andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Heyer Georgette - Maskarada

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Heyer Georgette - Maskarada.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera H Heyer Georgette
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

Padało od godziny: bura mżawka siąpiła z ołowianego nieba. Jadący wierzchem obok kolasy młodzieniec spojrzał pogodnie na chmury. - Doprawdy, cudowny klimat - rzucił w powietrze. Niezadowolony sługa, który jechał parę kroków za powo­ zem, ostrogą popędził konia i dogonił pana. - Chyba musimy popasać na noc, panie - mruknął nie­ chętnie. - Jakąś milę, dwie stąd jest oberża. Okno kolasy opuściło się z trzaskiem i pojawiła się w nim kobieca główka. - Dziecino, zmokniesz. - Podróżniczka zwróciła się do swego towarzysza: - Daleko jeszcze do Norman Cross? Sługa podjechał do powozu. - Jeszcze godzina jazdy, panienko. Właśniem mówił, że powinniśmy zatrzymać się na noc. - Chciałbym jak najszybciej znaleźć się w Norman Cross - stwierdził szlachcic - bo ta wilgoć jest nie do zniesienia. - O ile dobrze pamiętam, gdzieś w pobliżu jest gospoda - uparcie powtarzał sługa, zwracając się do damy. - A więc, en avant. Proszę szybko do gospody - podjęła decyzję dama. - Zasmakuj rozkoszy swej ukochanej Anglii, Peterze, moje drogie maleństwo. Mężczyzna roześmiał się. - Och, to ogromnie pocieszające, Kate. 7 Dama w opałach

GEORGETTE HEYER Wkrótce wyrosła przed nimi gospoda: kwadratowy, bia­ ły budynek rysujący się wyraźnie na tle szarego nieba. W oknach paliły się światła, przed wejściem stała kareta pocztowa. Szlachcic zgrabnie zeskoczył z wierzchowca. Wzrostu był średniego, ładnie się trzymał. Szczupłe nogi były odziane w eleganckie buty do konnej jazdy, delikatną dłoń osłaniała haftowana rękawica. W zajeździe natychmiast zrobił się ruch. Z budynku wy­ padł stajenny, na ganku zjawił się gospodarz, kłaniając się w pas, a służący podbiegł pomóc przy spuszczaniu stopni powozu. - Dwie sypialnie dla mnie i mojej siostry - zażądał szlachcic. - I posiłek w osobnej jadalni. Na twarzy właściciela gospody pojawiła się konsternacja. - Sypialnie, panie. Oczywiście, w jednej chwili! Polly, dwa najlepsze pokoje i rozpalić w kominku! Służąca pomknęła spełnić rozkaz pana. - Osobna jadalnia, panie... - Gospodarz skłonił się i ze smutkiem rozłożył ręce. - Niestety, właśnie w tej chwili zajęli ją pewna dama i dżentelmen podróżujący na północ. - Zerknął chytrze i spuścił oczy. - Ale oni zostają tylko na kolację, panie, i może pański honor oraz towarzyszka ła- skawie się zgodzą na ustępstwo i chwilowo zadowolą współ- ną jadalnią. Nie masz tam żywego ducha, a dziś na pewno nikt więcej już się nie zjawi, tak że nikt państwu nie prze­ szkodzi. Zaszeleściła spódnica. Z powozu wysiadła dama, podpie­ rając się na ramieniu swego sługi. - Wszystko jedno, jaka jadalnia, byłem nie musiała dłużej moknąć na tym okropnym deszczu! - zawołała i schroniła się w budynku. Kawaler podążył za nią. Weszli wprost do dużego, wygodnego pomieszczenia ze stołami, krzesłami i ogniem trzaskającym w kominku. Jedne drzwi wiodły do korytarza, gdzie w górę pięły się strome schody, drugie zaś prowadziły do szynku. Schludna dziew­ czyna w czepku przyniosła więcej świec i nisko skłoniła się przed damą. 8

MASKARADA - Pozwoli pani, bym zdjęła jej pelerynę? A może pani pokojówka... - Niestety, nie masz jej tutaj - wyraziła swój smutek pani. - Zanieś pelerynę na górę do mej sypialni, dziecino. Trzymaj! Zrzuciła z głowy kaptur, rozwiązała tasiemki pod szyją. Okrycie opadło na ręce służącej. Szlachcianka wstała, szero­ ka spódnica z błękitnej tafty z szelestem rozpostarła się na podłodze. Dziewczyna miała jasne, nie pudrowane włosy, uczesane swobodnie w stylu demi toilette: spod błękitnej wstążki wysuwało się kilka luźnych loków i opadało na ramiona. Pokojówka uznała, że ma do czynienia z wyjątkowo elegancką damą, więc zanim zniknęła z peleryną, dygnęła jeszcze raz. Brat eleganckiej damy powierzył swój trójgraniasty kape­ lusz opiece służącego i zdejmował teraz płaszcz. Wzrostu był Vego samego co siostra, może nieco wyższy, istniało między nimi rodzinne podobieństwo, choć związane wstążką na karku włosy mężczyzny były ciemniejsze, a w blasku świec jego oczy wydawały się bardziej szare niż niebieskie. Wyglą­ dał dość młodo - świadczył o tym zwłaszcza gładziutki policzek bez śladu zarostu - i trzymał się prosto, a ładna linia szczęki, mimo pozornej miękkości, świadczyła o zdecydowa­ nym charakterze. Gospodarz wprowadzał ich do pomieszcze­ nia nie przestając sumitować się i przepraszać, rozpoznał bowiem, że jego goście to osoby z towarzystwa. Suknia damy została uszyta z delikatnego jedwabiu, a pan Merriot miał na sobie surdut z materii o doskonałej jakości, ozdobio­ ny złotym szamerunkiem, kołnierz zaś i mankiety były wy­ kończone przednią flamandzką koronką. Oboje stanowili ładną parę; prezentowali też ogładę typową dla osób z wyż­ szych sfer. W ich oczach migotał ten sam psotny błysk, który jeszcze bardziej ich do siebie upodabniał. Gospodarz zaczął przebąkiwać coś o kapłonach i swoim najlepszym burgun­ dzie, toteż po chwili został wysłany po jedno i drugie. Panna Merriot usiadła przy kominku, wyciągając do ognia stopę w pantofelku. But miał czerwony obcas, jedwabne zaś pończochy były cudownie wykończone. 9

