkać w domu, który powinien należeć do jego brata.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– To miło z pani strony, że odwiedza pani starca – powiedział z uśmiechem lord
Ravenscar, gdy młoda dama poprawiła poduszki i przysunęła mu bliżej szklankę
zimnej wody. – Pani śliczna buzia jest jak promyk słońca, panno Dawlish.
– Chciałam pana odwiedzić – zapewniła Lucy. – Mama mi pozwoliła, bo akurat
przyjechała Jenny. Może pan pamięta, że żona Adama jest moją dobrą przyjaciółką,
choć bardzo długo jej nie widziałam.
Przez twarz lorda przemknął wyraz bólu, ponieważ Jenny, żona siostrzeńca, po
raz pierwszy przyjechała do Ravenscar półtora roku temu w dniu śmierci ukochane-
go starszego syna Marka.
– Długo była pani we Włoszech?
– Spędziłyśmy tam prawie rok – odpowiedziała Lucy.
Jej skóra, muśnięta słońcem, miała złotawy odcień. Włosy jej pojaśniały, co spra-
wiało, że oczy wydawały się bardziej niebieskie.
Adam i Jenny przyjechali, by opiekować się ojcem u kresu jego życia, choć służba
należycie dbała o swojego pana. Pokój był czysty i schludny, dookoła unosił się za-
pach róż przyniesionych przez Lucy.
– W drodze powrotnej odwiedziłyśmy Paryż, ale papa czuł się bez nas samotny,
więc wróciłyśmy miesiąc temu.
– Tak, ojciec na pewno tęsknił za paniami. Ciężko jest żyć, gdy ludzie, których ko-
chamy, są daleko od nas…
W jego głosie zabrzmiał taki ból i smutek, że Lucy poczuła złość do Paula Raven-
scara. Jak mógł porzucić ojca? Miesiąc lub dwa dla uporania się z tragedią można
byłoby zrozumieć, ale zostawić ojca w żałobie na tak długo?
Kiedyś Lucy sądziła, że mogłaby zakochać się w Paulu. Była wtedy już zaręczona
z jego bratem, gdy podczas pewnego balu w Londynie naszły ją wątpliwości. Wzbu-
dziło to jej niepokój; a kiedy rozważała, czy powinna powiedzieć o tym Markowi,
wydarzyła się tragedia. Wszyscy doznali szoku.
Ogarnęło ją poczucie winy. Przez pewien czas zastanawiała się, czy Paul mógł za-
strzelić brata w przypływie zazdrości, jednak nigdy naprawdę w to nie wierzyła.
Później, kiedy Adam i Hallam osaczyli prawdziwego zabójcę, miała nadzieję, że…
Lucy stłumiła lekkie westchnienie i uśmiechnęła się do lorda.
– Jestem pewna, że kapitan Ravenscar wkrótce powróci. Hallam napisał do niego,
że nie czuje się pan najlepiej.
– Nie powinien był tego robić – odpowiedział cierpko starszy pan. – Paul służy na-
szemu krajowi, jest bliskim współpracownikiem Wellingtona. Miałby wracać do
domu tylko dlatego, że… – Urwał i potrząsnął głową. – Oczywiście, przyznaję, bar-
dzo za nim tęsknię; a byłem wobec niego taki niesprawiedliwy! Teraz nie mogę
uwierzyć, że mogłem mu coś takiego powiedzieć… – Zamknął oczy, a po jego policz-
ku stoczyła się łza. – Mark był najstarszy, a Paul… Paul stał w jego cieniu. To było
niesprawiedliwe, panno Dawlish… wręcz okrutne.
– Proszę się nie denerwować – uspokoiła go Lucy, zdjęta współczuciem. – Jestem
pewna, że wkrótce go pan zobaczy i powie mu to pan osobiście.
Drzwi otworzyły się i weszła Jenny z tacą, na której znajdowało się kilka butele-
czek, szklanka i gorący napój.
– Dzień dobry, wuju. Czas na twoje lekarstwa.
– Zostawię pana z Jenny – odezwała się Lucy. – Ale pojutrze przyjadę znowu.
– Proszę podziękować matce za galaretkę z nóżek – powiedział lord.
– Jedź ostrożnie – ostrzegła Jenny. – Cudownie było znowu cię zobaczyć, a ten je-
dwabny szal, który mi przywiozłaś z Włoch, jest przepiękny.
Lucy skłoniła głowę, uśmiechnęła się do Jenny i wyszła z pokoju. Zanim odwiedziła
lorda Ravenscar, rozmawiały przy herbacie. Widząc Jenny, pełniącą funkcję pani
domu, Lucy uświadomiła sobie, że gdyby żył Mark, to ona zajmowałaby się teraz
swoim teściem. Znała go od urodzenia, był dla niej wujkiem i drogim przyjacielem;
teraz osłabł tak, że żal ściskał jej serce. Mogła tylko modlić się, aby jego syn wrócił
na czas.
Po raz kolejny ogarnęła ją złość na Paula. Jak mógł przebywać z dala od domu,
kiedy ojciec go potrzebował? Postanowiła, że wszystko mu wygarnie, gdy tylko go
zobaczy…
– Jak się miewa drogi lord Ravenscar? – spytała lady Dawlish, kiedy Lucy weszła
do domu. – Czy był w stanie z tobą rozmawiać, kochanie?
– Jest bardzo słaby, ale się nie poddaje, czego można było się po nim spodziewać –
odrzekła Lucy, zdejmując skórzane rękawiczki do jazdy konnej. Była urodziwą ko-
bietą o pogodnym spojrzeniu. Kilka jasnych kosmyków wymknęło się spod siatki,
która przytrzymywała włosy podczas jazdy. – Tak mi go było żal, mamo. On tak bar-
dzo chce zobaczyć Paula i boi się, że nie zdąży. Jak Paul może żyć z dala od domu
przez tyle miesięcy, wiedząc, że ojciec go potrzebuje? Przecież powinien był wrócić
już dawno.
– Nie bądź zbyt surowa. – Matka lekko zmarszczyła brwi. – Nie znasz jego sytu-
acji, Lucy. Być może książę go potrzebuje…
– Książę może z łatwością znaleźć innego adiutanta, który organizowałby mu pra-
cę i bale – skonstatowała złośliwie Lucy.
Zacisnęła usta. Po śmierci Marka nauczyła się ukrywać swoje prawdziwe uczucia
i tajemnice serca. Gdy była sama, płakała nad sobą i nad utraconym narzeczonym.
Czasem wydawało jej się, że nie została jej już ani jedna łza. Tego dnia miała ochotę
się rozpłakać, kiedy zorientowała się, jak bardzo osłabiony jest lord.
– Paul jest bezmyślny.
– Kochanie, to mi się nie podoba – powiedziała matka podenerwowanym tonem. –
Zawsze byłaś taka troskliwa. Nie mówię, że zachowujesz się teraz inaczej wobec
mnie i ojca, ale jesteś zbyt surowa dla Paula. Musisz pamiętać, że się załamał… –
Głos lady Dawlish zadrżał. – Wiem, że ty także bardzo cierpiałaś, najdroższa…
– Owszem, ale część mojego cierpienia wynikała z poczucia winy, że nie kochałam
Marka tak, jak powinnam jako jego przyszła żona. Był moim bohaterem i przyjacie-
lem, ale nie miłością. Straciłam głowę, kiedy wrócił jako bohater wojenny i poprosił
mnie o rękę. Gdybym za niego wyszła, zapewne oboje bylibyśmy nieszczęśliwi, bo
coś mi mówi, że on także mnie nie kochał. Czasami miałam wrażenie, że chce mi to
powiedzieć…
– Och, Lucy, najdroższa… – Jeśli to prawda, to czemu nadal jesteś smutna? Mia-
łam nadzieję, że poznasz kogoś we Włoszech albo w Paryżu. Kilku dżentelmenów
wykazywało zainteresowanie, lecz ich nie zachęcałaś. Nawet tego czarującego hra-
biego, który prawił ci tyle komplementów. Jestem pewna, że by się oświadczył, gdy-
byś tylko okazała mu odrobinę przychylności.
– Nie miałam ochoty wychodzić za żadnego z nich, mamo.
– Twój ojciec pytał mnie o to wczoraj wieczorem… Martwi się o ciebie, Lucy. Pra-
gnie widzieć cię bezpieczną w małżeństwie. Oboje chcielibyśmy mieć wnuki.
– Tak, wiem – powiedziała Lucy łamiącym się głosem. Odwróciła twarz i dodała: –
Pewnie jesteś bardzo rozczarowana, mamo. Próbowałam polubić hrabiego, a mar-
kiz Sancerre był bardzo miły… ale nie potrafiłam wyobrazić sobie, że mogłabym zo-
stać jego żoną. Nie chciałabyś przecież, żebym wyszła za mąż za pierwszego lep-
szego?
– Oczywiście, że nie, Lucy. Tak jak mówisz, jestem smutna i rozczarowana, ale
chodzi mi tylko o twoje dobro. Modlę się, żebyś znalazła kogoś, kto pomoże ci upo-
rać się z przeszłością i sprawi, że pomyślisz o nowym życiu. Nie chciałabym, żebyś
zmarnowała swoją młodość.
– Jeśli spotkam kogoś takiego, to ci o tym powiem, mamo – obiecała Lucy. – Na ra-
zie wolałabym jeszcze zostać z tobą i papą.
– Nie będę ci prawić kazań. Ty sama znasz siebie najlepiej, Lucy, ale oboje z two-
im ojcem marzymy o tym, żebyś była taka jak dawniej. Zawsze się śmiałaś i mówiłaś
tak szybko, że trudno było za tobą nadążyć. Teraz stałaś się taka poważna…
Lucy uśmiechnęła się, ale się nie odezwała. Poszła do swego pokoju, by się prze-
brać i uczesać. Patrząc na swoje odbicie w owalnym lustrze z ramą z drewna saty-
nowego, dostrzegła twarz nieco bladą mimo opalenizny, która i tak wkrótce zniknie.
Oczy miała duże i jakby pociemniałe, usta zaciśnięte w wąską linię. Czy bardzo się
zmieniła? Jako dziewczynka była zawsze skora do śmiechu i przekomarzania
z przyjaciółmi, jednak potem zbyt długo nosiła w sobie ból.
Martwiła się, że sprawia przykrość rodzicom. Nie wiedziała, że wyczuli zmianę
w jej sposobie bycia. Czyżby stała się nieczuła? Sądziła, że tak nie jest, jako że… je-
dyną osobą, wobec której odczuwała gniew, był Paul Ravenscar.
Zanim wyjechał do Włoch, mówił, że ją odwiedzi, gdy sama tam przyjedzie. Wie-
rzyła, że to zrobi, kiedy upora się z rozpaczą, lecz na długo przed jej przyjazdem do
Rzymu dołączył do Wellingtona w Austrii. Przez wszystkie te długie miesiące ani
razu do niej nie napisał.
Lucy boleśnie odczuwała jego obojętność. Gdyby ją kochał, z pewnością postarał-
by się ją odwiedzić. Nawet jeśli uważał, że jest za wcześnie na ślub, mógł powie-
dzieć o swoich uczuciach… poprosić, aby na niego zaczekała. Zamiast tego ignoro-
wał ją. Nic go nie obchodziła! Rozpacz Lucy po śmierci Marka oraz uczucia wobec
Paula zmieniły się w gniew.
Dlaczego zatem patrzył na nią w taki sposób podczas tańca? Dlaczego muskał
wargami jej włosy? Dlaczego przytrzymał ją w ramionach, kiedy pomagał zsiąść
z konia? Dlaczego, och, dlaczego, igrał z jej uczuciami, skoro wcale go nie obcho-
dziła? Jak mogło jej na nim zależeć? Mark był wart dziesięciu takich jak Paul…
a mimo to naprawdę zakochała się w nim.
Przeciągnęła szczotką po włosach. Gardło miała ściśnięte bólem. Musiała wyjść
za mąż. To jej obowiązek wobec rodziców. Dlatego czas zapomnieć o smutku. Wy-
starczająco długo opłakiwała Marka, zaś Paul nie był wart jednej łzy. Nie będzie już
więcej o nim myślała, nie mówiąc już o popadaniu w rozpacz. Zapomni o przeszło-
ści, a jeśli dżentelmen, który jej się spodoba, poprosi ją o rękę, powie „tak”.
– Jak się czuje ojciec? – zapytał Paul, podając lokajowi kapelusz, rękawiczki i szpi-
crutę. W jego szarych oczach widać było niepokój, nerwowo przygładzał dłonią po-
targane, ciemnobrązowe włosy. – Proszę, powiedz, że żyje.
– Lord Ravenscar jest bardzo słaby. Będzie szczęśliwy, mogąc pana zobaczyć, sir.
– Dziękuję, John. Zaraz do niego pójdę.
– Jest z nim pani Miller, sir. Siedzi przy nim, kiedy tylko może, przyjeżdżają też
goście. Dziś rano była tu panna Dawlish. Wyjechała przed godziną.
– Naprawdę? To bardzo miło z jej strony – rzucił Paul i popędził na górę, przeska-
kując po dwa stopnie naraz. Zapukał lekko do drzwi sypialni ojca i wszedł do środ-
ka. Jego spojrzenie powędrowało natychmiast w stronę łóżka; szok sprawił, że za-
parło mu dech w piersiach. Lord Ravenscar czuł się źle już przed jego wyjazdem,
jednak wówczas pozostawał silnym mężczyzną. Człowiek leżący w łóżku był wychu-
dzony i kruchy, bliski śmierci. Paulem zawładnęło poczucie winy. Zdążył niemal
w ostatniej chwili.
– Papo… – odezwał się, podchodząc do ojca ze ściśniętym gardłem. – Wybacz, że
nie wróciłem wcześniej.
– Paul, mój chłopcze.
Starzec wyciągnął do niego drżącą dłoń. Paul ścisnął ją obiema rękami. Jenny
uśmiechnęła się do niego i odeszła od łóżka.
– Zostawię was samych – powiedziała. – Porozmawiaj z ojcem, Paul. Wszyscy cie-
szymy się, że jesteś z powrotem w domu.
– Dziękuję… Do zobaczenia później.
Jenny skinęła głową i wyszła. Paul usiadł na brzegu wielkiego łoża i spojrzał ojcu
w oczy.
– Wybacz mi. Nie powinienem był tak długo przebywać z dala od domu.
– Obaj wiemy, dlaczego wyjechałeś – rzekł lord Ravenscar nieco silniejszym gło-
sem, trzymając syna za rękę. – Twój brat był drogi nam obu. Myślisz, że nie wie-
działem, jak bardzo go kochasz? Obaj go zresztą podziwialiśmy.
– Tak. – Szczupła twarz Paula zastygła w wyrazie bólu. Opalenizna sprawiała, że
wydawał się starszy niż w rzeczywistości. – Miał wszystko, czego kiedykolwiek
mógłbyś pragnąć od syna, a ja od brata. Marzyłem o tym, żeby być taki jak on, ale
niestety to mi się nie udało…
– Nie powinieneś ujmować tego w ten sposób – rzekł ojciec. – Chciałem ci to po-
wiedzieć, Paul. Po prostu jesteś inny. Widziałem w tobie twoją matkę. Miała takie
same włosy i oczy. Mark był podobny do mojego ojca, który także był niezwykłym
człowiekiem i którego szczerze podziwiałem.
– Nigdy nie umiałem dorównać Markowi. Zasłużyłeś na syna, z którego byłbyś
dumny. Chętnie zamieniłbym z nim moje życie.
– Nie! – Ojciec pokręcił głową. – Jestem z ciebie dumny, Paul. Twój dowódca do
mnie napisał. Cenił cię, synu… i ja także cię cenię.
– Ojcze… – Paulowi załamał się głos. – To ja powinienem był zginąć… Mark zajął-
by się majątkiem i tobą…
– Oddałbym za niego życie. Za was obu. Mark był taki, jak powiedziałeś. Ale… je-
śli mam być szczery, to sądzę, że ty lepiej zajmiesz się majątkiem i naszymi ludźmi.
Zaniedbałem ich, Paul, podczas żałoby po twojej matce, a później po Marku. Twój
kuzyn zrobił bardzo wiele, ale ludzie potrzebują kogoś, kto zadba o ich pomyśl-
ność… Obawiam się, że Mark był stworzony do innych, wyższych celów.
– Nie wiem, co masz na myśli, ojcze.
– Mark nie byłby szczęśliwy, gdyby musiał tu zostać. Poszukałby sobie czegoś in-
nego… w polityce albo w Londynie. Mógł zostać wielkim generałem albo przywódcą
politycznym. Nie mówię, że zaniedbywałby tutejsze obowiązki, ale rozmawialiśmy
na dzień przed jego śmiercią… Powiedział mi, że zamierza poprosić cię o pomoc
w zarządzaniu majątkiem. Chciał zająć się importem herbaty. Był zbyt niespokoj-
nym duchem, żeby zostać w domu.
– Mark chciał, żebym był jego zarządcą?
– Tak go zrozumiałem. Mówił mi, że woli życie w wojsku i że trudno by mu było
osiąść na stałe na wsi. Nie jestem pewien, jakie miał plany, chyba sam jeszcze się
nad nimi zastanawiał. Wiem, że miał jakieś zmartwienie, ale nie chciał o nim mówić.
– Nie wiedziałem o tym. – Paul zmarszczył brwi. – Jesteś tego pewien, ojcze?
– Tak. Zawsze wiedziałem, że byłoby mu tu ciężko… ten dom i ta ziemia były dla
niego za ciasne, Paul. Pragnął czegoś więcej. Byłby rozgoryczony, gdyby musiał po-
święcić swoje życie naszym włościom.
Paul nie krył zaskoczenia. Sam zawsze kochał swój dom, nic nie cieszyło go tak
jak jazda przez pola, rozmowy z najemcami i przyjmowanie sąsiedzkich wizyt. Uwa-
żał Ravenscar za źródło piękna i radości, wystarczające, aby dobrze spędzić życie.
Chciał dbać o swą ziemię i ludzi, którzy ją uprawiają.
