METSY HINGLE
Dziecko miłości
Seria wydawnicza: Harlequin Desire (tom 299)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
A więc wciągnięto mnie w pułapkę!
Uświadomienie sobie tego faktu otrzeźwiło go jak policzek. Wiedział jednak, Ŝe na to nie
zasłuŜył. Jacques Gaston w zamyśleniu potarł szczękę, jakby rzeczywiście ktoś go w nią uderzył.
Tym razem jednak ból sprawiła mu nie ręka pijanego ojca czy oburzonej kobiety, która nie była
w stanie uwierzyć, Ŝe gotów jest dzielić się z nią łóŜkiem, ale nigdy sercem. Nie, tym razem ten
cios zainkasował od Aimee i Petera Gallagherów - dwojga ludzi, których uwaŜał za swych
najbliŜszych przyjaciół.
I stało się to z powodu Lizy O'Malley.
Lizy.
Był wściekły na siebie za swoją naiwność. Nie miał najmniejszych wątpliwości, Ŝe jego tak
zwani przyjaciele wiedzieli, Ŝe Liza tam będzie. I wciągnęli go w tę pułapkę. Twierdząc, Ŝe
Aimee z powodu ciąŜy nie powinna podróŜować, namówili go, by zastąpił ich w pracy na rzecz
Fundacji Artyści Dzieciom. Aimee zauwaŜyła nawet, Ŝe jego wykłady o sztuce znakomicie
korespondować będą z końcowym etapem zbierania funduszy. Jako członek zarządu będzie
musiał poświęcić jego pracom zaledwie kilka godzin na narady i uczestnictwo w paru
dobroczynnych imprezach. Nie wspomniała tylko, Ŝe przez cały ten czas spotykał będzie Lizę.
Droga Aimee, mon amie, mówił sam do siebie, wszystkiego się domyślałaś, prawda? Jak wiele
kiedyś mnie z Lizą łączyło.
Teraz chciałabyś to oŜywić? Uchronić mnie przed samotnością, tak? Za późno. Znów jest za
późno.
Nawet z Lizą.
Szczególnie z Lizą.
Ignorując nagły ucisk w klatce piersiowej, Jacques wpatrywał się w kobietę, o której tak bardzo
chciał zapomnieć. ZauwaŜył welon złotych włosów, lśniących jak jedwab, kiedy poruszała
głową, zielone oczy koloru młodych listków winorośli w naleŜącej do jego rodziny winnicy. W
rzeczywistości była jeszcze piękniejsza niŜ w jego wspomnieniach.
A wspominał ją przez trzy długie lata. Przez trzy lata rozmyślał o jej wyjątkowej twarzy i
cudownym ciele. Teraz jednak Jacques wrócił pamięcią do ich ostatniej namiętnej nocy, kiedy to
wyznała mu miłość. Do nocy, kiedy znalazł się na granicy między rajem a piekłem i kiedy przez
chwilę wydawało mu się, Ŝe mógłby dzielić z kimś Ŝycie. śe mógłby dzielić je z nią.
Mon Dieu! Jacques starał się stłumić uczucia, które ogarnęły go na jej widok. Nie zwracając
uwagi na przechadzających się po pokoju ludzi, podszedł do okna, by uspokoić oddech. Patrzył
na wirujące płatki śniegu, ale wspomnienia przeniosły go w nowoorleańską jesień sprzed trzech
lat. Ze ściśniętym gardłem wspominał tę noc, kiedy bez wyjaśnienia, jak złodziejka, wymknęła
się z jego łóŜka i Ŝycia, zabierając ze sobą kawałek jego serca.
JuŜ się z niej wyleczyłem, przekonywał samego siebie. Odwrócił się od okna i przyglądał się, jak
Liza krąŜy po pokoju z tym samym wrodzonym wdziękiem i zmysłowością, która tak całkowicie
urzekła go przed trzema laty. W swym miedzianozłotym zamszowym kostiumie wyglądała
urzekająco.
Un fou, zaklął w duchu. AleŜ z niego idiota. I, co gorsza, taki,
który samego siebie próbuje oszukać. Przez ten cały czas wcale o niej nie zapomniał.
Nagle, jakby czując na sobie jego wzrok. Liza odwróciła się. Od razu przestała się uśmiechać i
zbladła. Sądząc po malującym się na jej twarzy zaskoczeniu, Liza O'Malley teŜ o nim nie za-
pomniała.
Musisz to sprytnie rozegrać, Gaston. Bądź mądry i znikaj stąd natychmiast, szeptał mu jakiś
wewnętrzny głos.
On sam wiedział jednak, Ŝe nie rozegra tego sprytnie. Bo musiałby wtedy pozbawić się widoku
tych czarujących zielonych oczu i tych miękkich warg.
Poczuł rosnące poŜądanie. Temperatura jego krwi na pewno podniosła się o kilka stopni. Tym
razem jednak nie próbował z tym walczyć. Pamiętał doskonale, jak te oczy ciemniały, kiedy
całował delikatnie wnętrze jej ud. Przypomniał sobie dotyk tych cudownych warg na swojej
skórze.
Kiedy się poznali, Liza nazwała go hulaką i Ŝigolakiem. Postanowił teraz zachować się zgodnie z
tamtą opinią. Uśmiechnął się do siebie i ruszył ku niej.
- Cześć, Lizo.
- Jacques.
Wymówiła jego imię szeptem, który wywołał dalsze wspomnienia i cofnął go do tamtych
pełnych rozpaczy tygodni po jej odejściu. Przypomniał sobie, z jaką desperacją jej szukał i jak w
końcu doszedł do wniosku, Ŝe Liza po prostu nie chciała, by ją odnalazł. Nie pragnęła jego
miłości.
I choć był tego świadomy, upłynęły miesiące, zanim przestała go prześladować jej twarz,
brzmienie głosu, dotyk ciała. Zacisnął pięści, przypominając sobie ten straszny okres.
śeby się uspokoić, musiał sobie przypomnieć, Ŝe przecieŜ się z niej wyleczył. Zapomniał o jej
zdradzie, tak jak zapomniał o tamtych ponurych latach dzieciństwa we Francji. Upływ czasu
sprawił, Ŝe ich krótki romans stał się miłym wspomnieniem, którym będzie się cieszył na starość.
Tak było do dzisiaj.
- Co za niespodzianka - powiedziała, starając się nadać swemu głosowi chłodne brzmienie.
- Mam nadzieję, Ŝe przyjemna.
- Oczywiście - stwierdziła niepewnie, wyciągając ku niemu dłoń.
Jej chłód przypomniał mu ich pierwsze spotkanie, kiedy to próbowała go zniechęcić do zalotów,
przybierając pozę dumnej hrabiny. Było to równie nieskuteczne postępowanie zarówno wtedy,
jak i teraz. Jacques z uśmiechem musnął wargami wierzch jej dłoni i z satysfakcją wyczuł lekkie
jej drŜenie.
Nie pozwalając jej wyswobodzić ręki, przyciągnął Lizę bliŜej do siebie. Ignorując lekki opór,
nachylił się i pocałował ją w policzek, potem w drugi. Z zachwytem wdychał słodki zapach jej
skóry.
Choć chciał ją tym zdeprymować, zburzyć ten spokój, którym zasłaniała się przed nim jak
tarczą, nagle poczuł się nieswojo. Ogarnęło go znajome gorąco.
Wiedział, Ŝe igra z ogniem, nie był jednak w stanie się wycofać. Wsunął opadające pasmo
włosów za jej ucho i leciutko przesunął palcem po szyi. Uśmiechnął się, czując jej coraz szybszy
puls.
- Długo się nie widzieliśmy, ma cherie.
- Rzeczywiście - odparła drŜącym głosem i odsunęła się od niego. - Co tu robisz?
- Muszę się spotkać z członkami zarządu Fundacji Artyści Dzieciom.
- AleŜ to niemoŜliwe. To spotkanie tylko dla członków zarządu.
- A więc wszystko się zgadza.
- Ale ty przecieŜ nie jesteś członkiem zarządu.
- Jestem - oświadczył zdecydowanie Jacques. - Przynajmniej byłem nim jeszcze wczoraj
wieczorem.
- To niemoŜliwe. Zarząd powstał prawie rok temu i kończymy właśnie kampanię zbierania
funduszy - wyjaśniła Liza. -Choć doceniam twoje dobre chęci i przypuszczam, Ŝe reszta zarządu
takŜe, ale jest juŜ za późno, byśmy przyjmowali nowych członków, Jacques. Nawet ciebie. To na
pewno jakaś pomyłka.
- To nie jest pomyłka, ma cherie - odparł z uśmiechem Jacques.
- Wobec tego nieporozumienie - stwierdziła. - Nie przyjmujemy nikogo do zarządu. Jeśli jednak
zgłaszasz się na ochotnika do udziału w jakiejś imprezie dobroczynnej, chętnie skontaktuję cię z
odpowiednią osobą. MoŜe nawet od razu przedstawię cię Jane Burke. To ona jest
odpowiedzialna za wszystkie akcje charytatywne.
Odwróciła się, by odejść, lecz Jacques chwycił ją za łokieć.
- Lizo, tu nie ma Ŝadnej pomyłki. Ja jestem członkiem zarządu. Zastępuję Petera.
- Ale...
- On i Aimee nie mogą przyjechać. A wiesz, jak powaŜnie Peter traktuje swoje zobowiązania.
Prosił mnie, bym go zastąpił. A ja się zgodziłem.
Nie powiedział jej o swoich podejrzeniach, Ŝe przyjaciele uknuli to wszystko, Ŝeby doprowadzić
do tego spotkania. W oczach Lizy pojawił się strach.
- Czy coś się stało Aimee? Jakieś kłopoty z ciąŜą?
- Nie, nic złego się nie dzieje - uspokoił ją i lekko poklepał po ramieniu. - Ale podobno ta ciąŜa
jest nieco trudniejsza od poprzedniej i lekarz uwaŜa, Ŝe Aimee nie powinna teraz podróŜować.
- Rozumiem.
Jacques omal się nie roześmiał, widząc, jak Liza natychmiast znów przybiera pozę dumnej
hrabiny.
- To bardzo ładnie ze strony Petera, Ŝe skłonił cię, Ŝebyś nam pomógł - mówiła bardzo
zasadniczym tonem. - Ale to naprawdę nie jest konieczne. Dajemy sobie sami radę ze
wszystkim. Powiem Peterowi, Ŝe wcale nie musisz go zastępować.
Jacques wybuchnął śmiechem.
- Widzę, Ŝe zupełnie się nie zmieniłaś, ma cherie. Powiedziałbym, Ŝe jesteś jeszcze lepsza.
Liza zmarszczyła brwi.
- W czym?
- Umiesz udowodnić męŜczyźnie, jak bardzo jest niepotrzebny.
- Wcale nie.
- AleŜ tak. Zadzierasz do góry ten swój śliczny nosek, a w twoich oczach pojawia się chłodna
obojętność...
- Naprawdę, Jacques, ja...
- Tak. Tak właśnie robisz. Właśnie o tej minie mówię. Zawsze podziwiałem sposób, w jaki
umiałaś uzmysłowić męŜczyźnie, Ŝeby się od ciebie odczepił, nawet nie otwierając tych swoich
pięknych usteczek.
Liza zacisnęła wargi.
- To moŜe zastosujesz się do mojej niemej prośby.
- O, na mnie twoje miny nie robią juŜ wraŜenia. Liza znów uniosła brwi.
- Kiedy miny nie pomagają, potrafisz uŜyć stosownych argumentów.
- Przesadzasz, Jacques. Masz niesamowitą wyobraźnię. MoŜe zamiast rzeźbić, powinieneś pisać
baśnie.
Jacques z uśmiechem spojrzał jej w oczy.
- CzyŜbyś zapomniała, moja słodka, Ŝe moje rzeźby teŜ czasem są obrazem moich marzeń i
wspomnień? Ty, notabene, powinnaś czuć się współautorką mojej ulubionej pracy.
Liza oblała się rumieńcem. Przypomniała sobie popołudnie, kiedy dał jej pierwszą lekcję rzeźby
i czym się ona zakończyła. Pełnym pasji i namiętności kochaniem się.
- Widzę, Ŝe pamiętasz - rzekł, zadowolony z jej reakcji.
- A ja widzę, Ŝe wcale się nie zmieniłeś. Prawdziwy dŜentelmen tak się nie zachowuje.
- Znowu zapomniałaś o czymś istotnym, ma cherie. Nie jestem dŜentelmenem. Jestem
Francuzem.
Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jacques parsknął śmiechem, a ona jeszcze mocniej
zacisnęła wargi.
- Zachowaj te swoje miny dla kogoś innego, Lizo. Nie działały na mnie trzy lata temu i na pewno
nie podziałają teraz. Stałem się jeszcze bardziej, jak to wy, Amerykanie, mówicie, gruboskórny.
- I bardziej zarozumiały.
- Potraktuję to jako komplement.
- Nie takie były moje intencje.
Jacques ujął Lizę za rękę i uniósł jej dłoń do swoich ust. Pocałował jej palce i z przyjemnością
patrzył, jak pomalutku znika z jej twarzy chłodna maska.
- Widzę, iŜ będę się musiał postarać, Ŝebyś zaczęła mnie inaczej traktować. MoŜe pracując ze
mną w zarządzie, odkryjesz, Ŝe mam takŜe pewne zalety.
W jej oczach na moment pojawiło się coś dziwnego. Ból? śal? Tęsknota? A moŜe po prostu
dostrzegł w nich odbicie swoich własnych uczuć?
- Jacques, ja...
- O, tu jesteś. Lizo. JuŜ myślałem, Ŝe masz jakieś problemy. Słysząc ten męski głos, Jacques
zamarł w bezruchu.
Liza wyrwała mu rękę i zwróciła się ku podchodzącemu do nich męŜczyźnie.
- Przepraszam cię. Robercie. Zupełnie zapomniałam, Ŝe miałam poprosić, aby podano kawę.
- O nic się nie martw. JuŜ to załatwiłem. Domyśliłem się, Ŝe coś cię zatrzymało.
MęŜczyzna spojrzał na Jacquesa i obdarzył go promiennym uśmiechem.
- Nazywam się Robert Carstairs. Jestem jednym z członków zarządu Fundacji Artyści Dzieciom
- rzekł, wyciągając ku niemu rękę.
- Jacques Gaston, nowy członek zarządu.
- Jacques zastępuje Petera - wyjaśniła Liza, widząc zdziwienie na twarzy Roberta. -
Gallagherowie nie będą brali udziału w naszych tegorocznych imprezach. Peter poprosił
Jacquesa, Ŝeby go zastąpił. Są starymi przyjaciółmi.
- My teŜ - dodał Jacques.
- Miło mi poznać przyjaciela Gallagherów i Lizy.
Garnitur szyty na miarę, wypielęgnowane dłonie, pochodzi z tak zwanej dobrej rodziny, ocenił
go szybko Jacques. I biorąc pod uwagę spojrzenie, jakim obdarzał Lizę, miałby ochotę iść z nią
do łóŜka. Jacques nie wiedział, czemu tak go to spostrzeŜenie zdenerwowało. Ledwo
powstrzymał się, by władczym gestem nie objąć Lizy i nie przyciągnąć jej do siebie.
- Gaston - mruknął Carstairs. ZmruŜył oczy i w zamyśleniu przyglądał się Jacquesowi. - Gaston.
Gaston. Coś mi mówi to nazwisko.
- MoŜe Liza wspominała, Ŝe się przyjaźnimy - zasugerował Jacques.
- Jacques jest artystą - wyjaśniła Liza. - Niektóre z jego prac wystawiano w galerii Gallagherów.
MoŜe je tam widziałeś.
- Oczywiście. Teraz sobie przypomniałem - uśmiechnął się Carstairs. - Jesteś rzeźbiarzem.
- Zgadza się - przyznał Jacques.
- Liza ma rację. Widziałem twoje prace. Są imponujące.
- I ja tak uwaŜam. - Jacques nie widział powodu do okazywania fałszywej skromności.
- Jak widzisz, Jacquesowi nie brak pewności siebie - powiedziała z sarkazmem Liza.
Carstairs parsknął śmiechem.
- Nie bądź taka krytyczna, Lizo. Pewność siebie to nie jest zła cecha. W twoim przypadku,
Gaston, jest całkowicie uzasadniona. Widziałem wiosną twoją wystawę u Gallagherów. Była
naprawdę imponująca. Zachwyciła mnie szczególnie jedna rzeźba, przedstawiająca nagą kobietę.
Wspaniała.
- Dziękuję - odrzekł Jacques. - Wiem, o której mówisz. La Femme. Kobieta - przetłumaczył. -
Jedna z moich ulubionych prac.
- To pewnie dlatego nie udało mi się jej kupić.
- Nie tobie jednemu. NaleŜy do mojej prywatnej kolekcji i nie jest na sprzedaŜ. Zazwyczaj jej nie
wystawiam. Peter jednak wykorzystał moment mojej słabości, więc się zgodziłem, Ŝeby
zaprezentowano ją na wystawie.
- MoŜe ja teŜ trafię na taki moment i namówię cię, byś mi ją sprzedał. Jak juŜ mówiłem, byłem
nią naprawdę zachwycony. Chętnie bym ją włączył do mojej kolekcji. MoŜesz być pewien, Ŝe
dobrze ci za nią zapłacę.
Nawet gdyby Jacques nie czuł pogardy dla bogatych idiotów,którym wydaje się, Ŝe wszystko i
kaŜdy jest na sprzedaŜ, znienawidziłby Roberta Carstairsa za samo poŜądliwe spojrzenie, jakim
obrzucał Lizę.
- Pomyśl o tym - rzekł Robert. Wyjął ze złotego pudełeczka wizytówkę i podsunął ją
Jacquesowi. - Daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie.
- Nie zmienię. - Jacques zignorował wyciągniętą ku niemu wizytówkę i spojrzał chłodno na
Carstairsa. - Byłem bardzo zakochany w kobiecie, która mi do tej rzeźby pozowała.
- To rzeczywiście widać - przyznał Robert. - Ale biznes to biznes. Czasem trzeba zapomnieć o
sentymentach.
- Racja. Ale dama. która pozowała mi do La Femme, nie miała nic wspólnego z biznesem. Była
dla mnie szczególną osobą.
Jacques spojrzał na Lizę. Przypomniał sobie to duszne, październikowe popołudnie w Nowym
Orleanie, kiedy odtwarzał jej ciało w glinie. Wspominał, jak jego ręce, pokryte wilgotną gliną,
rzeźbiły miękkie linie jej piersi, bioder, ud.
Nagle oboje znaleźli się na małym poddaszu, gdzie promienie słońca wpadały przez okienko w
dachu, oświetlając swoim złotym blaskiem Lizę, rozgrzewając pokój i ich ciała. Liza stała przed
nim naga, on teŜ zdjął koszulę.
- Jacques - szepnęła, kiedy musnął palcami jej pierś.
- MoŜe i ja powinnam coś wyrzeźbić.
Nachyliła się i zaczerpnęła pełną garść miękkiej, wilgotnej gliny. Powoli, z pełnym zmysłowości
uśmiechem, rozsmarowywała ją na jego szyi, ramionach, piersi.
Jacques mocno potrząsnął głową, by odpędzić te paraliŜujące go wspomnienia. Napotkał
spojrzenie Lizy. PoŜądanie, czyste i gorące, zmieniło jej oczy w bezcenne szmaragdy. Ona teŜ
pamiętała...
- A więc, Gaston...
Liza z trudem przełknęła ślinę. Było jej zimno i gorąco jednocześnie. śołądek skurczył się do
rozmiarów laskowego orzecha.
Słyszała rozmowę obu męŜczyzn, ale nie była w stanie rozróŜnić słów. Nie potrafiła oderwać
wzroku od Jacquesa.
Minęły trzy lata od momentu, kiedy go opuściła. Wyjechała do Chicago i rozpoczęła nowe Ŝycie.
Dla niego jednak czas się zatrzymał.
Jego włosy nadal miały kolor dojrzałej pszenicy. Gęste i niesforne, zaczesane były do tyłu. Usta,
pełne i zmysłowe, wciąŜ kusiły obietnicą cudownych pocałunków. Uśmiech teŜ był cudowny i,
jak zwykle, sprawiał, Ŝe kobiety lgnęły do Jacquesa, jak muchy do miodu.
Ale to jego oczy, brązowe ze złotymi plamkami, zawsze najbardziej ją fascynowały.
Wystarczyło, by na nią spojrzał, a wówczas mogłaby mu natychmiast ulec.
Jacques, jakby wyczuwając jej myśli, spojrzał teraz na nią. Oczy błyszczały mu poŜądaniem,
kiedy przesunął nimi po jej twarzy, potem po ciele i znów spojrzał na rozchylone usta. Działały
na nią jak fizyczna pieszczota.
Nie była w stanie oddychać ani myśleć. A na twarzy Jacquesa pojawił się uśmiech.
A niech cię diabli, pomyślała Liza i odwróciła od niego wzrok. Rozwścieczyło ją, Ŝe ten facet
wie tak dokładnie, o czym ona myśli. Postanowiła skupić całą swoją uwagę na Robercie.
- W kaŜdym razie, gdybyś zmienił zdanie, zadzwoń. - Robert wcisnął Jacquesowi do ręki
wizytówkę. Potem spojrzał na zegarek i zwrócił się do Lizy. - Chyba powinniśmy rozpocząć
zebranie?
- Tak, oczywiście - przyznała Liza, zaskoczona dziwnym brzmieniem własnego głosu. - Idź i
zajmij mi miejsce. Trochę się spóźnię. Muszę jeszcze zamienić słowo z Jacquesem.
- Dobrze - odparł Carstairs. - Witaj w zarządzie, Gaston. Kiedy zostali sami, Liza wzięła głęboki,
uspokajający oddech.
- Przejdę od razu do rzeczy, Jacques - powiedziała zdecydowanie. - Nie ma powodu, Ŝebyś brał
udział w tym zebraniu. To czysta strata czasu.
- Strata czasu? - powtórzył. - Peter i Aimee mówili, Ŝe praca w zarządzie jest bardzo waŜna.
- Jest, ale...
- Wobec tego nie stracę czasu, próbując wam pomóc.
- Zanudzisz się na śmierć - przekonywała go Liza. Uśmiechnął się, a jej, jak zwykle, serce
zaczęło szybciej bić.
- Nic, co ma związek z tobą, nie moŜe być dla mnie nudne, ma cherie.
- Przestań tak do mnie mówić!
- Ma cherie?
- Tak - prychnęła ze złością Liza.
- To znaczy: moja droga.
- Wiem, co to znaczy. I przestań mnie tak nazywać. Wyjaśnił jej znaczenie tych słów, kiedy
kochali się po raz pierwszy. Teraz na moment zamknęła oczy, by odzyskać panowanie nad sobą.
- Przepraszam - powiedziała juŜ nieco spokojniej. - Po prostu bardzo mnie zaskoczyło nasze
dzisiejsze spotkanie.
- Mnie teŜ - przyznał Jacques. - Te pierwsze tygodnie po twoim odejściu były straszne. Wszędzie
cię szukałem. Bałem się, Ŝe juŜ nigdy cię nie zobaczę. Później, kiedy uświadomiłem sobie, iŜ nie
chcesz, Ŝebym cię znalazł, pogodziłem się z przegraną.
Liza drgnęła. Nie powinna zaboleć ją ta uwaga. Przez całe te trzy lata modliła się, by nie
cierpieć, jeśli się kiedykolwiek jeszcze spotkają.
Jej modlitwy nie zostały wysłuchane.
- Wieczorem zadzwonię do Petera i Aimee i wyjaśnię im, Ŝe zarząd znakomicie daje sobie radę i
Ŝe mogą cię zwolnić z obietnicy pomocy - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - Do
widzenia, Jacques. śyczę ci powodzenia.
- Przynajmniej tym razem zdobyłaś się na poŜegnanie. Jego słowa były ostre jak cięcie noŜem.