GEORGETTE HEYER - A więc? - odezwała się do brata. - Jak samopoczucie, drogi Peterze? - Nie jestem z cukru, żeby się roztopić od paru kropli wody - stwierdził Peter i przysiadł na brzegu stołu, kołysząc jedną nogą. - To prawda, dziecino, za dużyś na to. Rozległ się przyjemny, głęboki śmiech pana Merriota. - Prawdę mówiąc, jestem w sam raz. Z jednej z ogromnych kieszeni surduta wyciągnął inkru­ stowaną emalią złotą tabakierę i uszczknął odrobinę tabaki, delikatnie strzepując koronki przy mankietach. Na jednym z jego długich palców lśnił pierścień z rubinem, na drugiej dłoni nosił duży, złoty sygnet z herbem. Oczy młodzieńca błyszczały wesoło, a jego usta wydawały się nader skore do uśmiechu. - Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, gdzie jest starszy pan - stwierdził. - Na pewno w bezpiecznym miejscu, w to nie wątpię - odparła dama i parsknęła śmiechem. - Przecież jest z niego diabeł wcielony i pokaże się w Londynie, żeby dać pstryczka w nos tym wszystkim ludziom króla Jerzego. - Fe, Kate: mój biedny, szacowny papa! Pan Merriot nie wyglądał na zaszokowanego. Zamknął tabakierę i odłożył ją na bok. Między brwiami pojawiła mu się lekka zmarszczka. - Po tym wszystkim, co wygadywał na Londyn - dopraw­ dy, ten jego brak umiaru w słowach! - jest szansa, że wyruszył do Francji. - Staram się nie robić sobie zbytnich nadziei - stwierdziła panna Merriot, której uśmiech stał się w jednej chwili roz­ marzony i odrobinę figlarny. - Będzie tutaj i wciągnie nas do jednego ze swych szaleńczych tańców. Jeśli nie... sądzę, że powinniśmy sami spróbować szczęścia. - Przyznam, że myślę o starszym panu z pewną czułością - mówił w zadumie pan Merriot. - Jego tańce zawsze do czegoś prowadzą. - Do przegranych spraw. - W głosie Kate zabrzmiała nuta goryczy. 10

MASKARADA Pan Merriot spojrzał na siostrę. - Wzięłaś to sobie do serca. - Nie ja. - Kate wzruszyła ramieniem, jakby chciała coś z niego strząsnąć. - Robiliśmy to... Właśnie, czemuśmy to w ogóle robili? - Spytaj staruszka - odparł pan Merriot, a na jego war­ gach znowu pojawił się uśmieszek. - Może ten żar, ta lojalność. Kąciki ust Kate opadły. - Przyjemny konterfekt. Chciał z tego zrobić beau geste, tak sądzę. A my? Cóż, wygląda na to, że wpadliśmy prosto w sieci. - Nie żałuję. Starszy pan naplątał w sprawach Save'a, ale wydostaliśmy się z tej matni. - Na tym polega przygoda. To... - Kate umilkła. - Ba, nienawidzę przegranych spraw. To było coś innego. - Dla ciebie? - Pan Merriot uniósł brwi. - Chciałaś księcia, dziecino? - Walczyliśmy dla niego, póki było trzeba. Miał prawo do tronu. Ale teraz wszystko się skończyło, Cumberland urządził na północy jatkę, wielu skazano i zabito, podczas gdy my... my próbujemy szczęścia, a staruszek plecie dla nas kolejną sieć. Lękam się, że porzucę awanturnicze życie. - Niestety, zostaliśmy stworzeni na statecznych obywate­ li! - dodał pan Merriot. W tej samej chwili wkroczył gospodarz i służąca z kola­ cją. Nakryto do stołu, otworzono butelkę. Panna Merriot z bratem zasiedli do tłustych kapłonów i hojnej porcji paszte­ tu. Pozostawiono ich przy deserach i winie. Służąca z reszt­ kami kapłonów zniknęła w drzwiach wiodących na korytarz; zostawiła za sobą szparę, co umożliwiło zerknięcie na inne drzwi po drugiej stronie przejścia. Rozległ się zza nich głos damy - był to okrzyk protestu. - Nie zgadzam się, powiadam! - wołała. - O, nie! Po nim nastąpił szmer niższego głosu, na wpół uspokaja­ jącego, na wpół grożącego; potem dama znów krzyknęła, tym razem w jej wołaniu zabrzmiała nutka paniki. - Nie pojadę z panem! Nie powiedziesz mnie pan przed 11

GEORGETTE HEYER ołtarz wbrew mej woli! Niech mnie pan odwiezie do domu! Och, proszę, panie Markham, niech mnie pan odwiezie do domu! Panna Merriot spojrzała na brata; wstał, niespiesznym krokiem podszedł do drzwi i nasłuchiwał. W podniesionym głosie mężczyzny brzmiał gniew. - Na Boga, Letty, nie będziesz mnie wodzić za nos! Następnie zza zamkniętych drzwi rozległo się mocne uderzenie, jakby ktoś rąbnął pięścią w stół, po nim błagalny, przerywany łkaniem szmer. - Nie! - warknął męski głos. - Pojedziesz ze mną do Gretny, Letty, choćbym miał cię zakneblować! Nie jestem takim głupcem, żeby pozwolić ci teraz się wymknąć. Pan Merriot obrócił głowę. - Ojej, chyba nie przypadł mi do gustu ten hałaśliwy dżentelmen - oświadczył spokojnie. - Papa po mnie przyjedzie! Nie wyjdę za pana, o, nie, za nic! Panna Kate słuchała żarliwego protestu i na jej czole pojawiła się lekka zmarszczka. Potem dobiegł ich chrapliwy śmiech - widać nieznajomy dżentelmen zaglądał do kieliszka. - A ja jednak sądzę, że owszem, wyjdziesz - oznajmił z przekonaniem. Panna Merriot zaczęła obgryzać paznokcie. - Wygląda na to, że musimy się wtrącić, drogi bracie. Peter z ponurą miną wysunął nieco szpadę z pochwy. - Nie, nie, dziecino, zostaw! - zawołała dama ze śmie­ chem. - Znamy sztuczkę wartą więcej niż dwie takie zaba­ wki. Ale najpierw trzeba wykurzyć lisa z nory. - Zostań tu - rozkazał jej brat i poszedł na dziedziniec, skąd przywołał ich sługę. John przyszedł. - Kto jest właścicielem tego dyliżansu, John? - zapytał pan Merriot. Odpowiedź zabrzmiała poważnie. - Niejaki pan Markham, jaśnie panie, który ucieka do Gretny z majętną dziedziczką, a przynajmniej tak powiadają. 12