– Nie wiem, co mam o tym myśleć, ojcze. Mark nie rozmawiał ze mną na ten te-
mat, chociaż wiedziałem, że coś go trapi. Sądziłem, że być może chodziło o jakąś
kobietę, którą kochał, a której z jakiegoś powodu nie mógł poślubić.
– Mogło chodzić o kobietę. Mówił, że nie jest pewien sam siebie. Nie wiem, co by
się stało, gdyby nadal żył… ale myślę, że odkrył, że popełnił błąd.
– Błąd? Co masz na myśli, ojcze?
– Sądzę, że poprosił pannę Dawlish o rękę w porywie chwili, a naturalnie nie mógł
jej porzucić. Był przecież dżentelmenem. Wydaje mi się, że właśnie to nie dawało
mu spokoju. Gdyby żył…
Ojciec westchnął, a Paul usiłował przyswoić to, czego się dowiedział. Wszystko
wskazywało na to, że nie do końca znał Marka. Skoro nie pragnął zostać panem Ra-
venscar i … naprawdę nie kochał Lucy… Nie, ojciec z pewnością się myli. Ktoś, kto
tak jak Mark miał tyle szczęścia, aby poznać Lucy bliżej, musiał ją kochać do sza-
leństwa.
– Trudno mi dać temu wiarę – powiedział do ojca. – Bardzo mi przykro, jeśli to
prawda… Mark wydawał się taki zadowolony z życia. Często mówił o ślubie i o roz-
wijaniu majątku.
– Miał zamiar wprowadzić udoskonalenia, szczególnie u naszych dzierżawców –
rzekł lord Ravenscar. – Myślał o zburzeniu starych chat i wybudowaniu nowych… i,
jak powiedziałem, sądzę, że zamierzał opłacić to z zysków z przedsięwzięcia han-
dlowego.
– Tak jak Adam i Hallam zrobili z importem wina. Ja nie mam takich odważnych
pomysłów, ojcze. Nie widzę siebie inwestującego w towar ani sprzedającego wino
czy herbatę. Myślę, że ulepszenia można wprowadzić, stosując nowe metody upra-
wy. Chciałbym też hodować konie, jeśli będę mógł sobie na to pozwolić.
– Jesteś urodzonym właścicielem ziemskim, tak samo jak ja. – Ojciec uśmiechnął
się. – Kiedyś także pragnąłem hodować wspaniałe konie, ale byłem na to zbyt leni-
wy. Masz charakter matki, więc uda ci się osiągnąć więcej. Zawsze była czymś za-
jęta.
– Ojcze, nie przegrałeś swojej fortuny w karty, jak wielu innych. Nie mam długów
do spłacenia tak jak moi kuzyni.
– Wiesz, że udzieliłbym im pożyczki, ale byli zbyt dumni, by o to poprosić, i osta-
tecznie sami rozwiązali swoje problemy. Żałuję, że nie mam już czasu, Paul, aby na-
uczyć cię wielu rzeczy, ale Anders to dobry człowiek… pomoże ci… a Hallam dosko-
nale zna posiadłość.
– Hallam zrobił już wystarczająco dużo – powiedział Paul. – Poradzę sobie. Jak na
razie jesteś ze mną i będziesz udzielał mi wskazówek, ojcze.
Dłoń starszego pana zadrżała lekko na kołdrze.
– Obawiam się, że to już nie potrwa długo, synu. Teraz jednak, widząc cię znowu,
mogę umrzeć w spokoju. Pragnę tylko, abyś był szczęśliwy.
– Zrobię wszystko, by cię nie zawieść, ojcze. Jeszcze będziesz ze mnie dumny.
– Wiem, że zrobisz wszystko, o co cię poproszę, chłopcze – rzekł ojciec. – Nie
chodzi tylko o majątek… Musisz znaleźć sobie żonę, by mieć przynajmniej jednego
syna, a im więcej, tym lepiej.
Obaj zamilkli, wiedząc aż nazbyt dobrze, co może przytrafić się prawowitemu
dziedzicowi.
– Tak, ojcze – zgodził się Paul, czując ucisk w gardle. – Będę o tym pamiętał. Po-
szukam sobie dobrej żony…
Zobaczył, że ojciec zaczął zasypiać. Chciał powiedzieć zbyt wiele w zbyt krótkim
czasie i to go wyczerpało.
Paul poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Obawiał się, że jego ojciec, słabnący
z każdym dniem, nie pożyje długo, lecz Bóg pozwolił im spędzić razem jeszcze tro-
chę czasu. Lord Ravenscar obudził w nim nadzieję. Paul czuł, że otrzymał jego bło-
gosławieństwo. Ich rozmowa złagodziła rozpacz, której nie ukoiło dobrowolne wy-
gnanie. Powinien był zostać tu z ojcem, poznać go lepiej… Całe szczęście, że przy-
najmniej mieli dla siebie tę chwilę.
Mark na zawsze pozostanie jego ideałem, lecz świadomość bycia tym gorszym
dzieckiem osłabła. Ojciec nie uważał go za nieudacznika; wierzył, że zaopiekuje się
majątkiem i ludźmi. Postanowił zrobić wszystko, aby go nie zawieść… i znaleźć
żonę. To jego obowiązek wobec ojca i majątku.
Przelotnie pomyślał o Lucy, lecz po chwili doszedł do wniosku, że z pewnością na-
wet na niego nie spojrzy. Na szczęście są na świecie inne, równie piękne kobiety.
Być może jedna z nich z radością go poślubi i da mu synów.
ROZDZIAŁ DRUGI
Paul przystanął na podeście schodów i wsłuchał się w odgłosy dochodzące z holu.
Czyżby to Lucy? Zapewne przyjechała odwiedzić ojca.
Odetchnął głęboko i zszedł szerokimi schodami o bogato rzeźbionych mahonio-
wych poręczach. Gdy Lucy odwróciła głowę w jego stronę, przystanął z wrażenia.
Od razu zauważył, że to nie była Lucy Dawlish, którą zapamiętał. Otwarta, ufna,
pełna życia i szczerości. Obecną Lucy otaczała aura niedostępności, jakby była za-
topiona w krysztale, skrywającym jej myśli i uczucia.
– Panno Dawlish – odezwał się, wyciągając dłoń na powitanie. – Miło panią wi-
dzieć.
– Kapitanie Ravenscar. – Dygnęła lekko. – Cieszę się, że w końcu wrócił pan do
domu. Myślę, że pański ojciec jest bardzo zadowolony.
Paul zrozumiał przytyk. Doskonale wiedział, że zaniedbał zarówno ojca, jak i ma-
jątek, lecz nie miał ochoty słuchać napomnień od Lucy.
– Tak… To miło, że pani przyjechała. Wczoraj ojciec był bardzo zmęczony, ale dziś
wygląda lepiej. Ponad godzinę rozmawialiśmy o sprawach majątku. Jeśli pani po-
zwoli, zostawię teraz panią z Jenny. Ojciec poprosił mnie o coś ważnego.
Skłonił głowę w jej stronę, po czym spojrzał na Jenny. Wolał wycofać się jak naj-
szybciej.
– Nie będę na obiedzie, Jenny, ale wrócę na podwieczorek.
– Dobrze, Paul – powiedziała z uśmiechem. – Adam przyjedzie późnym popołu-
dniem. Mówiłam ci, że udał się do Londynu w interesach. Bardzo się ucieszy z two-
jego powrotu.
Kiwnął głową i wyszedł prosto w ciepły blask słońca. Przez chwilę czuł się, jakby
był z lodu. Nie zachował się odpowiednio; przeżył szok, widząc Lucy tak odmienio-
ną… Lucy, jego najdroższą przyjaciółkę… Nigdy nie mogła być dla niego nikim wię-
cej… Co sprawiło, że tak się zmieniła? Czyżby tak bardzo rozpaczała po śmierci
Marka?
Idąc żwawym krokiem w kierunku gabinetu zarządcy, odsunął od siebie te myśli.
Ojciec poprosił go, aby porozmawiał z jednym z dzierżawców. Jego dom wymagał
naprawy dachu. Należało bezzwłocznie się tym zająć, a Hallam nie wydał w tej
sprawie żadnych dyspozycji…
To właśnie teraz powinien zrobić. Skupić się na czekających go obowiązkach i za-
pomnieć, jak jego serce mocniej zabiło na widok kobiety, którą kiedyś kochał. Cze-
kały go zmagania z problemami dotyczącymi majątku i poszukiwaniem kandydatki
na żonę. Teraz przynajmniej był pewien, że Lucy znalazła się poza jego zasięgiem
i nie wolno mu o niej więcej myśleć.
– Kapitanie Ravenscar – powitał go Anders, unosząc wzrok znad ksiąg rachunko-
wych. – Czym mogę panu służyć?
– Chciałbym przyjrzeć się Briars Farm. Pojedzie pan ze mną, Anders? Muszę zo-
baczyć, co należy zrobić, a później zaczniemy działać. Zamierzam wziąć się ostro
do pracy po powrocie.
– Cieszę się z tego, sir. Major Ravenscar ma swoje własne sprawy i nie chciał
działać pochopnie, na wypadek gdyby było to niezgodne z pana życzeniem… Nie
chciał też obciążać problemami pańskiego ojca.
– Jak pan wie, ojciec przekazał mi sprawy majątku. – Paul uśmiechnął się. Lubił
poczciwego zarządcę. – Chciałbym, aby pan mi doradzał. Mam zamiar wprowadzić
wiele udoskonaleń. W kwestiach dotyczących upraw pojawiło się sporo interesują-
cych nowości, które powinniśmy wypróbować… poza tym nasi ludzie muszą miesz-
kać w odpowiednich warunkach.
– Miło mi to słyszeć, sir – powiedział Anders. – Już od jakiegoś czasu myślę
o wprowadzeniu zmian, ale lord Ravenscar mówił, że jest na to za stary i że to jego
synowie będą podejmować decyzje.
– Dobrze, w takim razie zaczynamy. Chodźmy do stajni… chyba że jest pan zaję-
ty?
– To może zaczekać – powiedział zarządca, sięgając po kapelusz. – Wspaniały
dzień na przejażdżkę.
– Może zostałabyś na lunch? – spytała Jenny, kiedy Lucy zeszła na dół po odwie-
dzinach u lorda Ravenscar. – Paul wróci późno, proszę, zostań ze mną.
– Dobrze, jeśli ci na tym zależy… – odpowiedziała Lucy w zamyśleniu. – Tyle się
wydarzyło, odkąd po raz pierwszy do mnie przyjechałaś, Jenny. Wyszłaś za Adama
i doczekałaś się swojego ukochanego synka. Miałaś tak wiele szczęścia, że spotka-
łaś miłość…
– Tak, sprzyja mi szczęście – potwierdziła Jenny, przyglądając się przyjaciółce
z niepokojem. – Sprawiasz wrażenie zmęczonej. Źle się czujesz?
– Nie, nie. Dziękuję. Czuję się doskonale. – Lucy zacisnęła dłonie w pięści, tłumiąc
emocje. – Ale bardzo przeżyłam spotkanie z Paulem. Jest inny niż dawniej. Zresztą
pewnie to samo pomyślał o mnie…
Na wspomnienie jego obojętnego spojrzenia ostry ból przeszył jej serce. Zacho-
wał się tak, jakby nic ich nie łączyło.
– Owszem, trochę się zmieniłaś – przyznała Jenny. – Jesteś teraz cichsza i często
się zamyślasz. Przed wyjazdem do Włoch tak często się śmiałaś… Czy nie było tam
nikogo, kto by ci się spodobał? Sądziłam, że wyjdziesz za mąż.
– Och, rzeczywiście kilku dżentelmenów okazywało mi zainteresowanie – odpo-
wiedziała Lucy – ale nie doszłam jeszcze wtedy do siebie po tym, co się stało. Teraz
jest już dużo lepiej. Jestem zdecydowana jak najprędzej znaleźć sobie odpowiednie-
go męża. Mama niepokoi się o mnie.
– Cieszę się, że tak mówisz. – Jenny zaśmiała się łagodnie. Jej twarz rozświetliła
się. Małżeństwo wyraźnie jej służyło. – Chciałabym, żebyś była tak szczęśliwa, jak
ja i Adam. Musisz poszukać kogoś miłego i przystojnego… Szkoda, że sezon w Lon-
dynie już się skończył.
– Mama mówiła, że zabierze mnie do Bath. Papa zamierza wydać w przyszłym
miesiącu wieczorek taneczny. Mam nadzieję, że przyjedziecie z Adamem? Nigdy nie
wiadomo; może znajdzie się jakiś dżentelmen z okolicy, który mi się oświadczy…
wolałabym nie przeprowadzać się zbyt daleko od rodziców. Jestem w końcu ich je-
dynym dzieckiem.
– Ja nie mam rodziców, tylko ciotkę i wuja. Lord Ravenscar jest mi drogi jak oj-
ciec. Zawsze odnosi się do mnie z taką czułością! Będzie mi bardzo smutno, kiedy
nas opuści.
– Czy nie ma nadziei, że wyzdrowieje, skoro Paul już wrócił?
– Lekarze nic nie mówią, ale ja widzę poprawę. Bardzo pragnął zobaczyć Paula…
Może teraz, po jego przyjeździe, wróci do zdrowia.
– Chciałabym tego – powiedziała Lucy. – Jego śmierć załamałaby Paula. Powinien
był wrócić już dawno temu. Nie mogę zrozumieć, dlaczego zwlekał tak długo.
– Myślę, że po przyjęciu posady u Wellingtona nie mógł tak po prostu odejść – wy-
raziła przypuszczenie Jenny. – Teraz pewnie żałuje, że nie przyjechał wcześniej, ale
lord Ravenscar nie ma mu tego za złe, jest po prostu zadowolony, że jego syn wró-
cił.
– Tak… Właśnie mi mówił, jak bardzo jest dumny z decyzji Paula. Podobno Paul
chce wiele zmienić. Wprowadzić jakieś ulepszenia…
– Och, tak – powiedziała Jenny ze śmiechem. – Wczoraj wieczorem szczegółowo
mi o nich opowiedział, ale obawiam się, że nie słuchałam go zbyt uważnie. Jeffrey-
owi wyrzynał się ząbek i myślałam tylko o tym… ale wszystko to brzmiało bardzo
szlachetnie i pięknie.
– Biedna Jenny. – Uśmiech rozświetlił twarz Lucy. Natychmiast powróciła jej uro-
da, a smutek ostatnich miesięcy zniknął z oczu. – Pewnie bardzo brakowało ci Ada-
ma. Niech sobie rozmawiają o interesach we dwóch.
– Bardzo lubię Paula, ale rolnictwo niezbyt mnie interesuje i ciągle nasłuchiwałam
płaczu Jeffreya. Niania jest bardzo kochana, ale nie bierze go na ręce, gdy płacze,
bo mówi, że to go zepsuje. Nie lubi, kiedy ja to robię.
– Wiele niań tak sądzi – zauważyła współczującym tonem Lucy. – Gdybym miała
dziecko, to chyba brałabym je na ręce za każdym razem, kiedy by zapłakało, nie
zwracając na nic ani na nikogo uwagi.
– I ja tak robię. To mój syn i będę się nim zajmować, kiedy płacze, niezależnie od
tego, co mówią inni. – Podała Lucy rękę. – Pójdziemy go zobaczyć?
– Tak, nie mogę się już doczekać. Zostanę też na lunch. Mama wie, że mogę zaba-
wić u was dłużej i nie będzie się martwiła.
– Poślę do niej służącego z wiadomością, że wrócisz późno. Odwieziemy cię moim
powozem.
Lucy z radością spędzała czas z przyjaciółką; opowiadały sobie nawzajem o tym,
co zdarzyło się w poprzednich miesiącach. Śmiech sprawił, że poczuła się o wiele
lepiej. Kiedy mąż Jenny wkroczył do salonu w towarzystwie jakiegoś dżentelmena,
uśmiechała się tak jak dawniej.
– Adamie! – Jenny zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego z otwartymi ra-
mionami. – Jak dobrze cię widzieć, kochanie. Jak minęła podróż?
– Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiedział, całując ją lekko w usta. – Przywiozłem
gościa, który zostanie u nas na jakiś czas. Ma na imię George, earl Daventry. Był
tak miły, że sprzedał mi konia. Znamy się z wojska, ale nie widzieliśmy się przez po-
nad trzy lata. Wtedy, w wojsku, George nie odziedziczył jeszcze tytułu.
– Pani Miller – rzekł nieznajomy, pochylając głowę. – Słyszałem, że Adam poślubił
uroczą młodą kobietę, ale nie wiedziałem, że jest pani aż tak piękna.
Emanował pewnością siebie, dobrze zbudowany, ciemnooki i ciemnowłosy. Miał
nieco zbyt wąskie usta, jednak nic nie było w stanie przyćmić jego uroku.
– Pochlebia mi pan, sir – powiedziała Jenny. – Pozwoli pan, że go przedstawię mo-
jej przyjaciółce, pannie Lucy Dawlish… – Lucy wstała i lekko dygnęła. – Lucy, oto
earl Daventry.
– Wydaje mi się, że rozmawialiśmy już raz, przez krótką chwilę, w Paryżu.
– Tak, panno Dawlish. – Daventry obdarzył Lucy czarującym uśmiechem, kłaniając
się do jej dłoni. – Nigdy nie zapominam twarzy, szczególnie tak ślicznych jak pani.
– Myślę, że pan przesadza – odpowiedziała wesołym tonem Lucy. Earl był przy-
stojnym mężczyzną o nienagannych manierach i miłym sposobie bycia. – Prawie nie
zwrócił pan na mnie uwagi tego wieczoru, kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni. Był
pan trochę… rozkojarzony.
– Czyżby? – Zmarszczył czoło, a zaraz potem się roześmiał. – Tak, chyba ma pani
rację. Szczerze mówiąc, byłem lekko pijany. Poprzedniego wieczoru przegrałem
niemałą sumkę… ale daję słowo, że panią pamiętam, panno Dawlish.
– Wierzę panu, sir. – Obdarzyła go uśmiechem.