- MoŜesz mi wierzyć lub nie, ale nie chciałam sprawić ci przykrości. Prawdę mówiąc nie
spodziewałam się, Ŝe moje odejście cię zaboli.
- Myliłaś się.
Ton głosu Jacquesa kazał jej zastanowić się, czy jednak nie popełniła błędu, odchodząc wtedy od
niego. CóŜ jednak mogła zrobić? Powiedzieć mu prawdę? Zresztą teraz i tak na to za późno.
- Nic nie powiesz, Lizo? Myślałem, Ŝe nigdy nie zapominasz języka w buzi. Na pewno masz coś
do powiedzenia. Jakieś wyjaśnienie.
- Po co? Mogłabym powiedzieć: przepraszam, ale podejrzewam, Ŝe to nie wystarczy.
- Masz rację. To za mało. Szczególnie teraz, kiedy odkryłem, Ŝe mimo iŜ mnie wykorzystałaś i
okłamałaś - Jacques mówił teraz szeptem, ale jego słowa brzmiały przez to jeszcze groźniej -
mimo tych wszystkich złych rzeczy, które zrobiłaś, nadal cię poŜądam. Pragnę cię tak samo jak
trzy lata temu. MoŜe bardziej. Bo teraz juŜ wiem, jak będzie między nami.
Nie chciała mu uwierzyć. Wiedziała, Ŝe nie moŜe sobie na to pozwolić.
- Ty nie mnie pragniesz, Jacques. Pragniesz zemsty, bo uraziłam twoją dumę. odchodząc od
ciebie. Chyba jednak niczego nie osiągniesz. Nie dam ci okazji do zemsty. To co było między
nami, juŜ dawno się skończyło. Lepiej, Ŝebyśmy o tym zapomnieli, bo to juŜ przeszłość.
- Wcale nie. I oboje o tym wiemy - rzekł, zbliŜając się do niej. - WciąŜ łączy nas ta sama gorąca,
nieopanowana namiętność.
- Mylisz się.
- CzyŜby?
Serce zaczęło jej walić w piersi jak oszalałe, kiedy zbliŜył się jeszcze bardziej. Nie odsunęła się
jednak, bo byłaby to oznaka słabości. Uniosła więc wyŜej głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Tak. Mylisz się.
- Nie sądzę. I mimo Ŝe tak chętnie uwolniłabyś mnie od obietnicy danej Peterowi i Aimee,
zmuszony jestem odmówić. Pozostanę i tak w tym mieście jeszcze przez sześć tygodni, bo mam
serię wykładów. Będę więc pracował z tobą i z twoimi kolegami.
- Rób, co chcesz - powiedziała.
Usłyszała z ulgą, Ŝe Robert zaczyna mówić coś do mikrofonu.
- Jak zapewne pamiętasz, zawsze robię, co chcę. - Jacques uśmiechnął się i przesunął palcem po
klapie jej Ŝakietu. - A teraz właśnie mam ochotę, byśmy jak najczęściej spotykali się na
zebraniach zarządu fundacji.
- Nie licz na to - oznajmiła chłodno, odsuwając się od niego.
- AleŜ liczę, liczę na to, ma cherie. A nawet bardzo mi na tym zaleŜy.
ROZDZIAŁ DRUGI
- I proszę nie zapomnieć, Ŝe w pierwszym tygodniu grudnia zaczynamy wysyłać nasze
zaproszenia na aukcję i kolację z tańcami - przypomniała Liza członkom zarządu, starannie
unikając patrzenia na Jacquesa.
Cały czas była jednak świadoma jego obecności. Było to po prostu nieuniknione. Nawet gdyby
w przeszłości nic ich nie łączyło, nie moŜna go było zignorować. Zadawał inteligentne pytania,
miał dobre pomysły i oczarował wszystkich członków zarządu. A raczej członkinie.
- To znaczy, Ŝe kaŜdy z państwa powinien jak najszybciej dostarczyć mi swoją listę
potencjalnych nabywców biletów. Oczywiście nikt z tu obecnych nie musi czekać na oficjalne
zaproszenie. Chętnie juŜ dziś przyjmiemy państwa zamówienia na bilety oraz czeki. Proszę
pamiętać, Ŝe im więcej biletów sprzedamy, tym więcej zbierzemy pieniędzy na letni obóz dla
dzieci. - Mimo pulsującego bólu głowy Liza zdobyła się na uśmiech. - Chcę jeszcze raz
osobiście podziękować kaŜdemu z państwa za uczestnictwo w dzisiejszym spotkaniu i za waszą
pomoc. Do zobaczenia na przyjęciu w przyszłym miesiącu.
Rozległo się szuranie krzeseł, znak, Ŝe spotkanie dobiegło końca. Przez następne dziesięć minut
Liza uśmiechała się i z wdzięcznością przyjmowała zamówienia na bilety i czeki.
- Znakomita robota, Lizo - rzekł piętnaście minut później Robert, wręczając jej swój czek. -
Nieźle wystartowaliśmy. Prawie wszyscy obecni zarezerwowali stoliki na naszą kolację. Pier-
wszy raz widzę ludzi, którzy z taką ochotą rozstają się ze swymi pieniędzmi.
- Miejmy nadzieję, Ŝe reszta mieszkańców Chicago teŜ tak samo zareaguje.
- O, tak - zapewnił ją Robert. - Nie mam co do tego wątpliwości, skoro to ty jesteś za wszystko
odpowiedzialna.
- Dziękuję.
- Co powiesz na moją propozycję wspólnej kolacji? Moglibyśmy uczcić nasz dzisiejszy sukces
butelką dobrego wina i chateaubriandem.
Lizie zrobiło się głupio, Ŝe z powodu Jacquesa zupełnie zapomniała o Robercie i jego
zaproszeniu.
- Będziesz na mnie zły, jeśli ci odmówię? Chciałabym jeszcze dziś przejrzeć notatki dotyczące
przyjęcia. Jutro mam spotkanie z dostawcami.
- Oczywiście, Ŝe nie - odparł Robert, ale Liza dostrzegła w jego oczach wyraz rozczarowania. -
Wszystko w porządku? Jesteś dziś jakaś nieswoja.
- Po prostu strasznie boli mnie głowa i chyba byłabym kiepskim kompanem.
- Nawet gdybyś chciała, nie byłabyś kiepskim kompanem - rzekł z przekonaniem. Na jego
twarzy odmalowała się troska.
- Myślę jednak, Ŝe się za bardzo przemęczasz. Nie martw się tym przyjęciem. Wszystko będzie
dobrze. Przede wszystkim powinnaś porządnie się wyspać.
- Chyba masz rację.
- Na pewno. MoŜe odwiozę cię do domu? Rano kaŜę komuś odesłać ci twoje auto.
- Nie, dziękuję, dam sobie radę.
- Jesteś pewna?
- Tak.
- Trzymaj się - szepnął i lekko uścisnął jej rękę. - Zamienię jeszcze dwa słowa z Harveyem
Adamsem i odprowadzę cię do samochodu.
Liza zastanawiała się, co się z nią dzieje. Robert Carstairs jest przecieŜ męŜczyzną, o jakim
mogłaby marzyć - uprzejmym, cierpliwym, szczodrym. Jeszcze przed tygodniem była gotowa
zmienić ich przyjaźń w coś więcej. Minęły przecieŜ ponad trzy lata od zakończenia jej związku z
Jacquesem, dość, by się z niego wyleczyć. I wydawało jej się. Ŝe ten człowiek stał się dla niej
kimś obojętnym.
Tak było do momentu, kiedy ujrzała go w biurze fundacji. Znów przeszły ją dreszcze, kiedy
przypomniała sobie, z jakim Ŝarem mówił, Ŝe nadal jej pragnie. Poczuła wtedy, Ŝe była w jego
ramionach zaledwie wczoraj.
Nie! krzyknęła w duchu. Odetchnęła głęboko i zaczęła zbierać papiery. Nie da się znów
wciągnąć Jacquesowi w pułapkę. Nie moŜe sobie na to pozwolić. Ma zbyt wiele do stracenia.
Teraz jeszcze więcej niŜ przed trzema laty.
Zignorowała zupełnie narastający gwar. Zazwyczaj i ona uczestniczyła w takich pozebraniowych
pogaduszkach. Lubiła tych ludzi, wielu z nich było zresztą potencjalnymi klientami. Wcześniej
nawet planowała, Ŝe z kilkoma z nich przez chwilkę porozmawia. Teraz jednak nie była w stanie
tego uczynić. Zebrała kolejną kupkę papierów i wsunęła je do teczki. Szok, jakiego doznała,
widząc Jacquesa, był jeszcze zbyt duŜy. WciąŜ czuła jego obecność w tym pokoju. Wiedziała, Ŝe
będzie musiała stawić mu czoło. Ale jeszcze nie teraz.
- Chyba się zakochałam.
Liza spojrzała znad papierów na Jane Burke, przyjaciółkę i członkinię zarządu. Niewysoka, z
kruczoczarnymi włosami i ciemnymi oczami, Jane stanowiła jej przeciwieństwo, nie tylko
zresztą fizyczne. Była lekkomyślna i romantyczna. Liza zaś ostroŜna i pragmatyczna. Mimo to
bardzo się zaprzyjaźniły.
- Znowu? - spytała lekko Liza, przyzwyczajona, Ŝe przyjaciółka równie szybko zakochuje się,
jak odkochuje.
- Nie śmiej się, Lizo.
- W kim tym razem?
- W nowym członku zarządu, Jacquesie Gastonie. - Widząc uniesione brwi Lizy, dodała: - Tym
razem sprawa jest powaŜna.
- Chciałabym ci przypomnieć, Ŝe to samo mówiłaś trzy tygodnie temu, kiedy poznałaś pewnego
Bobby'ego z Teksasu.
- Wiem.
- Nie zapominajmy teŜ o Beauregardzie Jeffersonie Davisie z Missisipi.
Jane wybuchnęła śmiechem.
- CóŜ mogę na to poradzić? Pociągają mnie faceci z południowym akcentem. - W tej samej
chwili dobiegł je z głębi sali niski głos Jacquesa. - Czy to coś złego? Wyobraź go sobie, jak
szepcze ci do ucha róŜne słodkie głupstewka.
Liza nie musiała sobie tego wyobraŜać. Powróciła pamięcią do nocy, kiedy leŜała w jego
ramionach i słuchała opowieści o winnicy we Francji, gdzie spędził dzieciństwo. Miała wtedy
przed oczami uroczego chłopczyka z diabelskim uśmieszkiem, biegającego po winnicy i
wpychającego do buzi całe garście winogron. Przez moment w czasie ich krótkiego romansu
miała nawet nadzieję, Ŝe któregoś dnia pojadą tam razem. Tak bardzo chciała zobaczyć doliny,
które jej opisywał.
Ale to było wówczas, zanim zdała sobie sprawę, Ŝe Jacques jej nie kocha. śe nigdy nie będzie
kochał ani jej, ani Ŝadnej innej kobiety. W jego Ŝyciu i sercu nie ma miejsca na miłość.
- Ciekawe, czy to prawda, co mówią o Francuzach - szepnęła Jane. - No, wiesz, Ŝe są
znakomitymi kochankami.
Wzrok Lizy nagle powędrował w stronę Jacquesa, otoczonego trzema członkiniami zarządu.
Jedna z nich szepnęła mu właśnie coś do ucha, a on odrzuciwszy do tyłu głowę, wybuchnął
śmiechem. Liza natychmiast odwróciła wzrok.
- Na twoim miejscu nawet nie próbowałabym się o tym przekonać. Szczególnie jeśli nadal
chcesz wyjść za mąŜ, mieć dzieci i zamieszkać w domku na wsi.
- Dlaczego?
- Bo z Jacquesem nie doczekasz się Ŝadnej z tych rzeczy. Ma alergię na samą myśl o
małŜeństwie czy trwałym związku.
Wiem o tym aŜ za dobrze, dodała w duchu. Jane zmarszczyła nos.
- Czy nie wiesz, Ŝe męŜczyźni nigdy nie chcą się ustatkować? Bronią się przed tym pazurami,
dopóki na drodze ich Ŝycia nie stanie odpowiednia kobieta.
- Mówisz o małŜeństwie jak o... poskramianiu zwierzęcia. Uwierz mi, Jane. Jacques Gaston nie
jest domowym kocurem. I nie liczyłabym na to, Ŝe uda ci się zmienić jego zdanie. Wiele kobiet
na pewno juŜ tego próbowało.
Ona nie była jedną z nich. Chciała tylko go kochać i pragnęła, Ŝeby on kochał ją.
- Nie wiedziałam, Ŝe tak dobrze go znasz - powiedziała zaciekawiona Jane.
- Nie znam.
Choć byli kochankami, tak naprawdę wcale go nie znała. Była zbyt zakochana, by zauwaŜyć, Ŝe
pod beztroską maską, jaką prezentuje światu, kryje się smutny, samotny człowiek. Przekonała się
o tym dopiero wówczas, kiedy na wiele rzeczy było za późno.
- Poznaliśmy się kilka lat temu w Nowym Orleanie, gdzie pracowałam dla Aimee Gallagher.
Jacques był jednym z jej lokatorów.
- A więc jesteście starymi przyjaciółmi?
- Raczej przeciwnikami. Nigdy się ze sobą nie zgadzaliśmy. Z wyjątkiem tego krótkiego okresu,
kiedy byli kochankami.
Ale nawet wtedy róŜnie bywało. I mimo Ŝe się w nim zakochała, ona i Jacques nigdy się ze sobą
nie zaprzyjaźnili. MoŜe gdyby im się to udało, wszystko ułoŜyłoby się inaczej.
- Nadal tak jest.
- Przeciwnikami, mówisz? To pewnie dlatego patrzy na ciebie jak głodny kot na tłustą mysz.
Liza podniosła wzrok. Napotkała wpatrujące się w nią brązowe oczy. Przez moment nie mogła
złapać tchu. Kiedy Jacques do niej mrugnął, odwróciła od niego wzrok.
- Nie dopatruj się w tym zbyt wiele. Jacques bardzo powaŜnie odgrywa rolę namiętnego
Francuza. UwaŜa za swój obowiązek flirtować z kaŜdą kobietą od lat ośmiu do osiemdziesięciu.
Jane spojrzała uwaŜnie na przyjaciółkę, potem wróciła do papierów. Podała Lizie plik
porozrzucanych na stole dokumentów.
- Mimo wszystko chętnie bym sprawdziła, czy to prawda, co mówią o Francuzach.
- A co o nich mówią? - spytał Jacques.
Liza drgnęła gwałtownie. Serce zaczęło walić jej w piersi jak oszalałe. Jane rozpromieniła się.
- śe są bardzo... francuscy - wyjaśniła szybko Liza. Poczuła, Ŝe się rumieni. - Jacques, poznaj
Jane Burke. Jane, to Jacques Gaston.
- Witam panią, mademoiselle Burke.
Kiedy Jacques uniósł jej dłoń do ust, Jane omal nie zemdlała.
- Jane jest odpowiedzialna za pracę naszych woluntariuszy - mówiła dalej Liza. Sama nie
wiedziała, co ją bardziej denerwuje: rozanielona mina przyjaciółki czy postępowanie Jacquesa.
- Mówiłam juŜ wcześniej panu Gastonowi. Ŝe wcale nie musi zastępować Petera w zarządzie, i
zaproponowałam, Ŝe mógłby popracować z twoimi ochotnikami.
- AleŜ tak, oczywiście, miło nam będzie mieć pana wśród nas, panie Gaston.
- Mam na imię Jacques - powiedział.
- Jacques - powtórzyła z uśmiechem. - A ty mów do mnie: Jane.
- Piękne imię dla pięknej kobiety - rzekł zalotnie Jacques.
- Na pewno zrozumiesz, Jane, Ŝe choć pracowałbym z tobą z przyjemnością, będę bardziej
przydatny, pomagając Lizie w zdobywaniu funduszy.
- Jasne, rozumiem - zgodziła się Jane i oblała się rumieńcem.
- Zresztą masz rację. Mimo tego, co mówi Liza, na pewno przyda jej się twoja pomoc.
Szczególnie pod nieobecność Aimee i Petera.
- Naprawdę? - Jacques przeniósł wzrok na Lizę.
- AleŜ tak - zapewniła go Jane i wymieniła długą listę spraw, za które odpowiedzialna była Liza i
w których, bez wątpienia, przyda jej się pomoc Jacquesa.
Powstrzymując się, by nie udusić obojga, Liza wepchnęła resztę dokumentów do teczki.
- Wybaczcie, ale zanim wyjdę, muszę jeszcze porozmawiać z Robertem o przyjęciu.
Dziesięć minut później, nie pozwoliwszy Robertowi odprowadzić się do auta, Liza wymknęła się
z sali. Była szczęśliwa, Ŝe udało jej się uniknąć kolejnej konfrontacji z Jacquesem. Sądząc po
tym, Ŝe Ashley Hartmann mocno uwiesiła się jego ramienia, będzie przez resztę wieczoru bardzo
zajęty.
Zresztą było jej to zupełnie obojętne. Znajomość z Jacquesem naleŜy juŜ do przeszłości. Nie
obchodzi jej, co i z kim robi.
Dlaczego wobec tego widok tej roześmianej rudowłosej rozwódki uwieszonej u jego ramienia
sprawia jej taki ból?
Bo jesteś idiotką, Lizo O'Malley. Jeśli chodzi o Jacquesa, zawsze nią byłaś. Liza skrzywiła się i
ruszyła ku windom.
- Dlaczego jesteś taka smutna? Masz jakieś problemy, ma cherie?
Oparty o ścianę obok wind stał Jacques.
- śadnych - wyjąkała z trudem. PrzełoŜyła teczkę do drugiej ręki i nacisnęła guzik. - Dziwię się
tylko, Ŝe tak wcześnie wychodzisz.
I w dodatku sam, dodała w myśli.
- A to czemu?
- Skoro tak bardzo palisz się do pracy w zarządzie naszej fundacji, wydawało mi się, Ŝe zechcesz
skorzystać z okazji i poznać bliŜej jego członków.
A szczególnie Ashley Hartmann.
- Mam duŜo większą ochotę na odnowienie znajomości z osobą odpowiedzialną za gromadzenie
funduszy.
Nie musiała odpowiadać, bo na szczęście nadjechała winda. Liza weszła do środka, a Jacques
pospieszył za nią. Krótka jazda na parter trwała wieki. Choć oprócz nich było w kabinie jeszcze
kilka osób, Liza czuła tylko obecność Jacquesa. Czuła zapach letniego słońca i wilgotnej gliny,
sosen i męŜczyzny - wszystko to, co zawsze kojarzyło jej się z Jacquesem. A wraz z zapachami
wróciły wspomnienia - dotyku jego dłoni i ust na jej ciele.
Zacisnęła mocno oczy, by je od siebie odepchnąć.
- Lizo?
Na dźwięk jego głosu natychmiast otworzyła powieki. Zesztywniała i mocno zacisnęła palce na
rączce teczki.
- Czy coś się stało?
- Nie - odparła szybko.
Kiedy za chwilę otworzyły się drzwi windy, błyskawicznie wybiegła do holu.
- Lizo, zaczekaj.
Szła szybko korytarzem w kierunku wind do podziemnych garaŜy. Chciała uciec od Jacquesa i
prześladujących ją wspomnień.
Przystanęła, kiedy Jacques chwycił ją za ramię. Delikatnie ujął ją pod brodę i zmusił, by na
niego spojrzała.
- Co się stało? Dlaczego przede mną uciekasz?
- Wcale nie uciekam - skłamała. - Boli mnie głowa i marzę, Ŝeby znaleźć się w domu.
Jacques zawahał się na moment.
- A więc cię odwiozę - rzekł.
Wyjął jej z ręki teczkę, ujął ją pod ramię i poprowadził ku windom.
- To bardzo miłe z twojej strony, ale dziękuję.
- Jesteś chora.
- Boli mnie głowa - sprostowała i wyrwała rękę z jego uścisku. - Naprawdę dam sobie radę. Poza
tym mieszkam na peryferiach miasta. Dzieli nas od nich ponad godzina jazdy.
- Mnie to nie przeszkadza.
- Ale mnie tak.
- Odprowadzę cię chociaŜ do auta. - Jacques nie ustępował, wbrew jej protestom wchodząc za
nią do windy.
- To naprawdę zbyteczne.
- Powiedziałem, Ŝe cię odprowadzę. Które piętro? Widząc zdecydowanie w jego oczach, uznała
dalszą dyskusję za bezcelową. Sama jednak nacisnęła odpowiedni guzik.
Po kilku chwilach winda się zatrzymała i Liza wyszła do zimnego, mrocznego garaŜu. Jacques
szedł w milczeniu obok niej.
- No to jesteśmy na miejscu - powiedziała z udawaną beztroską, kiedy stanęli obok
ciemnoniebieskiego auta. Otworzyła drzwiczki i pozwoliła Jacquesowi postawić na tylnym
siedzeniu jej teczkę. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziała.
- Nie podwieziesz mnie?
- Ale przecieŜ... Gdzie jest twoje auto? Jacques rozpromienił się.
- Nie mam auta. Peter załatwił, Ŝe rano ktoś mnie odebrał z lotniska, a na zebranie przyjechałem
taksówką. Jeszcze nie zdąŜyłem wynająć samochodu.
Liza zmruŜyła oczy.
- A co nie pozwala ci wziąć teraz taksówki?
- MoŜe wciąŜ jestem tym samym artystą o wielkich ambicjach i niewielkich dochodach.
- Oboje wiemy, Ŝe to nieprawda. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Masz rację. Od czasów nowoorleańskich zaczęło mi się nieźle powodzić. MoŜe gdyby stało się
to wcześniej, nie odeszłabyś w taki sposób.
Było to bardzo bolesne oskarŜenie, ale Liza nie miała ochoty mu zaprzeczać. Lepiej, by myślał,
Ŝe opuściła go dlatego, Ŝe nie miał pieniędzy.
- A teraz los znowu nas ze sobą zetknął. Bardzo się cieszę, Ŝe będziemy razem pracowali.
Przeraziły ją jego słowa.
- Dlaczego to robisz, Jacques? O co ci chodzi?
- No, no. Widzę, Ŝe nadal jesteś podejrzliwa. PrzecieŜ dwoje takich starych przyjaciół jak my na
pewno moŜe razem pracować.
- Byliśmy kochankami, Jacques. Nie przyjaciółmi.
- Tak. Byłaś cudowną kochanką, ma cherie. - Zrobił krok w jej kierunku i uwięził ją między sobą
i drzwiami auta. Delikatnie przesunął kciukiem po jej policzku i dolnej wardze. - Taką wraŜliwą.
Liza zadrŜała. Nie umiała ukryć swojej reakcji na jego dotyk. Nie była nawet w stanie oderwać
od niego wzroku.
- Myślałaś, Ŝe zapomniałem? Chciałem. Bóg jeden wie, jak bardzo chciałem o tobie zapomnieć.
Ale nie potrafiłem. Tak samo, jak w tej chwili nie mogę przestać cię pragnąć.
Jego oczy rozbłysły poŜądaniem.
A potem pochylił głowę i jego usta spoczęły leciutko na jej wargach. Językiem obrysowywał ich
kontur.
- Pocałuj mnie, Lizo. Posłusznie spełniła jego prośbę.
Jacques jęknął. A kiedy jego język wsunął się między jej zęby, z ust Lizy takŜe wyrwał się
cichutki jęk.
Potem juŜ niczego nie słyszała, o niczym nie myślała. Była tylko w stanie czuć. Zacisnęła mocno
palce na ramionach Jacquesa.
- Och, Lizo - szepnął jej prosto do ucha, po czym znów zaczął ją całować.
Mimo panującego w garaŜu zimna, Liza cała płonęła.
Jacques ujął w dłonie jej twarz i zmusił ją, by na niego spojrzała. Widziała płonące w jego
oczach poŜądanie i przeraziła się, Ŝe on ujrzy to samo w jej wzroku.