MASKARADA A panienka ledwo co wyszła z pokoju dziecinnego! Okrop­ ność! - Urażone poczucie przyzwoitości Johna - mruknęła pan­ na Merriot. - Musimy tu wkroczyć, John, skoro Pan Bóg się nie spieszy. Trzeba zrobić zamieszanie. - Lepiej się nie wtrącać - oświadczył flegmatycznie John. - I tak jesteśmy w tarapatach. - Wołanie o pomoc - rozważał głośno pan Merriot. - Pożar albo rozbójnicy. Gdzie powinienem się schować? - Och, a więc już się domyśliłeś? - podziwiała brata Kate. - Proszę, John, zrób mi pożar albo załatw bandę rozbójników i zaalarmuj stajennych. John westchnął głośno. - To już było. Czy panienka nigdy nie przestanie się wtrącać? Pan Merriot parsknął śmiechem. - John, mamy tu damę w opałach, Kate nie może tego tak zostawić. W odpowiedzi usłyszał stęknięcie i ponury uśmiech. John wyszedł na dwór. Wkrótce na dziedzińcu rozległ się krzyk, błysnął ogień, zrobiło się zamieszanie. - Ciekawe, jak on wzniecił ten pożar? - zastanawiała się rozbawiona panna Merriot. - Jest stodoła i trochę siana, Johnowi to wystarczy. Pro­ szę, zamieszanie zrobiło się całkiem ładne. - Pan Merriot podszedł do okna. - Gospodarz wypędził całą służbę na podwórze. Drewno jest takie mokre, że ogień zgaśnie lada chwila. Teraz twoja kolej, siostro. Pan Merriot zniknął w opustoszałej gospodzie. Panna Merriot dołączyła do ogólnego zamieszania swój krzyk: - Pożar, pożar! Ratunku, och, pomocy! Drzwi po drugiej stronie korytarza otworzyły się z hukiem i wypadł z nich ciemnowłosy, smagły dżentelmen. Twarz miał przystojną, ale teraz zaczerwienioną od wina. Zatrzymał wzrok na pannie Merriot; po chwili do jego nozdrzy dotarł zapach spalenizny. - Co to za hałasy? Wielkie nieba, czyżby pożar? 13

GEORGETTE HEYER Szybko wszedł do pokoju, a w jego niczego nie spodziewa­ jące się ramiona rzuciła się panna Merriot. Zgrabnie przewróciła krzesło i z jękiem: „Ratunku", padła panu Markhamowi na pierś. Automatycznie przytrzymał bezwładne ciało, które zawis­ ło na nim całym ciężarem. Jego towarzyszka, szczupłe dziewczątko liczące sobie nie więcej niż osiemnaście lat, podbiegła do okna. - Och, to tylko stara szopa się zapaliła! - powiedziała. Pan Markham przystąpił do cucenia mdlejącej panny Merriot. - Niech pani oprzytomnieje! Na miłosierdzie Pańskie, nigdzie soli! Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Do licha, Letty, podnieśże to krzesło! Panna Letty oderwała się od widoku za oknem i ruszyła, by podnieść krzesło panny Merriot. Pan Markham mocno ściskał nieprzytomną damę; był wściekły na swą bezradność, co dodawało kolorów i tak rumianej twarzy. - Bodajby czort porwał tę kobietę, waży z tonę! - klął pan Markham. - Mówiłem ci, podnieś to krzesło! Panna Letty schyliła się, sięgając po oparcie. Nagle usły­ szała za sobą odgłos otwieranych drzwi; odwróciła się i zobaczyła pana Merriota. Ni stąd, ni zowąd panna Merriot wróciła do życia. Okrą­ głymi ze zdumienia oczami panna Letty spoglądała na kobietę, która nie tylko nie zwisała już bezwładnie w ramio­ nach pana Markhama, ale wręcz mu się wyrywała. Pan Merriot w jednej chwili znalazł się przy Kate. - Niech pan natychmiast puści moją siostrę! - krzyknął w cudownym gniewie. Panna Merriot została odepchnięta. - Na Boga, toż ona sama... - zaczął pan Markham, ale nie dane mu było dokończyć. Jego szczęka nagle natrafiła zgrabniutko wprost na rękojeść szpady pana Merriota i pan Markham zwalił się ciężko pod stół. - Piękny cios - zachwyciła się panna Merriot. - Padł jak wół, słowo daję! Peter, wypraw powóz w drogę, a ty, dzie­ cino, ruszaj ze mną do mego pokoju. 14

MASKARADA Mocna ręka panny Merriot ujęła dłoń panny Letty i oszo­ łomiona dziewczyna została zabrana na górę. Brat panny Merriot schował szpadę i wyszedł na dziedzi­ niec. John powitał go z nieco pogodniejszą miną. - Wszystko dobrze, panie? Pan Merriot skinął głową. - John, gdzież jest powóz owego zacnego dżentelmena? Sługa wskazał kciukiem za ramię. - Konie zaprzężone? - upewnił się pan Merriot. - Tak jest, gotowe do drogi. Jego ludzie są w karczmie, zaschło im w gardłach po takim strasznym pożarze. Został tylko jeden chłopak przy koniach. - Niepotrzebny mi tam ten stajenny - stwierdził pan Merriot. - John, pojedź dyliżansem za Stilton i schowaj go tak, by nasz dżentelmen szybko go nie znalazł. - Schować powóz z końmi, tak? - upewnił się John. - Zgadza się - potwierdził pan Merriot. - Powiedz stajen­ nemu, że ma mi natychmiast osiodłać konia. Może być nasz, jeśli będzie trzeba. Wyślę drogiego dżentelmena za tobą, John. Niech Bóg ci doda skrzydeł. - Ach, co z was za szalona para! - zawołał John, ale odsunął się w miejsce, gdzie połyskiwały światła powozu. Pan Merriot usłyszał, jak sługa przekazuje rozkazy stajenne­ mu i proponuje, że przytrzyma konie. Po chwili dobiegł go tupot stóp chłopaka biegnącego do stajni i wtedy pan Merriot z pogodnym uśmiechem powrócił do zajazdu. Panna Merriot zeszła na dół; stała teraz obok omdlałego pana Markhama i spokojnie go pilnowała. - I cóż, dziecino, załatwione? - spytała. Stukot kopyt i turkotanie kół na wybrukowanym pod­ jeździe wystarczyły za odpowiedź. John wyruszył w drogę. Słyszeli, jak powóz kieruje się ku Londynowi. Panna Merriot wybuchnęła śmiechem i złożyła bratu żartobliwy, niski ukłon. - Wyrazy podziwu, dziecino. Zaiste masz głowę na karku. I co teraz poczniemy z tym biednym dżentelmenem? Wody, drogi bracie, i serwetkę. Patrz na mnie i ucz się. Opadła na podłogę i położyła sobie na kolanach głowę 15