Był o głowę wyższy od Adama, prezentował urodę greckiego boga; ciemne włosy
kontrastowały z jasną skórą. Miał na sobie ciemnoniebieski surdut, którego militar-
ny krój dowodził tego, że został uszyty przez firmę Weston lub Scott. Jasne brycze-
sy opinały jego mocne nogi i ginęły w doskonałej jakości wysokich butach. Na środ-
kowym palcu prawej dłoni nosił sygnet, zaś śnieżnobiały fular spinała złota szpilka.
– Przysięgam, że nie okłamałbym pani – oświadczył. W jego oczach czaił się łobu-
zerski błysk. Lucy roześmiała się i pokręciła głową.
– Każę przygotować pokój dla pana – powiedziała Jenny – a potem napijemy się
herbaty.
– Już powiedziałem Halsteadowi, żeby przygotował pokój – odezwał się Adam. –
Każ podać herbatę, kochanie. George może skorzystać z mojej gotowalni, jeśli
chciałby się odświeżyć.
– Chyba nie ma takiej potrzeby, o ile panie pozwolą mi wejść do salonu w stroju
zakurzonym po podróży.
– Oczywiście, że pozwolimy – zapewniła Jenny. – Jak pan widzi, mój mąż nie bawi
się w ceregiele, a ja chciałabym tylko zapewnić panom odpoczynek po długiej dro-
dze. Proszę usiąść, sir, zaraz podadzą herbatę, a pana pokój wkrótce będzie goto-
wy.
– Powinnam już jechać, Jenny – powiedziała Lucy. – Czy mogłabyś posłać po po-
wóz…?
– Nie wolno pani jeszcze odjeżdżać, nasza czarodziejko – zaprotestował lord Da-
ventry, spoglądając na nią z takim upodobaniem, że się zarumieniła. – Błagam, aby
pani została i wypiła z nami filiżankę herbaty.
– Tak, Lucy, koniecznie – poprosiła Jenny. – Posłałam już twojego lokaja, aby prze-
kazał lady Dawlish, że wrócisz po podwieczorku.
– Dobrze, skoro tak sobie życzysz – odpowiedziała Lucy. – Chciałam tylko zosta-
wić was samych z gościem.
– Gdyby także i pani zechciała przyjechać tu w gości! – Daventry westchnął wy-
mownie. – Mam nadzieję, że mieszka pani niedaleko i że będę mógł złożyć wizytę
pani drogiej matce.
– To mniej niż pół godziny drogi stąd… – zaczęła Lucy, kiedy do salonu wszedł
Paul. Głos uwiązł jej w gardle. Stanął w drzwiach, wodząc oczami po twarzach
obecnych. Jego ponure oblicze kontrastowało z mile uśmiechniętą twarzą earla.
– Paul… – Adam wstał i wyciągnął dłoń na powitanie. – Cieszę się, że wróciłeś do
domu. Widziałeś się z ojcem?
– Tak. Dziękuję ci za opiekę nad nim, kuzynie To bardzo szlachetne z waszej stro-
ny, że przyjechaliście z Jenny tak szybko.
– Hallam nas o to prosił, bo sam musiał już wracać do siebie. Jenny siedziała przy
twoim ojcu i pomagała się nim opiekować… ja byłem zajęty innymi sprawami… Sko-
ro jesteś już w domu, to za kilka dni będziemy wyjeżdżać.
– Błagam, nie róbcie tego – poprosił Paul. – Jak wiesz, nie mam żony, a mój ojciec
potrzebuje kobiety, która będzie się nim opiekowała. Nie chciałbym, żeby był ska-
zany jedynie na pomoc pokojówek. Proszę, zostańcie tu jak najdłużej.
– Dobrze, dziękuję – powiedział Adam. – Zaprosiłem na kilka dni znajomego. Da-
ventry chce obejrzeć moje konie.
– Zapraszam, sir – Paul skłonił głowę. – Obawiam się, że nie znajdzie pan tu wielu
rozrywek, ponieważ mój ojciec jest chory i nie podejmujemy gości, z wyjątkiem naj-
bliższych osób, ale wszyscy przyjaciele Adama są tu mile widziani.
Daventry podszedł, aby uścisnąć mu dłoń.
– Adam zaznajomił mnie z sytuacją. Jestem w drodze do domu, wstąpiłem tylko,
aby obejrzeć konia, o którym rozmawialiśmy. Nie oczekuję rozrywek, kapitanie Ra-
venscar.
– Pan mnie zna, sir?
– Spotkaliśmy się przelotnie w Wiedniu. Pan właśnie przyjechał, a ja wyjeżdżałem
do Londynu. Najprawdopodobniej mnie pan wtedy nie zauważył… wydawał się pan
zamyślony.
– To możliwe – przyznał Paul sztywno. – Proszę mi wybaczyć, ale muszę pójść do
ojca. Zjem podwieczorek razem z nim, Jenny. Zobaczymy się na kolacji. Panno Daw-
lish… – Skinął nieznacznie głową i wyszedł.
Lucy czuła, że Paul celowo się wycofuje. Wydawał się nikogo nie dostrzegać, a…
zwłaszcza jej.
– Paul… – wyszeptała, lecz jej słowa dotarły jedynie do mężczyzny siedzącego
obok.
– Chyba państwu przeszkodziłem. Powinienem wyjechać rano… – zaczął Daven-
try, jednak Adam potrząsnął głową.
– Nie o to chodzi. Lord Ravenscar prosił mnie, abym uważał jego dom za swój
własny, i zapewniam cię, że nie miałby nic przeciw temu, abym podejmował tu go-
ścia. Paul nie jest w najlepszym nastroju. Nalegam, abyś został co najmniej dwa dni,
tak jak się umawialiśmy.
– Cóż, Adamie, skoro nalegasz… – zgodził się Daventry. – Wykorzystam ten czas,
aby lepiej poznać moją nową znajomą. – Spojrzał na Lucy, której policzki pokrył ru-
mieniec.
Miło jej się z nim rozmawiało, lecz nagłe pojawienie się Paula i jego chłód starły
uśmiech z jej warg. Czy uważał, że pozwoliła sobie na zbyt wiele, zostając tu na
cały dzień z Jenny, czy jednak uważał ją za kogoś bliskiego? Odmowa wspólnego po-
siłku była jednoznaczna.
Po podwieczorku panowie poszli na górę do pokoju Daventry’ego, a Jenny posłała
po powóz. Odprowadziła Lucy do drzwi i ją ucałowała.
– Mam wrażenie, że Paul cię zdenerwował – wyznała. – Proszę, nie obrażaj się,
Lucy. Nie jest taki jak dawniej… Jest niezwykle powściągliwy, trzyma wszystkich na
dystans. Nie mogę mu niczego zarzucić, ale czuję, że gdyby nie stan jego ojca, to
wolałby, żeby mnie tu nie było.
– Z pewnością jest ci wdzięczny za opiekę nad ojcem.
– Tak, ale przed śmiercią Marka byli sobie z Adamem o wiele bliżsi. Gdybym go
nie znała, uznałabym nawet, że zachowuje się arogancko. Myślę jednak, że po pro-
stu zamknął się w sobie na zbyt długo i teraz nie wie, jak się zachowywać wobec
przyjaciół.
– Pewnie masz rację – powiedziała Lucy. – Zbyt długo opłakiwał brata. Ja też cier-
piałam, ale dzisiaj, kiedy rozmawiałam z tobą, zanim przyszedł Paul… było tak, jak-
by cały smutek stopniał, a kamień spadł mi z serca.
Jenny uśmiechnęła się i ucałowała ją w policzek.
– Byłaś radośniejsza, moja kochana. Przed wyjazdem z Ravenscar przyjadę do
ciebie i twojej mamy, a ty musisz mi obiecać, że będziesz mnie odwiedzać jak naj-
częściej.
– Nie jestem pewna, czy Paul by sobie tego życzył – mruknęła Lucy. – W końcu to
jego dom i… Chyba nie ucieszył się na mój widok.
Czuła dławienie w gardle; jego zachowanie zdawało się przekreślać wszystko, co
kiedykolwiek wydarzyło się pomiędzy nimi.
– Jest po prostu trochę szorstki – tłumaczyła go Jenny. – Zawsze był twoim przyja-
cielem. Jestem pewna, że następnym razem cię przeprosi. Myślę, że to tylko nie-
zręczność.
– Może… – powiedziała Lucy, ściskając rękę Jenny. – Muszę już wracać. Proszę,
przyjedź któregoś dnia na lunch, jeśli znajdziesz czas.
Powóz już czekał. Lokaj opuścił schodki i pomógł Lucy wsiąść do środka. Lucy po-
machała Jenny i oparła się o poduszki. Zamknęła oczy. Poczuła pieczenie pod powie-
kami, jakby miała się rozpłakać.
Czego oczekiwała od Paula? Na pewno czegoś innego niż dystans, jaki jej okazał.
Jenny łatwo było mówić; kiedy Paul zobaczył, że Lucy w porze podwieczorku na-
dal przebywa w jego domu, wręcz spochmurniał.
Myślała, że może odwiedzi ją we Włoszech. Zanim opuścił dom po śmierci Marka,
mówił, że jest jej przyjacielem. Dawał nawet do zrozumienia, że mu na niej zależy…
tak jak jej na nim. Teraz wydawało jej się, że buduje między nimi mur, być może po
to, aby nie wyobrażała sobie, że jeszcze żywi wobec niej jakieś uczucia.
Może nigdy ich nie żywił…?
Gdziekolwiek leżała prawda, Lucy była przekonana, że musi zamknąć dla niego
serce i poszukać kogoś, kogo polubi na tyle, żeby móc wyjść za niego za mąż. Musi
przecież istnieć ktoś, z kim byłaby w stanie żyć na co dzień w małżeństwie.
Na chwilę stanęła jej przed oczami przystojna, zawadiacka twarz George’a Da-
ventry’ego. Lucy podejrzewała, że nie jest jedyną damą, która stała się obiektem
jego uwagi. Będzie z nią flirtował, roztaczał swój czar, prawił komplementy, zapew-
ne przy okazji chętnie z nią zatańczy, jednak nie spodziewała się, że będzie chciał
się oświadczyć. Poza tym, jak sądziła, Daventry posiada majątki w północnej i za-
chodniej Anglii, a zdążyła już postanowić, że nie wyprowadzi się zbyt daleko od ro-
dziny.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Och, jesteś, kochanie – powiedziała z uśmiechem lady Dawlish na widok Lucy. –
Mam nadzieję, że miło spędziłaś dzień?
– Tak, mamo. – Lucy zdjęła bonet, szal i rękawiczki. – Jenny uprosiła mnie, żebym
została z nią na lunch, a potem na podwieczorek. W międzyczasie nadjechał kapitan
Miller. Przywiózł gościa, earla Daventry.
– Tak? – Lady Dawlish uniosła brwi. – Nie sądziłam, że przyjmują gości w takiej
chwili.
– Kapitan Ravenscar uprzedził, że nie zapewniają rozrywek z uwagi na chorobę
ojca, lecz earl Daventry ich nie oczekuje. Mówił, że będzie jeździł z Adamem, oglą-
dał jego konie i… być może nas odwiedzi, mamo.
– Naprawdę? Doskonale – ucieszyła się matka. – Będzie bardzo mile widziany na
lunchu albo podwieczorku.
– Pomyślałam, że być może zechce zabawić u nas na dłużej. Wiadomo, jak wyglą-
da sytuacja w Ravenscar…
– Tak… – Lady Dawlish zamyśliła się. – Kapitan Ravenscar zapewne nie ma ochoty
na gości. Jest Adam, ale to jego kuzyn, z kolei Jenny jest żoną Adama, a do tego taką
wspaniałą młodą osobą. Wydaje mi się, że lord Ravenscar nie chciałby być pozba-
wiony jej towarzystwa. Pokojówki mogą wspaniale wykonywać swoją pracę, ale kie-
dy człowiek jest chory, lepiej jest mieć przy sobie przyjaciół.
– Lord Ravenscar wydał mi się dziś trochę silniejszy – powiedziała Lucy. – Bardzo
mi go żal, mamo. Jenny mówi, że zdaniem lekarza to kwestia kilku tygodni. Ponoć
trzymał się życia tak uporczywie, bo pragnął doczekać powrotu Paula, ale… Boję
się, że to już nie potrwa długo. – Lucy ze ściśniętym gardłem otarła łzę z policzka. –
Paul ciężko to przeżyje… będzie mu bardzo trudno znieść utratę ojca…
– Dlaczego więc nie wrócił o kilka miesięcy wcześniej? – Lady Dawlish pokręciła
głową. – Gdyby to uczynił, mógłby spędzić z ojcem o wiele więcej czasu.
– Może tak długo dochodził do siebie po śmierci brata? Wiele czasu musiało upły-
nąć, zanim zdołałam spokojnie pomyśleć o Marku, a kiedy wybierałam się w odwie-
dziny do jego ojca, bardzo się denerwowałam.
– Cóż, musimy się modlić, aby lord Ravenscar wyzdrowiał. Tak, wiem, że jest bar-
dzo chory, kochanie, ale czasami zdarzają się cuda. Powrót syna na pewno bardzo
podniósł go na duchu – powiedziała matka. – Widzę, że wyglądasz dziś radośniej,
Lucy.
– Poczułam się lepiej po spotkaniu z Jenny. Zawsze byłyśmy dobrymi przyjaciółka-
mi. Poprosiłam ją, żeby nas odwiedziła, kiedy uzna, że może zostawić lorda Raven-
scar na kilka godzin. Musi jej być ciężko widzieć go w takim stanie… i Paula też…
Stał się taki chorobliwie powściągliwy, wręcz chłodny.
– To zupełnie do niego niepodobne. Sądzę, że to żałoba – oceniła lady Dawlish. –
Ale mam dla ciebie wieści, kochanie, które cię ucieszą. Przyjeżdża do nas twoja ku-
zynka Judith. Judith Sparrow.
– Córka wuja Johna! Kilka lat temu wyszła za sir Michaela Sparrowa w wieku za-
ledwie siedemnastu lat. Widziałam ją tylko raz, na jej ślubie.
Lady Dawlish skinęła głową, prowadząc córkę do saloniku. Był to ładny pokój,
urządzony w odcieniach écru i zieleni; meble, choć używane już od bardzo dawna,
wciąż były wygodne. Na małych stolikach leżały książki, a obok otwartego pudełka
z robótkami spoczywał koronkowy wachlarz.
– Wówczas nie pochwalałam tego małżeństwa, ponieważ sir Michael był od niej
o piętnaście lat starszy, ale ona chciała za niego wyjść, a mój brat wyraził na to zgo-
dę. Teraz, oczywiście, jest wdową. Jej mąż zmarł przed dwoma laty na jakąś choro-
bę płuc. Wiem, że Judith może teraz robić, co jej się podoba z fortuną, którą jej zo-
stawił, jednak ma dopiero dwadzieścia dwa lata, a to za wcześnie na wdowieństwo.
– Tak, to prawda – szepnęła Lucy, przejęta współczuciem. – Ja sama bardzo cier-
piałam, chociaż nie byłam żoną Marka. Jeśli Judith kochała swojego męża, to musia-
ła być załamana.
– Nie widziałam się z nią od jego śmierci. Mój brat twierdzi, że chciała w spokoju
spędzić okres żałoby. Teraz jednak zrzuciła czerń i odwiedzi nas razem z Johnem.
John nie zostanie na długo, ponieważ zaraz wyjeżdża do Francji – ma objąć placów-
kę dyplomatyczną. Chce, żeby Judith była wśród przyjaciół, a ja zapewniłam go, że
jest u nas zawsze mile widziana. Myślę, że będziesz zadowolona z jej towarzystwa.
– Oczywiście, mamo. Jeśli Judith jest gotowa znowu pojawić się na salonach, to
może wziąć udział w moim balu. Czy zamierzasz wydać kolację na tę okazję?
– Tak, być może również i piknik. Czas już, abyśmy znowu zaczęli podejmować
gości, a na najbliższe kilka tygodni mamy wiele zaproszeń. Judith nie mogłaby lepiej
trafić… a i tobie będzie raźniej w jej towarzystwie, kochanie. Podejrzewam, że
większość twoich bliskich przyjaciółek zaręczyła się lub wyszła za mąż podczas na-
szego pobytu we Włoszech.
– Pewnie tak – zgodziła się Lucy, a w jej oczach na chwilę zagościł smutek. Gdyby
życie potoczyło się inaczej, byłaby zamężna już od ponad roku. – Cieszę się, że ku-
zynka Judith u nas zostanie, mamo, i mam nadzieję, że uda mi się zaprzyjaźnić z ku-
zynką Judith. Jenny niedługo wyjedzie… Bardzo tęskni za domem.
Lucy spacerowała po ogrodzie, gdy dwaj dżentelmeni zsiadali z koni na podjeź-
dzie. Pomachała ręką, idąc w ich kierunku z parasolką na ramieniu. Powitała ich
ciepłym uśmiechem.
– Adamie… Lordzie Daventry. Jaki piękny dzień, prawda? O tej porze roku róże
pachną tak cudownie, że musiałam wyjść do ogrodu.
– Lubi pani róże, panno Dawlish? – spytał George Daventry. – W Daventry Hall
w Devon mamy wspaniałe róże. Ogrodnik twierdzi, że jestem posiadaczem jednej
z najwspanialszych kolekcji róż piżmowych w kraju.
– Moim zdaniem pachną najpiękniej ze wszystkich. Niektóre róże damasceńskie
też są niezwykłe – powiedziała Lucy.
– To prawda. – Podał jej ramię, kiedy zamknęła parasolkę. – Jakże pięknie pani
wygląda, panno Dawlish. Uważam, że w żółtym zdecydowanie jest pani do twarzy.
– Dziękuję. Proszę wejść do środka. Pozna pan mamę. Wiem, że cieszy się na pań-
ski przyjazd.
– Jak się miewa mama, Lucy? – spytał idący za nimi Adam. – Twój ojciec zapewne
bardzo tęsknił za wami, kiedy byłyście w podróży.
– Tak, rzeczywiście biedny papa czuł się samotny, kiedy zostawił nas we Wło-
szech.
– To był trudny okres dla nas wszystkich. Jenny mówiła, że teraz czujesz się już
dużo lepiej.