- Czujesz? On wciąŜ istnieje. Ten Ŝar między nami. Nic się nie zmieniło, Lizo. Nic.
Kiedy tylko dotarły do niej jego słowa, natychmiast wróciła do rzeczywistości. Kiedy znów
chciał ją pocałować, odwróciła głowę.
- Mylisz się, Jacques. Wszystko się zmieniło.
- Naprawdę?
- Tak.
- Nie sądzę, ma cherie. Pozwól, Ŝe ci to udowodnię.
- Nie!
W jego oczach na moment pojawiło się coś mrocznego i niebezpiecznego. Liza przez chwilę
bała się, Ŝe Jacques zignoruje jej protest. On jednak opuścił ręce i cofnął się.
- Jeśli nadal chcesz, Ŝebym cię podwiozła, wsiadaj - powiedziała, otwierając drzwi. Nawet na
niego nie spojrzała. Nie była w stanie. - Gdzie się zatrzymałeś? - spytała, kiedy siedział juŜ
przypięty pasami obok niej.
- W mieszkaniu Petera i Aimee. Przy...
- Wiem, gdzie to jest - przerwała mu Liza.
W ciągu minionych trzech lat sama często korzystała z tego mieszkania. A nawet przyjęła
propozycję Aimee i po fundacyjnym przyjęciu w przyszłym miesiącu miała zamiar przespać się
w ich pokoju gościnnym. Teraz było to oczywiście wykluczone, uświadomiła sobie, jadąc
poprzez zaśnieŜone ulice. Będzie musiała znaleźć sobie coś innego. W tej jednak chwili nie było
to jej największe zmartwienie.
Jacques kątem oka spojrzał na Lizę i zauwaŜył zbielałe kostki jej palców, zaciśniętych na
kierownicy. Wiedział, Ŝe wciąŜ go pragnie. Tak samo namiętnie i gorąco jak przed trzema laty.
Miał zamiar nadal podsycać ten ogień.
Nie mógł przecieŜ pozwolić, by do końca Ŝycia prześladowała go jej twarz i idiotyczna myśl, Ŝe
być moŜe była przed nimi wspólna przyszłość. Mylił się. Musiał to sobie udowodnić, bo inaczej
nigdy juŜ nie zazna spokoju.
Liza miała rację, oskarŜając go o chęć zemsty. Bardziej jednak niŜ od zemsty pragnął uwolnić
się od nadziei. I od Lizy. A stanie się tak, kiedy wypali się ogień ich namiętności.
Potem nie będzie juŜ bezsennych nocy spędzonych na marzeniu o niej. Ani idiotycznej nadziei,
Ŝe jeszcze kiedyś usłyszy, jak Liza szepcze mu słowa miłości. Ani przeklinania tej tkwiącej w
głębi jego duszy mroczności, która sprawia, Ŝe nie jest w stanie zrewanŜować jej się tym samym.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Liza, zajeŜdŜając przed elegancką kamienicę.
- MoŜe wejdziesz na górę? Zapraszam na drinka.
- Nie, dziękuję. Muszę wracać do domu.
- To moŜe zjemy jutro razem kolację, co? Omówimy nowe sposoby zdobywania funduszy i
powspominamy dawne czasy.
- Jestem zajęta - odparła, unikając jego wzroku.
- A pojutrze?
- Mam juŜ konkretne plany.
Zazdrość ścisnęła mu gardło, kiedy pomyślał, Ŝe te jej plany łączyć się mogą z Robertem
Carstairsem. Nie, to niemoŜliwe, by czuła cokolwiek do Carstairsa czy kogokolwiek innego,
skoro tak zareagowała na jego pocałunek.
- Wobec tego będę musiał poczekać do wtorku. Liza, zaskoczona, spojrzała na niego pytająco.
- Nie rozumiem.
- Zgodnie z harmonogramem prac, który rozdałaś na dzisiejszym zebraniu, we wtorek będziesz
degustowała potrawy w restauracji, w której odbędzie się przyjęcie. Musisz przecieŜ ustalić
menu.
Wyciągnął z kieszeni kartkę, na której zakreślił wszystkie kolejne pozycje, od testowania
jedzenia po dostawę balonów w przeddzień imprezy, i podał ją Lizie.
- Chyba nie masz zamiaru brać w tym wszystkim udziału?
- Czemu nie? Mówiłaś, Ŝe wszyscy członkowie zarządu będą mile widziani.
- Chciałam tylko być uprzejma. Nikt nie musi brać udziału w takich sprawach. Zarząd w ogóle
się tym nie zajmuje. Oprócz mnie.
- I mnie równieŜ - rzekł z uśmiechem. Nachylił się ku niej i pocałował jej wargi. - Do zobaczenia
we wtorek.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jacques wyczuł obecność Lizy, zanim jeszcze weszła, i podniósł wzrok znad kieliszka wina.
Mon Dieu, aleŜ ona jest piękna, pomyślał, kiedy ją ujrzał. Jasne, opadające na ramiona włosy
połyskiwały jak złoto. Ubrana w czerwoną wełnianą sukienkę i czerwone szpilki była
uosobieniem słodyczy i grzechu. Kiedy szła ku niemu, prowadzona przez kelnerkę, podziwiał jej
długie, szczupłe nogi. Przypomniał sobie, jak go oplatały, a złote, jedwabiste włosy kaskadą
spadały na jego nagie ciało.
Poczuł nagły przypływ szalonego poŜądania. Czując znajomy ból w kroczu, zacisnął mocno
palce na nóŜce kieliszka. Z Lizą zawsze tak było. Od chwili kiedy przed trzema laty zobaczył ją
po raz pierwszy, zachowywał się jak małolat, który dopiero zapoznaje się z tajemnicą seksu i
pięknem kobiecego ciała. Ich romans, jej odejście i nawet te lata bez niej nie zmieniły jego
reakcji na nią.
Kiedy podeszła do stołu, Jacques wstał, modląc się, by nikt nie zauwaŜył, w jakim jest stanie.
- Dziękuję - zwróciła się Liza do kelnerki.
- Pan Newberry za chwilę do pani przyjdzie - rzekła kelnerka. - Czy mogę tymczasem podać
pani coś do picia?
- Polecam bordeaux - wtrącił się Jacques. - Jest prawie tak dobre, jak wino z mojej winnicy.
- Proszę o mroŜoną herbatę - powiedziała z uśmiechem Liza.
- Wy, Amerykanie, nie umiecie docenić dobrych trunków- zauwaŜył Jacques, podsuwając Lizie
krzesło. - Witam, ma cherie - rzekł, obserwując, jak słysząc to mruŜy oczy. Nachylił się i musnął
wargami jej policzek.
- Nie przyszłam tu, Ŝeby oceniać trunki. Mam wybrać menu na przyszłomiesięczne przyjęcie.
Naprawdę nie musiałeś mi w tym towarzyszyć.
- AleŜ tak - zapewnił ją z uśmiechem. Pociągnął łyk wina i po prostu się w nią wpatrywał. Była
taka chłodna i opanowana, Ŝe chciał chwycić ją w ramiona, pocałować i zakłócić choć na chwilę
ten jej spokój. - Skoro odrzucasz moje zaproszenia, muszę korzystać z kaŜdej moŜliwości,
byśmy mogli być razem.
- Nie ma powodu, byśmy byli razem - oznajmiła, rozkładając na kolanach serwetkę.
- AleŜ jest. - Zaproponował jej pieczywo, a kiedy odmówiła, sam wziął kawałek chleba i zaczął
smarować go masłem.
- Jak inaczej mógłbym przekonać cię, byś zmieniła zdanie?
- A w jakiej konkretnie sprawie miałabym zmienić zdanie?
- W sprawie wznowienia naszego romansu, oczywiście. Liza upuściła łyŜeczkę, którą chciała
pomieszać swoją mroŜoną herbatę. Nachyliła się i spojrzała mu prosto w oczy.
- Zapewniam cię, Jacques, Ŝe mowy nie ma, byśmy wznowili nasz romans.
- A ja twierdzę, Ŝe uczynię wszystko, Ŝebyś zmieniła zdanie.
- Tracisz czas. Nie zmienię zdania. W ogóle mnie to nie interesuje.
- Trzy lata temu mówiłaś to samo - przypomniał. - Ale teraz nie musisz się juŜ o nic martwić. To
ja chcę uwieść ciebie.
Jacques uśmiechnął się, kiedy na jej policzkach pojawiły się rumieńce. A więc i ona pamięta tę
chwilę, kiedy poprosiła go, by się z nią kochał.
- Nie mam najmniejszego zamiaru martwić się czymś, co nigdy się nie zdarzy.
- AleŜ zdarzy się, zdarzy, moja słodka Lizo. Jestem zdecydowany cię uwieść.
Jej oczy rozbłysły gniewem, ale zanim zdąŜyła mu odpowiedzieć, zjawił się właściciel
restauracji i kelner z tacą pełną sałatek.
Trzydzieści minut później, kiedy byli juŜ po głównym daniu, Jacques słuchał, jak restaurator
zachwala swoje potrawy, lecz jego myśli krąŜyły wokół przeszłości. Wrócił do tej parnej, wil-
gotnej nocy w Nowym Orleanie, kiedy spacerował wraz z Lizą po ulicach Dzielnicy
Francuskiej...
- Chodź, ma cherie - mówił, wciągając Lizę do klatki starej kamienicy, w której mieściły się ich
mieszkania. - Musisz zdjąć te mokre rzeczy, zanim złapiesz grypę.
To wystarczyło, by się roześmiała, a jego juŜ ogarnęło poŜądanie. On, który w ogóle lubił
kobiety i którego z wieloma łączyło coś więcej niŜ przelotna znajomość, nigdy jeszcze Ŝadną nie
był tak oczarowany.
Dopóki nie spotkał Lizy.
Z nią wszystko było nowe, inne. Przy niej czuł, Ŝe Ŝyje, zapominał o tkwiącej w nim mroczności.
Liza otworzyła drzwi i odwróciła się do niego. Uśmiech, który kusił go cały wieczór, zniknął z
jej twarzy. I z oczu.
- Co się stało, ma cherie?
- Nie chcę być dziś sama - szepnęła.
Był to szept nieśmiały i zapraszający, ale na niego podziałał tak, jak kobiece paznokcie
delikatnie drapiące jego skórę. Chciał skorzystać z jej zaproszenia, ale wpierw spojrzał na nią
uwaŜnie, zastanawiając się, co się z nią stało. Do tej pory zawsze mu odmawiała. I nagle tego
wieczora, po miesiącach słownych potyczek i odrzucania jego zalotów, zgodziła się zjeść z nim
kolację. A teraz, sądząc po wyrazie jej oczu, ofiarowuje mu jeszcze więcej.
- Nie zmieniłeś zdania, prawda? - spytała, przerywając jego rozmyślania.
- W jakiej sprawie?
- śe mnie pragniesz.
Chciała się odwrócić, ale on chwycił ją za ramię i zmusił, by na niego spojrzała.
- Nie, Lizo. Pragnę cię.
Nie mogąc się powstrzymać, przesunął palcem po jej miękkim policzku. Jako artysta zauwaŜył
grę cieni na wilgotnej skórze, która teraz wydawała się zupełnie przezroczysta. Za to oczy Lizy
lśniły jak szmaragdy. Był jednak przede wszystkim męŜczyzną, zauwaŜył więc takŜe bladość jej
skóry oraz niepewność w oczach.
- Moje poŜądanie jest jak oddychanie. Pragnę cię, nawet
0 tym nie myśląc.
- Więc wejdź do środka. Zostań ze mną. Spraw, Ŝebym poczuła się kobietą.
Krew uderzyła mu do głowy, a on nadal się wahał. Mimo Ŝe przez jego Ŝycie i łóŜko przewinęło
się wiele kobiet, Ŝadna z tych znajomości nie była przelotna. KaŜda z tych dam była dla niego
waŜna, ale Ŝadna nie prosiła o więcej, niŜ mógł jej dać. Przyjaźń i dobry seks wystarczały obu
stronom. A teraz coś mu mówiło, Ŝe z Lizą nie będzie to takie proste. Dla obojga.
Przysunęła się do niego. Dotknęła go. Poprzez wilgotną koszulę czuł ciepło jej palców, które
sunęły po jego piersi, ramionach, szyi.
- Proszę, Jacques - szepnęła, przywierając do niego ustami.
Jacques jęknął. Otoczył ją ramionami i poddał się jej pocałunkowi. Od miesięcy wyobraŜał sobie
tę chwilę, śnił o niej, marzył.
Rzeczywistość była tysiąc razy lepsza niŜ marzenia.
Liza wsparła się o niego biodrami, muskając swoją kobiecą miękkością jego męską twardość.
Przez moment myślał, Ŝe zwariuje. Pragnął rozebrać ją do naga i zanurzyć się w jej słodkim
cieple. Kiedy powtórzyła swój ruch, Jacques uderwał usta od jej warg.
- Sacre bleu!
Zanurzył palce w jej włosach, zacisnął powieki i oddychał z trudem.
- Wejdź do środka - szepnęła.
Nie oponował. Nie mógłby, nawet gdyby chciał. A nie chciał.
Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi, znalazła się w jego ramionach. Zdjęła mu krawat i
rozpięła koszulę. Kiedy sięgnęła po pasek, zwalczył na moment szalejące w nim poŜądanie i po-
wstrzymał jej rękę.
- Lizo, czy wiesz, co robisz? - wyjąkał z trudem.
Spojrzał w jej pełne namiętności oczy i jego ciało ogarnęła nowa fala poŜądania.
- Jesteś pewna?
- Jestem - odparła. - Znam twoje zasady, Jacques. śadnych obietnic, Ŝadnych zobowiązań. Tylko
namiętność i przyjaźń.
To było jego credo. Stanowiło broń, dzięki której chroni! siebie i innych przed tkwiącą w nim
mrocznością. Słysząc je jednak z ust Lizy, poczuł nagle dziwny chłód... i jeszcze mocniej
uświadomił sobie wypełniającą go pustkę.
- Tak, ale...
PołoŜyła mu palec na ustach i uciszyła go.
- Tak.
- Nie proszę o nic więcej. Jacques. Chcę tylko, Ŝebyś się ze mną kochał.
Odpięła guzik od jego spodni i rozsunęła zamek. Kiedy musnęła palcami jego wypręŜoną
męskość, Jacques omal nie stracił nad sobą panowania.
Znów spojrzała mu w oczy.
- Spraw, bym uwierzyła, Ŝe jestem prawdziwą kobietą.
W jej spojrzeniu była namiętność. Ale i niepewność. Jacques przez ułamek sekundy zastanawiał
się, dlaczego. Wtedy jednak jej palce znów zaczęły go pieścić i zapomniał o wszystkim, oprócz
tego, Ŝe chce się z nią kochać.
- MoŜesz mi wierzyć, ma cherie. Jesteś prawdziwą kobietą. Nigdy w Ŝyciu Ŝadnej kobiety nie
poŜądałem tak bardzo, jak w tej chwili ciebie.
- To mi to udowodnij.
Natychmiast spełnił jej prośbę. Wplótł palce w jej włosy i oparł ją o drzwi. Jak spragniony
wędrowiec przywarł ustami do jej miękkich warg. Oba języki zaczęły jakiś dziki, wspólny
taniec.
Po bardzo, bardzo długiej chwili Liza odsunęła się odrobinę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Kochaj się ze mną, Jacques.
ZadrŜał, słysząc jej pełen namiętności głos. Ujął ją pod kolana, wziął na ręce i zaniósł do
sypialni.
Maleńka lampka przy łóŜku słabo oświetlała pokój i jej blask odbijał się w kropelkach deszczu
spływających po szybach. Na łóŜku leŜała gruba, kolorowa kapa. W kryształowej wazie pływały
gardenie, wypełniając pokój swoją słodką wonią. Oko artysty doceniło te wszystkie szczegóły,
lecz najwaŜniejsza była Liza.
Zatrzymał się obok łóŜka i niechętnie wypuścił ją z objęć. Całując jej powieki, policzki i usta,
odpiął pierwszy guzik sukni.
Z cierpliwością, o którą by się nawet nie podejrzewał, rozpinał kolejne guziki i całował
stopniowo odsłaniane kawałki jej ciała. Kiedy ostatni guzik został odpięty, zsunął z jej ramion
suknię, która z szelestem opadła na podłogę.
- AleŜ jesteś piękna - szepnął i zaczął wielbić ją nie tylko słowami, ale i dłońmi i ustami.
Rozpiął jej stanik i ujął w dłonie dwie mlecznobiałe, pełne piersi. Jęknęła, kiedy wziął w usta
nabrzmiałą sutkę.
- Jacques! - krzyknęła cichutko i wpiła paznokcie w jego ramiona.
Uniósł ją do góry, delikatnie połoŜył na łóŜku i natychmiast połoŜył się obok. Wsunął dłoń pod
czarną koronkę i zanurzył palce w trójkąt jedwabistych włosów między jej nogami. Odnalazł po
omacku ciasny, wilgotny tunel i wsunął tam najpierw jeden palec, a potem następny.
Liza jęknęła. Uniosła biodra i dostosowała ich ruch do rytmu jego pieszczoty.
- Tak, ma cherie - zachęcał ją, czując na palcach jej ciepłe, lepkie soki.
- Jacques, nie. Nie mogę. Nie chcę... bez ciebie.
- Dla mnie, Lizo. Zrób to dla mnie.
Ignorując jej błagania, doprowadził ją do ekstazy. Kiedy juŜ nie mógł czekać dłuŜej, zrzucił
resztę swego ubrania i ułoŜył się między jej nogami.
Zębami rozerwał foliową paczuszkę.
- To niepotrzebne - powiedziała. Wyjęła mu z rąk opakowanie i rzuciła je na podłogę.
- A zabezpieczenie? - wyjąkał z trudem, kiedy zacisnęła dłoń na jego męskości.
- Nie mogę... - przerwała na moment. - Jestem bezpieczna. Nie mogę... Nie zajdę w ciąŜę.
Chciał się upewnić. Powiedzieć, Ŝe nie powinni ryzykować. Ale wtedy wprowadziła go w siebie.
- Na wszelki wypadek.
Kiedy uniosła biodra, zapomniał o wszystkim. Nie mógł juŜ o niczym myśleć. Potrafił tylko
czuć. Wszedł w nią głęboko.
- Jacques - szepnęła i ciasno oplotła go nogami.
- A co myśli pan o musie czekoladowym? - mówiła Liza. - A moŜe raczej powinniśmy podać
kompot?
Jacques wrócił do rzeczywistości. Nie miał jednak pojęcia, o czym rozmawiają.
- Jeśli Ŝaden z tych deserów pani nie odpowiada, szef kuchni poleca takŜe wspaniały sernik z
truskawkami - zaproponował pan Newberry.
Jacques spojrzał na stojący przed nim mus czekoladowy i kompot. Deser. A więc rozmawiają o
deserze.
- I jedno, i drugie wygląda wspaniale, ale moŜe przed podjęciem decyzji spróbujemy jeszcze
sernika - zaproponował, by zyskać na czasie.
- AleŜ, Jacques, myślisz, Ŝe to konieczne? - spytała Liza. Ona z kolei chciała jak najszybciej
zakończyć ten posiłek i spotkanie z Jacquesem. - KaŜdy z nich będzie znakomity. Zresztą ja i tak
juŜ niczego w sobie nie zmieszczę.
- Wobec tego niech pan przyniesie tylko jeden kawałek. Podzielimy się z panną O'Malley.
- Oczywiście - ucieszył się restaurator i zanim Liza zdąŜyła zaprotestować, pobiegł spełnić
prośbę Jacquesa.
Liza nie była pewna, co ją bardziej denerwuje - intymność propozycji Jacquesa, by zjedli
wspólnie ten kawałek ciasta, czy teŜ jego dziwne milczenie w czasie posiłku. Od momentu kiedy
oznajmił, Ŝe ma zamiar ją uwieść, czuła się jak mysz czekająca na atak kota. Choć była
zadowolona, Ŝe nie porusza juŜ tego tematu, jego milczenie jeszcze bardziej ją niepokoiło.
Starała się nadać ich spotkaniu jak najbardziej słuŜbowy charakter.
- Jeśli chodzi o przystawkę, to najlepsza chyba będzie sałatka Cezara, co ty na to?
- Tak. Sałatka Cezara - odparł bez najmniejszego entuzjazmu.
Liza zawahała się na moment, a potem mówiła dalej.
- A teraz danie główne. MoŜemy zaproponować do wyboru rybę lub filet mignon. W ten sposób
ci, którzy nie jadają mięsa, będą mieli alternatywę. Jak myślisz?
- Zgadzam się - rzekł Jacques, nadal nie odrywając wzroku od swojego kieliszka.
Liza zmarszczyła brwi. Nie wiedziała, jak rozumieć jego roztargnienie. Jacques zawsze był
sybarytą, cieszył się tym co je, pije i robi. IleŜ to razy zachwycała się, widząc jak z najprostszego
posiłku robi wspaniałą ucztę. MoŜe nie pochwala jej wyboru i nie potrafi jej o tym powiedzieć?
- Jeśli uwaŜasz, Ŝe źle wybrałam potrawy, to jest jeszcze czas, Ŝebyś mi o tym powiedział. Wolę
to wiedzieć teraz, zanim podejmę ostateczne decyzje.
Jacques uniósł wzrok i spojrzał na nią zdziwiony.
- Wybrałaś znakomicie, Lizo. Zawsze miałaś dobry gust. Dlaczego myślisz, Ŝe coś jest nie tak?
- MoŜe dlatego, Ŝe Jacques Gaston, którego znałam, zawsze miał wilczy apetyt. Drugie danie
ledwo tknąłeś, a deserów nawet nie spróbowałeś.
Przyglądał jej się z uwagą, a ona poczuła się jeszcze bardziej nieswojo.
- MoŜe nie jestem juŜ tym samym Jacquesem Gastonem. którego znałaś. A moŜe to nie na
jedzenie mam teraz ochotę.
Liza poczuła, jak jej serce zaczęło tłuc się w piersi jak szalone. Zacisnęła palce na serwetce,
wypiła teŜ łyk wody.
- Jedyną rzeczą w karcie jest jedzenie - odparła z udawanym spokojem. - Jak tylko podejmiemy
decyzję dotyczącą deseru i win, będziemy mogli stąd wyjść.
Kelner postawił przed nimi talerzyk z sernikiem i dwoma widelczykami.
- Wy, Amerykanie, jesteście niemoŜliwi. Zawsze się dokądś spieszycie. Nie umiecie cieszyć się
Ŝyciem i jego przyjemnościami. Na przykład teraz nie ma najmniejszego powodu do pośpiechu.
Kiedy rozmawiałem z Aimee i Peterem...
- Rozmawiałeś z Aimee i Peterem?
- Tak.
- Kiedy?
Liza próbowała się z nimi skontaktować przez cały weekend. Bez powodzenia.
- Wczoraj wieczorem. Przesyłają ci pozdrowienia - dodał Jacques z uśmiechem. - A więc sądząc
z tego, co mówiła Aimee, zrozumiałem, Ŝe jeśli ktoś organizuje tego typu imprezę, to pracuje
nad nią od początku do końca. Nie ma powodu, byś musiała koniecznie wracać natychmiast do
biura. W gruncie rzeczy jesteś teraz przecieŜ w pracy.
- Jest mnóstwo powodów, bym wracała natychmiast do biura. Mam tysiące spraw do
załatwienia, łącznie z czekającym nas za kilka tygodni przyjęciem.
- I jestem pewien, Ŝe znakomicie dasz sobie ze wszystkim radę.
Jacques zanurzył widelczyk w naładowany kaloriami kremowy deser i zaoferował Lizie jego
kawałek.