GEORGETTE HEYER pana Markhama. Pan Merriot znowu parsknął śmiechem, kiedy podawał siostrze wodę, a potem serwetkę. Do pokoju wpadł gospodarz i z przerażeniem patrzył na scenę, jaka się ukazała jego oczom. - Jaśnie panie... Pani! Powóz tego dżentelmena odjechał! Wielkie nieba, pani! Dżentelmen! - Powóz odjechał? - Pan Merriot okazał zainteresowanie. Cmoknął. - A w nim młoda dama, czyż tak? Gospodarzowi wydłużyła się mina. - Tak, pewnie tak! Ale co się stało temu dżentelmenowi? Wielkie nieba, panie, nawet żem... - Biedaczysko - westchnęła panna Merriot, przykładając zwilżoną serwetkę do czoła pana Markhama. - Obawiam się, że to wino tak mu zakręciło w głowie. Wypadek, gospodarzu. Chyba nie umrze od tego. - Ostrzeżenie dla wszystkich, którzy nadużywają trunków - dodał nabożnie pan Merriot. W oczach gospodarza błysnęło zrozumienie. - Jaśnie panie, kiedy się przecknie, zły będzie jak bies. - Ostrzeżenie dla was, dobry człowieku, by wtedy nie być w pobliżu - stwierdził pan Merriot. Powiedział to z naciskiem i gospodarzowi wpadło na myśl, że im mniej wie o całej sprawie, tym lepiej dla niego, z której strony by nie patrzeć. Usunął się dyskretnie. W tej samej chwili z ust pana Markhama dobył się cichy jęk. Pan Markham wolno odzyskiwał przytomność. Otworzył ciężkie powieki. Początkowo niewiele pamiętał, ale czuł spuchniętą szczękę. Na jego czole spoczywała chłodna dłoń, na obolałej brodzie leżało coś wilgotnego. Podniósł wzrok, jęknął i zobaczył nad sobą bladą twarzyczkę otoczoną złoci­ stymi lokami. Wpatrywał się w nią, próbując zebrać roz­ proszone myśli. Wydawało mu się, że już kiedyś widział tę twarz, nieco ironiczne spojrzenie błękitnych oczu i tę dziwnie kwadratową szczękę. Mrugnął, zmarszczył brwi, próbując dojść do siebie, i zauważył, że delikatne usta rozjaśnił uśmiech. - Dzięki Bogu, już panu lepiej! - zaszczebiotała dama. - Bałam się, że nigdy się pan nie ocknie. Niech pan leży, 16

MASKARADA błagam, niech się pan nie rusza. Cóż za straszny cios, co za nieporozumienie! Czy pozwoli pan, że uniosę mu trochę głowę? Pan Markham pozwolił i z wysiłkiem sączył wino, przy­ tknięte mu do ust. Umysł odrobinę mu się rozjaśnił. Podparł się na łokciu i rozejrzał dokoła. - Och, widzę, że czuje się pan znacznie lepiej - świergotał damski głos. - Ale ostrożnie. Błagam, niech pan nie nadwe­ ręża nadwątlonych sił. Wzrok pana Markhama spoczął na kwiecistej kamizelce. Leżący przyłożył dłoń do czoła; oczami błądził po kamizelce i poważnej twarzy pana Merriota. Ten przykląkł na kolanie z kieliszkiem wina w dłoni - wyglądał jak uosobienie troski. Panu Markhamowi wróciła pamięć. - Niech mnie kule! To pan jesteś tym... - Jego ręka powędrowała do szczęki. Patrzył wściekle na Petera Merrio­ ta. - Ty żeś to... Na Boga, ty żeś to pan...? - Raczy pan pozwolić, bym mu pomógł usiąść na krześle? - spytał łagodnie pan Merriot. - Zaiste, jest pan wstrząśnięty, i nic dziwnego. Panie, nie wiem, jak błagać przebaczenia. Pan Markham poderwał się na nogi, oszołomiony; w gło­ wie mu się kręciło. - Czy to pan mnie uderzyłeś? Mów pan! - Dyszał. - Niestety, panie, to ja - przyznał się pan Merriot. - Wszedłszy tu zobaczyłem moją siostrę, która, jak mi się wydało, szamoce się w pańskich ramionach. Azali możesz mnie pan winić? Moje zachowanie było odruchowe, działa­ łem bez namysłu. Pan Markham został usadowiony na krześle. Z ręką na żuchwie szukał słów. - Szamoce? Rzuciła się na mnie jak nieprzytomna! - wybuchnął. Panna Merriot klęczała u jego stóp z serwetką w dłoni. Pan Markham odepchnął ją z wściekłym warknięciem. - Ma pan prawo się gniewać. - Panna Merriot westchnęła. - Zachowałam się jak głuptas, ale, och, gdyby pan wiedział, kiedy zaczęło się to zamieszanie, krzyki: „Pożar! Pożar!", sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. 17

GEORGETTE HEYER Zwiesiła w zawstydzeniu jasną główkę. Pan Markham nawet nie zwrócił na nią uwagi. - Winić? Winić pana? Owszem, panie, mogę! - odparł wściekle. - Diabelny szczeniak, żeby... żeby... Zabrakło mu słów, usiadł zionąc gniewem i masując szczękę. - Jest pan rozgorączkowany - oświadczył wyniośle pan Merriot - i rozumiem, że ma pan po temu prawo. Dlatego udam, że nie słyszałem pańskich słów. Prosiłem pana o wy­ baczenie za błąd - co prawda dość zrozumiały - jaki popełniłem. - Szczeniak - warknął pan Markham i dopił resztę wina. Trunek widać przywrócił mu siły. Wstał chwiejnie i znowu potoczył spojrzeniem po pomieszczeniu. - Letty! - krzyknął. - Gdzie jest dziewczyna? - Zaiste, nie wrócił pan jeszcze do siebie. - Panna Merriot uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie ma tu żadnej dziewczyny, tylko ja. Pan Markham odepchnął jej rękę. - Żadnej dziewczyny, powiadacie? - ryknął i wypadł na korytarz do drugiego pokoju. - Letty! - krzyczał. - Letty, słyszałaś? Niech to diabli, nie ma jej peleryny! Wrócił z pociemniałą od gniewu twarzą; wydawał się coś podejrzewać. Chwycił pana Merriota za ramię. - Gadaj! Gdzie ona jest? Gdzieżeś ją schował? Nie oszukasz mnie, eleganciku! Panna Merriot, która przyglądała się tej scenie z napię­ ciem, rozdzieliła mężczyzn i przywarła do brata. - Nie, nie! - zawołała. - Nie sięgajcie po broń! Błagam! Coś się panu przywidziało. Ja tu nie widziałam żadnej dziewczyny. Pan Merriot odsunął siostrę. - Chwileczkę - powiedział z namysłem. - Przypominam sobie teraz, że kiedy wszedłem, w pokoju była dama. Jeszcze dziecko, z ciemnymi włosami. Moja siostra była roztrzęsio­ na, może zapomniała. Tak, była tu młoda dama. 18