– Tak, dziękuję. Żałuję tylko, że nie mogę powiedzieć tego samego o twoim kuzy-
nie. Wczoraj Paul wydawał się niepodobny do siebie. Podejrzewam, że martwi się
o ojca.
– Dziś rano był w lepszym nastroju i przepraszał za swoje wczorajsze zachowa-
nie. Sądzę, że choroba ojca doprowadza go niemal do rozpaczy. Być może czuje się
winny z powodu swojej długiej nieobecności.
– Jak się miewa jego lordowska mość?
– Dzisiaj wyglądał lepiej. – Adam skinął głową. – Przypuszczam, że to skutek po-
wrotu Paula.
– Może odzyska siły – wyraziła nadzieję Lucy, po czym odwróciła się do swego to-
warzysza. – Proszę powiedzieć, czy znalazł pan dla siebie odpowiedniego konia?
– Szukam klaczy na prezent urodzinowy dla mojej zamężnej siostry – odrzekł. –
Widziałem kilka godnych uwagi koni, ale wciąż szukam. Dzisiaj po południu jedzie-
my do majora Wilsona.
– Ale najpierw zostaną panowie u nas i napiją się czegoś. Nie ma powodu wracać
do Ravenscar, skoro od nas jest tak blisko do stadniny majora. Wiem, że mój ojciec
ceni jego hodowlę i często kupuje u niego konie. Moja Srebrna Miss pochodzi wła-
śnie stamtąd.
– Dziękuję, jest pani niezwykle uprzejma – powiedział lord Daventry.
Lucy z uśmiechem poprowadziła ich do salonu matki.
– Adam i Daventry nie wrócili na lunch? – zapytał Paul, wchodząc do małego salo-
niku, w którym jadano, gdy w domu nie było gości. – Chciałem poprosić Adama, żeby
pojechał ze mną obejrzeć jedno z pól.
– Pojechali odwiedzić Lucy i jej matkę. Zdaje się, że lord Daventry zamierzał póź-
niej obejrzeć konie majora Wilsona.
– Ach, tak, Wilson ma kilka klaczy czystej krwi. Myślę, że i mnie przydałby się
nowy koń, a jeśli zdecyduję się założyć hodowlę, będę potrzebował ich więcej.
– Jego konie są naprawdę wyjątkowe, przynajmniej tak twierdzi Adam. Ale jeśli
nie znajdziesz niczego odpowiedniego, to we wrześniu odbędzie się koński targ.
Paul przytaknął i zmarszczył lekko brwi.
– Wydaje mi się, że panna Dawlish bardzo się zmieniła… Nie odniosłaś takiego
wrażenia?
– Owszem – przyznała Jenny. – Myślę, że Lucy dorosła. Twarz jej zeszczuplała, ale
kiedy się śmieje, wygląda tak samo jak dawniej.
– Czyżby? Nie zauważyłem, żeby się śmiała. Poza tym miała mi niewiele do powie-
dzenia.
– Przypuszczam, że czuje się niezręcznie w twojej obecności. Nie widzieliście się
od wieków, a ty byłeś wobec niej ostatnio nieco szorstki, Paul.
– Tak, chyba masz rację – przyznał, patrząc w zamyśleniu na swój talerz. – Przy-
szło mi do głowy, że ma mi za złe, że zająłem miejsce Marka w domu.
– Jak mogłaby tak myśleć? Nie możesz się obwiniać, Paul. Wszyscy wiemy, że od-
dałbyś życie za brata.
– Naprawdę? – Na usta Paula wypłynął cień uśmiechu. – Dziękuję ci, Jenny. Jestem
głupcem. Nie powinienem był winić Lucy za jej chłód wobec mnie, skoro sam zdoby-
łem się tylko na oficjalne powitanie. Czy to nadal widać? Moje poczucie winy?
– Tak, oboje z Adamem to dostrzegamy. Rozumiemy twój smutek, Paul – przecież
Adam także kochał Marka – ale czy nie powinieneś już uporać się z przeszłością?
Mark nie chciałby, żebyś rozpaczał w nieskończoność. Pierwszy powiedziałby ci, że
życie toczy się dalej.
– Wiem… – Paul westchnął. – Próbuję skupić się na obowiązkach, Jenny. Zawsze
kochałem ten majątek i ludzi… myślę, że nawet bardziej niż Mark. Wierzę, że dam
sobie radę, kiedy ojciec… Ale Lucy… – Potrząsnął głową. – Nie, nie wolno mi obcią-
żać cię moimi przemyśleniami. Przepraszam, muszę iść na górę do ojca.
Odsunął krzesło, zostawiając nietknięty talerz.
– Twój ojciec wygląda lepiej, Paul. Myślę, że może zaskoczyć lekarza.
– Jesteś dla nas wszystkich taka dobra. Zawsze będę ci wdzięczny za to, że byłaś
z nim, kiedy potrzebował przyjaznej duszy.
– Zawsze możecie na mnie liczyć.
Paul skinął głową i pobiegł na górę do sypialni lorda. Pozostawało mu mieć na-
dzieję, że Jenny się nie myli. Zdrowie ojca uległo poprawie od czasu jego powrotu
do domu i Paul postanowił nigdy więcej go na dłużej nie opuszczać. Muszą nacieszyć
się każdym podarowanym im dniem. Nauczy się od ojca tyle, ile zdoła, ku pożytkowi
dzierżawców i z myślą o tym, by ojciec mógł opuścić ziemski padół w spokoju, kiedy
nadejdzie jego czas.
Ostatnio stanowczo zbyt często myślał o Lucy Dawlish. Kiedy zobaczył ją po raz
pierwszy po powrocie, niemal doznał szoku. Przy następnym spotkaniu zamierzał
być wobec niej milszy, ale wówczas zastał ją na rozmowie z nieznajomym i to mu się
nie spodobało. Nie miał jednak prawa wyrażać niezadowolenia. Dobrze się znali,
ale nie mógł rościć sobie do niej żadnych praw. Mimo to jej twarz wkradała się
w jego myśli bez ostrzeżenia, szczególnie nocą, kiedy leżał w łóżku, a sen nie chciał
nadejść.
Nie mógł zrezygnować z małżeństwa. Wiedział, że musi znaleźć młodą damę, któ-
ra da mu dziedzica i uczyni z jego rezydencji prawdziwy dom. Jeśli dopisze mu
szczęście, trafi na kogoś takiego jak Jenny. Adam wygrał los na loterii – jego żona
była nie tylko piękna, dobra i rozsądna, lecz także wniosła w posagu fortunę.
Jako spadkobierca majątku Ravenscar Paul nie musiał żenić się dla posagu. Mógł
szukać kobiety, która da mu szczęście. Kiedyś uwierzył, że właśnie poznał osobę,
z którą chciałby spędzić życie…
Czy Lucy naprawdę aż tak się zmieniła? Wyglądała pięknie, lecz wydawała się
niepokojąco chłodna. Zniknęła cała jej energia i radość życia. Czy sprawiła to
śmierć Marka? Czy tak bardzo go kochała.
Serce ścisnęło mu się współczuciem. Wspomniał swoje nadzieje, że uporała się
z przeszłością… że znów spojrzy na niego śmiejącymi się oczyma, a on zobaczy
w nich miłość, która – jak mu się wydawało – pojawiła się w nich kiedyś, zanim Mark
został zamordowany. A może tylko to sobie wyobrażał?
Co by się stało, gdyby Mark nadal żył? Czy Lucy wyszłaby za niego, czy może ze-
rwałaby zaręczyny z powodu miłości do kogoś innego?
Paul nigdy nie miał pewności, że Lucy na nim zależy, nawet kiedy miał pokusę, aby
ją pocałować i błagać, by nie wychodziła za jego brata. Lojalność i wątpliwości po-
wstrzymywały go przed uwodzeniem przyszłej bratowej, lecz chwilami widział w jej
oczach coś, co podsycało jego nadzieję i chęci.
Za późno było jednak na żale, tym bardziej że nie zrobił nic, kiedy po raz pierw-
szy przyszło mu do głowy, że ma swoje miejsce w sercu Lucy. Stało się tak, jeszcze
zanim Mark wrócił do domu w mundurze jako zwycięski bohater. Gdyby wtedy jej
powiedział…
Tymczasem czekał, nie chcąc przyspieszać biegu spraw, a Mark zawrócił jej
w głowie. Paul zastanawiał się, czy Lucy aby nie żałowała przyjęcia oświadczyn, ale
nigdy nie zdobył się na odwagę, by ją o to zapytać.
Potrząsnął głową, jakby chcąc pozbyć się tych niedorzecznych myśli, po czym
wszedł do sypialni ojca.
– Poznanie pani matki sprawiło mi wielką radość – powiedział lord Daventry, cału-
jąc dłoń Lucy, gdy odprowadziła gości do drzwi. – Mam nadzieję, że wkrótce znów
się zobaczymy, panno Dawlish.
– Jutro opuszcza pan Ravenscar, sir?
– Tak, najprawdopodobniej. – Uśmiechnął się smutno. – Choroba lorda Ravenscar
nie pozwala mi zostać dłużej. Mam jednak kuzyna w okolicy i być może wybiorę się
do niego z krótką wizytą.
Lucy uśmiechnęła się nieśmiało, czując falę gorąca na policzkach.
– Mama zaprosiła pana na mój wieczorek taneczny w przyszłym miesiącu… za
niecałe trzy tygodnie. Byłabym szczęśliwa, gdyby znalazł pan czas, by przyjechać,
sir.
– Powtórzę zatem to, co pani drogiej mamie: że uczynię to z największą przyjem-
nością. Przyjadę, nawet jeśli będę musiał zatrzymać się w tutejszym zajeździe.
– Jestem pewna, że mama będzie zaszczycona, mogąc zaproponować panu gości-
nę na dzień lub dwa.
– Z radością przyjmę zaproszenie – rzekł, wodząc po niej wzrokiem. – Śmiem jed-
nak żywić nadzieję, że być może zobaczymy się jeszcze przed balem.
– Będzie mi bardzo miło – powiedziała Lucy, patrząc na Adama, który skończył
rozmowę z jej ojcem i wyszedł na dziedziniec. – Do widzenia, kapitanie Miller. Pro-
szę pozdrowić ode mnie Jenny.
– Oczywiście. Proszę odwiedzać Jenny, kiedy tylko będzie miała na to pani ochotę,
a jeśli wuj poczuje się lepiej, ona sama będzie mogła przyjechać do pani w przy-
szłym tygodniu.
– Jenny musi do nas przyjechać! Przez większość czasu jesteśmy w domu, ale
w przyszły wtorek mamy przyjęcie – wyjaśniła Lucy.
Adam skinął głową. Daventry uśmiechnął się i po chwili obaj odjechali. Stała
w słońcu, odprowadzając ich wzrokiem, dopóki nie dojechali do końca alei, po czym
wróciła do salonu.
– No cóż, Lucy, earl bardzo mi się spodobał – powiedziała lady Dawlish, sącząc
sherry z małego kieliszka. – Pomimo jego pozycji i majątku nie ma w nim ani odrobi-
ny arogancji. To wspaniały człowiek.
– Jest bardzo miłym towarzyszem – zgodziła się Lucy. – Powiedział, że przyjedzie
na mój bal, nawet jeśli będzie musiał zatrzymać się w gospodzie, ale zapewniłam
go, że z radością go przyjmiemy.
– Tak, oczywiście. Wyślę mu oficjalne zaproszenie.
– Wspomniał, że być może odwiedzi krewnego w naszej okolicy i ma nadzieję, że
zawita do nas ponownie przed balem.
Matka uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Myślę, że earl bardzo cię polubił, Lucy. Może jest nieco starszy, niż sobie wy-
obrażałam, ale jeśli ci się spodobał, jego wiek nie ma znaczenia.
– Ma trzydzieści trzy lata. Nie uważam, że to zbyt wiele, mamo. Gdyby Mark żył,
skończyłby w tym roku dwadzieścia osiem lat. Pięć lat to niewielka różnica.
– To prawda. Czy mam rozumieć, że przyjęłabyś oświadczyny earla?
– Zbyt wcześnie, aby o tym mówić. – Lucy zmarszczyła brwi. – Bardzo go polubi-
łam, ale nie wiem, czy chciałabym za niego wyjść.
Matka kiwnęła głową.
– Cieszę się jednak, że zaczynasz myśleć o małżeństwie, kochanie. Miałam już
obawy, że twój smutek nie będzie miał końca.
– Potrzebuję czasu, aby nabrać pewności, ale może kiedyś będę gotowa go poślu-
bić.
– Bardzo mnie to cieszy – powiedziała matka. – Nie zmuszałabym cię do małżeń-
stwa, którego byś nie chciała, ale nie mogę się doczekać twojego ślubu, a Daventry
jest doskonałym kandydatem.
– Na pewno doskonale opanował sztukę uwodzenia. Nie wiem jednak, czy na-
prawdę szuka żony.
Lucy zostawiła matkę w salonie i poszła na górę, by się przebrać do kolacji. Poko-
jówka naszykowała dla niej jasnoszarą suknię i pomogła jej się ubrać. Kiedy Lucy
zobaczyła swoje odbicie w lustrze, potrząsnęła głową.
– Nie będę się już dziś przebierać, Marie, ale proszę, abyś schowała wszystkie
moje szare suknie. Od tej chwili będę nosić kolorowe stroje. Moja żałoba się skoń-
czyła.
– Tak, panno Lucy. Każę zapakować je do kufrów z lawendą.
– Dziękuję. I ułóż mi dzisiaj loki, tak jak robiłaś to kiedyś.
– Cieszę się, panienko. Myślę, że taka fryzura bardziej do pani pasuje.
Lucy kiwnęła głową. Kiedy Marie kończyła ją czesać, przyjrzała się sobie w lu-
strze. Zbyt długo nosiła skromne koki upięte tuż nad karkiem. Uznała je za odpo-
wiednie na czas żałoby. Wiedziała jednak, że dawna fryzura jest ładniejsza i wyglą-
da w niej korzystniej.
Wkładając perłowy naszyjnik i kolczyki, Lucy przypominała sobie chwile spędzone
z lordem Daventry. Droczył się z nią i jej pochlebiał, prawiąc stanowczo zbyt wiele
komplementów, jednak umiał również rozmawiać o poezji i muzyce. Mieli podobne
zainteresowania. Lucy zdawała sobie sprawę, że nie jest w nim zakochana. Jego do-
tyk nie sprawiał, że mocniej biło jej serce, ale bardzo go polubiła. Skoro nie jest jej
dane poślubić mężczyzny, na którym nadal jej zależy… może wyjść za mąż z rozsąd-
ku. Daventry byłby dla niej miły… Zostałaby żoną majętnego człowieka… oczywi-
ście, jeśli earl w ogóle się oświadczy.
Lucy zaczęła chichotać. Nie miała pojęcia, czy earl nie zachowuje się szarmancko
wobec wszystkich kobiet i nie traktuje flirtu jak zabawę. To całkiem prawdopodob-
ne.
Ta myśl nie sprawiła jej bólu. Nie skończy ze złamanym sercem, jeśli earl okaże
się jej niewart. Być może jednak byłaby szczęśliwa jako jego żona.
Długie miesiące rozmyślań o Paulu i oczekiwanie na jego przyjazd do Włoch –
wszystko to wydawało się jej teraz bardzo odległe. Lucy pomyślała, że w końcu się
wyleczyła. Wszyscy sądzili, że zmiana w jej zachowaniu ma związek ze śmiercią
Marka. Było to po części prawdą, ponieważ opłakiwała przyjaciela, lecz to Paul zła-
mał jej serce.
Nie pozwoli mu zrobić tego ponownie. Podniosła głowę, zdecydowana okazać mu
obojętność przy następnym spotkaniu. Jeśli on patrzy na nią tak, jakby nie istniała,
ona odpłaci mu tym samym.
Nie zamierzała marnować życia na żale.
Anne Herries Marzenia lady Lucy Tłumaczenie Bożena Kucharuk
PROLOG – Cóż, Ravenscar – rzekł książę Wellingtonu. – Szkoda, że musi pan nas opuścić. W ostatnich miesiącach był pan dla mnie nieocenionym wsparciem. Rozumiem jed- nak, że ojciec pana potrzebuje. – Niestety, muszę prosić o zwolnienie ze stanowiska – odparł z żalem kapitan Paul Ravenscar. – Od śmierci brata sprawami majątku zajmuje się mój kuzyn Hallam, ale coraz trudniej jest mu zarządzać dwiema posiadłościami. Niedawno się ożenił, a te- raz z żoną spodziewają się dziecka. Muszę zatem sam zająć się majątkiem ojca. Je- śli umrze… Paul przebiegł wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu urządzonym ze smakiem. Będzie mu brakowało przełożonego, oficerów i codziennych obowiązków. – Jest pan jego spadkobiercą – powiedział ze zrozumieniem Wellington. – Ma pan moje pozwolenie na powrót do domu. Łatwiej było pokonać Napoleona na polu bi- twy, niż potem ustanowić pokój, ale prawie osiągnęliśmy cel. Ja również wkrótce wracam do Anglii. – Tak przypuszczałem, sir… Chciałbym szczególnie podziękować panu za wyrozu- miałość i wsparcie w tym trudnym dla mnie okresie. Gdybym nie mógł wówczas rzu- cić się w wir pracy… – Nie musi pan dziękować, Ravenscar. Jestem z pana zadowolony – przerwał mu Wellington. – Niech pan pakuje manatki. Mężczyzna musi wypełniać swoje obowiąz- ki wobec rodziny tak samo jak wobec ojczyzny. Paul trzasnął obcasami, uścisnął dłoń księcia i wymaszerował z gabinetu, który Wellington zajmował przez ostatnie miesiące. Odbyło się tam wiele trudnych narad w trakcie ustalania warunków pokoju i kształtu Europy. Bywało, że ściany drżały od budzącego grozę gniewu księcia. Wreszcie pokój stał się faktem. Paul w zamyśleniu skierował się w stronę swojej kwatery. Przy odrobinie szczę- ścia za dwa dni znajdzie się w Calais, a za następne dwa będzie już w Ravenscar. Modlił się, by zdążyć na czas. Z listu Hallama wynikało, że choroba ojca jest bardzo poważna. Dręczyło go poczucie winy. Powinien był zostać w domu i uwolnić ojca od ciężaru obowiązków. Był świadom, że nawet jeśli Hallam robił, co w jego mocy, ojciec czuł- by się lepiej, gdyby w codziennych sprawach pomagał mu jedyny, pozostały przy ży- ciu syn. Gdyby ojcu coś się stało, Paul nigdy by sobie tego nie darował. Musiał jednak wy- jechać z domu. Śmierć starszego brata przytłoczyła Paula. To Mark był dziedzicem majątku i ty- tułu, które teraz przypadną Paulowi. Wszyscy podziwiali i kochali Marka. Lord Ra- venscar zawsze go faworyzował, a Paul nie mógł go za to winić. Nie pragnął nicze- go, co miało przypaść w udziale bratu i niczego mu nie zazdrościł… z wyjątkiem Lucy Dawlish.