Zignorowała jego ofertę, wzięła swój widelec i odkroiła sobie kawałek. W ogóle nie czuła smaku
sernika. Przełykając drugi kęs, uznała, Ŝe to grzech pochłaniać tyle kalorii i nawet się nimi nie
cieszyć. To wina Jacquesa - bo nagle powrócił, kwestionując jej decyzje, i wzniecił dawne
uczucia, bo sprawił, Ŝe znowu go pragnie, choć wie Ŝe jakikolwiek związek między nimi jest
przecieŜ niemoŜliwy.
- Peter twierdzi, Ŝe jesteś bardzo dobra w zdobywaniu funduszy.
Liza z trudem oderwała wzrok od ust Jacquesa delektującego się sernikiem.
- Oby miał rację. Fundacja Artyści Dzieciom to, jak do tej pory, moje największe
przedsięwzięcie.
- Peter jest dobrym biznesmenem. Jestem pewien, Ŝe nie zatrudniłby cię, gdyby nie uwaŜał, Ŝe
dasz sobie radę.
Liza nie mogła się nie uśmiechnąć.
- Szczerze mówiąc, jestem pewna, Ŝe to Aimee go przekabaciła.
Jacques pokręcił głową.
- Nie. Peter musiał teŜ być sam tego zdania. W interesach bywa bardzo stanowczy.
- To fakt - przyznała Liza.
Przypomniała sobie, z jakim trudem przyjaciółka przekonała go, Ŝe kocha go dla niego samego.
To było wtedy, kiedy ona sama zakochała się w Jacquesie.
- To Peter zasugerował, Ŝe powinnam zacząć działać na własną rękę i zająć się zdobywaniem
funduszy dla róŜnych instytucji.
- Kiedy to było?
- Prawie trzy lata temu.
- To znaczy wtedy, kiedy wyjechałaś z Nowego Orleanu?
- Tak.
Liza odkroiła następny kawałek sernika. Skupiła się na cieście, by uniknąć dalszej dyskusji.
Rozmowa o Nowym Orleanie i przyczynie, dla której go opuściła, była ostatnią rzeczą, na którą
Liza miała ochotę.
- Kiedy się tu przeniosłam, znalazłam pracę polegającą na zdobywaniu funduszy dla pewnej
organizacji charytatywnej. Później musiałam wziąć urlop, Ŝeby...
AŜ ugryzła się w język, bo przecieŜ o mało nie powiedziała mu całej prawdy o sobie. OdłoŜyła
widelec i ukryła dłoń na kolanach, by opanować jej drŜenie.
- Później Peter zaproponował, Ŝebym zaczęła sprzedawać swoje usługi innym firmom i
organizacjom. W zeszłym roku, kiedy wraz z Aimee powołali do Ŝycia Fundację Artyści Dzie-
ciom, zatrudnili mnie jako osobę do zdobywania funduszy.
- Ani on, ani Aimee nigdy mi nie powiedzieli, Ŝe u nich pracujesz - rzekł Jacques. - Twierdzili,
Ŝe nie wiedzą, co się z tobą dzieje.
- Bo nie wiedzieli... Kiedy się mną zajęli, prosiłam ich, Ŝeby ci o mnie nie mówili.
- Dlaczego? - spytał zaintrygowany jej słowami Jacques.
- Bo kaŜde z nas powinno zająć się swoim własnym Ŝyciem. Mieliśmy róŜne pragnienia -
przypomniała mu.
- Owszem, pamiętam. Jeśli o ciebie chodzi, zapamiętałem prawie wszystko. ChociaŜby to, Ŝe
kiedy ostatnio byliśmy razem, powiedziałaś, Ŝe mnie kochasz. Mówiłaś nawet o małŜeństwie, o
dzieciach.
- A ty dałeś mi jasno do zrozumienia, Ŝe nie interesuje cię Ŝaden stały związek.
Pamiętała, jak druzgocąca była dla niej jego odmowa. Nawet zdrada jej byłego męŜa i rozwód
tak jej nie dokuczył. Mimo Ŝe upłynęły od tamtej pory trzy lata, było to wciąŜ bolesne wspo-
mnienie.
- To dlatego odeszłaś, cherie? Bo nie zaproponowałem ci ślubu?
- Nie, nie dlatego odeszłam. Byłeś w stosunku do mnie uczciwy, Jacques. Od początku
wiedziałam, Ŝe mnie nie kochasz i nie interesuje cię coś tak stałego jak małŜeństwo.
- ZaleŜało mi na tobie, Lizo. Nadal mi zaleŜy. Ujął jej dłoń i uniósł do ust.
Nagle znów wróciły wszystkie dawne wspomnienia. Liza przypomniała sobie, co czuła w jego
ramionach. Zapragnęła znów się w nich znaleźć i móc powiedzieć mu prawdę.
- To, co działo się między nami, było wyjątkowe. To wszystko moŜe się powtórzyć. Będę tu do
BoŜego Narodzenia. MoŜemy...
- Co moŜemy, Jacques? Znów się ze sobą przespać? Popatrzyła na niego z goryczą, a potem
gwałtownym ruchem wyszarpnęła mu z ręki swoją dłoń.
- Wyjaśniłem ci, czemu przysiągłem sobie, Ŝe nigdy się nie oŜenię. Miałem nadzieję, Ŝe mnie
zrozumiałaś. Byłbym ci wierny. Nie mam w sobie nic więcej do dania.
- Bo wierzysz w te straszne kłamstwa, które naopowiadał ci ojciec - odparowała ostro. Była
pełna złości na człowieka, który zatruł serce i rozum swego syna. - WciąŜ wierzysz, Ŝe nosisz w
sobie jakiś mroczny gen, i dlatego boisz się kogokolwiek pokochać.
- Uwierz mi, Lizo. Ta mroczność istnieje - nachylił się ku niej i wyszeptał z naciskiem. - Znam
ogromny ból, jaki ów gen moŜe spowodować. Choć pragnę cię, jak nikogo do tej pory, nie mogę
ryzykować, Ŝe tę mroczność przeniosę na kogoś innego. Nie mogę tego zrobić nawet dla ciebie.
Liza miała ochotę krzyczeć. Milczała jednak, rezygnując z wyjawienia Jacquesowi prawdy.
Znienawidziłby ją i siebie, gdyby poznał prawdziwy powód jej odejścia przed trzema laty. Ten
sam powód nie pozwalał jej zbliŜyć się do niego teraz.
- Ale przecieŜ nie po to się tutaj spotkaliśmy, prawda? Mieliśmy ustalić menu. Masz jakieś
uwagi dotyczące deseru?
Jacques westchnął i oparł się o krzesło.
- Sernik.
- Zgadzam się. Powiem panu Newberryemu, co zdecydowaliśmy. - Liza wstała. Marzyła, by
znaleźć się daleko od tego człowieka i odzyskać panowanie nad sobą. - Byłabym ci wdzięczna,
gdybyś to ty zaproponował wina. Pan Newberry powie ci, w jakich granicach finansowych
musimy się zmieścić.
- Lizo, zaczekaj.
- Naprawdę muszę juŜ wracać do biura, Jacques.
- Wobec tego cię odprowadzę - oznajmił zdecydowanie.
Widząc jego zaciśnięte szczęki, nie próbowała dłuŜej dyskutować. Pozwoliła zaprowadzić się do
kantoru restauratora, by dokonać niezbędnych ustaleń.
Kiedy trzy kwadranse później wychodzili z hotelowej restauracji, Liza z radością wdychała
chłodne, rześkie powietrze. Podała parkingowemu kwit i czekając, aŜ ów człowiek przyprowadzi
jej auto, spojrzała na Jacquesa.
- Dzięki za pomoc w wyborze menu i win - powiedziała, zdecydowana ograniczyć ich rozmowy
wyłącznie do spraw słuŜbowych.
- Oboje wiemy, iŜ w sprawie menu nie potrzebowałaś mojej pomocy i Ŝe nie dlatego tu
przyszedłem - rzekł z uśmiechem. - Przyszedłem wyłącznie z twojego powodu.
Widząc błysk w jego oku, Liza spuściła wzrok.
- W kaŜdym razie dziękuję za pomoc - powiedziała, przeklinając w duchu opieszałego
parkingowego.
Jacques dotknął jej wełnianego płaszcza, podniósł do góry kołnierz. Potem muskał palcem jej
policzek, zmuszając, by na niego spojrzała.
- Nie walcz ze mną, Lizo. Nie walcz ze sobą. Dlaczego nie moŜemy się sobą cieszyć?
- Ja nie mogę.
- Dlaczego?
Liza spojrzała mu prosto w oczy.
- Bo... bo jest ktoś inny.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie wierzę ci - rzekł Jacques. - Nie jesteś zakochana w Carstairsie.
- Nie, nie jestem. Ale to nie o Robercie mówiłam. To... to ktoś inny.
Ogarnęła go taka zazdrość, Ŝe aŜ nie był w stanie oddychać.
- Kto to jest? - krzyknął, chwytając ją za ramię. Puścił ją, kiedy spojrzała na jego zaciśnięte
palce. Zdziwiło go jego własne zachowanie. - Powiedz mi, jak się nazywa.
- Nie... nie znasz go.
Jacques zmruŜył oczy. ZauwaŜył lekkie drŜenie jej palców, kiedy nerwowo odpinała i zamykała
zatrzask torebki. Unikała teŜ jego spojrzenia. Nigdy jeszcze nie widział jej zdenerwowanej.
Zawsze była bardzo opanowana. Przez cały okres ich znajomości tylko dwa razy okazała pewien
niepokój - tamtego wieczora, kiedy postanowiła, Ŝe zostaną kochankami, i owej ostatniej nocy,
którą spędzili razem. Wyraźnie coś ją wtedy niepokoiło i coś starała się przed nim ukryć.
Tak działo się i tym razem. Jacques był tego pewien. Liza stała się tak samo spięta, jak tamtej
ostatniej nocy. Dlaczego? Przez cały czas wiedział, Ŝe Liza ma jakieś tajemnice, i od początku
czuł, Ŝe przed czymś ucieka. PoniewaŜ on sam przez całe Ŝycie uciekał przed swymi mrocznymi
tajemnicami, nie domagał się wyjaśnień. MoŜe to był błąd, który teraz powinien naprawić.
Kiedy parkingowy dostarczył samochód Lizy, Jacques dał mu napiwek i otworzył drzwiczki
auta. Liza wsiadła bez słowa i zapięła pas. Jacques, oparty o dach i otwarte drzwi, nachylił się i
spojrzał jej w twarz.
- Do widzenia, Jacques - powiedziała, wyraźnie czekając, by się odsunął.
Na próŜno.
- Między nami nic się nie skończyło, Lizo. Oboje dobrze o tym wiemy.
- Powiedziałam ci, Ŝe w moim Ŝyciu jest ktoś inny.
- A ja ci powiedziałem, Ŝe w to nie wierzę.
- To twój problem. Nie mój. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym odjechać.
Liza uniosła dumnie głowę i patrzyła przed siebie.
- AleŜ mam, mam. I to duŜo, ma cherie. Jeśli nawet jest w twoim Ŝyciu jakiś męŜczyzna, to na
pewno nie został on twoim kochankiem.
- A ty skąd o tym wiesz?
Jacques uśmiechnął się, co oczywiście jeszcze bardziej ją zezłościło.
- Wiem, bo nic się między nami nie zmieniło. Gdybyś była z jakimś innym męŜczyzną, nie
pragnęłabyś mnie. A ty wciąŜ mnie poŜądasz, Lizo, tak samo, jak ja ciebie. - Nachylił się jeszcze
bardziej. - Nic nie zmieni tego, co jest między nami. Pogódź się z tym, Lizo. Ja juŜ to uczyniłem.
Nie odrzucaj drugiej szansy, którą dał nam los.
Chciał ją pocałować, ale odwróciła głowę i jego usta musnęły tylko włosy.
- Dobrze wiesz, Ŝe los nie miał z tym nic wspólnego. To sprawka Aimee.
- Los działa poprzez róŜne osoby - poinformował ją Jacques.
- Naszym przeznaczeniem jest, byśmy byli kochankami. I będziemy nimi. Myśląc inaczej,
okłamujesz samą siebie.
Liza mocno zacisnęła palce na kierownicy.
- Łudzisz się, Jacques. Powiedziałam ci, Ŝe w moim Ŝyciu jest juŜ ktoś inny.
- To powiedz, kto.
- Nie znasz go - powtórzyła z irytacją.
- Nie znam go czy teŜ moŜe on w ogóle nie istnieje? Wtedy na niego spojrzała. W jej oczach był
wyraźny smutek.
- A jednak istnieje i to jak najbardziej - przyznała z goryczą.
- MoŜesz mi wierzyć.
Nie uwierzył. Odsunął się jednak i patrzył, jak odjeŜdŜa. Wiedział, Ŝe kłamie. Znał wiele kobiet i
umiał odróŜnić prawdziwą reakcję od udawanej.
Nie, nie ma w jej Ŝyciu innego męŜczyzny.
Liza myli się, myśląc, Ŝe między nimi wszystko skończone. Będą znów kochankami. Takie jest
ich przeznaczenie.
Przeznaczenie.
JakŜe dobrze znał sens tego słowa. Jak wielki wpływ miało na jego Ŝycie. MoŜe Liza w nie nie
wierzy, ale on tak. To przecieŜ przeznaczenie sprawiło, Ŝe urodził się w rodzinie Gastonów. A
świadomość tkwiącej w nim mroczności kazała mu przysiąc, Ŝe na nim zakończy się to
przekleństwo.
To przeznaczenie dało mu kiedyś Lizę i to ono zwróciło mu ją teraz. Znowu będzie jego, w
kaŜdym razie przez jakiś czas. A kiedy znów się rozstaną, zazna w końcu spokoju. Nie będzie
juŜ bezsennych nocy pełnych marzeń o pewnej blondynce o zielonych oczach i skórze pachnącej
gardeniami. Kiedy następnym razem się rozstaną, będzie wolny.
- Oprócz tych bukietów moglibyśmy cały stół udekorować rzędami świerkowych gałązek -
mówiła Liza kwiaciarce.
- To dobry pomysł. Nadadzą całej sali jeszcze bardziej świąteczny wygląd - zgodziła się kobieta
i zanotowała to w notesie.
- A choinka? Jaką by pani chciała? Sosnę? Jodłę? Świerk?
- Największą, jaką pani posiada.
Na dźwięk głosu Jacquesa Liza zesztywniała. Całe jej ciało przeszedł dreszcz, kiedy patrzyła, jak
idzie przez salę w ich kierunku.
- O ile dobrze pamiętam, panna O'Malley lubi, jak czubek choinki dotyka sufitu - zwrócił się do
kwiaciarki.
Liza z trudem przełknęła ślinę, przypominając sobie ich jedyne wspólne BoŜe Narodzenie i
choinkę, którą koniecznie chciała kupić, a która okazała się za duŜa do jej małego mieszkanka.
Był to jednak cudowny okres. Tak szaleńczo kochała wtedy Jacquesa. Po raz pierwszy od dnia
swego rozwodu poczuła się znów kobietą. I choć nie ofiarował jej miłości, dał jej coś duŜo
cenniejszego. Cud, w który juŜ zupełnie przestała wierzyć.
- Nie wiem, czy uda się nam panią zadowolić - powiedziała właścicielka kwiaciarni. - Ale
dostaliśmy ostatnio kilka bardzo duŜych srebrnych świerków.
Liza gwałtownie wróciła do rzeczywistości.
- Właściwie to zarządca hotelu obiecał sam dostarczyć choinkę do sali balowej. Nie musimy
szukać niczego specjalnego - wyjaśniła i ze sztucznym uśmiechem zwróciła się do Jacquesa.
- Jacques, to pani Emily Robbins, właścicielka kwiaciarni, która udekoruje nam salę na
przyjęcie. Pani pozwoli przedstawić sobie Jacquesa Gastona, jednego z członków zarządu naszej
fundacji.
Jacques oczywiście ucałował dłoń Emily.
- Witam panią. Przepraszam za spóźnienie. Nie zanotowałem zmiany planów i poszedłem do
pani kwiaciarni. Sprzedawczyni powiedziała mi, Ŝe znajdę panią tutaj.
Liza wyczuła lekką ironię w jego głosie. Dobrze wiedział, Ŝe nie było tu Ŝadnej pomyłki.
Specjalnie nie informowała go o swoich planach i dzięki temu przez cały tydzień udawało jej się
go unikać.
Teraz najwidoczniej szczęście ją opuściło.
- O, nic się nie stało - odparła kwiaciarka. -I proszę mówić mi po imieniu.
Liza zdziwiła się tonem jej głosu. Co się stało z tą niesympatyczną kobietą, która przez kilka
ostatnich miesięcy tak twardo negocjowała z nią ceny? Sądząc z wyrazu jej twarzy i ona padła
ofiarą uroku Jacquesa Gastona.
- Czy chciałby pan zobaczyć, co razem z Lizą wybrałyśmy?
- To zbyteczne - wtrąciła się szybko Liza. - Przy okazji poinformuję pana Gastona o wszystkim.
- Ale ja chętnie to zrobię.
- Nie wątpię. Ale to naprawdę zbyteczne.
- Liza ma rację - poparł ją z uwodzicielskim uśmiechem Jacques. - Do tak pięknych pań muszę
mieć zaufanie. Jestem pewien, Ŝe wszystko znakomicie obmyśliłyście.
Liza skrzywiła się, widząc rozpromienioną twarz kwiaciarki.
- Wiem, Ŝe jest pani bardzo zajęta, Emily, więc nie będę pani zatrzymywać. Dzięki, Ŝe zgodziła
się pani ze mną tutaj spotkać.
- Nie ma sprawy - odparła Emily, z trudem odwracając wzrok od Jacquesa.
Liza oczywiście nie mogła jej za to winić. Oczy Jacquesa wyglądały jak wypolerowany
bursztyn. Nieco przydługie włosy podobne były do dojrzałej pszenicy. Ze swym francuskim
akcentem i uwodzicielskim uśmiechem Jacques Gaston był męŜczyzną, któremu naprawdę
trudno się było oprzeć.
- Emily - zwróciła się do kwiaciarki, ignorując spojrzenie Jacquesa. - Na kiedy będzie mi mogła
pani przygotować nowe rozliczenie?
Emily z wyraźną niechęcią wróciła do interesów.
- Muszę spytać dostawców o ceny gwiazd betlejemskich, potem jeszcze wszystko podliczyć i
podsumować. MoŜe umówimy się na poniedziałek rano?
- Znakomicie.
- To dobrze. Zadzwonię do pani w poniedziałek i jeśli wszystko będzie w porządku, po południu
przyślę umowę.
- Wspaniale. Do usłyszenia w przyszłym tygodniu.
- Jeśli będzie... będziesz miał jakieś uwagi, daj mi znać - zwróciła się Emily do Jacquesa.
- Oczywiście. - Jacques z uśmiechem przyjął jej wizytówkę.
- To juŜ chyba wszystko - oznajmiła Liza, zamykając notes.
- Wybaczcie, ale za chwilę mam tu następne spotkanie.
- Jasne - odparła Emily i wraz z Jacquesem ruszyli ku drzwiom.
Liza próbowała skupić się na leŜących na biurku papierach. WciąŜ jednak myślała o Jacquesie.
Wiedziała, jak działa jego urok. Ale to nie sam urok tak ją oczarował przed trzema laty. Pod
maską uwodzicielskiego, beztroskiego Ŝigolaka krył się człowiek dobry i wraŜliwy. Bronił się
tylko przed jakimkolwiek starym związkiem. I to ją od niego odpychało.
Nie było czego Ŝałować. Zrobiła to, co musiała. I nie powinna czuć się zazdrosna. A jednak była.
Odpędziła te myśli i wróciła do pracy.
Kiedy chwilę później usłyszała stuknięcie drzwi i ujrzała w nich Jacquesa, udawała bardzo
zajętą.
- Nic z tego nie będzie, ma cherie - oznajmił.
- Z czego? - spytała z udawaną nonszalancją.
- Z unikania mnie.
- Dlaczego sądzisz, Ŝe cię unikam?
Jacques przysiadł na skraju biurka i wziął do ręki oprawioną w srebrną ramkę fotografię. Serce
Lizy przestało bić kiedy przez kilka bardzo długich sekund przyglądał się twarzy jasnowłosego
chłopczyka o złotych oczach.
- MoŜe dlatego, Ŝe trzy ostatnie spotkania z programu zostały przesunięte i nawet mnie o tym nie
poinformowałaś - rzekł, odstawiając fotografię.
- Poinformowałam - odparła, kiedy jej serce uspokoiło się. - Zostawiłam ci wiadomość na
automatycznej sekretarce w mieszkaniu Petera i Aimee.
- A, tak. Właśnie. Na sekretarce u Aimee i Petera, zamiast w galerii, gdzie spędzam całe dnie.
Wiedziałaś, Ŝe kiedy ją dostanę, będzie za późno. Na szczęście przejrzałem twoją grę, I dlatego
dziś tu jestem.
- OskarŜasz mnie, Ŝe zmieniam terminy spotkań, Ŝebyś nie mógł brać w nich udziału?
- Owszem.
- Czemu miałabym to robić?
- PrzecieŜ to jasne, ma cherie. Boisz się przebywać ze mną.
- No, wiesz, Jacques! Twoja pewność siebie jest poraŜająca. Jeśli chcesz wiedzieć, wcale się nie
boję z tobą być. Po prostu mnie to nie interesuje.
- Nie?
- Nie - odparła zdecydowanie. - Wierz mi lub nie, ale to, Ŝe te spotkania zostały przełoŜone, nie
miało nic wspólnego z tobą.
- Więc twierdzisz, Ŝe nie boisz się tego. co będzie między nami, jeśli będziemy razem pracować
w zarządzie fundacji?
- Nie, nie boję się, bo nic nie będzie. Jacques znacząco uniósł brwi.
Liza zatrzasnęła leŜący przed nią folder i złoŜyła na nim ręce.
- Masz na to moje słowo, Jacques. Nic się między nami nie zdarzy.
- Jesteś tego pewna?
- Całkowicie.
- A więc nie będzie problemu z twoim udziałem w małym przyjęciu, które wydaję.
Liza głośno westchnęła.
- To, Ŝe nie boję się z tobą przebywać, nie oznacza jeszcze, Ŝe mam ochotę na cokolwiek poza
kontaktami słuŜbowymi.
Nie widziała sensu, by przypominać mu, Ŝe istnieje w jej Ŝyciu ktoś inny. Szczególnie Ŝe nie
mogłaby mu tego kogoś przedstawić.
- Jaka podejrzliwa.
Jacques cmoknął i pokręcił głową.
- Dziwisz się? Szczególnie po tym, co powiedziałeś o... o...
- O tym, Ŝe cię uwiodę? - roześmiał się. - Nadal mam zamiar to zrobić, ma cherie. MoŜesz być
tego pewna.
Prawdziwe jej uczucia zdradził puls, który na dźwięk obietnicy w głosie Jacquesa zgubił rytm.
- Ale to przyjęcie nie jest częścią mojego planu. To czysto zawodowa impreza.
Liza podejrzliwie zmruŜyła oczy.
- Naprawdę. Wydaję przyjęcie, Ŝeby zawiadomić o zgłoszeniu jednej z moich prac na waszą
aukcję. MoŜesz spytać Petera, jeśli mi nie wierzysz.
Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie jego stów. Wiedziała od Petera, Ŝe obrazy i rzeźby
Jacquesa osiągają zawrotne ceny.
- Czemu nic nie mówisz? Pierwszy raz widzę, Ŝeby Liza O'Malley zaniemówiła. Zawsze
uwielbiałem twój cięty języczek. Ale wciąŜ pamiętam, jaką przyjemność mi sprawiało, kiedy
mogłem go uciszyć - dodał.
Liza zarumieniła się. Ona teŜ przypomniała sobie, jak uciszał ją swymi pocałunkami.
- No? Co ty na to?
- To bardzo szlachetny gest. Naprawdę chcesz przeznaczyć jedną ze swych prac na naszą
aukcję?