MASKARADA Rozejrzał się, jakby się spodziewał, że nadal siedzi skulona w kącie. - Niech mnie licho, to nic nie da! - ryknął rozwścieczony pan Markham; potężnymi susami wypadł z pokoju i ruszył do szynku, głośno wzywając gospodarza. Gospodarz zjawił się szybko. Minę miał nietęgą. W odpo­ wiedzi na gniewne wypytywania pana Markhama odparł niespokojnie, że ktoś wystraszył się ognia i odjechał powo­ zem pana, choć on wątpi, by była w nim dama. Pan Markham obrócił się na pięcie i znowu stanął twarzą w twarz z Peterem Meniotem. Oczy zaszły mu krwią; dłonią sięgał po szpadę. - A, to wasza sprawka! - warknął. Pan Merriot, który właśnie zażywał tabaki, zatrzymał się w pół ruchu. - Pan raczy darować? - spytał z lekkim zdziwieniem. - Jakaś dama odjechała pańskim powozem i to ma być moja sprawka? Nie pojmuję pana. Kim jest owa dama i dlaczego miałaby tak odjechać? Bardzo by to było dziecinne z jej strony. Pan Markham wyglądał na niezdecydowanego. - Nie pańska sprawa - oświadczył wściekle. - Ale jeśli się okaże, żeś pan maczał w tym palce... W którą stronę odjechał powóz? - Do... w kierunku Londynu - nerwowo bąknął gospo­ darz. - Ale mówię tylko, co powiedział Tom. Ja sam tego nie widziałem i powiadam panu... Pan Markham warknął coś przez zaciśnięte zęby, a gospo­ darz słysząc to, rzucił pełne przerażenia spojrzenie na pannę Merriot. Dama wyglądała na nieporuszoną. - Natychmiast osiodłać mi konia! Gdzie mój kapelusz? Na twarzy pana Merriota zagościło zrozumienie. - Ach, to uciekająca para, Kate. Zaiste, panie, wygląda na to, że moja... moja interwencja wypadła w jak najgorszym momencie. Koń, oczywiście! Lada chwila powinien pan dogonić dyliżans. Konia dla tego pana! Pan Merriot wypadł na dziedziniec; ciągnął za sobą gospodarza. 19

GEORGETTE HEYER - Już osiodłany, panie, ale Tom twierdził, że pan zażyczył go sobie pół godziny temu - mówił nic nie rozumiejący gospodarz. - Osiodłany i gotów, hę? To podprowadźcie go pod drzwi, bo panu się spieszy. - Tak, panie, ale jak to się stało, że dżentelmen zażądał konia, skoro leżał nieprzytomny jak nieżywy? - Zażądał? Podstęp, człowiecze, podstęp. Lepiej nic o tym nie wspominajcie. Ach, a oto i porzucony dżentelmen! Pan Markham wymaszerował z zajazdu z kapeluszem wciśniętym na czoło. Z pomocą dwóch wystraszonych sta­ jennych jakoś udało mu się wskoczyć na siodło. Zebrał lejce i obrócił się ku panu Merriotowi mierząc go wrogim spojrze­ niem. - Policzę się z tobą później - obiecał ponuro i wbił w konia ostrogi, znikając w mroku. Panna Merriot wyszła z zajazdu; położyła dłoń na ramie­ niu brata. - Cóż za miły dżentelmen - zauważyła. - Doskonale, dziecino, ale co dalej?

Rodzeństwo wróciło do pokoju. Kiedy minęli jedne drzwi, zza drugich wysunęła się niewielka figurka i stanęła na palcach, gotowa w każdej chwili czmychnąć. - Pojechał już? - szepnęła panna Letycja. Peter Merriot podszedł do panienki i ujął jej dłoń. - Owszem, dziecino, zniknął na jakiś czas - odrzekł, prowadząc dziewczynę do kominka. Wzniosła ku niemu ogromne, brązowe oczy. - Och, dziękuję panu! I drogiej pani także. Panna Merriot lekko się zarumieniła; na ten widok w oczach Petera znowu zabłysło rozbawienie. Popatrzył na pannę Letty z powagą stosowną do chwili i wysunął krzesło. - Niech pani spocznie i zechce opowiedzieć nam całą historię. Pragnąłbym wiedzieć, czy możemy jakoś się pani przysłużyć. - Już mi państwo pomogli - zapewniła młoda dama, składając dłonie na kolanach. - A moja historia to jedno szaleństwo. Okropne szaleństwo zrodzone z niewyobrażalne­ go prześladowania. - Zdumiewasz mnie, pani. Panna Merriot podeszła do ognia i usiadła obok młodziut­ kiej dziewczyny, która natychmiast chwyciła ją z rękę i uca­ łowała. - Nie wiem, co bym poczęła, gdyby nie państwa pomoc 21 Zjawia się rosły dżentelmen

GEORGETTE HEYER - zawołała z żarem. - Bowiem w końcu zrozumiałam, że wcale nie chcę jechać do Gretna Green. Musicie państwo wiedzieć, że on nigdy przedtem tak się nie zachowywał. To było straszliwe przebudzenie. Ledwo opuściliśmy Londyn, całkiem się zmienił i... i.. bałam się... odrobinę. - Podniosła wzrok, zalewając się rumieńcem. - Bo w domu, kiedy z nim rozmawiałam, był zupełnie inny. - Czy mam rozumieć, moja droga, że zgodziłaś się uciec z tym dżentelmenem? - upewniła się panna Merriot. Ciemne loki zakołysały się, gdy ich właścicielka potaknęła żarliwie. - Sądziłam, że to będzie takie romantyczne. - Westchnęła. Rozpromieniła się. - I było, kiedy pan go uderzył - dodała, zwracając się do Petera. - To było wprost cudowne! - Czy uciekła pani z owym dżentelmenem wyłącznie dlatego, że wydawało się to pani romantyczne? - spytał rozbawiony pan Merriot. - Tak. I przez tatkę - wyjaśniła Letty zwracając się do panny Merriot. - I z tych okropnych nudów. Och, czyż pani nigdy nikt nie trzymał zamkniętej w domu, wiecznie pod kontrolą? Już zaczynałam się bać, że lada chwila umrę z nudów. - Cóż, szczerze mówiąc, wiodłam dość urozmaicone ży­ cie - odparła panna Merriot. - Ale mów dalej, dziecino. - Jestem dziedziczką - oznajmiła Letty z niezmierzonym smutkiem. - Winszuję panience. - Pan Merriot skłonił się. - Winszuję! Och, wolałabym być uboga! Wystarczy, że jakiś mężczyzna przekroczy próg naszego domu, a papa od razu sobie wyobraża, że jemu chodzi wyłącznie o mój majątek. Tak mówił i o Gregorym Markhamie. I, zaiste, chyba miał słuszność - dodała po namyśle. - Ach, droga pani, uważam, że ojcowie to... to najokropniejsza zmora. - My też to przecierpieliśmy - pocieszyła ją panna Mer­ riot. - W takim razie zrozumie mnie pani. Tatko wyznaczył na moją damę do towarzystwa okropną, znienawidzoną kobietę, która tak mnie pilnuje i strzeże, że nigdy nie przytrafia mi 22