Jęknął z bólu. Nie potrafił o niej zapomnieć. Bóg jeden wie, ile razy w ciągu ostat- nich miesięcy spędzonych w Wiedniu z księciem Wellingtonu próbował wyrzucić ją z pamięci. Nie miał prawa o niej myśleć. Należała do Marka i zostałaby jego żoną, gdyby nie padł ofiarą nikczemnego morderstwa. Kochała go, a przez pewien czas nawet podejrzewała Paula o zabicie brata. Dobrze pamiętał jej spojrzenie, które odcisnęło się na jego sercu niczym znamię. Lucy kochała Marka. Opłakiwała go. Ostatnie wieści, jakie Paul o niej otrzymał, głosiły, że wróciła z Włoch, dokąd matka zabrała ją, aby doszła do siebie. Nadal nie była zaręczona, mimo to Paul sądził, że Lucy kogoś pozna i poślubi… Najwyraźniej wciąż była pogrążona w żałobie, nie mogąc zapomnieć człowieka, którego w tak okrutny sposób odebrano jej na kilka tygodni przed ślubem. Paul wiedział, że nie wolno mu o niej myśleć. Nie mógł poślubić dziewczyny, którą jego brat kochał i pragnął pojąć za żonę, choć już jako dzieci nieustannie rywalizo- wali o Lucy. Tylko jeden raz, na balu w Londynie, tuż przed tym, kiedy wszyscy wy- jechali na wieś, aby przygotować się do wesela… Paul przez krótką chwilę czuł, że Lucy mogłaby odwzajemnić jego miłość. Mylił się. Musiał się mylić. Lucy marzyła o tym, aby ceremonia odbyła się w wy- znaczonym terminie i była zrozpaczona, kiedy Mark został zamordowany. Paul wie- dział, że musi wyrzucić ją z pamięci. W Wiedniu było wiele pięknych kobiet, jednak z wyjątkiem paru przelotnych flirtów z nudzącymi się mężatkami pozostawał obo- jętny na płeć przeciwną. Oczywiście, budził zainteresowanie młodych dam, którego nawet nie gasił fakt, że okazywał owym szlachetnie urodzonym pannom jedynie kon- wencjonalną uprzejmość. Z czasem zaczęto uważać go za człowieka nazbyt po- wściągliwego, a nawet oziębłego. Jako dziedzic fortuny Ravenscarów stanowił nie- zwykle atrakcyjną partię, mimo że nie był tak zniewalająco przystojny jak jego świętej pamięci brat. Wiele piękności próbowało go usidlić, lecz Paul pozostawał nieosiągalny. Wysiłki niektórych panien, aby znaleźć się z nim sam na sam, wydawały mu się wręcz zabawne. Dbał o to, by nie zostawać z żadną z nich w pustym pokoju. Nie chciał się żenić tylko z obowiązku wobec rodziny… Właściwie wcale nie chciał się żenić, ale wiedział, że któregoś dnia będzie musiał, aby zapewnić ciągłość tytułowi. Tę kwestię pozostawiał jednak do rozważenia w przyszłości. Teraz miał pilniejsze sprawy na głowie. Kazał ordynansowi spakować rzeczy. Myślał tylko o tym, czy ojciec będzie żył wy- starczająco długo, aby udzielić mu swego błogosławieństwa… i czy on sam będzie w stanie mieszkać w domu, który powinien należeć do jego brata.
ROZDZIAŁ PIERWSZY – To miło z pani strony, że odwiedza pani starca – powiedział z uśmiechem lord Ravenscar, gdy młoda dama poprawiła poduszki i przysunęła mu bliżej szklankę zimnej wody. – Pani śliczna buzia jest jak promyk słońca, panno Dawlish. – Chciałam pana odwiedzić – zapewniła Lucy. – Mama mi pozwoliła, bo akurat przyjechała Jenny. Może pan pamięta, że żona Adama jest moją dobrą przyjaciółką, choć bardzo długo jej nie widziałam. Przez twarz lorda przemknął wyraz bólu, ponieważ Jenny, żona siostrzeńca, po raz pierwszy przyjechała do Ravenscar półtora roku temu w dniu śmierci ukochane- go starszego syna Marka. – Długo była pani we Włoszech? – Spędziłyśmy tam prawie rok – odpowiedziała Lucy. Jej skóra, muśnięta słońcem, miała złotawy odcień. Włosy jej pojaśniały, co spra- wiało, że oczy wydawały się bardziej niebieskie. Adam i Jenny przyjechali, by opiekować się ojcem u kresu jego życia, choć służba należycie dbała o swojego pana. Pokój był czysty i schludny, dookoła unosił się za- pach róż przyniesionych przez Lucy. – W drodze powrotnej odwiedziłyśmy Paryż, ale papa czuł się bez nas samotny, więc wróciłyśmy miesiąc temu. – Tak, ojciec na pewno tęsknił za paniami. Ciężko jest żyć, gdy ludzie, których ko- chamy, są daleko od nas… W jego głosie zabrzmiał taki ból i smutek, że Lucy poczuła złość do Paula Raven- scara. Jak mógł porzucić ojca? Miesiąc lub dwa dla uporania się z tragedią można byłoby zrozumieć, ale zostawić ojca w żałobie na tak długo? Kiedyś Lucy sądziła, że mogłaby zakochać się w Paulu. Była wtedy już zaręczona z jego bratem, gdy podczas pewnego balu w Londynie naszły ją wątpliwości. Wzbu- dziło to jej niepokój; a kiedy rozważała, czy powinna powiedzieć o tym Markowi, wydarzyła się tragedia. Wszyscy doznali szoku. Ogarnęło ją poczucie winy. Przez pewien czas zastanawiała się, czy Paul mógł za- strzelić brata w przypływie zazdrości, jednak nigdy naprawdę w to nie wierzyła. Później, kiedy Adam i Hallam osaczyli prawdziwego zabójcę, miała nadzieję, że… Lucy stłumiła lekkie westchnienie i uśmiechnęła się do lorda. – Jestem pewna, że kapitan Ravenscar wkrótce powróci. Hallam napisał do niego, że nie czuje się pan najlepiej. – Nie powinien był tego robić – odpowiedział cierpko starszy pan. – Paul służy na- szemu krajowi, jest bliskim współpracownikiem Wellingtona. Miałby wracać do domu tylko dlatego, że… – Urwał i potrząsnął głową. – Oczywiście, przyznaję, bar- dzo za nim tęsknię; a byłem wobec niego taki niesprawiedliwy! Teraz nie mogę uwierzyć, że mogłem mu coś takiego powiedzieć… – Zamknął oczy, a po jego policz- ku stoczyła się łza. – Mark był najstarszy, a Paul… Paul stał w jego cieniu. To było
niesprawiedliwe, panno Dawlish… wręcz okrutne. – Proszę się nie denerwować – uspokoiła go Lucy, zdjęta współczuciem. – Jestem pewna, że wkrótce go pan zobaczy i powie mu to pan osobiście. Drzwi otworzyły się i weszła Jenny z tacą, na której znajdowało się kilka butele- czek, szklanka i gorący napój. – Dzień dobry, wuju. Czas na twoje lekarstwa. – Zostawię pana z Jenny – odezwała się Lucy. – Ale pojutrze przyjadę znowu. – Proszę podziękować matce za galaretkę z nóżek – powiedział lord. – Jedź ostrożnie – ostrzegła Jenny. – Cudownie było znowu cię zobaczyć, a ten je- dwabny szal, który mi przywiozłaś z Włoch, jest przepiękny. Lucy skłoniła głowę, uśmiechnęła się do Jenny i wyszła z pokoju. Zanim odwiedziła lorda Ravenscar, rozmawiały przy herbacie. Widząc Jenny, pełniącą funkcję pani domu, Lucy uświadomiła sobie, że gdyby żył Mark, to ona zajmowałaby się teraz swoim teściem. Znała go od urodzenia, był dla niej wujkiem i drogim przyjacielem; teraz osłabł tak, że żal ściskał jej serce. Mogła tylko modlić się, aby jego syn wrócił na czas. Po raz kolejny ogarnęła ją złość na Paula. Jak mógł przebywać z dala od domu, kiedy ojciec go potrzebował? Postanowiła, że wszystko mu wygarnie, gdy tylko go zobaczy… – Jak się miewa drogi lord Ravenscar? – spytała lady Dawlish, kiedy Lucy weszła do domu. – Czy był w stanie z tobą rozmawiać, kochanie? – Jest bardzo słaby, ale się nie poddaje, czego można było się po nim spodziewać – odrzekła Lucy, zdejmując skórzane rękawiczki do jazdy konnej. Była urodziwą ko- bietą o pogodnym spojrzeniu. Kilka jasnych kosmyków wymknęło się spod siatki, która przytrzymywała włosy podczas jazdy. – Tak mi go było żal, mamo. On tak bar- dzo chce zobaczyć Paula i boi się, że nie zdąży. Jak Paul może żyć z dala od domu przez tyle miesięcy, wiedząc, że ojciec go potrzebuje? Przecież powinien był wrócić już dawno. – Nie bądź zbyt surowa. – Matka lekko zmarszczyła brwi. – Nie znasz jego sytu- acji, Lucy. Być może książę go potrzebuje… – Książę może z łatwością znaleźć innego adiutanta, który organizowałby mu pra- cę i bale – skonstatowała złośliwie Lucy. Zacisnęła usta. Po śmierci Marka nauczyła się ukrywać swoje prawdziwe uczucia i tajemnice serca. Gdy była sama, płakała nad sobą i nad utraconym narzeczonym. Czasem wydawało jej się, że nie została jej już ani jedna łza. Tego dnia miała ochotę się rozpłakać, kiedy zorientowała się, jak bardzo osłabiony jest lord. – Paul jest bezmyślny. – Kochanie, to mi się nie podoba – powiedziała matka podenerwowanym tonem. – Zawsze byłaś taka troskliwa. Nie mówię, że zachowujesz się teraz inaczej wobec mnie i ojca, ale jesteś zbyt surowa dla Paula. Musisz pamiętać, że się załamał… – Głos lady Dawlish zadrżał. – Wiem, że ty także bardzo cierpiałaś, najdroższa… – Owszem, ale część mojego cierpienia wynikała z poczucia winy, że nie kochałam Marka tak, jak powinnam jako jego przyszła żona. Był moim bohaterem i przyjacie- lem, ale nie miłością. Straciłam głowę, kiedy wrócił jako bohater wojenny i poprosił
mnie o rękę. Gdybym za niego wyszła, zapewne oboje bylibyśmy nieszczęśliwi, bo coś mi mówi, że on także mnie nie kochał. Czasami miałam wrażenie, że chce mi to powiedzieć… – Och, Lucy, najdroższa… – Jeśli to prawda, to czemu nadal jesteś smutna? Mia- łam nadzieję, że poznasz kogoś we Włoszech albo w Paryżu. Kilku dżentelmenów wykazywało zainteresowanie, lecz ich nie zachęcałaś. Nawet tego czarującego hra- biego, który prawił ci tyle komplementów. Jestem pewna, że by się oświadczył, gdy- byś tylko okazała mu odrobinę przychylności. – Nie miałam ochoty wychodzić za żadnego z nich, mamo. – Twój ojciec pytał mnie o to wczoraj wieczorem… Martwi się o ciebie, Lucy. Pra- gnie widzieć cię bezpieczną w małżeństwie. Oboje chcielibyśmy mieć wnuki. – Tak, wiem – powiedziała Lucy łamiącym się głosem. Odwróciła twarz i dodała: – Pewnie jesteś bardzo rozczarowana, mamo. Próbowałam polubić hrabiego, a mar- kiz Sancerre był bardzo miły… ale nie potrafiłam wyobrazić sobie, że mogłabym zo- stać jego żoną. Nie chciałabyś przecież, żebym wyszła za mąż za pierwszego lep- szego? – Oczywiście, że nie, Lucy. Tak jak mówisz, jestem smutna i rozczarowana, ale chodzi mi tylko o twoje dobro. Modlę się, żebyś znalazła kogoś, kto pomoże ci upo- rać się z przeszłością i sprawi, że pomyślisz o nowym życiu. Nie chciałabym, żebyś zmarnowała swoją młodość. – Jeśli spotkam kogoś takiego, to ci o tym powiem, mamo – obiecała Lucy. – Na ra- zie wolałabym jeszcze zostać z tobą i papą. – Nie będę ci prawić kazań. Ty sama znasz siebie najlepiej, Lucy, ale oboje z two- im ojcem marzymy o tym, żebyś była taka jak dawniej. Zawsze się śmiałaś i mówiłaś tak szybko, że trudno było za tobą nadążyć. Teraz stałaś się taka poważna… Lucy uśmiechnęła się, ale się nie odezwała. Poszła do swego pokoju, by się prze- brać i uczesać. Patrząc na swoje odbicie w owalnym lustrze z ramą z drewna saty- nowego, dostrzegła twarz nieco bladą mimo opalenizny, która i tak wkrótce zniknie. Oczy miała duże i jakby pociemniałe, usta zaciśnięte w wąską linię. Czy bardzo się zmieniła? Jako dziewczynka była zawsze skora do śmiechu i przekomarzania z przyjaciółmi, jednak potem zbyt długo nosiła w sobie ból. Martwiła się, że sprawia przykrość rodzicom. Nie wiedziała, że wyczuli zmianę w jej sposobie bycia. Czyżby stała się nieczuła? Sądziła, że tak nie jest, jako że… je- dyną osobą, wobec której odczuwała gniew, był Paul Ravenscar. Zanim wyjechał do Włoch, mówił, że ją odwiedzi, gdy sama tam przyjedzie. Wie- rzyła, że to zrobi, kiedy upora się z rozpaczą, lecz na długo przed jej przyjazdem do Rzymu dołączył do Wellingtona w Austrii. Przez wszystkie te długie miesiące ani razu do niej nie napisał. Lucy boleśnie odczuwała jego obojętność. Gdyby ją kochał, z pewnością postarał- by się ją odwiedzić. Nawet jeśli uważał, że jest za wcześnie na ślub, mógł powie- dzieć o swoich uczuciach… poprosić, aby na niego zaczekała. Zamiast tego ignoro- wał ją. Nic go nie obchodziła! Rozpacz Lucy po śmierci Marka oraz uczucia wobec Paula zmieniły się w gniew. Dlaczego zatem patrzył na nią w taki sposób podczas tańca? Dlaczego muskał wargami jej włosy? Dlaczego przytrzymał ją w ramionach, kiedy pomagał zsiąść
z konia? Dlaczego, och, dlaczego, igrał z jej uczuciami, skoro wcale go nie obcho- dziła? Jak mogło jej na nim zależeć? Mark był wart dziesięciu takich jak Paul… a mimo to naprawdę zakochała się w nim. Przeciągnęła szczotką po włosach. Gardło miała ściśnięte bólem. Musiała wyjść za mąż. To jej obowiązek wobec rodziców. Dlatego czas zapomnieć o smutku. Wy- starczająco długo opłakiwała Marka, zaś Paul nie był wart jednej łzy. Nie będzie już więcej o nim myślała, nie mówiąc już o popadaniu w rozpacz. Zapomni o przeszło- ści, a jeśli dżentelmen, który jej się spodoba, poprosi ją o rękę, powie „tak”. – Jak się czuje ojciec? – zapytał Paul, podając lokajowi kapelusz, rękawiczki i szpi- crutę. W jego szarych oczach widać było niepokój, nerwowo przygładzał dłonią po- targane, ciemnobrązowe włosy. – Proszę, powiedz, że żyje. – Lord Ravenscar jest bardzo słaby. Będzie szczęśliwy, mogąc pana zobaczyć, sir. – Dziękuję, John. Zaraz do niego pójdę. – Jest z nim pani Miller, sir. Siedzi przy nim, kiedy tylko może, przyjeżdżają też goście. Dziś rano była tu panna Dawlish. Wyjechała przed godziną. – Naprawdę? To bardzo miło z jej strony – rzucił Paul i popędził na górę, przeska- kując po dwa stopnie naraz. Zapukał lekko do drzwi sypialni ojca i wszedł do środ- ka. Jego spojrzenie powędrowało natychmiast w stronę łóżka; szok sprawił, że za- parło mu dech w piersiach. Lord Ravenscar czuł się źle już przed jego wyjazdem, jednak wówczas pozostawał silnym mężczyzną. Człowiek leżący w łóżku był wychu- dzony i kruchy, bliski śmierci. Paulem zawładnęło poczucie winy. Zdążył niemal w ostatniej chwili. – Papo… – odezwał się, podchodząc do ojca ze ściśniętym gardłem. – Wybacz, że nie wróciłem wcześniej. – Paul, mój chłopcze. Starzec wyciągnął do niego drżącą dłoń. Paul ścisnął ją obiema rękami. Jenny uśmiechnęła się do niego i odeszła od łóżka. – Zostawię was samych – powiedziała. – Porozmawiaj z ojcem, Paul. Wszyscy cie- szymy się, że jesteś z powrotem w domu. – Dziękuję… Do zobaczenia później. Jenny skinęła głową i wyszła. Paul usiadł na brzegu wielkiego łoża i spojrzał ojcu w oczy. – Wybacz mi. Nie powinienem był tak długo przebywać z dala od domu. – Obaj wiemy, dlaczego wyjechałeś – rzekł lord Ravenscar nieco silniejszym gło- sem, trzymając syna za rękę. – Twój brat był drogi nam obu. Myślisz, że nie wie- działem, jak bardzo go kochasz? Obaj go zresztą podziwialiśmy. – Tak. – Szczupła twarz Paula zastygła w wyrazie bólu. Opalenizna sprawiała, że wydawał się starszy niż w rzeczywistości. – Miał wszystko, czego kiedykolwiek mógłbyś pragnąć od syna, a ja od brata. Marzyłem o tym, żeby być taki jak on, ale niestety to mi się nie udało… – Nie powinieneś ujmować tego w ten sposób – rzekł ojciec. – Chciałem ci to po- wiedzieć, Paul. Po prostu jesteś inny. Widziałem w tobie twoją matkę. Miała takie same włosy i oczy. Mark był podobny do mojego ojca, który także był niezwykłym człowiekiem i którego szczerze podziwiałem.