- I w dodatku chcę, Ŝebyś to ty ją wybrała - powiedział. - MoŜesz przeznaczyć na aukcję
cokolwiek z galerii Petera. To znaczy wszystko oprócz La Femme - uściślił, a w jego oczach
zabłysło poŜądanie. Nachylił się i opuszkiem palca pogładził Lizę po policzku. - Z tą jedną pracą
nigdy się nie rozstanę.
Liza natychmiast poczuła ten dobrze jej znany skurcz w Ŝołądku. I niŜej. Zesztywniała i odsunęła
się poza zasięg jego dłoni.
- Dziękuję - wyjąkała. - Wszyscy będą zachwyceni, Jacques. Jesteś bardzo hojny. JuŜ dzięki
pieniądzom, jakie w ten sposób zdobędziemy, nasz obóz dla dzieci moŜe stać się faktem.
- A więc przyjdziesz na moje przyjęcie?
- Tak. Oczywiście. Tylko powiedz dokąd i kiedy.
- Jutro wieczorem. O siódmej. Do mieszkania Gallagherów.
- Jutro wieczorem? - powtórzyła niepewnie.
- Tak. Jakiś problem?
- Nie, nie.
Wiedziała, Ŝe trudno jej będzie tak bez uprzedzenia ściągnąć panią Murphy.
- Myślałem, Ŝe im szybciej to ogłosimy, tym lepiej. Ale jeśli chcesz, moŜemy to trochę opóźnić.
- Nie. Niech będzie jutro.
METSY HINGLE Dziecko miłości Seria wydawnicza: Harlequin Desire (tom 299) ROZDZIAŁ PIERWSZY A więc wciągnięto mnie w pułapkę! Uświadomienie sobie tego faktu otrzeźwiło go jak policzek. Wiedział jednak, Ŝe na to nie zasłuŜył. Jacques Gaston w zamyśleniu potarł szczękę, jakby rzeczywiście ktoś go w nią uderzył. Tym razem jednak ból sprawiła mu nie ręka pijanego ojca czy oburzonej kobiety, która nie była w stanie uwierzyć, Ŝe gotów jest dzielić się z nią łóŜkiem, ale nigdy sercem. Nie, tym razem ten cios zainkasował od Aimee i Petera Gallagherów - dwojga ludzi, których uwaŜał za swych najbliŜszych przyjaciół. I stało się to z powodu Lizy O'Malley. Lizy. Był wściekły na siebie za swoją naiwność. Nie miał najmniejszych wątpliwości, Ŝe jego tak zwani przyjaciele wiedzieli, Ŝe Liza tam będzie. I wciągnęli go w tę pułapkę. Twierdząc, Ŝe Aimee z powodu ciąŜy nie powinna podróŜować, namówili go, by zastąpił ich w pracy na rzecz Fundacji Artyści Dzieciom. Aimee zauwaŜyła nawet, Ŝe jego wykłady o sztuce znakomicie korespondować będą z końcowym etapem zbierania funduszy. Jako członek zarządu będzie musiał poświęcić jego pracom zaledwie kilka godzin na narady i uczestnictwo w paru dobroczynnych imprezach. Nie wspomniała tylko, Ŝe przez cały ten czas spotykał będzie Lizę. Droga Aimee, mon amie, mówił sam do siebie, wszystkiego się domyślałaś, prawda? Jak wiele kiedyś mnie z Lizą łączyło. Teraz chciałabyś to oŜywić? Uchronić mnie przed samotnością, tak? Za późno. Znów jest za późno. Nawet z Lizą. Szczególnie z Lizą. Ignorując nagły ucisk w klatce piersiowej, Jacques wpatrywał się w kobietę, o której tak bardzo chciał zapomnieć. ZauwaŜył welon złotych włosów, lśniących jak jedwab, kiedy poruszała głową, zielone oczy koloru młodych listków winorośli w naleŜącej do jego rodziny winnicy. W rzeczywistości była jeszcze piękniejsza niŜ w jego wspomnieniach. A wspominał ją przez trzy długie lata. Przez trzy lata rozmyślał o jej wyjątkowej twarzy i cudownym ciele. Teraz jednak Jacques wrócił pamięcią do ich ostatniej namiętnej nocy, kiedy to wyznała mu miłość. Do nocy, kiedy znalazł się na granicy między rajem a piekłem i kiedy przez chwilę wydawało mu się, Ŝe mógłby dzielić z kimś Ŝycie. śe mógłby dzielić je z nią. Mon Dieu! Jacques starał się stłumić uczucia, które ogarnęły go na jej widok. Nie zwracając uwagi na przechadzających się po pokoju ludzi, podszedł do okna, by uspokoić oddech. Patrzył na wirujące płatki śniegu, ale wspomnienia przeniosły go w nowoorleańską jesień sprzed trzech lat. Ze ściśniętym gardłem wspominał tę noc, kiedy bez wyjaśnienia, jak złodziejka, wymknęła się z jego łóŜka i Ŝycia, zabierając ze sobą kawałek jego serca.
JuŜ się z niej wyleczyłem, przekonywał samego siebie. Odwrócił się od okna i przyglądał się, jak Liza krąŜy po pokoju z tym samym wrodzonym wdziękiem i zmysłowością, która tak całkowicie urzekła go przed trzema laty. W swym miedzianozłotym zamszowym kostiumie wyglądała urzekająco. Un fou, zaklął w duchu. AleŜ z niego idiota. I, co gorsza, taki, który samego siebie próbuje oszukać. Przez ten cały czas wcale o niej nie zapomniał. Nagle, jakby czując na sobie jego wzrok. Liza odwróciła się. Od razu przestała się uśmiechać i zbladła. Sądząc po malującym się na jej twarzy zaskoczeniu, Liza O'Malley teŜ o nim nie za- pomniała. Musisz to sprytnie rozegrać, Gaston. Bądź mądry i znikaj stąd natychmiast, szeptał mu jakiś wewnętrzny głos. On sam wiedział jednak, Ŝe nie rozegra tego sprytnie. Bo musiałby wtedy pozbawić się widoku tych czarujących zielonych oczu i tych miękkich warg. Poczuł rosnące poŜądanie. Temperatura jego krwi na pewno podniosła się o kilka stopni. Tym razem jednak nie próbował z tym walczyć. Pamiętał doskonale, jak te oczy ciemniały, kiedy całował delikatnie wnętrze jej ud. Przypomniał sobie dotyk tych cudownych warg na swojej skórze. Kiedy się poznali, Liza nazwała go hulaką i Ŝigolakiem. Postanowił teraz zachować się zgodnie z tamtą opinią. Uśmiechnął się do siebie i ruszył ku niej. - Cześć, Lizo. - Jacques. Wymówiła jego imię szeptem, który wywołał dalsze wspomnienia i cofnął go do tamtych pełnych rozpaczy tygodni po jej odejściu. Przypomniał sobie, z jaką desperacją jej szukał i jak w końcu doszedł do wniosku, Ŝe Liza po prostu nie chciała, by ją odnalazł. Nie pragnęła jego miłości. I choć był tego świadomy, upłynęły miesiące, zanim przestała go prześladować jej twarz, brzmienie głosu, dotyk ciała. Zacisnął pięści, przypominając sobie ten straszny okres. śeby się uspokoić, musiał sobie przypomnieć, Ŝe przecieŜ się z niej wyleczył. Zapomniał o jej zdradzie, tak jak zapomniał o tamtych ponurych latach dzieciństwa we Francji. Upływ czasu sprawił, Ŝe ich krótki romans stał się miłym wspomnieniem, którym będzie się cieszył na starość. Tak było do dzisiaj. - Co za niespodzianka - powiedziała, starając się nadać swemu głosowi chłodne brzmienie. - Mam nadzieję, Ŝe przyjemna. - Oczywiście - stwierdziła niepewnie, wyciągając ku niemu dłoń. Jej chłód przypomniał mu ich pierwsze spotkanie, kiedy to próbowała go zniechęcić do zalotów, przybierając pozę dumnej hrabiny. Było to równie nieskuteczne postępowanie zarówno wtedy, jak i teraz. Jacques z uśmiechem musnął wargami wierzch jej dłoni i z satysfakcją wyczuł lekkie jej drŜenie. Nie pozwalając jej wyswobodzić ręki, przyciągnął Lizę bliŜej do siebie. Ignorując lekki opór, nachylił się i pocałował ją w policzek, potem w drugi. Z zachwytem wdychał słodki zapach jej skóry. Choć chciał ją tym zdeprymować, zburzyć ten spokój, którym zasłaniała się przed nim jak tarczą, nagle poczuł się nieswojo. Ogarnęło go znajome gorąco. Wiedział, Ŝe igra z ogniem, nie był jednak w stanie się wycofać. Wsunął opadające pasmo włosów za jej ucho i leciutko przesunął palcem po szyi. Uśmiechnął się, czując jej coraz szybszy puls.
- Długo się nie widzieliśmy, ma cherie. - Rzeczywiście - odparła drŜącym głosem i odsunęła się od niego. - Co tu robisz? - Muszę się spotkać z członkami zarządu Fundacji Artyści Dzieciom. - AleŜ to niemoŜliwe. To spotkanie tylko dla członków zarządu. - A więc wszystko się zgadza. - Ale ty przecieŜ nie jesteś członkiem zarządu. - Jestem - oświadczył zdecydowanie Jacques. - Przynajmniej byłem nim jeszcze wczoraj wieczorem. - To niemoŜliwe. Zarząd powstał prawie rok temu i kończymy właśnie kampanię zbierania funduszy - wyjaśniła Liza. -Choć doceniam twoje dobre chęci i przypuszczam, Ŝe reszta zarządu takŜe, ale jest juŜ za późno, byśmy przyjmowali nowych członków, Jacques. Nawet ciebie. To na pewno jakaś pomyłka. - To nie jest pomyłka, ma cherie - odparł z uśmiechem Jacques. - Wobec tego nieporozumienie - stwierdziła. - Nie przyjmujemy nikogo do zarządu. Jeśli jednak zgłaszasz się na ochotnika do udziału w jakiejś imprezie dobroczynnej, chętnie skontaktuję cię z odpowiednią osobą. MoŜe nawet od razu przedstawię cię Jane Burke. To ona jest odpowiedzialna za wszystkie akcje charytatywne. Odwróciła się, by odejść, lecz Jacques chwycił ją za łokieć. - Lizo, tu nie ma Ŝadnej pomyłki. Ja jestem członkiem zarządu. Zastępuję Petera. - Ale... - On i Aimee nie mogą przyjechać. A wiesz, jak powaŜnie Peter traktuje swoje zobowiązania. Prosił mnie, bym go zastąpił. A ja się zgodziłem. Nie powiedział jej o swoich podejrzeniach, Ŝe przyjaciele uknuli to wszystko, Ŝeby doprowadzić do tego spotkania. W oczach Lizy pojawił się strach. - Czy coś się stało Aimee? Jakieś kłopoty z ciąŜą? - Nie, nic złego się nie dzieje - uspokoił ją i lekko poklepał po ramieniu. - Ale podobno ta ciąŜa jest nieco trudniejsza od poprzedniej i lekarz uwaŜa, Ŝe Aimee nie powinna teraz podróŜować. - Rozumiem. Jacques omal się nie roześmiał, widząc, jak Liza natychmiast znów przybiera pozę dumnej hrabiny. - To bardzo ładnie ze strony Petera, Ŝe skłonił cię, Ŝebyś nam pomógł - mówiła bardzo zasadniczym tonem. - Ale to naprawdę nie jest konieczne. Dajemy sobie sami radę ze wszystkim. Powiem Peterowi, Ŝe wcale nie musisz go zastępować. Jacques wybuchnął śmiechem. - Widzę, Ŝe zupełnie się nie zmieniłaś, ma cherie. Powiedziałbym, Ŝe jesteś jeszcze lepsza. Liza zmarszczyła brwi. - W czym? - Umiesz udowodnić męŜczyźnie, jak bardzo jest niepotrzebny. - Wcale nie. - AleŜ tak. Zadzierasz do góry ten swój śliczny nosek, a w twoich oczach pojawia się chłodna obojętność... - Naprawdę, Jacques, ja... - Tak. Tak właśnie robisz. Właśnie o tej minie mówię. Zawsze podziwiałem sposób, w jaki umiałaś uzmysłowić męŜczyźnie, Ŝeby się od ciebie odczepił, nawet nie otwierając tych swoich pięknych usteczek. Liza zacisnęła wargi.
- To moŜe zastosujesz się do mojej niemej prośby. - O, na mnie twoje miny nie robią juŜ wraŜenia. Liza znów uniosła brwi. - Kiedy miny nie pomagają, potrafisz uŜyć stosownych argumentów. - Przesadzasz, Jacques. Masz niesamowitą wyobraźnię. MoŜe zamiast rzeźbić, powinieneś pisać baśnie. Jacques z uśmiechem spojrzał jej w oczy. - CzyŜbyś zapomniała, moja słodka, Ŝe moje rzeźby teŜ czasem są obrazem moich marzeń i wspomnień? Ty, notabene, powinnaś czuć się współautorką mojej ulubionej pracy. Liza oblała się rumieńcem. Przypomniała sobie popołudnie, kiedy dał jej pierwszą lekcję rzeźby i czym się ona zakończyła. Pełnym pasji i namiętności kochaniem się. - Widzę, Ŝe pamiętasz - rzekł, zadowolony z jej reakcji. - A ja widzę, Ŝe wcale się nie zmieniłeś. Prawdziwy dŜentelmen tak się nie zachowuje. - Znowu zapomniałaś o czymś istotnym, ma cherie. Nie jestem dŜentelmenem. Jestem Francuzem. Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jacques parsknął śmiechem, a ona jeszcze mocniej zacisnęła wargi. - Zachowaj te swoje miny dla kogoś innego, Lizo. Nie działały na mnie trzy lata temu i na pewno nie podziałają teraz. Stałem się jeszcze bardziej, jak to wy, Amerykanie, mówicie, gruboskórny. - I bardziej zarozumiały. - Potraktuję to jako komplement. - Nie takie były moje intencje. Jacques ujął Lizę za rękę i uniósł jej dłoń do swoich ust. Pocałował jej palce i z przyjemnością patrzył, jak pomalutku znika z jej twarzy chłodna maska. - Widzę, iŜ będę się musiał postarać, Ŝebyś zaczęła mnie inaczej traktować. MoŜe pracując ze mną w zarządzie, odkryjesz, Ŝe mam takŜe pewne zalety. W jej oczach na moment pojawiło się coś dziwnego. Ból? śal? Tęsknota? A moŜe po prostu dostrzegł w nich odbicie swoich własnych uczuć? - Jacques, ja... - O, tu jesteś. Lizo. JuŜ myślałem, Ŝe masz jakieś problemy. Słysząc ten męski głos, Jacques zamarł w bezruchu. Liza wyrwała mu rękę i zwróciła się ku podchodzącemu do nich męŜczyźnie. - Przepraszam cię. Robercie. Zupełnie zapomniałam, Ŝe miałam poprosić, aby podano kawę. - O nic się nie martw. JuŜ to załatwiłem. Domyśliłem się, Ŝe coś cię zatrzymało. MęŜczyzna spojrzał na Jacquesa i obdarzył go promiennym uśmiechem. - Nazywam się Robert Carstairs. Jestem jednym z członków zarządu Fundacji Artyści Dzieciom - rzekł, wyciągając ku niemu rękę. - Jacques Gaston, nowy członek zarządu. - Jacques zastępuje Petera - wyjaśniła Liza, widząc zdziwienie na twarzy Roberta. - Gallagherowie nie będą brali udziału w naszych tegorocznych imprezach. Peter poprosił Jacquesa, Ŝeby go zastąpił. Są starymi przyjaciółmi. - My teŜ - dodał Jacques. - Miło mi poznać przyjaciela Gallagherów i Lizy. Garnitur szyty na miarę, wypielęgnowane dłonie, pochodzi z tak zwanej dobrej rodziny, ocenił go szybko Jacques. I biorąc pod uwagę spojrzenie, jakim obdarzał Lizę, miałby ochotę iść z nią do łóŜka. Jacques nie wiedział, czemu tak go to spostrzeŜenie zdenerwowało. Ledwo powstrzymał się, by władczym gestem nie objąć Lizy i nie przyciągnąć jej do siebie.
- Gaston - mruknął Carstairs. ZmruŜył oczy i w zamyśleniu przyglądał się Jacquesowi. - Gaston. Gaston. Coś mi mówi to nazwisko. - MoŜe Liza wspominała, Ŝe się przyjaźnimy - zasugerował Jacques. - Jacques jest artystą - wyjaśniła Liza. - Niektóre z jego prac wystawiano w galerii Gallagherów. MoŜe je tam widziałeś. - Oczywiście. Teraz sobie przypomniałem - uśmiechnął się Carstairs. - Jesteś rzeźbiarzem. - Zgadza się - przyznał Jacques. - Liza ma rację. Widziałem twoje prace. Są imponujące. - I ja tak uwaŜam. - Jacques nie widział powodu do okazywania fałszywej skromności. - Jak widzisz, Jacquesowi nie brak pewności siebie - powiedziała z sarkazmem Liza. Carstairs parsknął śmiechem. - Nie bądź taka krytyczna, Lizo. Pewność siebie to nie jest zła cecha. W twoim przypadku, Gaston, jest całkowicie uzasadniona. Widziałem wiosną twoją wystawę u Gallagherów. Była naprawdę imponująca. Zachwyciła mnie szczególnie jedna rzeźba, przedstawiająca nagą kobietę. Wspaniała. - Dziękuję - odrzekł Jacques. - Wiem, o której mówisz. La Femme. Kobieta - przetłumaczył. - Jedna z moich ulubionych prac. - To pewnie dlatego nie udało mi się jej kupić. - Nie tobie jednemu. NaleŜy do mojej prywatnej kolekcji i nie jest na sprzedaŜ. Zazwyczaj jej nie wystawiam. Peter jednak wykorzystał moment mojej słabości, więc się zgodziłem, Ŝeby zaprezentowano ją na wystawie. - MoŜe ja teŜ trafię na taki moment i namówię cię, byś mi ją sprzedał. Jak juŜ mówiłem, byłem nią naprawdę zachwycony. Chętnie bym ją włączył do mojej kolekcji. MoŜesz być pewien, Ŝe dobrze ci za nią zapłacę. Nawet gdyby Jacques nie czuł pogardy dla bogatych idiotów,którym wydaje się, Ŝe wszystko i kaŜdy jest na sprzedaŜ, znienawidziłby Roberta Carstairsa za samo poŜądliwe spojrzenie, jakim obrzucał Lizę. - Pomyśl o tym - rzekł Robert. Wyjął ze złotego pudełeczka wizytówkę i podsunął ją Jacquesowi. - Daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie. - Nie zmienię. - Jacques zignorował wyciągniętą ku niemu wizytówkę i spojrzał chłodno na Carstairsa. - Byłem bardzo zakochany w kobiecie, która mi do tej rzeźby pozowała. - To rzeczywiście widać - przyznał Robert. - Ale biznes to biznes. Czasem trzeba zapomnieć o sentymentach. - Racja. Ale dama. która pozowała mi do La Femme, nie miała nic wspólnego z biznesem. Była dla mnie szczególną osobą. Jacques spojrzał na Lizę. Przypomniał sobie to duszne, październikowe popołudnie w Nowym Orleanie, kiedy odtwarzał jej ciało w glinie. Wspominał, jak jego ręce, pokryte wilgotną gliną, rzeźbiły miękkie linie jej piersi, bioder, ud. Nagle oboje znaleźli się na małym poddaszu, gdzie promienie słońca wpadały przez okienko w dachu, oświetlając swoim złotym blaskiem Lizę, rozgrzewając pokój i ich ciała. Liza stała przed nim naga, on teŜ zdjął koszulę. - Jacques - szepnęła, kiedy musnął palcami jej pierś. - MoŜe i ja powinnam coś wyrzeźbić. Nachyliła się i zaczerpnęła pełną garść miękkiej, wilgotnej gliny. Powoli, z pełnym zmysłowości uśmiechem, rozsmarowywała ją na jego szyi, ramionach, piersi.
Jacques mocno potrząsnął głową, by odpędzić te paraliŜujące go wspomnienia. Napotkał spojrzenie Lizy. PoŜądanie, czyste i gorące, zmieniło jej oczy w bezcenne szmaragdy. Ona teŜ pamiętała... - A więc, Gaston... Liza z trudem przełknęła ślinę. Było jej zimno i gorąco jednocześnie. śołądek skurczył się do rozmiarów laskowego orzecha. Słyszała rozmowę obu męŜczyzn, ale nie była w stanie rozróŜnić słów. Nie potrafiła oderwać wzroku od Jacquesa. Minęły trzy lata od momentu, kiedy go opuściła. Wyjechała do Chicago i rozpoczęła nowe Ŝycie. Dla niego jednak czas się zatrzymał. Jego włosy nadal miały kolor dojrzałej pszenicy. Gęste i niesforne, zaczesane były do tyłu. Usta, pełne i zmysłowe, wciąŜ kusiły obietnicą cudownych pocałunków. Uśmiech teŜ był cudowny i, jak zwykle, sprawiał, Ŝe kobiety lgnęły do Jacquesa, jak muchy do miodu. Ale to jego oczy, brązowe ze złotymi plamkami, zawsze najbardziej ją fascynowały. Wystarczyło, by na nią spojrzał, a wówczas mogłaby mu natychmiast ulec. Jacques, jakby wyczuwając jej myśli, spojrzał teraz na nią. Oczy błyszczały mu poŜądaniem, kiedy przesunął nimi po jej twarzy, potem po ciele i znów spojrzał na rozchylone usta. Działały na nią jak fizyczna pieszczota. Nie była w stanie oddychać ani myśleć. A na twarzy Jacquesa pojawił się uśmiech. A niech cię diabli, pomyślała Liza i odwróciła od niego wzrok. Rozwścieczyło ją, Ŝe ten facet wie tak dokładnie, o czym ona myśli. Postanowiła skupić całą swoją uwagę na Robercie. - W kaŜdym razie, gdybyś zmienił zdanie, zadzwoń. - Robert wcisnął Jacquesowi do ręki wizytówkę. Potem spojrzał na zegarek i zwrócił się do Lizy. - Chyba powinniśmy rozpocząć zebranie? - Tak, oczywiście - przyznała Liza, zaskoczona dziwnym brzmieniem własnego głosu. - Idź i zajmij mi miejsce. Trochę się spóźnię. Muszę jeszcze zamienić słowo z Jacquesem. - Dobrze - odparł Carstairs. - Witaj w zarządzie, Gaston. Kiedy zostali sami, Liza wzięła głęboki, uspokajający oddech. - Przejdę od razu do rzeczy, Jacques - powiedziała zdecydowanie. - Nie ma powodu, Ŝebyś brał udział w tym zebraniu. To czysta strata czasu. - Strata czasu? - powtórzył. - Peter i Aimee mówili, Ŝe praca w zarządzie jest bardzo waŜna. - Jest, ale... - Wobec tego nie stracę czasu, próbując wam pomóc. - Zanudzisz się na śmierć - przekonywała go Liza. Uśmiechnął się, a jej, jak zwykle, serce zaczęło szybciej bić. - Nic, co ma związek z tobą, nie moŜe być dla mnie nudne, ma cherie. - Przestań tak do mnie mówić! - Ma cherie? - Tak - prychnęła ze złością Liza. - To znaczy: moja droga. - Wiem, co to znaczy. I przestań mnie tak nazywać. Wyjaśnił jej znaczenie tych słów, kiedy kochali się po raz pierwszy. Teraz na moment zamknęła oczy, by odzyskać panowanie nad sobą. - Przepraszam - powiedziała juŜ nieco spokojniej. - Po prostu bardzo mnie zaskoczyło nasze dzisiejsze spotkanie.