MASKARADA się nic zabawnego, choć przeniosłam się do miasta. A jeśli doda pani do tego sir Anthony'ego Fanshawe'a, zrozumie pani, dlaczego byłam gotowa na wszystko, byle się stamtąd wyrwać! - Czuję, Kate, że nie pozostaje nam nic innego, jak szczerze współczuć sir Anthony'emu - stwierdził pan Mer- riot. - Lubię go, oczywiście - wyjaśniła Letty. - Zawsze go lubiłam, ale - niech to sobie pani wyobrazi! - co pozostaje, gdy każą ci wyjść za człowieka, którego znałaś całe życie! W dodatku człowieka o jego charakterze i latach! - Rozumiem, że stałaś się ofiarą ojca-tyrana - powiedziała panna Merriot. - Skazujemy sir Anthony'ego na wieczne potępienie. Słysząc to Letty zachichotała. - Och, za nic, pani! To wzór ostrożności i wszelkich cnót! A w dodatku liczy sobie najmniej trzydzieści pięć lat, jeśli nie więcej! Pan Merriot strzepnął odrobinę tabaki z rękawa. - Więc, by uciec przed tym starcem, znalazłaś sobie owego młodego Adonisa? Panna Letty spuściła głowę. - On... on chyba też nie był zbyt młody - wyznała. - I zachowałam się bardzo nieroztropnie. Pobłądziłam, wiem. Ale naprawdę wydawał mi się o wiele zabawniejszy niż Tony. W żaden sposób nie potrafiłabym sobie wyobrazić Tony'ego podekscytowanego, w jakichś tarapatach. Albo żeby choć trochę się spieszył. A Gregory mówił takie ładne rzeczy i to było takie romantyczne, że dałam się omamić. - Nawet dla najbardziej ograniczonego umysłu sprawa rysuje się jasno jak słońce - zapewnił ją pan Merriot. - Sam czuję, że nabieram coraz większej ochoty na poznanie owego flegmatycznego sir Anthony'ego. Jego siostra parsknęła śmiechem. - Tak, on powinien być w twoim guście. Ale co zrobimy teraz? - Och, pojedzie z nami do Londynu. Przepraszam, pa­ nienko, czy moglibyśmy poznać twoje imię? 23

GEORGETTE HEYER - Nazywam się Letycja Grayson, panie. Mój papa to sir Humphrey Grayson z Grayson Court w hrabstwie Glouce­ ster. Cierpi na podagrę. Przypuszczam, że wkrótce możecie go poznać, bo zostawiłam dla niego list, który z pewnością znajdzie. - W takim razie zostaniemy, oczekując jego przybycia - zadecydowała panna Merriot. - To rozwiązuje problem. Drogi bracie, zamów pokój dla panny Grayson. Kiedy pan Merriot ruszył do drzwi, ufna dłoń wsunęła się w rękę panny Kate. - Proszę, zechce pani mówić do mnie Letty? - spytała nieśmiało panna Grayson. Zwrócony do drzwi pan Merriot zrobił dziwną minę, lecz nie odezwał się, tylko poszedł do szynku. Ledwo gospodarz otrząsnął się ze zrozumiałego szoku na wieść, że domniemana uciekinierka pozostała w jego zajeździe, kiedy na drodze usłyszał pędzący z wyjątkową szybkością powóz. Konie zatrzymały się przed gospodą i w świetle lampy pan Merriot zobaczył, jak sługa zeskakuje z powozu. - To zapewne tatko - stwierdził z namysłem. - Chyba powinniście szykować wasz czwarty pokój, gospodarzu. Wrócił do swego pokoju, gdzie panna Letty już stała przy oknie, wyglądając na dwór. - Pani ojciec, jak sądzę - stwierdził pan Merriot. - Obawiam się, że tak - zgodziła się panna Letty. - Ale przecież podagra tak strasznie go męczyła... Wielkie nieba! Na mą duszę, toż to Anthony! Panna Merriot posłała bratu rozbawione spojrzenie. - I tak oto twym życzeniom stało się zadość, dziecino. Płoniemy z ciekawości, Letty. Pan Merriot stał obok krzesła siostry i zażywał tabakę. Drzwi się otworzyły; do środka leniwym krokiem wszedł rosły dżentelmen. - Wielkie nieba, toż to prawdziwy mamut! - szepnęła bratu do ucha panna Merriot. - A ty zazdrościsz? - odparł. Wysoki dżentelmen stanął w progu; przytknął do oka 24

MASKARADA monokl, przez który spokojnie obserwował pokój. Gość okazał się zaiste bardzo rosły, miał wspaniałe bary i zgrabne nogi. Zdawał się wypełniać pokój; niewątpliwie był obdarzo­ ny wyjątkową posturą i osobowością. Na głowie miał gładką, ciemną perukę, kapelusz trzymał pod pachą. Spomiędzy fałd płaszcza wychylała się rękojeść szpady, ale w dłoni ściskał trzcinę. - Zdaje się, że nasz dżentelmen wygląda na rozgniewa­ nego - mruknął pan Merriot, patrząc na zaciśnięte wargi i kwadratową szczękę przybysza. - Doprawdy, mój drogi, po czym tak sądzisz? - zadumała się panna Merriot widząc w szarych oczach gościa spokój i znudzenie. Wstała z wyniosłą miną i złożyła mu ukłon. Już ona nie pozwoli, by ten rosły dżentelmen dominował nad pokojem. Wyglądało na to, że potrafił to osiągnąć. - Ukłoń się, dziecino - rzuciła przez ramię Peterowi. - Jesteśmy bacznie mierzeni wzrokiem. Surowe zmarszczki koło ust sir Anthony'ego zniknęły. Uśmiechnął się, pokazując rząd bardzo równych, białych zębów. Skłonił się z wdziękiem. - Pani uniżony sługa! Pana także! Pan Merriot ujął pannę Letty za rękę. - Pozwoli pan, że oddam mu pannę Grayson - powiedział, nie zważając na protesty zainteresowanej. Sir Anthony najwyraźniej nie zamierzał obejmować w po­ siadanie panny Grayson, która mierzyła go nieufnym spoj­ rzeniem. Nadal się uśmiechał, ale nie wyciągał do niej ręki. - Letty, zasłużyłaś, by ktoś ci przetrzepał skórę - oświad­ czył miłym tonem. Panna Grayson spłonęła rumieńcem. - Zaiste, panie, i właśnie w tym celu przywiozłeś tę trzcinę? - Nie, moja droga, choć chętnie bym zrobił z niej użytek. Peter Merriot był rozbawiony i nie tłumił parsknięcia śmiechem. - Och, och, cóż za surowy zalotnik. - Jesteś pan... bardzo niegrzeczny i... i... obrzydliwy! - oświadczyła z oburzeniem panna Grayson. 25