– Nigdy nie umiałem dorównać Markowi. Zasłużyłeś na syna, z którego byłbyś dumny. Chętnie zamieniłbym z nim moje życie. – Nie! – Ojciec pokręcił głową. – Jestem z ciebie dumny, Paul. Twój dowódca do mnie napisał. Cenił cię, synu… i ja także cię cenię. – Ojcze… – Paulowi załamał się głos. – To ja powinienem był zginąć… Mark zajął- by się majątkiem i tobą… – Oddałbym za niego życie. Za was obu. Mark był taki, jak powiedziałeś. Ale… je- śli mam być szczery, to sądzę, że ty lepiej zajmiesz się majątkiem i naszymi ludźmi. Zaniedbałem ich, Paul, podczas żałoby po twojej matce, a później po Marku. Twój kuzyn zrobił bardzo wiele, ale ludzie potrzebują kogoś, kto zadba o ich pomyśl- ność… Obawiam się, że Mark był stworzony do innych, wyższych celów. – Nie wiem, co masz na myśli, ojcze. – Mark nie byłby szczęśliwy, gdyby musiał tu zostać. Poszukałby sobie czegoś in- nego… w polityce albo w Londynie. Mógł zostać wielkim generałem albo przywódcą politycznym. Nie mówię, że zaniedbywałby tutejsze obowiązki, ale rozmawialiśmy na dzień przed jego śmiercią… Powiedział mi, że zamierza poprosić cię o pomoc w zarządzaniu majątkiem. Chciał zająć się importem herbaty. Był zbyt niespokoj- nym duchem, żeby zostać w domu. – Mark chciał, żebym był jego zarządcą? – Tak go zrozumiałem. Mówił mi, że woli życie w wojsku i że trudno by mu było osiąść na stałe na wsi. Nie jestem pewien, jakie miał plany, chyba sam jeszcze się nad nimi zastanawiał. Wiem, że miał jakieś zmartwienie, ale nie chciał o nim mówić. – Nie wiedziałem o tym. – Paul zmarszczył brwi. – Jesteś tego pewien, ojcze? – Tak. Zawsze wiedziałem, że byłoby mu tu ciężko… ten dom i ta ziemia były dla niego za ciasne, Paul. Pragnął czegoś więcej. Byłby rozgoryczony, gdyby musiał po- święcić swoje życie naszym włościom. Paul nie krył zaskoczenia. Sam zawsze kochał swój dom, nic nie cieszyło go tak jak jazda przez pola, rozmowy z najemcami i przyjmowanie sąsiedzkich wizyt. Uwa- żał Ravenscar za źródło piękna i radości, wystarczające, aby dobrze spędzić życie. Chciał dbać o swą ziemię i ludzi, którzy ją uprawiają. – Nie wiem, co mam o tym myśleć, ojcze. Mark nie rozmawiał ze mną na ten te- mat, chociaż wiedziałem, że coś go trapi. Sądziłem, że być może chodziło o jakąś kobietę, którą kochał, a której z jakiegoś powodu nie mógł poślubić. – Mogło chodzić o kobietę. Mówił, że nie jest pewien sam siebie. Nie wiem, co by się stało, gdyby nadal żył… ale myślę, że odkrył, że popełnił błąd. – Błąd? Co masz na myśli, ojcze? – Sądzę, że poprosił pannę Dawlish o rękę w porywie chwili, a naturalnie nie mógł jej porzucić. Był przecież dżentelmenem. Wydaje mi się, że właśnie to nie dawało mu spokoju. Gdyby żył… Ojciec westchnął, a Paul usiłował przyswoić to, czego się dowiedział. Wszystko wskazywało na to, że nie do końca znał Marka. Skoro nie pragnął zostać panem Ra- venscar i … naprawdę nie kochał Lucy… Nie, ojciec z pewnością się myli. Ktoś, kto tak jak Mark miał tyle szczęścia, aby poznać Lucy bliżej, musiał ją kochać do sza- leństwa. – Trudno mi dać temu wiarę – powiedział do ojca. – Bardzo mi przykro, jeśli to
prawda… Mark wydawał się taki zadowolony z życia. Często mówił o ślubie i o roz- wijaniu majątku. – Miał zamiar wprowadzić udoskonalenia, szczególnie u naszych dzierżawców – rzekł lord Ravenscar. – Myślał o zburzeniu starych chat i wybudowaniu nowych… i, jak powiedziałem, sądzę, że zamierzał opłacić to z zysków z przedsięwzięcia han- dlowego. – Tak jak Adam i Hallam zrobili z importem wina. Ja nie mam takich odważnych pomysłów, ojcze. Nie widzę siebie inwestującego w towar ani sprzedającego wino czy herbatę. Myślę, że ulepszenia można wprowadzić, stosując nowe metody upra- wy. Chciałbym też hodować konie, jeśli będę mógł sobie na to pozwolić. – Jesteś urodzonym właścicielem ziemskim, tak samo jak ja. – Ojciec uśmiechnął się. – Kiedyś także pragnąłem hodować wspaniałe konie, ale byłem na to zbyt leni- wy. Masz charakter matki, więc uda ci się osiągnąć więcej. Zawsze była czymś za- jęta. – Ojcze, nie przegrałeś swojej fortuny w karty, jak wielu innych. Nie mam długów do spłacenia tak jak moi kuzyni. – Wiesz, że udzieliłbym im pożyczki, ale byli zbyt dumni, by o to poprosić, i osta- tecznie sami rozwiązali swoje problemy. Żałuję, że nie mam już czasu, Paul, aby na- uczyć cię wielu rzeczy, ale Anders to dobry człowiek… pomoże ci… a Hallam dosko- nale zna posiadłość. – Hallam zrobił już wystarczająco dużo – powiedział Paul. – Poradzę sobie. Jak na razie jesteś ze mną i będziesz udzielał mi wskazówek, ojcze. Dłoń starszego pana zadrżała lekko na kołdrze. – Obawiam się, że to już nie potrwa długo, synu. Teraz jednak, widząc cię znowu, mogę umrzeć w spokoju. Pragnę tylko, abyś był szczęśliwy. – Zrobię wszystko, by cię nie zawieść, ojcze. Jeszcze będziesz ze mnie dumny. – Wiem, że zrobisz wszystko, o co cię poproszę, chłopcze – rzekł ojciec. – Nie chodzi tylko o majątek… Musisz znaleźć sobie żonę, by mieć przynajmniej jednego syna, a im więcej, tym lepiej. Obaj zamilkli, wiedząc aż nazbyt dobrze, co może przytrafić się prawowitemu dziedzicowi. – Tak, ojcze – zgodził się Paul, czując ucisk w gardle. – Będę o tym pamiętał. Po- szukam sobie dobrej żony… Zobaczył, że ojciec zaczął zasypiać. Chciał powiedzieć zbyt wiele w zbyt krótkim czasie i to go wyczerpało. Paul poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Obawiał się, że jego ojciec, słabnący z każdym dniem, nie pożyje długo, lecz Bóg pozwolił im spędzić razem jeszcze tro- chę czasu. Lord Ravenscar obudził w nim nadzieję. Paul czuł, że otrzymał jego bło- gosławieństwo. Ich rozmowa złagodziła rozpacz, której nie ukoiło dobrowolne wy- gnanie. Powinien był zostać tu z ojcem, poznać go lepiej… Całe szczęście, że przy- najmniej mieli dla siebie tę chwilę. Mark na zawsze pozostanie jego ideałem, lecz świadomość bycia tym gorszym dzieckiem osłabła. Ojciec nie uważał go za nieudacznika; wierzył, że zaopiekuje się majątkiem i ludźmi. Postanowił zrobić wszystko, aby go nie zawieść… i znaleźć żonę. To jego obowiązek wobec ojca i majątku.
Przelotnie pomyślał o Lucy, lecz po chwili doszedł do wniosku, że z pewnością na- wet na niego nie spojrzy. Na szczęście są na świecie inne, równie piękne kobiety. Być może jedna z nich z radością go poślubi i da mu synów.
ROZDZIAŁ DRUGI Paul przystanął na podeście schodów i wsłuchał się w odgłosy dochodzące z holu. Czyżby to Lucy? Zapewne przyjechała odwiedzić ojca. Odetchnął głęboko i zszedł szerokimi schodami o bogato rzeźbionych mahonio- wych poręczach. Gdy Lucy odwróciła głowę w jego stronę, przystanął z wrażenia. Od razu zauważył, że to nie była Lucy Dawlish, którą zapamiętał. Otwarta, ufna, pełna życia i szczerości. Obecną Lucy otaczała aura niedostępności, jakby była za- topiona w krysztale, skrywającym jej myśli i uczucia. – Panno Dawlish – odezwał się, wyciągając dłoń na powitanie. – Miło panią wi- dzieć. – Kapitanie Ravenscar. – Dygnęła lekko. – Cieszę się, że w końcu wrócił pan do domu. Myślę, że pański ojciec jest bardzo zadowolony. Paul zrozumiał przytyk. Doskonale wiedział, że zaniedbał zarówno ojca, jak i ma- jątek, lecz nie miał ochoty słuchać napomnień od Lucy. – Tak… To miło, że pani przyjechała. Wczoraj ojciec był bardzo zmęczony, ale dziś wygląda lepiej. Ponad godzinę rozmawialiśmy o sprawach majątku. Jeśli pani po- zwoli, zostawię teraz panią z Jenny. Ojciec poprosił mnie o coś ważnego. Skłonił głowę w jej stronę, po czym spojrzał na Jenny. Wolał wycofać się jak naj- szybciej. – Nie będę na obiedzie, Jenny, ale wrócę na podwieczorek. – Dobrze, Paul – powiedziała z uśmiechem. – Adam przyjedzie późnym popołu- dniem. Mówiłam ci, że udał się do Londynu w interesach. Bardzo się ucieszy z two- jego powrotu. Kiwnął głową i wyszedł prosto w ciepły blask słońca. Przez chwilę czuł się, jakby był z lodu. Nie zachował się odpowiednio; przeżył szok, widząc Lucy tak odmienio- ną… Lucy, jego najdroższą przyjaciółkę… Nigdy nie mogła być dla niego nikim wię- cej… Co sprawiło, że tak się zmieniła? Czyżby tak bardzo rozpaczała po śmierci Marka? Idąc żwawym krokiem w kierunku gabinetu zarządcy, odsunął od siebie te myśli. Ojciec poprosił go, aby porozmawiał z jednym z dzierżawców. Jego dom wymagał naprawy dachu. Należało bezzwłocznie się tym zająć, a Hallam nie wydał w tej sprawie żadnych dyspozycji… To właśnie teraz powinien zrobić. Skupić się na czekających go obowiązkach i za- pomnieć, jak jego serce mocniej zabiło na widok kobiety, którą kiedyś kochał. Cze- kały go zmagania z problemami dotyczącymi majątku i poszukiwaniem kandydatki na żonę. Teraz przynajmniej był pewien, że Lucy znalazła się poza jego zasięgiem i nie wolno mu o niej więcej myśleć. – Kapitanie Ravenscar – powitał go Anders, unosząc wzrok znad ksiąg rachunko- wych. – Czym mogę panu służyć? – Chciałbym przyjrzeć się Briars Farm. Pojedzie pan ze mną, Anders? Muszę zo-
baczyć, co należy zrobić, a później zaczniemy działać. Zamierzam wziąć się ostro do pracy po powrocie. – Cieszę się z tego, sir. Major Ravenscar ma swoje własne sprawy i nie chciał działać pochopnie, na wypadek gdyby było to niezgodne z pana życzeniem… Nie chciał też obciążać problemami pańskiego ojca. – Jak pan wie, ojciec przekazał mi sprawy majątku. – Paul uśmiechnął się. Lubił poczciwego zarządcę. – Chciałbym, aby pan mi doradzał. Mam zamiar wprowadzić wiele udoskonaleń. W kwestiach dotyczących upraw pojawiło się sporo interesują- cych nowości, które powinniśmy wypróbować… poza tym nasi ludzie muszą miesz- kać w odpowiednich warunkach. – Miło mi to słyszeć, sir – powiedział Anders. – Już od jakiegoś czasu myślę o wprowadzeniu zmian, ale lord Ravenscar mówił, że jest na to za stary i że to jego synowie będą podejmować decyzje. – Dobrze, w takim razie zaczynamy. Chodźmy do stajni… chyba że jest pan zaję- ty? – To może zaczekać – powiedział zarządca, sięgając po kapelusz. – Wspaniały dzień na przejażdżkę. – Może zostałabyś na lunch? – spytała Jenny, kiedy Lucy zeszła na dół po odwie- dzinach u lorda Ravenscar. – Paul wróci późno, proszę, zostań ze mną. – Dobrze, jeśli ci na tym zależy… – odpowiedziała Lucy w zamyśleniu. – Tyle się wydarzyło, odkąd po raz pierwszy do mnie przyjechałaś, Jenny. Wyszłaś za Adama i doczekałaś się swojego ukochanego synka. Miałaś tak wiele szczęścia, że spotka- łaś miłość… – Tak, sprzyja mi szczęście – potwierdziła Jenny, przyglądając się przyjaciółce z niepokojem. – Sprawiasz wrażenie zmęczonej. Źle się czujesz? – Nie, nie. Dziękuję. Czuję się doskonale. – Lucy zacisnęła dłonie w pięści, tłumiąc emocje. – Ale bardzo przeżyłam spotkanie z Paulem. Jest inny niż dawniej. Zresztą pewnie to samo pomyślał o mnie… Na wspomnienie jego obojętnego spojrzenia ostry ból przeszył jej serce. Zacho- wał się tak, jakby nic ich nie łączyło. – Owszem, trochę się zmieniłaś – przyznała Jenny. – Jesteś teraz cichsza i często się zamyślasz. Przed wyjazdem do Włoch tak często się śmiałaś… Czy nie było tam nikogo, kto by ci się spodobał? Sądziłam, że wyjdziesz za mąż. – Och, rzeczywiście kilku dżentelmenów okazywało mi zainteresowanie – odpo- wiedziała Lucy – ale nie doszłam jeszcze wtedy do siebie po tym, co się stało. Teraz jest już dużo lepiej. Jestem zdecydowana jak najprędzej znaleźć sobie odpowiednie- go męża. Mama niepokoi się o mnie. – Cieszę się, że tak mówisz. – Jenny zaśmiała się łagodnie. Jej twarz rozświetliła się. Małżeństwo wyraźnie jej służyło. – Chciałabym, żebyś była tak szczęśliwa, jak ja i Adam. Musisz poszukać kogoś miłego i przystojnego… Szkoda, że sezon w Lon- dynie już się skończył. – Mama mówiła, że zabierze mnie do Bath. Papa zamierza wydać w przyszłym miesiącu wieczorek taneczny. Mam nadzieję, że przyjedziecie z Adamem? Nigdy nie wiadomo; może znajdzie się jakiś dżentelmen z okolicy, który mi się oświadczy…