- Mnie teŜ - przyznał Jacques. - Te pierwsze tygodnie po twoim odejściu były straszne. Wszędzie cię szukałem. Bałem się, Ŝe juŜ nigdy cię nie zobaczę. Później, kiedy uświadomiłem sobie, iŜ nie chcesz, Ŝebym cię znalazł, pogodziłem się z przegraną. Liza drgnęła. Nie powinna zaboleć ją ta uwaga. Przez całe te trzy lata modliła się, by nie cierpieć, jeśli się kiedykolwiek jeszcze spotkają. Jej modlitwy nie zostały wysłuchane. - Wieczorem zadzwonię do Petera i Aimee i wyjaśnię im, Ŝe zarząd znakomicie daje sobie radę i Ŝe mogą cię zwolnić z obietnicy pomocy - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - Do widzenia, Jacques. śyczę ci powodzenia. - Przynajmniej tym razem zdobyłaś się na poŜegnanie. Jego słowa były ostre jak cięcie noŜem. - MoŜesz mi wierzyć lub nie, ale nie chciałam sprawić ci przykrości. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się, Ŝe moje odejście cię zaboli. - Myliłaś się. Ton głosu Jacquesa kazał jej zastanowić się, czy jednak nie popełniła błędu, odchodząc wtedy od niego. CóŜ jednak mogła zrobić? Powiedzieć mu prawdę? Zresztą teraz i tak na to za późno. - Nic nie powiesz, Lizo? Myślałem, Ŝe nigdy nie zapominasz języka w buzi. Na pewno masz coś do powiedzenia. Jakieś wyjaśnienie. - Po co? Mogłabym powiedzieć: przepraszam, ale podejrzewam, Ŝe to nie wystarczy. - Masz rację. To za mało. Szczególnie teraz, kiedy odkryłem, Ŝe mimo iŜ mnie wykorzystałaś i okłamałaś - Jacques mówił teraz szeptem, ale jego słowa brzmiały przez to jeszcze groźniej - mimo tych wszystkich złych rzeczy, które zrobiłaś, nadal cię poŜądam. Pragnę cię tak samo jak trzy lata temu. MoŜe bardziej. Bo teraz juŜ wiem, jak będzie między nami. Nie chciała mu uwierzyć. Wiedziała, Ŝe nie moŜe sobie na to pozwolić. - Ty nie mnie pragniesz, Jacques. Pragniesz zemsty, bo uraziłam twoją dumę. odchodząc od ciebie. Chyba jednak niczego nie osiągniesz. Nie dam ci okazji do zemsty. To co było między nami, juŜ dawno się skończyło. Lepiej, Ŝebyśmy o tym zapomnieli, bo to juŜ przeszłość. - Wcale nie. I oboje o tym wiemy - rzekł, zbliŜając się do niej. - WciąŜ łączy nas ta sama gorąca, nieopanowana namiętność. - Mylisz się. - CzyŜby? Serce zaczęło jej walić w piersi jak oszalałe, kiedy zbliŜył się jeszcze bardziej. Nie odsunęła się jednak, bo byłaby to oznaka słabości. Uniosła więc wyŜej głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Tak. Mylisz się. - Nie sądzę. I mimo Ŝe tak chętnie uwolniłabyś mnie od obietnicy danej Peterowi i Aimee, zmuszony jestem odmówić. Pozostanę i tak w tym mieście jeszcze przez sześć tygodni, bo mam serię wykładów. Będę więc pracował z tobą i z twoimi kolegami. - Rób, co chcesz - powiedziała. Usłyszała z ulgą, Ŝe Robert zaczyna mówić coś do mikrofonu. - Jak zapewne pamiętasz, zawsze robię, co chcę. - Jacques uśmiechnął się i przesunął palcem po klapie jej Ŝakietu. - A teraz właśnie mam ochotę, byśmy jak najczęściej spotykali się na zebraniach zarządu fundacji. - Nie licz na to - oznajmiła chłodno, odsuwając się od niego. - AleŜ liczę, liczę na to, ma cherie. A nawet bardzo mi na tym zaleŜy.
ROZDZIAŁ DRUGI - I proszę nie zapomnieć, Ŝe w pierwszym tygodniu grudnia zaczynamy wysyłać nasze zaproszenia na aukcję i kolację z tańcami - przypomniała Liza członkom zarządu, starannie unikając patrzenia na Jacquesa. Cały czas była jednak świadoma jego obecności. Było to po prostu nieuniknione. Nawet gdyby w przeszłości nic ich nie łączyło, nie moŜna go było zignorować. Zadawał inteligentne pytania, miał dobre pomysły i oczarował wszystkich członków zarządu. A raczej członkinie. - To znaczy, Ŝe kaŜdy z państwa powinien jak najszybciej dostarczyć mi swoją listę potencjalnych nabywców biletów. Oczywiście nikt z tu obecnych nie musi czekać na oficjalne zaproszenie. Chętnie juŜ dziś przyjmiemy państwa zamówienia na bilety oraz czeki. Proszę pamiętać, Ŝe im więcej biletów sprzedamy, tym więcej zbierzemy pieniędzy na letni obóz dla dzieci. - Mimo pulsującego bólu głowy Liza zdobyła się na uśmiech. - Chcę jeszcze raz osobiście podziękować kaŜdemu z państwa za uczestnictwo w dzisiejszym spotkaniu i za waszą pomoc. Do zobaczenia na przyjęciu w przyszłym miesiącu. Rozległo się szuranie krzeseł, znak, Ŝe spotkanie dobiegło końca. Przez następne dziesięć minut Liza uśmiechała się i z wdzięcznością przyjmowała zamówienia na bilety i czeki. - Znakomita robota, Lizo - rzekł piętnaście minut później Robert, wręczając jej swój czek. - Nieźle wystartowaliśmy. Prawie wszyscy obecni zarezerwowali stoliki na naszą kolację. Pier- wszy raz widzę ludzi, którzy z taką ochotą rozstają się ze swymi pieniędzmi. - Miejmy nadzieję, Ŝe reszta mieszkańców Chicago teŜ tak samo zareaguje. - O, tak - zapewnił ją Robert. - Nie mam co do tego wątpliwości, skoro to ty jesteś za wszystko odpowiedzialna. - Dziękuję. - Co powiesz na moją propozycję wspólnej kolacji? Moglibyśmy uczcić nasz dzisiejszy sukces butelką dobrego wina i chateaubriandem. Lizie zrobiło się głupio, Ŝe z powodu Jacquesa zupełnie zapomniała o Robercie i jego zaproszeniu. - Będziesz na mnie zły, jeśli ci odmówię? Chciałabym jeszcze dziś przejrzeć notatki dotyczące przyjęcia. Jutro mam spotkanie z dostawcami. - Oczywiście, Ŝe nie - odparł Robert, ale Liza dostrzegła w jego oczach wyraz rozczarowania. - Wszystko w porządku? Jesteś dziś jakaś nieswoja. - Po prostu strasznie boli mnie głowa i chyba byłabym kiepskim kompanem. - Nawet gdybyś chciała, nie byłabyś kiepskim kompanem - rzekł z przekonaniem. Na jego twarzy odmalowała się troska. - Myślę jednak, Ŝe się za bardzo przemęczasz. Nie martw się tym przyjęciem. Wszystko będzie dobrze. Przede wszystkim powinnaś porządnie się wyspać. - Chyba masz rację. - Na pewno. MoŜe odwiozę cię do domu? Rano kaŜę komuś odesłać ci twoje auto. - Nie, dziękuję, dam sobie radę. - Jesteś pewna? - Tak. - Trzymaj się - szepnął i lekko uścisnął jej rękę. - Zamienię jeszcze dwa słowa z Harveyem Adamsem i odprowadzę cię do samochodu. Liza zastanawiała się, co się z nią dzieje. Robert Carstairs jest przecieŜ męŜczyzną, o jakim mogłaby marzyć - uprzejmym, cierpliwym, szczodrym. Jeszcze przed tygodniem była gotowa zmienić ich przyjaźń w coś więcej. Minęły przecieŜ ponad trzy lata od zakończenia jej związku z
Jacquesem, dość, by się z niego wyleczyć. I wydawało jej się. Ŝe ten człowiek stał się dla niej kimś obojętnym. Tak było do momentu, kiedy ujrzała go w biurze fundacji. Znów przeszły ją dreszcze, kiedy przypomniała sobie, z jakim Ŝarem mówił, Ŝe nadal jej pragnie. Poczuła wtedy, Ŝe była w jego ramionach zaledwie wczoraj. Nie! krzyknęła w duchu. Odetchnęła głęboko i zaczęła zbierać papiery. Nie da się znów wciągnąć Jacquesowi w pułapkę. Nie moŜe sobie na to pozwolić. Ma zbyt wiele do stracenia. Teraz jeszcze więcej niŜ przed trzema laty. Zignorowała zupełnie narastający gwar. Zazwyczaj i ona uczestniczyła w takich pozebraniowych pogaduszkach. Lubiła tych ludzi, wielu z nich było zresztą potencjalnymi klientami. Wcześniej nawet planowała, Ŝe z kilkoma z nich przez chwilkę porozmawia. Teraz jednak nie była w stanie tego uczynić. Zebrała kolejną kupkę papierów i wsunęła je do teczki. Szok, jakiego doznała, widząc Jacquesa, był jeszcze zbyt duŜy. WciąŜ czuła jego obecność w tym pokoju. Wiedziała, Ŝe będzie musiała stawić mu czoło. Ale jeszcze nie teraz. - Chyba się zakochałam. Liza spojrzała znad papierów na Jane Burke, przyjaciółkę i członkinię zarządu. Niewysoka, z kruczoczarnymi włosami i ciemnymi oczami, Jane stanowiła jej przeciwieństwo, nie tylko zresztą fizyczne. Była lekkomyślna i romantyczna. Liza zaś ostroŜna i pragmatyczna. Mimo to bardzo się zaprzyjaźniły. - Znowu? - spytała lekko Liza, przyzwyczajona, Ŝe przyjaciółka równie szybko zakochuje się, jak odkochuje. - Nie śmiej się, Lizo. - W kim tym razem? - W nowym członku zarządu, Jacquesie Gastonie. - Widząc uniesione brwi Lizy, dodała: - Tym razem sprawa jest powaŜna. - Chciałabym ci przypomnieć, Ŝe to samo mówiłaś trzy tygodnie temu, kiedy poznałaś pewnego Bobby'ego z Teksasu. - Wiem. - Nie zapominajmy teŜ o Beauregardzie Jeffersonie Davisie z Missisipi. Jane wybuchnęła śmiechem. - CóŜ mogę na to poradzić? Pociągają mnie faceci z południowym akcentem. - W tej samej chwili dobiegł je z głębi sali niski głos Jacquesa. - Czy to coś złego? Wyobraź go sobie, jak szepcze ci do ucha róŜne słodkie głupstewka. Liza nie musiała sobie tego wyobraŜać. Powróciła pamięcią do nocy, kiedy leŜała w jego ramionach i słuchała opowieści o winnicy we Francji, gdzie spędził dzieciństwo. Miała wtedy przed oczami uroczego chłopczyka z diabelskim uśmieszkiem, biegającego po winnicy i wpychającego do buzi całe garście winogron. Przez moment w czasie ich krótkiego romansu miała nawet nadzieję, Ŝe któregoś dnia pojadą tam razem. Tak bardzo chciała zobaczyć doliny, które jej opisywał. Ale to było wówczas, zanim zdała sobie sprawę, Ŝe Jacques jej nie kocha. śe nigdy nie będzie kochał ani jej, ani Ŝadnej innej kobiety. W jego Ŝyciu i sercu nie ma miejsca na miłość. - Ciekawe, czy to prawda, co mówią o Francuzach - szepnęła Jane. - No, wiesz, Ŝe są znakomitymi kochankami. Wzrok Lizy nagle powędrował w stronę Jacquesa, otoczonego trzema członkiniami zarządu. Jedna z nich szepnęła mu właśnie coś do ucha, a on odrzuciwszy do tyłu głowę, wybuchnął śmiechem. Liza natychmiast odwróciła wzrok.
- Na twoim miejscu nawet nie próbowałabym się o tym przekonać. Szczególnie jeśli nadal chcesz wyjść za mąŜ, mieć dzieci i zamieszkać w domku na wsi. - Dlaczego? - Bo z Jacquesem nie doczekasz się Ŝadnej z tych rzeczy. Ma alergię na samą myśl o małŜeństwie czy trwałym związku. Wiem o tym aŜ za dobrze, dodała w duchu. Jane zmarszczyła nos. - Czy nie wiesz, Ŝe męŜczyźni nigdy nie chcą się ustatkować? Bronią się przed tym pazurami, dopóki na drodze ich Ŝycia nie stanie odpowiednia kobieta. - Mówisz o małŜeństwie jak o... poskramianiu zwierzęcia. Uwierz mi, Jane. Jacques Gaston nie jest domowym kocurem. I nie liczyłabym na to, Ŝe uda ci się zmienić jego zdanie. Wiele kobiet na pewno juŜ tego próbowało. Ona nie była jedną z nich. Chciała tylko go kochać i pragnęła, Ŝeby on kochał ją. - Nie wiedziałam, Ŝe tak dobrze go znasz - powiedziała zaciekawiona Jane. - Nie znam. Choć byli kochankami, tak naprawdę wcale go nie znała. Była zbyt zakochana, by zauwaŜyć, Ŝe pod beztroską maską, jaką prezentuje światu, kryje się smutny, samotny człowiek. Przekonała się o tym dopiero wówczas, kiedy na wiele rzeczy było za późno. - Poznaliśmy się kilka lat temu w Nowym Orleanie, gdzie pracowałam dla Aimee Gallagher. Jacques był jednym z jej lokatorów. - A więc jesteście starymi przyjaciółmi? - Raczej przeciwnikami. Nigdy się ze sobą nie zgadzaliśmy. Z wyjątkiem tego krótkiego okresu, kiedy byli kochankami. Ale nawet wtedy róŜnie bywało. I mimo Ŝe się w nim zakochała, ona i Jacques nigdy się ze sobą nie zaprzyjaźnili. MoŜe gdyby im się to udało, wszystko ułoŜyłoby się inaczej. - Nadal tak jest. - Przeciwnikami, mówisz? To pewnie dlatego patrzy na ciebie jak głodny kot na tłustą mysz. Liza podniosła wzrok. Napotkała wpatrujące się w nią brązowe oczy. Przez moment nie mogła złapać tchu. Kiedy Jacques do niej mrugnął, odwróciła od niego wzrok. - Nie dopatruj się w tym zbyt wiele. Jacques bardzo powaŜnie odgrywa rolę namiętnego Francuza. UwaŜa za swój obowiązek flirtować z kaŜdą kobietą od lat ośmiu do osiemdziesięciu. Jane spojrzała uwaŜnie na przyjaciółkę, potem wróciła do papierów. Podała Lizie plik porozrzucanych na stole dokumentów. - Mimo wszystko chętnie bym sprawdziła, czy to prawda, co mówią o Francuzach. - A co o nich mówią? - spytał Jacques. Liza drgnęła gwałtownie. Serce zaczęło walić jej w piersi jak oszalałe. Jane rozpromieniła się. - śe są bardzo... francuscy - wyjaśniła szybko Liza. Poczuła, Ŝe się rumieni. - Jacques, poznaj Jane Burke. Jane, to Jacques Gaston. - Witam panią, mademoiselle Burke. Kiedy Jacques uniósł jej dłoń do ust, Jane omal nie zemdlała. - Jane jest odpowiedzialna za pracę naszych woluntariuszy - mówiła dalej Liza. Sama nie wiedziała, co ją bardziej denerwuje: rozanielona mina przyjaciółki czy postępowanie Jacquesa. - Mówiłam juŜ wcześniej panu Gastonowi. Ŝe wcale nie musi zastępować Petera w zarządzie, i zaproponowałam, Ŝe mógłby popracować z twoimi ochotnikami. - AleŜ tak, oczywiście, miło nam będzie mieć pana wśród nas, panie Gaston. - Mam na imię Jacques - powiedział. - Jacques - powtórzyła z uśmiechem. - A ty mów do mnie: Jane.
- Piękne imię dla pięknej kobiety - rzekł zalotnie Jacques. - Na pewno zrozumiesz, Jane, Ŝe choć pracowałbym z tobą z przyjemnością, będę bardziej przydatny, pomagając Lizie w zdobywaniu funduszy. - Jasne, rozumiem - zgodziła się Jane i oblała się rumieńcem. - Zresztą masz rację. Mimo tego, co mówi Liza, na pewno przyda jej się twoja pomoc. Szczególnie pod nieobecność Aimee i Petera. - Naprawdę? - Jacques przeniósł wzrok na Lizę. - AleŜ tak - zapewniła go Jane i wymieniła długą listę spraw, za które odpowiedzialna była Liza i w których, bez wątpienia, przyda jej się pomoc Jacquesa. Powstrzymując się, by nie udusić obojga, Liza wepchnęła resztę dokumentów do teczki. - Wybaczcie, ale zanim wyjdę, muszę jeszcze porozmawiać z Robertem o przyjęciu. Dziesięć minut później, nie pozwoliwszy Robertowi odprowadzić się do auta, Liza wymknęła się z sali. Była szczęśliwa, Ŝe udało jej się uniknąć kolejnej konfrontacji z Jacquesem. Sądząc po tym, Ŝe Ashley Hartmann mocno uwiesiła się jego ramienia, będzie przez resztę wieczoru bardzo zajęty. Zresztą było jej to zupełnie obojętne. Znajomość z Jacquesem naleŜy juŜ do przeszłości. Nie obchodzi jej, co i z kim robi. Dlaczego wobec tego widok tej roześmianej rudowłosej rozwódki uwieszonej u jego ramienia sprawia jej taki ból? Bo jesteś idiotką, Lizo O'Malley. Jeśli chodzi o Jacquesa, zawsze nią byłaś. Liza skrzywiła się i ruszyła ku windom. - Dlaczego jesteś taka smutna? Masz jakieś problemy, ma cherie? Oparty o ścianę obok wind stał Jacques. - śadnych - wyjąkała z trudem. PrzełoŜyła teczkę do drugiej ręki i nacisnęła guzik. - Dziwię się tylko, Ŝe tak wcześnie wychodzisz. I w dodatku sam, dodała w myśli. - A to czemu? - Skoro tak bardzo palisz się do pracy w zarządzie naszej fundacji, wydawało mi się, Ŝe zechcesz skorzystać z okazji i poznać bliŜej jego członków. A szczególnie Ashley Hartmann. - Mam duŜo większą ochotę na odnowienie znajomości z osobą odpowiedzialną za gromadzenie funduszy. Nie musiała odpowiadać, bo na szczęście nadjechała winda. Liza weszła do środka, a Jacques pospieszył za nią. Krótka jazda na parter trwała wieki. Choć oprócz nich było w kabinie jeszcze kilka osób, Liza czuła tylko obecność Jacquesa. Czuła zapach letniego słońca i wilgotnej gliny, sosen i męŜczyzny - wszystko to, co zawsze kojarzyło jej się z Jacquesem. A wraz z zapachami wróciły wspomnienia - dotyku jego dłoni i ust na jej ciele. Zacisnęła mocno oczy, by je od siebie odepchnąć. - Lizo? Na dźwięk jego głosu natychmiast otworzyła powieki. Zesztywniała i mocno zacisnęła palce na rączce teczki. - Czy coś się stało? - Nie - odparła szybko. Kiedy za chwilę otworzyły się drzwi windy, błyskawicznie wybiegła do holu. - Lizo, zaczekaj.
Szła szybko korytarzem w kierunku wind do podziemnych garaŜy. Chciała uciec od Jacquesa i prześladujących ją wspomnień. Przystanęła, kiedy Jacques chwycił ją za ramię. Delikatnie ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. - Co się stało? Dlaczego przede mną uciekasz? - Wcale nie uciekam - skłamała. - Boli mnie głowa i marzę, Ŝeby znaleźć się w domu. Jacques zawahał się na moment. - A więc cię odwiozę - rzekł. Wyjął jej z ręki teczkę, ujął ją pod ramię i poprowadził ku windom. - To bardzo miłe z twojej strony, ale dziękuję. - Jesteś chora. - Boli mnie głowa - sprostowała i wyrwała rękę z jego uścisku. - Naprawdę dam sobie radę. Poza tym mieszkam na peryferiach miasta. Dzieli nas od nich ponad godzina jazdy. - Mnie to nie przeszkadza. - Ale mnie tak. - Odprowadzę cię chociaŜ do auta. - Jacques nie ustępował, wbrew jej protestom wchodząc za nią do windy. - To naprawdę zbyteczne. - Powiedziałem, Ŝe cię odprowadzę. Które piętro? Widząc zdecydowanie w jego oczach, uznała dalszą dyskusję za bezcelową. Sama jednak nacisnęła odpowiedni guzik. Po kilku chwilach winda się zatrzymała i Liza wyszła do zimnego, mrocznego garaŜu. Jacques szedł w milczeniu obok niej. - No to jesteśmy na miejscu - powiedziała z udawaną beztroską, kiedy stanęli obok ciemnoniebieskiego auta. Otworzyła drzwiczki i pozwoliła Jacquesowi postawić na tylnym siedzeniu jej teczkę. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziała. - Nie podwieziesz mnie? - Ale przecieŜ... Gdzie jest twoje auto? Jacques rozpromienił się. - Nie mam auta. Peter załatwił, Ŝe rano ktoś mnie odebrał z lotniska, a na zebranie przyjechałem taksówką. Jeszcze nie zdąŜyłem wynająć samochodu. Liza zmruŜyła oczy. - A co nie pozwala ci wziąć teraz taksówki? - MoŜe wciąŜ jestem tym samym artystą o wielkich ambicjach i niewielkich dochodach. - Oboje wiemy, Ŝe to nieprawda. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Masz rację. Od czasów nowoorleańskich zaczęło mi się nieźle powodzić. MoŜe gdyby stało się to wcześniej, nie odeszłabyś w taki sposób. Było to bardzo bolesne oskarŜenie, ale Liza nie miała ochoty mu zaprzeczać. Lepiej, by myślał, Ŝe opuściła go dlatego, Ŝe nie miał pieniędzy. - A teraz los znowu nas ze sobą zetknął. Bardzo się cieszę, Ŝe będziemy razem pracowali. Przeraziły ją jego słowa. - Dlaczego to robisz, Jacques? O co ci chodzi? - No, no. Widzę, Ŝe nadal jesteś podejrzliwa. PrzecieŜ dwoje takich starych przyjaciół jak my na pewno moŜe razem pracować. - Byliśmy kochankami, Jacques. Nie przyjaciółmi. - Tak. Byłaś cudowną kochanką, ma cherie. - Zrobił krok w jej kierunku i uwięził ją między sobą i drzwiami auta. Delikatnie przesunął kciukiem po jej policzku i dolnej wardze. - Taką wraŜliwą.