GEORGETTE HEYER Sir Anthony odłożył laskę i kapelusz, po czym zaczął zdejmować płaszcz. Spokojnie, jakby panna Grayson w ogó­ le go nie obchodziła, wyjął tabakierę, otworzył ją i podał panu Merriotowi. Dłoń była bardzo wypielęgnowana, zgrab­ na; mimo to wyglądała na dość silną. - Panie - zwrócił się do niego uśmiechając się sennie, choć oczy schowane pod ciężkimi powiekami były bardzo czujne. - Pozwoli pan, że w imieniu mego przyjaciela, sir Humphreya Graysona, podziękuję za pomoc udzieloną jego córce. Pan Merriot uszczknął odrobinę tabaki. Szare oczy napo­ tkały wejrzenie szarych tęczówek. Wokół ust pana Merriota igrał uśmiech. - Wielkie nieba, proszę, cóż za powaga - oświadczył. - Jestem uniżonym sługą panny Grayson. Dziewczyna zapomniała o wyniosłości. - Tony, to było cudowne! W mgnieniu oka wyciągnął szpadę i już myślałam, że przeszyje tego ohydnego Markha- ma na wylot, co było okropnie ekscytujące, gdy rękojeść niczym błyskawica poderwała się do góry, uderzając Mark- hama w szczękę. - Drobną piąstką zademonstrowała to na własnej, zgrabnej bródce. - Padł jak głaz - zakończyła dramatycznie. Zatrzymała wzrok na pannie Merriot stojącej przy ogniu. - A panna Merriot też była cudowna, Tony, bo udawała, że mdleje w ramionach Markhama. Pan Merriot popatrzył na siostrę z niejakim zdziwieniem. - Proszę, proszę, zaćmiłem cię - mruknął, po czym zwrócił się znowu do sir Anthony'ego. - I tak oto opłakujemy wyjazd drogiego wielbiciela. Ale gdzież pan znalazł mojego sługę, Johna? Rozlał wino i podał kieliszek przybyłemu dżentelmenowi. - W Stilton - odparł sir Anthony. - A chwilę wcześniej dostrzegłem mego przyjaciela, pana Markhama. Pana sługa próbował ukryć powóz i konie, co... hmm... wzbudziło moje podejrzenia. W końcu opowiedział mi o wszystkim. Pan Merriot popatrzył w zadumie na tę stanowczą, przy­ stojną twarz. - Ciekawym, jak pan tego dokonał? - zastanowił się, bo znał swego Johna. 26

MASKARADA Zupełnie niespodziewanie na twarzy sir Anthony'ego za­ gościł czarujący uśmiech. - Sądzę, że sprawił to mój urok osobisty, panie. Od strony panny Merriot dobiegło prychnięcie. - Zaczynam mieć słabość do tego rosłego dżentelmena - rzuciła od niechcenia. - A więc spotkał pan naszego drogiego pana Markhama? - Właściwie nie. Myślę, że trafniejsze będzie określenie, że widziałem go, gdy mijał mnie w tumanie... chyba to było błoto. - Ciekawam, czy pana dostrzegł? W oczach panny Merriot błyszczało rozbawienie. - Jestem niemal pewny, że tak - odparł sir Anthony. - W takim razie należy się domyślać, że próżno by było czekać jego powrotu? - Panna Merriot uniosła domyślnie brwi. - Tak przypuszczam, pani - stwierdził zgodnie sir Antho­ ny. Panna Merriot spojrzała na pannę Grayson. - Ależ, dziecino, niestety coraz bardziej podoba mi się ten postawny dżentelmen. Niech mi pan powie - zwróciła się do gościa - jadł pan już kolację? - Na razie nie miałem czasu, pani, ale mam podstawy żywić nadzieję, że gospodarz właśnie szykuje dla mnie posiłek. W tej samej chwili, jakże fortunnie, zjawił się wspomniany gospodarz ze służką uginającą się pod ciężką tacą. Nakryto do stołu i przed sir Anthonym wylądował pieczony kurczak i nie otwarta butelka wina. - Pozwoli pani? - Sir Anthony skłonił się pannie Merriot. - Ależ proszę, sir, niechże pan siada. Skona pan z głodu. - Wyznam, że nie lubię opuszczać kolacji - odparł sir Anthony, zaczynając kroić kurczaka. - W końcu jest mnie kawałek i muszę o siebie dbać. - Mrugnął zerkając na swoją szlachetną posturę. Panna Grayson przerwała śmiech panny Merriot. - Jedzenie! - zawołała gniewnie i tupnęła stópką. Sir Anthony nie zwracał na nią uwagi. - A więc, Tony, goniłeś 27