wolałabym nie przeprowadzać się zbyt daleko od rodziców. Jestem w końcu ich je- dynym dzieckiem. – Ja nie mam rodziców, tylko ciotkę i wuja. Lord Ravenscar jest mi drogi jak oj- ciec. Zawsze odnosi się do mnie z taką czułością! Będzie mi bardzo smutno, kiedy nas opuści. – Czy nie ma nadziei, że wyzdrowieje, skoro Paul już wrócił? – Lekarze nic nie mówią, ale ja widzę poprawę. Bardzo pragnął zobaczyć Paula… Może teraz, po jego przyjeździe, wróci do zdrowia. – Chciałabym tego – powiedziała Lucy. – Jego śmierć załamałaby Paula. Powinien był wrócić już dawno temu. Nie mogę zrozumieć, dlaczego zwlekał tak długo. – Myślę, że po przyjęciu posady u Wellingtona nie mógł tak po prostu odejść – wy- raziła przypuszczenie Jenny. – Teraz pewnie żałuje, że nie przyjechał wcześniej, ale lord Ravenscar nie ma mu tego za złe, jest po prostu zadowolony, że jego syn wró- cił. – Tak… Właśnie mi mówił, jak bardzo jest dumny z decyzji Paula. Podobno Paul chce wiele zmienić. Wprowadzić jakieś ulepszenia… – Och, tak – powiedziała Jenny ze śmiechem. – Wczoraj wieczorem szczegółowo mi o nich opowiedział, ale obawiam się, że nie słuchałam go zbyt uważnie. Jeffrey- owi wyrzynał się ząbek i myślałam tylko o tym… ale wszystko to brzmiało bardzo szlachetnie i pięknie. – Biedna Jenny. – Uśmiech rozświetlił twarz Lucy. Natychmiast powróciła jej uro- da, a smutek ostatnich miesięcy zniknął z oczu. – Pewnie bardzo brakowało ci Ada- ma. Niech sobie rozmawiają o interesach we dwóch. – Bardzo lubię Paula, ale rolnictwo niezbyt mnie interesuje i ciągle nasłuchiwałam płaczu Jeffreya. Niania jest bardzo kochana, ale nie bierze go na ręce, gdy płacze, bo mówi, że to go zepsuje. Nie lubi, kiedy ja to robię. – Wiele niań tak sądzi – zauważyła współczującym tonem Lucy. – Gdybym miała dziecko, to chyba brałabym je na ręce za każdym razem, kiedy by zapłakało, nie zwracając na nic ani na nikogo uwagi. – I ja tak robię. To mój syn i będę się nim zajmować, kiedy płacze, niezależnie od tego, co mówią inni. – Podała Lucy rękę. – Pójdziemy go zobaczyć? – Tak, nie mogę się już doczekać. Zostanę też na lunch. Mama wie, że mogę zaba- wić u was dłużej i nie będzie się martwiła. – Poślę do niej służącego z wiadomością, że wrócisz późno. Odwieziemy cię moim powozem. Lucy z radością spędzała czas z przyjaciółką; opowiadały sobie nawzajem o tym, co zdarzyło się w poprzednich miesiącach. Śmiech sprawił, że poczuła się o wiele lepiej. Kiedy mąż Jenny wkroczył do salonu w towarzystwie jakiegoś dżentelmena, uśmiechała się tak jak dawniej. – Adamie! – Jenny zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego z otwartymi ra- mionami. – Jak dobrze cię widzieć, kochanie. Jak minęła podróż? – Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiedział, całując ją lekko w usta. – Przywiozłem gościa, który zostanie u nas na jakiś czas. Ma na imię George, earl Daventry. Był tak miły, że sprzedał mi konia. Znamy się z wojska, ale nie widzieliśmy się przez po-
nad trzy lata. Wtedy, w wojsku, George nie odziedziczył jeszcze tytułu. – Pani Miller – rzekł nieznajomy, pochylając głowę. – Słyszałem, że Adam poślubił uroczą młodą kobietę, ale nie wiedziałem, że jest pani aż tak piękna. Emanował pewnością siebie, dobrze zbudowany, ciemnooki i ciemnowłosy. Miał nieco zbyt wąskie usta, jednak nic nie było w stanie przyćmić jego uroku. – Pochlebia mi pan, sir – powiedziała Jenny. – Pozwoli pan, że go przedstawię mo- jej przyjaciółce, pannie Lucy Dawlish… – Lucy wstała i lekko dygnęła. – Lucy, oto earl Daventry. – Wydaje mi się, że rozmawialiśmy już raz, przez krótką chwilę, w Paryżu. – Tak, panno Dawlish. – Daventry obdarzył Lucy czarującym uśmiechem, kłaniając się do jej dłoni. – Nigdy nie zapominam twarzy, szczególnie tak ślicznych jak pani. – Myślę, że pan przesadza – odpowiedziała wesołym tonem Lucy. Earl był przy- stojnym mężczyzną o nienagannych manierach i miłym sposobie bycia. – Prawie nie zwrócił pan na mnie uwagi tego wieczoru, kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni. Był pan trochę… rozkojarzony. – Czyżby? – Zmarszczył czoło, a zaraz potem się roześmiał. – Tak, chyba ma pani rację. Szczerze mówiąc, byłem lekko pijany. Poprzedniego wieczoru przegrałem niemałą sumkę… ale daję słowo, że panią pamiętam, panno Dawlish. – Wierzę panu, sir. – Obdarzyła go uśmiechem. Był o głowę wyższy od Adama, prezentował urodę greckiego boga; ciemne włosy kontrastowały z jasną skórą. Miał na sobie ciemnoniebieski surdut, którego militar- ny krój dowodził tego, że został uszyty przez firmę Weston lub Scott. Jasne brycze- sy opinały jego mocne nogi i ginęły w doskonałej jakości wysokich butach. Na środ- kowym palcu prawej dłoni nosił sygnet, zaś śnieżnobiały fular spinała złota szpilka. – Przysięgam, że nie okłamałbym pani – oświadczył. W jego oczach czaił się łobu- zerski błysk. Lucy roześmiała się i pokręciła głową. – Każę przygotować pokój dla pana – powiedziała Jenny – a potem napijemy się herbaty. – Już powiedziałem Halsteadowi, żeby przygotował pokój – odezwał się Adam. – Każ podać herbatę, kochanie. George może skorzystać z mojej gotowalni, jeśli chciałby się odświeżyć. – Chyba nie ma takiej potrzeby, o ile panie pozwolą mi wejść do salonu w stroju zakurzonym po podróży. – Oczywiście, że pozwolimy – zapewniła Jenny. – Jak pan widzi, mój mąż nie bawi się w ceregiele, a ja chciałabym tylko zapewnić panom odpoczynek po długiej dro- dze. Proszę usiąść, sir, zaraz podadzą herbatę, a pana pokój wkrótce będzie goto- wy. – Powinnam już jechać, Jenny – powiedziała Lucy. – Czy mogłabyś posłać po po- wóz…? – Nie wolno pani jeszcze odjeżdżać, nasza czarodziejko – zaprotestował lord Da- ventry, spoglądając na nią z takim upodobaniem, że się zarumieniła. – Błagam, aby pani została i wypiła z nami filiżankę herbaty. – Tak, Lucy, koniecznie – poprosiła Jenny. – Posłałam już twojego lokaja, aby prze- kazał lady Dawlish, że wrócisz po podwieczorku. – Dobrze, skoro tak sobie życzysz – odpowiedziała Lucy. – Chciałam tylko zosta-
wić was samych z gościem. – Gdyby także i pani zechciała przyjechać tu w gości! – Daventry westchnął wy- mownie. – Mam nadzieję, że mieszka pani niedaleko i że będę mógł złożyć wizytę pani drogiej matce. – To mniej niż pół godziny drogi stąd… – zaczęła Lucy, kiedy do salonu wszedł Paul. Głos uwiązł jej w gardle. Stanął w drzwiach, wodząc oczami po twarzach obecnych. Jego ponure oblicze kontrastowało z mile uśmiechniętą twarzą earla. – Paul… – Adam wstał i wyciągnął dłoń na powitanie. – Cieszę się, że wróciłeś do domu. Widziałeś się z ojcem? – Tak. Dziękuję ci za opiekę nad nim, kuzynie To bardzo szlachetne z waszej stro- ny, że przyjechaliście z Jenny tak szybko. – Hallam nas o to prosił, bo sam musiał już wracać do siebie. Jenny siedziała przy twoim ojcu i pomagała się nim opiekować… ja byłem zajęty innymi sprawami… Sko- ro jesteś już w domu, to za kilka dni będziemy wyjeżdżać. – Błagam, nie róbcie tego – poprosił Paul. – Jak wiesz, nie mam żony, a mój ojciec potrzebuje kobiety, która będzie się nim opiekowała. Nie chciałbym, żeby był ska- zany jedynie na pomoc pokojówek. Proszę, zostańcie tu jak najdłużej. – Dobrze, dziękuję – powiedział Adam. – Zaprosiłem na kilka dni znajomego. Da- ventry chce obejrzeć moje konie. – Zapraszam, sir – Paul skłonił głowę. – Obawiam się, że nie znajdzie pan tu wielu rozrywek, ponieważ mój ojciec jest chory i nie podejmujemy gości, z wyjątkiem naj- bliższych osób, ale wszyscy przyjaciele Adama są tu mile widziani. Daventry podszedł, aby uścisnąć mu dłoń. – Adam zaznajomił mnie z sytuacją. Jestem w drodze do domu, wstąpiłem tylko, aby obejrzeć konia, o którym rozmawialiśmy. Nie oczekuję rozrywek, kapitanie Ra- venscar. – Pan mnie zna, sir? – Spotkaliśmy się przelotnie w Wiedniu. Pan właśnie przyjechał, a ja wyjeżdżałem do Londynu. Najprawdopodobniej mnie pan wtedy nie zauważył… wydawał się pan zamyślony. – To możliwe – przyznał Paul sztywno. – Proszę mi wybaczyć, ale muszę pójść do ojca. Zjem podwieczorek razem z nim, Jenny. Zobaczymy się na kolacji. Panno Daw- lish… – Skinął nieznacznie głową i wyszedł. Lucy czuła, że Paul celowo się wycofuje. Wydawał się nikogo nie dostrzegać, a… zwłaszcza jej. – Paul… – wyszeptała, lecz jej słowa dotarły jedynie do mężczyzny siedzącego obok. – Chyba państwu przeszkodziłem. Powinienem wyjechać rano… – zaczął Daven- try, jednak Adam potrząsnął głową. – Nie o to chodzi. Lord Ravenscar prosił mnie, abym uważał jego dom za swój własny, i zapewniam cię, że nie miałby nic przeciw temu, abym podejmował tu go- ścia. Paul nie jest w najlepszym nastroju. Nalegam, abyś został co najmniej dwa dni, tak jak się umawialiśmy. – Cóż, Adamie, skoro nalegasz… – zgodził się Daventry. – Wykorzystam ten czas, aby lepiej poznać moją nową znajomą. – Spojrzał na Lucy, której policzki pokrył ru-
mieniec. Miło jej się z nim rozmawiało, lecz nagłe pojawienie się Paula i jego chłód starły uśmiech z jej warg. Czy uważał, że pozwoliła sobie na zbyt wiele, zostając tu na cały dzień z Jenny, czy jednak uważał ją za kogoś bliskiego? Odmowa wspólnego po- siłku była jednoznaczna. Po podwieczorku panowie poszli na górę do pokoju Daventry’ego, a Jenny posłała po powóz. Odprowadziła Lucy do drzwi i ją ucałowała. – Mam wrażenie, że Paul cię zdenerwował – wyznała. – Proszę, nie obrażaj się, Lucy. Nie jest taki jak dawniej… Jest niezwykle powściągliwy, trzyma wszystkich na dystans. Nie mogę mu niczego zarzucić, ale czuję, że gdyby nie stan jego ojca, to wolałby, żeby mnie tu nie było. – Z pewnością jest ci wdzięczny za opiekę nad ojcem. – Tak, ale przed śmiercią Marka byli sobie z Adamem o wiele bliżsi. Gdybym go nie znała, uznałabym nawet, że zachowuje się arogancko. Myślę jednak, że po pro- stu zamknął się w sobie na zbyt długo i teraz nie wie, jak się zachowywać wobec przyjaciół. – Pewnie masz rację – powiedziała Lucy. – Zbyt długo opłakiwał brata. Ja też cier- piałam, ale dzisiaj, kiedy rozmawiałam z tobą, zanim przyszedł Paul… było tak, jak- by cały smutek stopniał, a kamień spadł mi z serca. Jenny uśmiechnęła się i ucałowała ją w policzek. – Byłaś radośniejsza, moja kochana. Przed wyjazdem z Ravenscar przyjadę do ciebie i twojej mamy, a ty musisz mi obiecać, że będziesz mnie odwiedzać jak naj- częściej. – Nie jestem pewna, czy Paul by sobie tego życzył – mruknęła Lucy. – W końcu to jego dom i… Chyba nie ucieszył się na mój widok. Czuła dławienie w gardle; jego zachowanie zdawało się przekreślać wszystko, co kiedykolwiek wydarzyło się pomiędzy nimi. – Jest po prostu trochę szorstki – tłumaczyła go Jenny. – Zawsze był twoim przyja- cielem. Jestem pewna, że następnym razem cię przeprosi. Myślę, że to tylko nie- zręczność. – Może… – powiedziała Lucy, ściskając rękę Jenny. – Muszę już wracać. Proszę, przyjedź któregoś dnia na lunch, jeśli znajdziesz czas. Powóz już czekał. Lokaj opuścił schodki i pomógł Lucy wsiąść do środka. Lucy po- machała Jenny i oparła się o poduszki. Zamknęła oczy. Poczuła pieczenie pod powie- kami, jakby miała się rozpłakać. Czego oczekiwała od Paula? Na pewno czegoś innego niż dystans, jaki jej okazał. Jenny łatwo było mówić; kiedy Paul zobaczył, że Lucy w porze podwieczorku na- dal przebywa w jego domu, wręcz spochmurniał. Myślała, że może odwiedzi ją we Włoszech. Zanim opuścił dom po śmierci Marka, mówił, że jest jej przyjacielem. Dawał nawet do zrozumienia, że mu na niej zależy… tak jak jej na nim. Teraz wydawało jej się, że buduje między nimi mur, być może po to, aby nie wyobrażała sobie, że jeszcze żywi wobec niej jakieś uczucia. Może nigdy ich nie żywił…? Gdziekolwiek leżała prawda, Lucy była przekonana, że musi zamknąć dla niego
serce i poszukać kogoś, kogo polubi na tyle, żeby móc wyjść za niego za mąż. Musi przecież istnieć ktoś, z kim byłaby w stanie żyć na co dzień w małżeństwie. Na chwilę stanęła jej przed oczami przystojna, zawadiacka twarz George’a Da- ventry’ego. Lucy podejrzewała, że nie jest jedyną damą, która stała się obiektem jego uwagi. Będzie z nią flirtował, roztaczał swój czar, prawił komplementy, zapew- ne przy okazji chętnie z nią zatańczy, jednak nie spodziewała się, że będzie chciał się oświadczyć. Poza tym, jak sądziła, Daventry posiada majątki w północnej i za- chodniej Anglii, a zdążyła już postanowić, że nie wyprowadzi się zbyt daleko od ro- dziny.