Liza zadrŜała. Nie umiała ukryć swojej reakcji na jego dotyk. Nie była nawet w stanie oderwać od niego wzroku. - Myślałaś, Ŝe zapomniałem? Chciałem. Bóg jeden wie, jak bardzo chciałem o tobie zapomnieć. Ale nie potrafiłem. Tak samo, jak w tej chwili nie mogę przestać cię pragnąć. Jego oczy rozbłysły poŜądaniem. A potem pochylił głowę i jego usta spoczęły leciutko na jej wargach. Językiem obrysowywał ich kontur. - Pocałuj mnie, Lizo. Posłusznie spełniła jego prośbę. Jacques jęknął. A kiedy jego język wsunął się między jej zęby, z ust Lizy takŜe wyrwał się cichutki jęk. Potem juŜ niczego nie słyszała, o niczym nie myślała. Była tylko w stanie czuć. Zacisnęła mocno palce na ramionach Jacquesa. - Och, Lizo - szepnął jej prosto do ucha, po czym znów zaczął ją całować. Mimo panującego w garaŜu zimna, Liza cała płonęła. Jacques ujął w dłonie jej twarz i zmusił ją, by na niego spojrzała. Widziała płonące w jego oczach poŜądanie i przeraziła się, Ŝe on ujrzy to samo w jej wzroku. - Czujesz? On wciąŜ istnieje. Ten Ŝar między nami. Nic się nie zmieniło, Lizo. Nic. Kiedy tylko dotarły do niej jego słowa, natychmiast wróciła do rzeczywistości. Kiedy znów chciał ją pocałować, odwróciła głowę. - Mylisz się, Jacques. Wszystko się zmieniło. - Naprawdę? - Tak. - Nie sądzę, ma cherie. Pozwól, Ŝe ci to udowodnię. - Nie! W jego oczach na moment pojawiło się coś mrocznego i niebezpiecznego. Liza przez chwilę bała się, Ŝe Jacques zignoruje jej protest. On jednak opuścił ręce i cofnął się. - Jeśli nadal chcesz, Ŝebym cię podwiozła, wsiadaj - powiedziała, otwierając drzwi. Nawet na niego nie spojrzała. Nie była w stanie. - Gdzie się zatrzymałeś? - spytała, kiedy siedział juŜ przypięty pasami obok niej. - W mieszkaniu Petera i Aimee. Przy... - Wiem, gdzie to jest - przerwała mu Liza. W ciągu minionych trzech lat sama często korzystała z tego mieszkania. A nawet przyjęła propozycję Aimee i po fundacyjnym przyjęciu w przyszłym miesiącu miała zamiar przespać się w ich pokoju gościnnym. Teraz było to oczywiście wykluczone, uświadomiła sobie, jadąc poprzez zaśnieŜone ulice. Będzie musiała znaleźć sobie coś innego. W tej jednak chwili nie było to jej największe zmartwienie. Jacques kątem oka spojrzał na Lizę i zauwaŜył zbielałe kostki jej palców, zaciśniętych na kierownicy. Wiedział, Ŝe wciąŜ go pragnie. Tak samo namiętnie i gorąco jak przed trzema laty. Miał zamiar nadal podsycać ten ogień. Nie mógł przecieŜ pozwolić, by do końca Ŝycia prześladowała go jej twarz i idiotyczna myśl, Ŝe być moŜe była przed nimi wspólna przyszłość. Mylił się. Musiał to sobie udowodnić, bo inaczej nigdy juŜ nie zazna spokoju. Liza miała rację, oskarŜając go o chęć zemsty. Bardziej jednak niŜ od zemsty pragnął uwolnić się od nadziei. I od Lizy. A stanie się tak, kiedy wypali się ogień ich namiętności.
Potem nie będzie juŜ bezsennych nocy spędzonych na marzeniu o niej. Ani idiotycznej nadziei, Ŝe jeszcze kiedyś usłyszy, jak Liza szepcze mu słowa miłości. Ani przeklinania tej tkwiącej w głębi jego duszy mroczności, która sprawia, Ŝe nie jest w stanie zrewanŜować jej się tym samym. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Liza, zajeŜdŜając przed elegancką kamienicę. - MoŜe wejdziesz na górę? Zapraszam na drinka. - Nie, dziękuję. Muszę wracać do domu. - To moŜe zjemy jutro razem kolację, co? Omówimy nowe sposoby zdobywania funduszy i powspominamy dawne czasy. - Jestem zajęta - odparła, unikając jego wzroku. - A pojutrze? - Mam juŜ konkretne plany. Zazdrość ścisnęła mu gardło, kiedy pomyślał, Ŝe te jej plany łączyć się mogą z Robertem Carstairsem. Nie, to niemoŜliwe, by czuła cokolwiek do Carstairsa czy kogokolwiek innego, skoro tak zareagowała na jego pocałunek. - Wobec tego będę musiał poczekać do wtorku. Liza, zaskoczona, spojrzała na niego pytająco. - Nie rozumiem. - Zgodnie z harmonogramem prac, który rozdałaś na dzisiejszym zebraniu, we wtorek będziesz degustowała potrawy w restauracji, w której odbędzie się przyjęcie. Musisz przecieŜ ustalić menu. Wyciągnął z kieszeni kartkę, na której zakreślił wszystkie kolejne pozycje, od testowania jedzenia po dostawę balonów w przeddzień imprezy, i podał ją Lizie. - Chyba nie masz zamiaru brać w tym wszystkim udziału? - Czemu nie? Mówiłaś, Ŝe wszyscy członkowie zarządu będą mile widziani. - Chciałam tylko być uprzejma. Nikt nie musi brać udziału w takich sprawach. Zarząd w ogóle się tym nie zajmuje. Oprócz mnie. - I mnie równieŜ - rzekł z uśmiechem. Nachylił się ku niej i pocałował jej wargi. - Do zobaczenia we wtorek. ROZDZIAŁ TRZECI Jacques wyczuł obecność Lizy, zanim jeszcze weszła, i podniósł wzrok znad kieliszka wina. Mon Dieu, aleŜ ona jest piękna, pomyślał, kiedy ją ujrzał. Jasne, opadające na ramiona włosy połyskiwały jak złoto. Ubrana w czerwoną wełnianą sukienkę i czerwone szpilki była uosobieniem słodyczy i grzechu. Kiedy szła ku niemu, prowadzona przez kelnerkę, podziwiał jej długie, szczupłe nogi. Przypomniał sobie, jak go oplatały, a złote, jedwabiste włosy kaskadą spadały na jego nagie ciało. Poczuł nagły przypływ szalonego poŜądania. Czując znajomy ból w kroczu, zacisnął mocno palce na nóŜce kieliszka. Z Lizą zawsze tak było. Od chwili kiedy przed trzema laty zobaczył ją po raz pierwszy, zachowywał się jak małolat, który dopiero zapoznaje się z tajemnicą seksu i pięknem kobiecego ciała. Ich romans, jej odejście i nawet te lata bez niej nie zmieniły jego reakcji na nią. Kiedy podeszła do stołu, Jacques wstał, modląc się, by nikt nie zauwaŜył, w jakim jest stanie. - Dziękuję - zwróciła się Liza do kelnerki. - Pan Newberry za chwilę do pani przyjdzie - rzekła kelnerka. - Czy mogę tymczasem podać pani coś do picia? - Polecam bordeaux - wtrącił się Jacques. - Jest prawie tak dobre, jak wino z mojej winnicy.
- Proszę o mroŜoną herbatę - powiedziała z uśmiechem Liza. - Wy, Amerykanie, nie umiecie docenić dobrych trunków- zauwaŜył Jacques, podsuwając Lizie krzesło. - Witam, ma cherie - rzekł, obserwując, jak słysząc to mruŜy oczy. Nachylił się i musnął wargami jej policzek. - Nie przyszłam tu, Ŝeby oceniać trunki. Mam wybrać menu na przyszłomiesięczne przyjęcie. Naprawdę nie musiałeś mi w tym towarzyszyć. - AleŜ tak - zapewnił ją z uśmiechem. Pociągnął łyk wina i po prostu się w nią wpatrywał. Była taka chłodna i opanowana, Ŝe chciał chwycić ją w ramiona, pocałować i zakłócić choć na chwilę ten jej spokój. - Skoro odrzucasz moje zaproszenia, muszę korzystać z kaŜdej moŜliwości, byśmy mogli być razem. - Nie ma powodu, byśmy byli razem - oznajmiła, rozkładając na kolanach serwetkę. - AleŜ jest. - Zaproponował jej pieczywo, a kiedy odmówiła, sam wziął kawałek chleba i zaczął smarować go masłem. - Jak inaczej mógłbym przekonać cię, byś zmieniła zdanie? - A w jakiej konkretnie sprawie miałabym zmienić zdanie? - W sprawie wznowienia naszego romansu, oczywiście. Liza upuściła łyŜeczkę, którą chciała pomieszać swoją mroŜoną herbatę. Nachyliła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Zapewniam cię, Jacques, Ŝe mowy nie ma, byśmy wznowili nasz romans. - A ja twierdzę, Ŝe uczynię wszystko, Ŝebyś zmieniła zdanie. - Tracisz czas. Nie zmienię zdania. W ogóle mnie to nie interesuje. - Trzy lata temu mówiłaś to samo - przypomniał. - Ale teraz nie musisz się juŜ o nic martwić. To ja chcę uwieść ciebie. Jacques uśmiechnął się, kiedy na jej policzkach pojawiły się rumieńce. A więc i ona pamięta tę chwilę, kiedy poprosiła go, by się z nią kochał. - Nie mam najmniejszego zamiaru martwić się czymś, co nigdy się nie zdarzy. - AleŜ zdarzy się, zdarzy, moja słodka Lizo. Jestem zdecydowany cię uwieść. Jej oczy rozbłysły gniewem, ale zanim zdąŜyła mu odpowiedzieć, zjawił się właściciel restauracji i kelner z tacą pełną sałatek. Trzydzieści minut później, kiedy byli juŜ po głównym daniu, Jacques słuchał, jak restaurator zachwala swoje potrawy, lecz jego myśli krąŜyły wokół przeszłości. Wrócił do tej parnej, wil- gotnej nocy w Nowym Orleanie, kiedy spacerował wraz z Lizą po ulicach Dzielnicy Francuskiej... - Chodź, ma cherie - mówił, wciągając Lizę do klatki starej kamienicy, w której mieściły się ich mieszkania. - Musisz zdjąć te mokre rzeczy, zanim złapiesz grypę. To wystarczyło, by się roześmiała, a jego juŜ ogarnęło poŜądanie. On, który w ogóle lubił kobiety i którego z wieloma łączyło coś więcej niŜ przelotna znajomość, nigdy jeszcze Ŝadną nie był tak oczarowany. Dopóki nie spotkał Lizy. Z nią wszystko było nowe, inne. Przy niej czuł, Ŝe Ŝyje, zapominał o tkwiącej w nim mroczności. Liza otworzyła drzwi i odwróciła się do niego. Uśmiech, który kusił go cały wieczór, zniknął z jej twarzy. I z oczu. - Co się stało, ma cherie? - Nie chcę być dziś sama - szepnęła. Był to szept nieśmiały i zapraszający, ale na niego podziałał tak, jak kobiece paznokcie delikatnie drapiące jego skórę. Chciał skorzystać z jej zaproszenia, ale wpierw spojrzał na nią
uwaŜnie, zastanawiając się, co się z nią stało. Do tej pory zawsze mu odmawiała. I nagle tego wieczora, po miesiącach słownych potyczek i odrzucania jego zalotów, zgodziła się zjeść z nim kolację. A teraz, sądząc po wyrazie jej oczu, ofiarowuje mu jeszcze więcej. - Nie zmieniłeś zdania, prawda? - spytała, przerywając jego rozmyślania. - W jakiej sprawie? - śe mnie pragniesz. Chciała się odwrócić, ale on chwycił ją za ramię i zmusił, by na niego spojrzała. - Nie, Lizo. Pragnę cię. Nie mogąc się powstrzymać, przesunął palcem po jej miękkim policzku. Jako artysta zauwaŜył grę cieni na wilgotnej skórze, która teraz wydawała się zupełnie przezroczysta. Za to oczy Lizy lśniły jak szmaragdy. Był jednak przede wszystkim męŜczyzną, zauwaŜył więc takŜe bladość jej skóry oraz niepewność w oczach. - Moje poŜądanie jest jak oddychanie. Pragnę cię, nawet 0 tym nie myśląc. - Więc wejdź do środka. Zostań ze mną. Spraw, Ŝebym poczuła się kobietą. Krew uderzyła mu do głowy, a on nadal się wahał. Mimo Ŝe przez jego Ŝycie i łóŜko przewinęło się wiele kobiet, Ŝadna z tych znajomości nie była przelotna. KaŜda z tych dam była dla niego waŜna, ale Ŝadna nie prosiła o więcej, niŜ mógł jej dać. Przyjaźń i dobry seks wystarczały obu stronom. A teraz coś mu mówiło, Ŝe z Lizą nie będzie to takie proste. Dla obojga. Przysunęła się do niego. Dotknęła go. Poprzez wilgotną koszulę czuł ciepło jej palców, które sunęły po jego piersi, ramionach, szyi. - Proszę, Jacques - szepnęła, przywierając do niego ustami. Jacques jęknął. Otoczył ją ramionami i poddał się jej pocałunkowi. Od miesięcy wyobraŜał sobie tę chwilę, śnił o niej, marzył. Rzeczywistość była tysiąc razy lepsza niŜ marzenia. Liza wsparła się o niego biodrami, muskając swoją kobiecą miękkością jego męską twardość. Przez moment myślał, Ŝe zwariuje. Pragnął rozebrać ją do naga i zanurzyć się w jej słodkim cieple. Kiedy powtórzyła swój ruch, Jacques uderwał usta od jej warg. - Sacre bleu! Zanurzył palce w jej włosach, zacisnął powieki i oddychał z trudem. - Wejdź do środka - szepnęła. Nie oponował. Nie mógłby, nawet gdyby chciał. A nie chciał. Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi, znalazła się w jego ramionach. Zdjęła mu krawat i rozpięła koszulę. Kiedy sięgnęła po pasek, zwalczył na moment szalejące w nim poŜądanie i po- wstrzymał jej rękę. - Lizo, czy wiesz, co robisz? - wyjąkał z trudem. Spojrzał w jej pełne namiętności oczy i jego ciało ogarnęła nowa fala poŜądania. - Jesteś pewna? - Jestem - odparła. - Znam twoje zasady, Jacques. śadnych obietnic, Ŝadnych zobowiązań. Tylko namiętność i przyjaźń. To było jego credo. Stanowiło broń, dzięki której chroni! siebie i innych przed tkwiącą w nim mrocznością. Słysząc je jednak z ust Lizy, poczuł nagle dziwny chłód... i jeszcze mocniej uświadomił sobie wypełniającą go pustkę. - Tak, ale... PołoŜyła mu palec na ustach i uciszyła go. - Tak.
- Nie proszę o nic więcej. Jacques. Chcę tylko, Ŝebyś się ze mną kochał. Odpięła guzik od jego spodni i rozsunęła zamek. Kiedy musnęła palcami jego wypręŜoną męskość, Jacques omal nie stracił nad sobą panowania. Znów spojrzała mu w oczy. - Spraw, bym uwierzyła, Ŝe jestem prawdziwą kobietą. W jej spojrzeniu była namiętność. Ale i niepewność. Jacques przez ułamek sekundy zastanawiał się, dlaczego. Wtedy jednak jej palce znów zaczęły go pieścić i zapomniał o wszystkim, oprócz tego, Ŝe chce się z nią kochać. - MoŜesz mi wierzyć, ma cherie. Jesteś prawdziwą kobietą. Nigdy w Ŝyciu Ŝadnej kobiety nie poŜądałem tak bardzo, jak w tej chwili ciebie. - To mi to udowodnij. Natychmiast spełnił jej prośbę. Wplótł palce w jej włosy i oparł ją o drzwi. Jak spragniony wędrowiec przywarł ustami do jej miękkich warg. Oba języki zaczęły jakiś dziki, wspólny taniec. Po bardzo, bardzo długiej chwili Liza odsunęła się odrobinę i spojrzała mu prosto w oczy. - Kochaj się ze mną, Jacques. ZadrŜał, słysząc jej pełen namiętności głos. Ujął ją pod kolana, wziął na ręce i zaniósł do sypialni. Maleńka lampka przy łóŜku słabo oświetlała pokój i jej blask odbijał się w kropelkach deszczu spływających po szybach. Na łóŜku leŜała gruba, kolorowa kapa. W kryształowej wazie pływały gardenie, wypełniając pokój swoją słodką wonią. Oko artysty doceniło te wszystkie szczegóły, lecz najwaŜniejsza była Liza. Zatrzymał się obok łóŜka i niechętnie wypuścił ją z objęć. Całując jej powieki, policzki i usta, odpiął pierwszy guzik sukni. Z cierpliwością, o którą by się nawet nie podejrzewał, rozpinał kolejne guziki i całował stopniowo odsłaniane kawałki jej ciała. Kiedy ostatni guzik został odpięty, zsunął z jej ramion suknię, która z szelestem opadła na podłogę. - AleŜ jesteś piękna - szepnął i zaczął wielbić ją nie tylko słowami, ale i dłońmi i ustami. Rozpiął jej stanik i ujął w dłonie dwie mlecznobiałe, pełne piersi. Jęknęła, kiedy wziął w usta nabrzmiałą sutkę. - Jacques! - krzyknęła cichutko i wpiła paznokcie w jego ramiona. Uniósł ją do góry, delikatnie połoŜył na łóŜku i natychmiast połoŜył się obok. Wsunął dłoń pod czarną koronkę i zanurzył palce w trójkąt jedwabistych włosów między jej nogami. Odnalazł po omacku ciasny, wilgotny tunel i wsunął tam najpierw jeden palec, a potem następny. Liza jęknęła. Uniosła biodra i dostosowała ich ruch do rytmu jego pieszczoty. - Tak, ma cherie - zachęcał ją, czując na palcach jej ciepłe, lepkie soki. - Jacques, nie. Nie mogę. Nie chcę... bez ciebie. - Dla mnie, Lizo. Zrób to dla mnie. Ignorując jej błagania, doprowadził ją do ekstazy. Kiedy juŜ nie mógł czekać dłuŜej, zrzucił resztę swego ubrania i ułoŜył się między jej nogami. Zębami rozerwał foliową paczuszkę. - To niepotrzebne - powiedziała. Wyjęła mu z rąk opakowanie i rzuciła je na podłogę. - A zabezpieczenie? - wyjąkał z trudem, kiedy zacisnęła dłoń na jego męskości. - Nie mogę... - przerwała na moment. - Jestem bezpieczna. Nie mogę... Nie zajdę w ciąŜę. Chciał się upewnić. Powiedzieć, Ŝe nie powinni ryzykować. Ale wtedy wprowadziła go w siebie. - Na wszelki wypadek.
Kiedy uniosła biodra, zapomniał o wszystkim. Nie mógł juŜ o niczym myśleć. Potrafił tylko czuć. Wszedł w nią głęboko. - Jacques - szepnęła i ciasno oplotła go nogami. - A co myśli pan o musie czekoladowym? - mówiła Liza. - A moŜe raczej powinniśmy podać kompot? Jacques wrócił do rzeczywistości. Nie miał jednak pojęcia, o czym rozmawiają. - Jeśli Ŝaden z tych deserów pani nie odpowiada, szef kuchni poleca takŜe wspaniały sernik z truskawkami - zaproponował pan Newberry. Jacques spojrzał na stojący przed nim mus czekoladowy i kompot. Deser. A więc rozmawiają o deserze. - I jedno, i drugie wygląda wspaniale, ale moŜe przed podjęciem decyzji spróbujemy jeszcze sernika - zaproponował, by zyskać na czasie. - AleŜ, Jacques, myślisz, Ŝe to konieczne? - spytała Liza. Ona z kolei chciała jak najszybciej zakończyć ten posiłek i spotkanie z Jacquesem. - KaŜdy z nich będzie znakomity. Zresztą ja i tak juŜ niczego w sobie nie zmieszczę. - Wobec tego niech pan przyniesie tylko jeden kawałek. Podzielimy się z panną O'Malley. - Oczywiście - ucieszył się restaurator i zanim Liza zdąŜyła zaprotestować, pobiegł spełnić prośbę Jacquesa. Liza nie była pewna, co ją bardziej denerwuje - intymność propozycji Jacquesa, by zjedli wspólnie ten kawałek ciasta, czy teŜ jego dziwne milczenie w czasie posiłku. Od momentu kiedy oznajmił, Ŝe ma zamiar ją uwieść, czuła się jak mysz czekająca na atak kota. Choć była zadowolona, Ŝe nie porusza juŜ tego tematu, jego milczenie jeszcze bardziej ją niepokoiło. Starała się nadać ich spotkaniu jak najbardziej słuŜbowy charakter. - Jeśli chodzi o przystawkę, to najlepsza chyba będzie sałatka Cezara, co ty na to? - Tak. Sałatka Cezara - odparł bez najmniejszego entuzjazmu. Liza zawahała się na moment, a potem mówiła dalej. - A teraz danie główne. MoŜemy zaproponować do wyboru rybę lub filet mignon. W ten sposób ci, którzy nie jadają mięsa, będą mieli alternatywę. Jak myślisz? - Zgadzam się - rzekł Jacques, nadal nie odrywając wzroku od swojego kieliszka. Liza zmarszczyła brwi. Nie wiedziała, jak rozumieć jego roztargnienie. Jacques zawsze był sybarytą, cieszył się tym co je, pije i robi. IleŜ to razy zachwycała się, widząc jak z najprostszego posiłku robi wspaniałą ucztę. MoŜe nie pochwala jej wyboru i nie potrafi jej o tym powiedzieć? - Jeśli uwaŜasz, Ŝe źle wybrałam potrawy, to jest jeszcze czas, Ŝebyś mi o tym powiedział. Wolę to wiedzieć teraz, zanim podejmę ostateczne decyzje. Jacques uniósł wzrok i spojrzał na nią zdziwiony. - Wybrałaś znakomicie, Lizo. Zawsze miałaś dobry gust. Dlaczego myślisz, Ŝe coś jest nie tak? - MoŜe dlatego, Ŝe Jacques Gaston, którego znałam, zawsze miał wilczy apetyt. Drugie danie ledwo tknąłeś, a deserów nawet nie spróbowałeś. Przyglądał jej się z uwagą, a ona poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. - MoŜe nie jestem juŜ tym samym Jacquesem Gastonem. którego znałaś. A moŜe to nie na jedzenie mam teraz ochotę. Liza poczuła, jak jej serce zaczęło tłuc się w piersi jak szalone. Zacisnęła palce na serwetce, wypiła teŜ łyk wody. - Jedyną rzeczą w karcie jest jedzenie - odparła z udawanym spokojem. - Jak tylko podejmiemy decyzję dotyczącą deseru i win, będziemy mogli stąd wyjść.
Kelner postawił przed nimi talerzyk z sernikiem i dwoma widelczykami. - Wy, Amerykanie, jesteście niemoŜliwi. Zawsze się dokądś spieszycie. Nie umiecie cieszyć się Ŝyciem i jego przyjemnościami. Na przykład teraz nie ma najmniejszego powodu do pośpiechu. Kiedy rozmawiałem z Aimee i Peterem... - Rozmawiałeś z Aimee i Peterem? - Tak. - Kiedy? Liza próbowała się z nimi skontaktować przez cały weekend. Bez powodzenia. - Wczoraj wieczorem. Przesyłają ci pozdrowienia - dodał Jacques z uśmiechem. - A więc sądząc z tego, co mówiła Aimee, zrozumiałem, Ŝe jeśli ktoś organizuje tego typu imprezę, to pracuje nad nią od początku do końca. Nie ma powodu, byś musiała koniecznie wracać natychmiast do biura. W gruncie rzeczy jesteś teraz przecieŜ w pracy. - Jest mnóstwo powodów, bym wracała natychmiast do biura. Mam tysiące spraw do załatwienia, łącznie z czekającym nas za kilka tygodni przyjęciem. - I jestem pewien, Ŝe znakomicie dasz sobie ze wszystkim radę. Jacques zanurzył widelczyk w naładowany kaloriami kremowy deser i zaoferował Lizie jego kawałek. Zignorowała jego ofertę, wzięła swój widelec i odkroiła sobie kawałek. W ogóle nie czuła smaku sernika. Przełykając drugi kęs, uznała, Ŝe to grzech pochłaniać tyle kalorii i nawet się nimi nie cieszyć. To wina Jacquesa - bo nagle powrócił, kwestionując jej decyzje, i wzniecił dawne uczucia, bo sprawił, Ŝe znowu go pragnie, choć wie Ŝe jakikolwiek związek między nimi jest przecieŜ niemoŜliwy. - Peter twierdzi, Ŝe jesteś bardzo dobra w zdobywaniu funduszy. Liza z trudem oderwała wzrok od ust Jacquesa delektującego się sernikiem. - Oby miał rację. Fundacja Artyści Dzieciom to, jak do tej pory, moje największe przedsięwzięcie. - Peter jest dobrym biznesmenem. Jestem pewien, Ŝe nie zatrudniłby cię, gdyby nie uwaŜał, Ŝe dasz sobie radę. Liza nie mogła się nie uśmiechnąć. - Szczerze mówiąc, jestem pewna, Ŝe to Aimee go przekabaciła. Jacques pokręcił głową. - Nie. Peter musiał teŜ być sam tego zdania. W interesach bywa bardzo stanowczy. - To fakt - przyznała Liza. Przypomniała sobie, z jakim trudem przyjaciółka przekonała go, Ŝe kocha go dla niego samego. To było wtedy, kiedy ona sama zakochała się w Jacquesie. - To Peter zasugerował, Ŝe powinnam zacząć działać na własną rękę i zająć się zdobywaniem funduszy dla róŜnych instytucji. - Kiedy to było? - Prawie trzy lata temu. - To znaczy wtedy, kiedy wyjechałaś z Nowego Orleanu? - Tak. Liza odkroiła następny kawałek sernika. Skupiła się na cieście, by uniknąć dalszej dyskusji. Rozmowa o Nowym Orleanie i przyczynie, dla której go opuściła, była ostatnią rzeczą, na którą Liza miała ochotę. - Kiedy się tu przeniosłam, znalazłam pracę polegającą na zdobywaniu funduszy dla pewnej organizacji charytatywnej. Później musiałam wziąć urlop, Ŝeby...