GEORGETTE HEYER co koń wyskoczy ponad sto mil, by, jak rozumiem, przybyć mnie ocalić, a teraz jedyne, co masz do powiedzenia, to że nie zdążyłeś zjeść kolacji. - Ta myśl nie dawała mi spokoju od jakichś dwudziestu mil - oświadczył niewzruszenie sir Anthony. - A ja tu w niebezpieczeństwie! - zawołała dotknięta panna Grayson. Sir Anthony oderwał wzrok od kurczaka i popatrzył chłod­ no na dziewczynę. - O, groziło ci niebezpieczeństwo? - spytał. - A ja przyjechałem wyłącznie po to, by położyć kres skandalowi, tak przynajmniej mi się wydawało. - Byłam w niebezpieczeństwie! W łapach tego potwora! - Panna Grayson nie dawała za wygraną. - Dziwne, że pan jeszcze pytasz. Sir Anthony nalał wina sobie i panu Merriotowi. - Droga Letty, tylekroć zapewniałaś nas, że pan Markham to wzór wszelkich cnót, że postanowiłem cię nie obrażać żywieniem co do tego wątpliwości. Panna Grayson spurpurowiała. Wyglądała, jakby lada chwila miała wybuchnąć płaczem. - Wcale nie, Tony! Po prostu chcesz być... nieprzyjemny. A on wcale nie jest wzorem wszelkich cnót. To obrzydliwy brutal i... i ty zresztą też! - Ciii, dziecino, pan jest głodny, lepiej niech się zajmie kurczakiem - mitygował pan Merriot. - Nie jestem dzieciną! - odparowała panna Grayson i z furkotem spódnicy schroniła się w opiekuńczych ramio­ nach panny Merriot. Stamtąd drżącym od łez głosem posłała zapewnienie: - I wolałabym już uciec do Gretny z tym potworem niźli wyjść za pana, sir Tony! Sir Anthony pozostał niewzruszony. - Droga Letty, jeśli popełniłaś to głupstwo tylko po to, by umknąć mym zalotom, wierz mi, niepotrzebnie się trudziłaś. O ile wiem, nigdy jeszcze nie poprosiłem cię o rękę. Ani nie zamierzam tego robić. To oświadczenie sprawiło, że panna Grayson poderwała głowę spoczywającą na ramieniu Kate. Z okrągłymi ze zdu- 28

MASKARADA mienia oczami wpatrywała się w sir Anthony'ego, pochłonię­ tego spożywaniem skrzydełka. - Zdaje się - oświadczyła ostro panna Merriot - że muszę uznać tego dżentelmena za prawdziwego oryginała. Pan Merriot odwrócił się, kryjąc uśmiech. - Ach, te rodzinne układy... - skomentował. - Ale... przecież tatko mówił... - zaczęła panna Grayson. - Ależ, Tony, czyżbyś nie chciał się ze mną ożenić? - Nie, nie chciałbym. Panna Grayson zamrugała oczami; nie wyglądała na ura­ żoną. - Dlaczego? - spytała z naiwnym zaciekawieniem. Dopiero teraz sir Anthony oderwał wzrok od posiłku, a w jego oczach pojawił się chochlik. - Zdaje się, Letty, że to wina mojego gustu. - Hm! Panna Grayson trawiła to w milczeniu. Wysunęła się z objęć Kate i wolno podeszła do stołu. Sir Anthony wstał i ujął w swoją dużą dłoń jej delikatną rączkę. - Tony, powiesz o tym papie? - Już mu powiedziałem, moja droga. - I jak to przyjął? - spytała niespokojnie. - Filozoficznie, dziecino. - Tak się cieszę! - zawołała panna Grayson z westchnie­ niem ulgi. - Skoro nie chcesz się ze mną ożenić, Tony, mogę ze spokojną myślą wracać do domu. I nawet mogę ci prze­ baczyć twoje nieprzyjemne zachowanie. - A ja - stwierdził sir Anthony - mogę skończyć posiłek.

Jaśnie pani Lowestoft Wejdź! - zawołała panna Merriot słysząc skrobanie do drzwi. Do dużej sypialni wszedł pan Merriot i skierował się w stronę kominka, przy którym stała Kate. Pan Merriot uniósł brew i spytał: - No i? Dwie serdeczne przyjaciółki ucałowały się na dobranoc? Panna Merriot zrzuciła buty i odpaliła szybko: - A ty? Pogawędka z rosłym dżentelmenem tak szybko się skończyła? Pan Merriot zapatrzył się w ogień; na jego wargach zagościł leniwy uśmiech, policzki zabarwił cień rumieńca. - Wielkie nieba, dziecino! - zawołała panna Merriot. - Czyżby przypadł ci do gustu ten mamut? To bardzo szacowny szlachcic. Pan Merriot podniósł wzrok. - Sądzę, że lepiej nie stawać mu na drodze - stwierdził bez związku. - Ale zaufać mu można. Panna Merriot wybuchnęła śmiechem. - Bądź mężczyzną, drogi bracie, błagam. - Niestety - westchnął pan Merriot. - Czuję się wyłącznie kobietą. - Och, Prue, moja Prue, toż to wig o trzeźwym umyśle! Wzięłabyś sobie kogoś takiego na męża? 30

MASKARADA - Wiedziałam, że cię to rozbawi, Robinie. Wyobrażasz sobie, żebym ja miała się zakochać po dwóch godzinach znajomości? Aaa, jesteś zazdrosny o jego wzrost. Nie mówi­ łam? - Mój wzrost, dziecino, doskonale mnie kontentuje. Uwa­ żam, że to drobni mężczyźni są obdarzeni prawdziwym dowcipem. Winszuję sztuczki ze szpadą. - Choć tyle zawdzięczam starszemu panu: nauczył mnie paru użytecznych sztuczek - oznajmiła spokojnie dama i podciągnęła rękaw surduta, pokazując poplamioną koszulę. - Ostatni kieliszek poszedł tu - dodała z uśmiechem. Brat skinął głową. - Cóż, wieczór mieliśmy pełen wrażeń - zauważył. - Ciekawym, co będzie jutro. Pożegnam cię już, dziecino, i niech ci się przyśni twój mamut. - Szczerze mówiąc, przydałby się mamut, by mi dorów­ nać wzrostem - stwierdziła. - Niechaj ci się przyśni twoja pchełka, Robinie. Wyszła nucąc jakąś starą melodię. Wiedziała, że brat niepokoi się o to, co ich czeka jutro, ją jednak cechowało opanowanie, pasujące do jej wysokiej postury, toteż spoglą­ dała na świat spokojnym, pewnym wzrokiem. Prawda wyglądała tak, że Prudencja zbyt przywykła do niestałości, niepewności ich sytuacji, a jeszcze bardziej do zamieniania się rolami z Robinem, żeby teraz kłopotać się o jutro. Wierzyła w swój spryt; a gdyby on ją zawiódł, mogła zawsze, acz niechętnie, pokładać ufność w zmyślności ojca. Każdy, kto śledził kręte ścieżki jego umysłu, musiał nabrać dla niego podziwu. Prudencja myślała o ojcu z czułością, ale i z pewną dozą ironii. Fakt, że wydawał się tak niepojęty, przyjmowała ze śmiechem, lecz bynajmniej jej to nie prze­ szkadzało. Dziewczyna tańczyła do jego muzyki, powszech­ nie jednak uważano, że brakowało jej żyłki hazardzistki. Robin może i kręcił nosem na aurę tajemniczości, w jaką spowijał się ojciec, ale przecież podobało mu się takie szalone życie, a diablik, który w nim drzemał, i psotna natura wciąg­ nęły go w więcej tarapatów, niżby ojciec sobie życzył. Równocześnie zaś patrzył na świat z powagą, której Pruden- 31 i