ROZDZIAŁ TRZECI – Och, jesteś, kochanie – powiedziała z uśmiechem lady Dawlish na widok Lucy. – Mam nadzieję, że miło spędziłaś dzień? – Tak, mamo. – Lucy zdjęła bonet, szal i rękawiczki. – Jenny uprosiła mnie, żebym została z nią na lunch, a potem na podwieczorek. W międzyczasie nadjechał kapitan Miller. Przywiózł gościa, earla Daventry. – Tak? – Lady Dawlish uniosła brwi. – Nie sądziłam, że przyjmują gości w takiej chwili. – Kapitan Ravenscar uprzedził, że nie zapewniają rozrywek z uwagi na chorobę ojca, lecz earl Daventry ich nie oczekuje. Mówił, że będzie jeździł z Adamem, oglą- dał jego konie i… być może nas odwiedzi, mamo. – Naprawdę? Doskonale – ucieszyła się matka. – Będzie bardzo mile widziany na lunchu albo podwieczorku. – Pomyślałam, że być może zechce zabawić u nas na dłużej. Wiadomo, jak wyglą- da sytuacja w Ravenscar… – Tak… – Lady Dawlish zamyśliła się. – Kapitan Ravenscar zapewne nie ma ochoty na gości. Jest Adam, ale to jego kuzyn, z kolei Jenny jest żoną Adama, a do tego taką wspaniałą młodą osobą. Wydaje mi się, że lord Ravenscar nie chciałby być pozba- wiony jej towarzystwa. Pokojówki mogą wspaniale wykonywać swoją pracę, ale kie- dy człowiek jest chory, lepiej jest mieć przy sobie przyjaciół. – Lord Ravenscar wydał mi się dziś trochę silniejszy – powiedziała Lucy. – Bardzo mi go żal, mamo. Jenny mówi, że zdaniem lekarza to kwestia kilku tygodni. Ponoć trzymał się życia tak uporczywie, bo pragnął doczekać powrotu Paula, ale… Boję się, że to już nie potrwa długo. – Lucy ze ściśniętym gardłem otarła łzę z policzka. – Paul ciężko to przeżyje… będzie mu bardzo trudno znieść utratę ojca… – Dlaczego więc nie wrócił o kilka miesięcy wcześniej? – Lady Dawlish pokręciła głową. – Gdyby to uczynił, mógłby spędzić z ojcem o wiele więcej czasu. – Może tak długo dochodził do siebie po śmierci brata? Wiele czasu musiało upły- nąć, zanim zdołałam spokojnie pomyśleć o Marku, a kiedy wybierałam się w odwie- dziny do jego ojca, bardzo się denerwowałam. – Cóż, musimy się modlić, aby lord Ravenscar wyzdrowiał. Tak, wiem, że jest bar- dzo chory, kochanie, ale czasami zdarzają się cuda. Powrót syna na pewno bardzo podniósł go na duchu – powiedziała matka. – Widzę, że wyglądasz dziś radośniej, Lucy. – Poczułam się lepiej po spotkaniu z Jenny. Zawsze byłyśmy dobrymi przyjaciółka- mi. Poprosiłam ją, żeby nas odwiedziła, kiedy uzna, że może zostawić lorda Raven- scar na kilka godzin. Musi jej być ciężko widzieć go w takim stanie… i Paula też… Stał się taki chorobliwie powściągliwy, wręcz chłodny. – To zupełnie do niego niepodobne. Sądzę, że to żałoba – oceniła lady Dawlish. – Ale mam dla ciebie wieści, kochanie, które cię ucieszą. Przyjeżdża do nas twoja ku-
zynka Judith. Judith Sparrow. – Córka wuja Johna! Kilka lat temu wyszła za sir Michaela Sparrowa w wieku za- ledwie siedemnastu lat. Widziałam ją tylko raz, na jej ślubie. Lady Dawlish skinęła głową, prowadząc córkę do saloniku. Był to ładny pokój, urządzony w odcieniach écru i zieleni; meble, choć używane już od bardzo dawna, wciąż były wygodne. Na małych stolikach leżały książki, a obok otwartego pudełka z robótkami spoczywał koronkowy wachlarz. – Wówczas nie pochwalałam tego małżeństwa, ponieważ sir Michael był od niej o piętnaście lat starszy, ale ona chciała za niego wyjść, a mój brat wyraził na to zgo- dę. Teraz, oczywiście, jest wdową. Jej mąż zmarł przed dwoma laty na jakąś choro- bę płuc. Wiem, że Judith może teraz robić, co jej się podoba z fortuną, którą jej zo- stawił, jednak ma dopiero dwadzieścia dwa lata, a to za wcześnie na wdowieństwo. – Tak, to prawda – szepnęła Lucy, przejęta współczuciem. – Ja sama bardzo cier- piałam, chociaż nie byłam żoną Marka. Jeśli Judith kochała swojego męża, to musia- ła być załamana. – Nie widziałam się z nią od jego śmierci. Mój brat twierdzi, że chciała w spokoju spędzić okres żałoby. Teraz jednak zrzuciła czerń i odwiedzi nas razem z Johnem. John nie zostanie na długo, ponieważ zaraz wyjeżdża do Francji – ma objąć placów- kę dyplomatyczną. Chce, żeby Judith była wśród przyjaciół, a ja zapewniłam go, że jest u nas zawsze mile widziana. Myślę, że będziesz zadowolona z jej towarzystwa. – Oczywiście, mamo. Jeśli Judith jest gotowa znowu pojawić się na salonach, to może wziąć udział w moim balu. Czy zamierzasz wydać kolację na tę okazję? – Tak, być może również i piknik. Czas już, abyśmy znowu zaczęli podejmować gości, a na najbliższe kilka tygodni mamy wiele zaproszeń. Judith nie mogłaby lepiej trafić… a i tobie będzie raźniej w jej towarzystwie, kochanie. Podejrzewam, że większość twoich bliskich przyjaciółek zaręczyła się lub wyszła za mąż podczas na- szego pobytu we Włoszech. – Pewnie tak – zgodziła się Lucy, a w jej oczach na chwilę zagościł smutek. Gdyby życie potoczyło się inaczej, byłaby zamężna już od ponad roku. – Cieszę się, że ku- zynka Judith u nas zostanie, mamo, i mam nadzieję, że uda mi się zaprzyjaźnić z ku- zynką Judith. Jenny niedługo wyjedzie… Bardzo tęskni za domem. Lucy spacerowała po ogrodzie, gdy dwaj dżentelmeni zsiadali z koni na podjeź- dzie. Pomachała ręką, idąc w ich kierunku z parasolką na ramieniu. Powitała ich ciepłym uśmiechem. – Adamie… Lordzie Daventry. Jaki piękny dzień, prawda? O tej porze roku róże pachną tak cudownie, że musiałam wyjść do ogrodu. – Lubi pani róże, panno Dawlish? – spytał George Daventry. – W Daventry Hall w Devon mamy wspaniałe róże. Ogrodnik twierdzi, że jestem posiadaczem jednej z najwspanialszych kolekcji róż piżmowych w kraju. – Moim zdaniem pachną najpiękniej ze wszystkich. Niektóre róże damasceńskie też są niezwykłe – powiedziała Lucy. – To prawda. – Podał jej ramię, kiedy zamknęła parasolkę. – Jakże pięknie pani wygląda, panno Dawlish. Uważam, że w żółtym zdecydowanie jest pani do twarzy. – Dziękuję. Proszę wejść do środka. Pozna pan mamę. Wiem, że cieszy się na pań-
ski przyjazd. – Jak się miewa mama, Lucy? – spytał idący za nimi Adam. – Twój ojciec zapewne bardzo tęsknił za wami, kiedy byłyście w podróży. – Tak, rzeczywiście biedny papa czuł się samotny, kiedy zostawił nas we Wło- szech. – To był trudny okres dla nas wszystkich. Jenny mówiła, że teraz czujesz się już dużo lepiej. – Tak, dziękuję. Żałuję tylko, że nie mogę powiedzieć tego samego o twoim kuzy- nie. Wczoraj Paul wydawał się niepodobny do siebie. Podejrzewam, że martwi się o ojca. – Dziś rano był w lepszym nastroju i przepraszał za swoje wczorajsze zachowa- nie. Sądzę, że choroba ojca doprowadza go niemal do rozpaczy. Być może czuje się winny z powodu swojej długiej nieobecności. – Jak się miewa jego lordowska mość? – Dzisiaj wyglądał lepiej. – Adam skinął głową. – Przypuszczam, że to skutek po- wrotu Paula. – Może odzyska siły – wyraziła nadzieję Lucy, po czym odwróciła się do swego to- warzysza. – Proszę powiedzieć, czy znalazł pan dla siebie odpowiedniego konia? – Szukam klaczy na prezent urodzinowy dla mojej zamężnej siostry – odrzekł. – Widziałem kilka godnych uwagi koni, ale wciąż szukam. Dzisiaj po południu jedzie- my do majora Wilsona. – Ale najpierw zostaną panowie u nas i napiją się czegoś. Nie ma powodu wracać do Ravenscar, skoro od nas jest tak blisko do stadniny majora. Wiem, że mój ojciec ceni jego hodowlę i często kupuje u niego konie. Moja Srebrna Miss pochodzi wła- śnie stamtąd. – Dziękuję, jest pani niezwykle uprzejma – powiedział lord Daventry. Lucy z uśmiechem poprowadziła ich do salonu matki. – Adam i Daventry nie wrócili na lunch? – zapytał Paul, wchodząc do małego salo- niku, w którym jadano, gdy w domu nie było gości. – Chciałem poprosić Adama, żeby pojechał ze mną obejrzeć jedno z pól. – Pojechali odwiedzić Lucy i jej matkę. Zdaje się, że lord Daventry zamierzał póź- niej obejrzeć konie majora Wilsona. – Ach, tak, Wilson ma kilka klaczy czystej krwi. Myślę, że i mnie przydałby się nowy koń, a jeśli zdecyduję się założyć hodowlę, będę potrzebował ich więcej. – Jego konie są naprawdę wyjątkowe, przynajmniej tak twierdzi Adam. Ale jeśli nie znajdziesz niczego odpowiedniego, to we wrześniu odbędzie się koński targ. Paul przytaknął i zmarszczył lekko brwi. – Wydaje mi się, że panna Dawlish bardzo się zmieniła… Nie odniosłaś takiego wrażenia? – Owszem – przyznała Jenny. – Myślę, że Lucy dorosła. Twarz jej zeszczuplała, ale kiedy się śmieje, wygląda tak samo jak dawniej. – Czyżby? Nie zauważyłem, żeby się śmiała. Poza tym miała mi niewiele do powie- dzenia. – Przypuszczam, że czuje się niezręcznie w twojej obecności. Nie widzieliście się
od wieków, a ty byłeś wobec niej ostatnio nieco szorstki, Paul. – Tak, chyba masz rację – przyznał, patrząc w zamyśleniu na swój talerz. – Przy- szło mi do głowy, że ma mi za złe, że zająłem miejsce Marka w domu. – Jak mogłaby tak myśleć? Nie możesz się obwiniać, Paul. Wszyscy wiemy, że od- dałbyś życie za brata. – Naprawdę? – Na usta Paula wypłynął cień uśmiechu. – Dziękuję ci, Jenny. Jestem głupcem. Nie powinienem był winić Lucy za jej chłód wobec mnie, skoro sam zdoby- łem się tylko na oficjalne powitanie. Czy to nadal widać? Moje poczucie winy? – Tak, oboje z Adamem to dostrzegamy. Rozumiemy twój smutek, Paul – przecież Adam także kochał Marka – ale czy nie powinieneś już uporać się z przeszłością? Mark nie chciałby, żebyś rozpaczał w nieskończoność. Pierwszy powiedziałby ci, że życie toczy się dalej. – Wiem… – Paul westchnął. – Próbuję skupić się na obowiązkach, Jenny. Zawsze kochałem ten majątek i ludzi… myślę, że nawet bardziej niż Mark. Wierzę, że dam sobie radę, kiedy ojciec… Ale Lucy… – Potrząsnął głową. – Nie, nie wolno mi obcią- żać cię moimi przemyśleniami. Przepraszam, muszę iść na górę do ojca. Odsunął krzesło, zostawiając nietknięty talerz. – Twój ojciec wygląda lepiej, Paul. Myślę, że może zaskoczyć lekarza. – Jesteś dla nas wszystkich taka dobra. Zawsze będę ci wdzięczny za to, że byłaś z nim, kiedy potrzebował przyjaznej duszy. – Zawsze możecie na mnie liczyć. Paul skinął głową i pobiegł na górę do sypialni lorda. Pozostawało mu mieć na- dzieję, że Jenny się nie myli. Zdrowie ojca uległo poprawie od czasu jego powrotu do domu i Paul postanowił nigdy więcej go na dłużej nie opuszczać. Muszą nacieszyć się każdym podarowanym im dniem. Nauczy się od ojca tyle, ile zdoła, ku pożytkowi dzierżawców i z myślą o tym, by ojciec mógł opuścić ziemski padół w spokoju, kiedy nadejdzie jego czas. Ostatnio stanowczo zbyt często myślał o Lucy Dawlish. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy po powrocie, niemal doznał szoku. Przy następnym spotkaniu zamierzał być wobec niej milszy, ale wówczas zastał ją na rozmowie z nieznajomym i to mu się nie spodobało. Nie miał jednak prawa wyrażać niezadowolenia. Dobrze się znali, ale nie mógł rościć sobie do niej żadnych praw. Mimo to jej twarz wkradała się w jego myśli bez ostrzeżenia, szczególnie nocą, kiedy leżał w łóżku, a sen nie chciał nadejść. Nie mógł zrezygnować z małżeństwa. Wiedział, że musi znaleźć młodą damę, któ- ra da mu dziedzica i uczyni z jego rezydencji prawdziwy dom. Jeśli dopisze mu szczęście, trafi na kogoś takiego jak Jenny. Adam wygrał los na loterii – jego żona była nie tylko piękna, dobra i rozsądna, lecz także wniosła w posagu fortunę. Jako spadkobierca majątku Ravenscar Paul nie musiał żenić się dla posagu. Mógł szukać kobiety, która da mu szczęście. Kiedyś uwierzył, że właśnie poznał osobę, z którą chciałby spędzić życie… Czy Lucy naprawdę aż tak się zmieniła? Wyglądała pięknie, lecz wydawała się niepokojąco chłodna. Zniknęła cała jej energia i radość życia. Czy sprawiła to śmierć Marka? Czy tak bardzo go kochała. Serce ścisnęło mu się współczuciem. Wspomniał swoje nadzieje, że uporała się
z przeszłością… że znów spojrzy na niego śmiejącymi się oczyma, a on zobaczy w nich miłość, która – jak mu się wydawało – pojawiła się w nich kiedyś, zanim Mark został zamordowany. A może tylko to sobie wyobrażał? Co by się stało, gdyby Mark nadal żył? Czy Lucy wyszłaby za niego, czy może ze- rwałaby zaręczyny z powodu miłości do kogoś innego? Paul nigdy nie miał pewności, że Lucy na nim zależy, nawet kiedy miał pokusę, aby ją pocałować i błagać, by nie wychodziła za jego brata. Lojalność i wątpliwości po- wstrzymywały go przed uwodzeniem przyszłej bratowej, lecz chwilami widział w jej oczach coś, co podsycało jego nadzieję i chęci. Za późno było jednak na żale, tym bardziej że nie zrobił nic, kiedy po raz pierw- szy przyszło mu do głowy, że ma swoje miejsce w sercu Lucy. Stało się tak, jeszcze zanim Mark wrócił do domu w mundurze jako zwycięski bohater. Gdyby wtedy jej powiedział… Tymczasem czekał, nie chcąc przyspieszać biegu spraw, a Mark zawrócił jej w głowie. Paul zastanawiał się, czy Lucy aby nie żałowała przyjęcia oświadczyn, ale nigdy nie zdobył się na odwagę, by ją o to zapytać. Potrząsnął głową, jakby chcąc pozbyć się tych niedorzecznych myśli, po czym wszedł do sypialni ojca. – Poznanie pani matki sprawiło mi wielką radość – powiedział lord Daventry, cału- jąc dłoń Lucy, gdy odprowadziła gości do drzwi. – Mam nadzieję, że wkrótce znów się zobaczymy, panno Dawlish. – Jutro opuszcza pan Ravenscar, sir? – Tak, najprawdopodobniej. – Uśmiechnął się smutno. – Choroba lorda Ravenscar nie pozwala mi zostać dłużej. Mam jednak kuzyna w okolicy i być może wybiorę się do niego z krótką wizytą. Lucy uśmiechnęła się nieśmiało, czując falę gorąca na policzkach. – Mama zaprosiła pana na mój wieczorek taneczny w przyszłym miesiącu… za niecałe trzy tygodnie. Byłabym szczęśliwa, gdyby znalazł pan czas, by przyjechać, sir. – Powtórzę zatem to, co pani drogiej mamie: że uczynię to z największą przyjem- nością. Przyjadę, nawet jeśli będę musiał zatrzymać się w tutejszym zajeździe. – Jestem pewna, że mama będzie zaszczycona, mogąc zaproponować panu gości- nę na dzień lub dwa. – Z radością przyjmę zaproszenie – rzekł, wodząc po niej wzrokiem. – Śmiem jed- nak żywić nadzieję, że być może zobaczymy się jeszcze przed balem. – Będzie mi bardzo miło – powiedziała Lucy, patrząc na Adama, który skończył rozmowę z jej ojcem i wyszedł na dziedziniec. – Do widzenia, kapitanie Miller. Pro- szę pozdrowić ode mnie Jenny. – Oczywiście. Proszę odwiedzać Jenny, kiedy tylko będzie miała na to pani ochotę, a jeśli wuj poczuje się lepiej, ona sama będzie mogła przyjechać do pani w przy- szłym tygodniu. – Jenny musi do nas przyjechać! Przez większość czasu jesteśmy w domu, ale w przyszły wtorek mamy przyjęcie – wyjaśniła Lucy. Adam skinął głową. Daventry uśmiechnął się i po chwili obaj odjechali. Stała
w słońcu, odprowadzając ich wzrokiem, dopóki nie dojechali do końca alei, po czym wróciła do salonu. – No cóż, Lucy, earl bardzo mi się spodobał – powiedziała lady Dawlish, sącząc sherry z małego kieliszka. – Pomimo jego pozycji i majątku nie ma w nim ani odrobi- ny arogancji. To wspaniały człowiek. – Jest bardzo miłym towarzyszem – zgodziła się Lucy. – Powiedział, że przyjedzie na mój bal, nawet jeśli będzie musiał zatrzymać się w gospodzie, ale zapewniłam go, że z radością go przyjmiemy. – Tak, oczywiście. Wyślę mu oficjalne zaproszenie. – Wspomniał, że być może odwiedzi krewnego w naszej okolicy i ma nadzieję, że zawita do nas ponownie przed balem. Matka uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Myślę, że earl bardzo cię polubił, Lucy. Może jest nieco starszy, niż sobie wy- obrażałam, ale jeśli ci się spodobał, jego wiek nie ma znaczenia. – Ma trzydzieści trzy lata. Nie uważam, że to zbyt wiele, mamo. Gdyby Mark żył, skończyłby w tym roku dwadzieścia osiem lat. Pięć lat to niewielka różnica. – To prawda. Czy mam rozumieć, że przyjęłabyś oświadczyny earla? – Zbyt wcześnie, aby o tym mówić. – Lucy zmarszczyła brwi. – Bardzo go polubi- łam, ale nie wiem, czy chciałabym za niego wyjść. Matka kiwnęła głową. – Cieszę się jednak, że zaczynasz myśleć o małżeństwie, kochanie. Miałam już obawy, że twój smutek nie będzie miał końca. – Potrzebuję czasu, aby nabrać pewności, ale może kiedyś będę gotowa go poślu- bić. – Bardzo mnie to cieszy – powiedziała matka. – Nie zmuszałabym cię do małżeń- stwa, którego byś nie chciała, ale nie mogę się doczekać twojego ślubu, a Daventry jest doskonałym kandydatem. – Na pewno doskonale opanował sztukę uwodzenia. Nie wiem jednak, czy na- prawdę szuka żony. Lucy zostawiła matkę w salonie i poszła na górę, by się przebrać do kolacji. Poko- jówka naszykowała dla niej jasnoszarą suknię i pomogła jej się ubrać. Kiedy Lucy zobaczyła swoje odbicie w lustrze, potrząsnęła głową. – Nie będę się już dziś przebierać, Marie, ale proszę, abyś schowała wszystkie moje szare suknie. Od tej chwili będę nosić kolorowe stroje. Moja żałoba się skoń- czyła. – Tak, panno Lucy. Każę zapakować je do kufrów z lawendą. – Dziękuję. I ułóż mi dzisiaj loki, tak jak robiłaś to kiedyś. – Cieszę się, panienko. Myślę, że taka fryzura bardziej do pani pasuje. Lucy kiwnęła głową. Kiedy Marie kończyła ją czesać, przyjrzała się sobie w lu- strze. Zbyt długo nosiła skromne koki upięte tuż nad karkiem. Uznała je za odpo- wiednie na czas żałoby. Wiedziała jednak, że dawna fryzura jest ładniejsza i wyglą- da w niej korzystniej. Wkładając perłowy naszyjnik i kolczyki, Lucy przypominała sobie chwile spędzone z lordem Daventry. Droczył się z nią i jej pochlebiał, prawiąc stanowczo zbyt wiele komplementów, jednak umiał również rozmawiać o poezji i muzyce. Mieli podobne
zainteresowania. Lucy zdawała sobie sprawę, że nie jest w nim zakochana. Jego do- tyk nie sprawiał, że mocniej biło jej serce, ale bardzo go polubiła. Skoro nie jest jej dane poślubić mężczyzny, na którym nadal jej zależy… może wyjść za mąż z rozsąd- ku. Daventry byłby dla niej miły… Zostałaby żoną majętnego człowieka… oczywi- ście, jeśli earl w ogóle się oświadczy. Lucy zaczęła chichotać. Nie miała pojęcia, czy earl nie zachowuje się szarmancko wobec wszystkich kobiet i nie traktuje flirtu jak zabawę. To całkiem prawdopodob- ne. Ta myśl nie sprawiła jej bólu. Nie skończy ze złamanym sercem, jeśli earl okaże się jej niewart. Być może jednak byłaby szczęśliwa jako jego żona. Długie miesiące rozmyślań o Paulu i oczekiwanie na jego przyjazd do Włoch – wszystko to wydawało się jej teraz bardzo odległe. Lucy pomyślała, że w końcu się wyleczyła. Wszyscy sądzili, że zmiana w jej zachowaniu ma związek ze śmiercią Marka. Było to po części prawdą, ponieważ opłakiwała przyjaciela, lecz to Paul zła- mał jej serce. Nie pozwoli mu zrobić tego ponownie. Podniosła głowę, zdecydowana okazać mu obojętność przy następnym spotkaniu. Jeśli on patrzy na nią tak, jakby nie istniała, ona odpłaci mu tym samym. Nie zamierzała marnować życia na żale.