AŜ ugryzła się w język, bo przecieŜ o mało nie powiedziała mu całej prawdy o sobie. OdłoŜyła widelec i ukryła dłoń na kolanach, by opanować jej drŜenie. - Później Peter zaproponował, Ŝebym zaczęła sprzedawać swoje usługi innym firmom i organizacjom. W zeszłym roku, kiedy wraz z Aimee powołali do Ŝycia Fundację Artyści Dzie- ciom, zatrudnili mnie jako osobę do zdobywania funduszy. - Ani on, ani Aimee nigdy mi nie powiedzieli, Ŝe u nich pracujesz - rzekł Jacques. - Twierdzili, Ŝe nie wiedzą, co się z tobą dzieje. - Bo nie wiedzieli... Kiedy się mną zajęli, prosiłam ich, Ŝeby ci o mnie nie mówili. - Dlaczego? - spytał zaintrygowany jej słowami Jacques. - Bo kaŜde z nas powinno zająć się swoim własnym Ŝyciem. Mieliśmy róŜne pragnienia - przypomniała mu. - Owszem, pamiętam. Jeśli o ciebie chodzi, zapamiętałem prawie wszystko. ChociaŜby to, Ŝe kiedy ostatnio byliśmy razem, powiedziałaś, Ŝe mnie kochasz. Mówiłaś nawet o małŜeństwie, o dzieciach. - A ty dałeś mi jasno do zrozumienia, Ŝe nie interesuje cię Ŝaden stały związek. Pamiętała, jak druzgocąca była dla niej jego odmowa. Nawet zdrada jej byłego męŜa i rozwód tak jej nie dokuczył. Mimo Ŝe upłynęły od tamtej pory trzy lata, było to wciąŜ bolesne wspo- mnienie. - To dlatego odeszłaś, cherie? Bo nie zaproponowałem ci ślubu? - Nie, nie dlatego odeszłam. Byłeś w stosunku do mnie uczciwy, Jacques. Od początku wiedziałam, Ŝe mnie nie kochasz i nie interesuje cię coś tak stałego jak małŜeństwo. - ZaleŜało mi na tobie, Lizo. Nadal mi zaleŜy. Ujął jej dłoń i uniósł do ust. Nagle znów wróciły wszystkie dawne wspomnienia. Liza przypomniała sobie, co czuła w jego ramionach. Zapragnęła znów się w nich znaleźć i móc powiedzieć mu prawdę. - To, co działo się między nami, było wyjątkowe. To wszystko moŜe się powtórzyć. Będę tu do BoŜego Narodzenia. MoŜemy... - Co moŜemy, Jacques? Znów się ze sobą przespać? Popatrzyła na niego z goryczą, a potem gwałtownym ruchem wyszarpnęła mu z ręki swoją dłoń. - Wyjaśniłem ci, czemu przysiągłem sobie, Ŝe nigdy się nie oŜenię. Miałem nadzieję, Ŝe mnie zrozumiałaś. Byłbym ci wierny. Nie mam w sobie nic więcej do dania. - Bo wierzysz w te straszne kłamstwa, które naopowiadał ci ojciec - odparowała ostro. Była pełna złości na człowieka, który zatruł serce i rozum swego syna. - WciąŜ wierzysz, Ŝe nosisz w sobie jakiś mroczny gen, i dlatego boisz się kogokolwiek pokochać. - Uwierz mi, Lizo. Ta mroczność istnieje - nachylił się ku niej i wyszeptał z naciskiem. - Znam ogromny ból, jaki ów gen moŜe spowodować. Choć pragnę cię, jak nikogo do tej pory, nie mogę ryzykować, Ŝe tę mroczność przeniosę na kogoś innego. Nie mogę tego zrobić nawet dla ciebie. Liza miała ochotę krzyczeć. Milczała jednak, rezygnując z wyjawienia Jacquesowi prawdy. Znienawidziłby ją i siebie, gdyby poznał prawdziwy powód jej odejścia przed trzema laty. Ten sam powód nie pozwalał jej zbliŜyć się do niego teraz. - Ale przecieŜ nie po to się tutaj spotkaliśmy, prawda? Mieliśmy ustalić menu. Masz jakieś uwagi dotyczące deseru? Jacques westchnął i oparł się o krzesło. - Sernik. - Zgadzam się. Powiem panu Newberryemu, co zdecydowaliśmy. - Liza wstała. Marzyła, by znaleźć się daleko od tego człowieka i odzyskać panowanie nad sobą. - Byłabym ci wdzięczna,
gdybyś to ty zaproponował wina. Pan Newberry powie ci, w jakich granicach finansowych musimy się zmieścić. - Lizo, zaczekaj. - Naprawdę muszę juŜ wracać do biura, Jacques. - Wobec tego cię odprowadzę - oznajmił zdecydowanie. Widząc jego zaciśnięte szczęki, nie próbowała dłuŜej dyskutować. Pozwoliła zaprowadzić się do kantoru restauratora, by dokonać niezbędnych ustaleń. Kiedy trzy kwadranse później wychodzili z hotelowej restauracji, Liza z radością wdychała chłodne, rześkie powietrze. Podała parkingowemu kwit i czekając, aŜ ów człowiek przyprowadzi jej auto, spojrzała na Jacquesa. - Dzięki za pomoc w wyborze menu i win - powiedziała, zdecydowana ograniczyć ich rozmowy wyłącznie do spraw słuŜbowych. - Oboje wiemy, iŜ w sprawie menu nie potrzebowałaś mojej pomocy i Ŝe nie dlatego tu przyszedłem - rzekł z uśmiechem. - Przyszedłem wyłącznie z twojego powodu. Widząc błysk w jego oku, Liza spuściła wzrok. - W kaŜdym razie dziękuję za pomoc - powiedziała, przeklinając w duchu opieszałego parkingowego. Jacques dotknął jej wełnianego płaszcza, podniósł do góry kołnierz. Potem muskał palcem jej policzek, zmuszając, by na niego spojrzała. - Nie walcz ze mną, Lizo. Nie walcz ze sobą. Dlaczego nie moŜemy się sobą cieszyć? - Ja nie mogę. - Dlaczego? Liza spojrzała mu prosto w oczy. - Bo... bo jest ktoś inny. ROZDZIAŁ CZWARTY - Nie wierzę ci - rzekł Jacques. - Nie jesteś zakochana w Carstairsie. - Nie, nie jestem. Ale to nie o Robercie mówiłam. To... to ktoś inny. Ogarnęła go taka zazdrość, Ŝe aŜ nie był w stanie oddychać. - Kto to jest? - krzyknął, chwytając ją za ramię. Puścił ją, kiedy spojrzała na jego zaciśnięte palce. Zdziwiło go jego własne zachowanie. - Powiedz mi, jak się nazywa. - Nie... nie znasz go. Jacques zmruŜył oczy. ZauwaŜył lekkie drŜenie jej palców, kiedy nerwowo odpinała i zamykała zatrzask torebki. Unikała teŜ jego spojrzenia. Nigdy jeszcze nie widział jej zdenerwowanej. Zawsze była bardzo opanowana. Przez cały okres ich znajomości tylko dwa razy okazała pewien niepokój - tamtego wieczora, kiedy postanowiła, Ŝe zostaną kochankami, i owej ostatniej nocy, którą spędzili razem. Wyraźnie coś ją wtedy niepokoiło i coś starała się przed nim ukryć. Tak działo się i tym razem. Jacques był tego pewien. Liza stała się tak samo spięta, jak tamtej ostatniej nocy. Dlaczego? Przez cały czas wiedział, Ŝe Liza ma jakieś tajemnice, i od początku czuł, Ŝe przed czymś ucieka. PoniewaŜ on sam przez całe Ŝycie uciekał przed swymi mrocznymi tajemnicami, nie domagał się wyjaśnień. MoŜe to był błąd, który teraz powinien naprawić. Kiedy parkingowy dostarczył samochód Lizy, Jacques dał mu napiwek i otworzył drzwiczki auta. Liza wsiadła bez słowa i zapięła pas. Jacques, oparty o dach i otwarte drzwi, nachylił się i spojrzał jej w twarz. - Do widzenia, Jacques - powiedziała, wyraźnie czekając, by się odsunął.
Na próŜno. - Między nami nic się nie skończyło, Lizo. Oboje dobrze o tym wiemy. - Powiedziałam ci, Ŝe w moim Ŝyciu jest ktoś inny. - A ja ci powiedziałem, Ŝe w to nie wierzę. - To twój problem. Nie mój. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym odjechać. Liza uniosła dumnie głowę i patrzyła przed siebie. - AleŜ mam, mam. I to duŜo, ma cherie. Jeśli nawet jest w twoim Ŝyciu jakiś męŜczyzna, to na pewno nie został on twoim kochankiem. - A ty skąd o tym wiesz? Jacques uśmiechnął się, co oczywiście jeszcze bardziej ją zezłościło. - Wiem, bo nic się między nami nie zmieniło. Gdybyś była z jakimś innym męŜczyzną, nie pragnęłabyś mnie. A ty wciąŜ mnie poŜądasz, Lizo, tak samo, jak ja ciebie. - Nachylił się jeszcze bardziej. - Nic nie zmieni tego, co jest między nami. Pogódź się z tym, Lizo. Ja juŜ to uczyniłem. Nie odrzucaj drugiej szansy, którą dał nam los. Chciał ją pocałować, ale odwróciła głowę i jego usta musnęły tylko włosy. - Dobrze wiesz, Ŝe los nie miał z tym nic wspólnego. To sprawka Aimee. - Los działa poprzez róŜne osoby - poinformował ją Jacques. - Naszym przeznaczeniem jest, byśmy byli kochankami. I będziemy nimi. Myśląc inaczej, okłamujesz samą siebie. Liza mocno zacisnęła palce na kierownicy. - Łudzisz się, Jacques. Powiedziałam ci, Ŝe w moim Ŝyciu jest juŜ ktoś inny. - To powiedz, kto. - Nie znasz go - powtórzyła z irytacją. - Nie znam go czy teŜ moŜe on w ogóle nie istnieje? Wtedy na niego spojrzała. W jej oczach był wyraźny smutek. - A jednak istnieje i to jak najbardziej - przyznała z goryczą. - MoŜesz mi wierzyć. Nie uwierzył. Odsunął się jednak i patrzył, jak odjeŜdŜa. Wiedział, Ŝe kłamie. Znał wiele kobiet i umiał odróŜnić prawdziwą reakcję od udawanej. Nie, nie ma w jej Ŝyciu innego męŜczyzny. Liza myli się, myśląc, Ŝe między nimi wszystko skończone. Będą znów kochankami. Takie jest ich przeznaczenie. Przeznaczenie. JakŜe dobrze znał sens tego słowa. Jak wielki wpływ miało na jego Ŝycie. MoŜe Liza w nie nie wierzy, ale on tak. To przecieŜ przeznaczenie sprawiło, Ŝe urodził się w rodzinie Gastonów. A świadomość tkwiącej w nim mroczności kazała mu przysiąc, Ŝe na nim zakończy się to przekleństwo. To przeznaczenie dało mu kiedyś Lizę i to ono zwróciło mu ją teraz. Znowu będzie jego, w kaŜdym razie przez jakiś czas. A kiedy znów się rozstaną, zazna w końcu spokoju. Nie będzie juŜ bezsennych nocy pełnych marzeń o pewnej blondynce o zielonych oczach i skórze pachnącej gardeniami. Kiedy następnym razem się rozstaną, będzie wolny. - Oprócz tych bukietów moglibyśmy cały stół udekorować rzędami świerkowych gałązek - mówiła Liza kwiaciarce. - To dobry pomysł. Nadadzą całej sali jeszcze bardziej świąteczny wygląd - zgodziła się kobieta i zanotowała to w notesie.
- A choinka? Jaką by pani chciała? Sosnę? Jodłę? Świerk? - Największą, jaką pani posiada. Na dźwięk głosu Jacquesa Liza zesztywniała. Całe jej ciało przeszedł dreszcz, kiedy patrzyła, jak idzie przez salę w ich kierunku. - O ile dobrze pamiętam, panna O'Malley lubi, jak czubek choinki dotyka sufitu - zwrócił się do kwiaciarki. Liza z trudem przełknęła ślinę, przypominając sobie ich jedyne wspólne BoŜe Narodzenie i choinkę, którą koniecznie chciała kupić, a która okazała się za duŜa do jej małego mieszkanka. Był to jednak cudowny okres. Tak szaleńczo kochała wtedy Jacquesa. Po raz pierwszy od dnia swego rozwodu poczuła się znów kobietą. I choć nie ofiarował jej miłości, dał jej coś duŜo cenniejszego. Cud, w który juŜ zupełnie przestała wierzyć. - Nie wiem, czy uda się nam panią zadowolić - powiedziała właścicielka kwiaciarni. - Ale dostaliśmy ostatnio kilka bardzo duŜych srebrnych świerków. Liza gwałtownie wróciła do rzeczywistości. - Właściwie to zarządca hotelu obiecał sam dostarczyć choinkę do sali balowej. Nie musimy szukać niczego specjalnego - wyjaśniła i ze sztucznym uśmiechem zwróciła się do Jacquesa. - Jacques, to pani Emily Robbins, właścicielka kwiaciarni, która udekoruje nam salę na przyjęcie. Pani pozwoli przedstawić sobie Jacquesa Gastona, jednego z członków zarządu naszej fundacji. Jacques oczywiście ucałował dłoń Emily. - Witam panią. Przepraszam za spóźnienie. Nie zanotowałem zmiany planów i poszedłem do pani kwiaciarni. Sprzedawczyni powiedziała mi, Ŝe znajdę panią tutaj. Liza wyczuła lekką ironię w jego głosie. Dobrze wiedział, Ŝe nie było tu Ŝadnej pomyłki. Specjalnie nie informowała go o swoich planach i dzięki temu przez cały tydzień udawało jej się go unikać. Teraz najwidoczniej szczęście ją opuściło. - O, nic się nie stało - odparła kwiaciarka. -I proszę mówić mi po imieniu. Liza zdziwiła się tonem jej głosu. Co się stało z tą niesympatyczną kobietą, która przez kilka ostatnich miesięcy tak twardo negocjowała z nią ceny? Sądząc z wyrazu jej twarzy i ona padła ofiarą uroku Jacquesa Gastona. - Czy chciałby pan zobaczyć, co razem z Lizą wybrałyśmy? - To zbyteczne - wtrąciła się szybko Liza. - Przy okazji poinformuję pana Gastona o wszystkim. - Ale ja chętnie to zrobię. - Nie wątpię. Ale to naprawdę zbyteczne. - Liza ma rację - poparł ją z uwodzicielskim uśmiechem Jacques. - Do tak pięknych pań muszę mieć zaufanie. Jestem pewien, Ŝe wszystko znakomicie obmyśliłyście. Liza skrzywiła się, widząc rozpromienioną twarz kwiaciarki. - Wiem, Ŝe jest pani bardzo zajęta, Emily, więc nie będę pani zatrzymywać. Dzięki, Ŝe zgodziła się pani ze mną tutaj spotkać. - Nie ma sprawy - odparła Emily, z trudem odwracając wzrok od Jacquesa. Liza oczywiście nie mogła jej za to winić. Oczy Jacquesa wyglądały jak wypolerowany bursztyn. Nieco przydługie włosy podobne były do dojrzałej pszenicy. Ze swym francuskim akcentem i uwodzicielskim uśmiechem Jacques Gaston był męŜczyzną, któremu naprawdę trudno się było oprzeć. - Emily - zwróciła się do kwiaciarki, ignorując spojrzenie Jacquesa. - Na kiedy będzie mi mogła pani przygotować nowe rozliczenie?
Emily z wyraźną niechęcią wróciła do interesów. - Muszę spytać dostawców o ceny gwiazd betlejemskich, potem jeszcze wszystko podliczyć i podsumować. MoŜe umówimy się na poniedziałek rano? - Znakomicie. - To dobrze. Zadzwonię do pani w poniedziałek i jeśli wszystko będzie w porządku, po południu przyślę umowę. - Wspaniale. Do usłyszenia w przyszłym tygodniu. - Jeśli będzie... będziesz miał jakieś uwagi, daj mi znać - zwróciła się Emily do Jacquesa. - Oczywiście. - Jacques z uśmiechem przyjął jej wizytówkę. - To juŜ chyba wszystko - oznajmiła Liza, zamykając notes. - Wybaczcie, ale za chwilę mam tu następne spotkanie. - Jasne - odparła Emily i wraz z Jacquesem ruszyli ku drzwiom. Liza próbowała skupić się na leŜących na biurku papierach. WciąŜ jednak myślała o Jacquesie. Wiedziała, jak działa jego urok. Ale to nie sam urok tak ją oczarował przed trzema laty. Pod maską uwodzicielskiego, beztroskiego Ŝigolaka krył się człowiek dobry i wraŜliwy. Bronił się tylko przed jakimkolwiek starym związkiem. I to ją od niego odpychało. Nie było czego Ŝałować. Zrobiła to, co musiała. I nie powinna czuć się zazdrosna. A jednak była. Odpędziła te myśli i wróciła do pracy. Kiedy chwilę później usłyszała stuknięcie drzwi i ujrzała w nich Jacquesa, udawała bardzo zajętą. - Nic z tego nie będzie, ma cherie - oznajmił. - Z czego? - spytała z udawaną nonszalancją. - Z unikania mnie. - Dlaczego sądzisz, Ŝe cię unikam? Jacques przysiadł na skraju biurka i wziął do ręki oprawioną w srebrną ramkę fotografię. Serce Lizy przestało bić kiedy przez kilka bardzo długich sekund przyglądał się twarzy jasnowłosego chłopczyka o złotych oczach. - MoŜe dlatego, Ŝe trzy ostatnie spotkania z programu zostały przesunięte i nawet mnie o tym nie poinformowałaś - rzekł, odstawiając fotografię. - Poinformowałam - odparła, kiedy jej serce uspokoiło się. - Zostawiłam ci wiadomość na automatycznej sekretarce w mieszkaniu Petera i Aimee. - A, tak. Właśnie. Na sekretarce u Aimee i Petera, zamiast w galerii, gdzie spędzam całe dnie. Wiedziałaś, Ŝe kiedy ją dostanę, będzie za późno. Na szczęście przejrzałem twoją grę, I dlatego dziś tu jestem. - OskarŜasz mnie, Ŝe zmieniam terminy spotkań, Ŝebyś nie mógł brać w nich udziału? - Owszem. - Czemu miałabym to robić? - PrzecieŜ to jasne, ma cherie. Boisz się przebywać ze mną. - No, wiesz, Jacques! Twoja pewność siebie jest poraŜająca. Jeśli chcesz wiedzieć, wcale się nie boję z tobą być. Po prostu mnie to nie interesuje. - Nie? - Nie - odparła zdecydowanie. - Wierz mi lub nie, ale to, Ŝe te spotkania zostały przełoŜone, nie miało nic wspólnego z tobą. - Więc twierdzisz, Ŝe nie boisz się tego. co będzie między nami, jeśli będziemy razem pracować w zarządzie fundacji? - Nie, nie boję się, bo nic nie będzie. Jacques znacząco uniósł brwi.
Liza zatrzasnęła leŜący przed nią folder i złoŜyła na nim ręce. - Masz na to moje słowo, Jacques. Nic się między nami nie zdarzy. - Jesteś tego pewna? - Całkowicie. - A więc nie będzie problemu z twoim udziałem w małym przyjęciu, które wydaję. Liza głośno westchnęła. - To, Ŝe nie boję się z tobą przebywać, nie oznacza jeszcze, Ŝe mam ochotę na cokolwiek poza kontaktami słuŜbowymi. Nie widziała sensu, by przypominać mu, Ŝe istnieje w jej Ŝyciu ktoś inny. Szczególnie Ŝe nie mogłaby mu tego kogoś przedstawić. - Jaka podejrzliwa. Jacques cmoknął i pokręcił głową. - Dziwisz się? Szczególnie po tym, co powiedziałeś o... o... - O tym, Ŝe cię uwiodę? - roześmiał się. - Nadal mam zamiar to zrobić, ma cherie. MoŜesz być tego pewna. Prawdziwe jej uczucia zdradził puls, który na dźwięk obietnicy w głosie Jacquesa zgubił rytm. - Ale to przyjęcie nie jest częścią mojego planu. To czysto zawodowa impreza. Liza podejrzliwie zmruŜyła oczy. - Naprawdę. Wydaję przyjęcie, Ŝeby zawiadomić o zgłoszeniu jednej z moich prac na waszą aukcję. MoŜesz spytać Petera, jeśli mi nie wierzysz. Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie jego stów. Wiedziała od Petera, Ŝe obrazy i rzeźby Jacquesa osiągają zawrotne ceny. - Czemu nic nie mówisz? Pierwszy raz widzę, Ŝeby Liza O'Malley zaniemówiła. Zawsze uwielbiałem twój cięty języczek. Ale wciąŜ pamiętam, jaką przyjemność mi sprawiało, kiedy mogłem go uciszyć - dodał. Liza zarumieniła się. Ona teŜ przypomniała sobie, jak uciszał ją swymi pocałunkami. - No? Co ty na to? - To bardzo szlachetny gest. Naprawdę chcesz przeznaczyć jedną ze swych prac na naszą aukcję? - I w dodatku chcę, Ŝebyś to ty ją wybrała - powiedział. - MoŜesz przeznaczyć na aukcję cokolwiek z galerii Petera. To znaczy wszystko oprócz La Femme - uściślił, a w jego oczach zabłysło poŜądanie. Nachylił się i opuszkiem palca pogładził Lizę po policzku. - Z tą jedną pracą nigdy się nie rozstanę. Liza natychmiast poczuła ten dobrze jej znany skurcz w Ŝołądku. I niŜej. Zesztywniała i odsunęła się poza zasięg jego dłoni. - Dziękuję - wyjąkała. - Wszyscy będą zachwyceni, Jacques. Jesteś bardzo hojny. JuŜ dzięki pieniądzom, jakie w ten sposób zdobędziemy, nasz obóz dla dzieci moŜe stać się faktem. - A więc przyjdziesz na moje przyjęcie? - Tak. Oczywiście. Tylko powiedz dokąd i kiedy. - Jutro wieczorem. O siódmej. Do mieszkania Gallagherów. - Jutro wieczorem? - powtórzyła niepewnie. - Tak. Jakiś problem? - Nie, nie. Wiedziała, Ŝe trudno jej będzie tak bez uprzedzenia ściągnąć panią Murphy. - Myślałem, Ŝe im szybciej to ogłosimy, tym lepiej. Ale jeśli chcesz, moŜemy to trochę opóźnić. - Nie. Niech będzie jutro.