Książkę tę dedykuję silnym kobietom mojego życia - matce
Donnie, siostrze Shannon i córkom: Zalie i Brennie.
Z podziękowaniem za wszystkie wasze opowieści.
Upragniony pocałunek
Mój upragniony pocałunek: by ciałem zawładnęła dusza.
Otwieram nocą okno
i proszę księżyc,
żeby do mnie przyszedł,
przycisnął do mej twarzy
swe oblicze.
Tchnij we mnie życie.
Dżalaluddin Rumi, XIII wiek
Prolog
Ocean Atlantycki, 1856 rok
Zawsze mi mówiono, że cechuje mnie niegodziwość. Taka jest
więc moja historia: pełna tej niegodziwości, ale i starań, aby
okazywać dobroć. Ujawnia siłę, którą w sobie odnajdywałam i
traciłam, by znowu ją odzyskać, żywione przeze mnie przekonania,
niszczone i odbudowywane, moją wiarę w siebie i w innych, otuchę,
jaką czerpałam z poezji i z baśni, z marzeń i z pragnień. Jest to
historia miłości i nienawiści, wszelkich znanych i doświadczanych
przez ludzi kontrastów, części, tworzących całość, składających się na
ludzkie życie - skomplikowane jak wzory żyłek na liściu, jak
konstelacje gwiazd na niebie i układ nasion w owocu granatu.
W kraju, z którego płynę, trudno zdobyć owoc granatu. Panuje
tam wilgotny klimat, a wśród barw dominują szarość i zieleń. Nie
urodziłam się tam. Otrzymałam dziś ten purpurowy, twardy owoc jako
specjalny dar. W swoim czasie dowiecie się dlaczego. Przecięłam
granat i włożyłam pestki do białej miski trzymanej na kolanach. Teraz
sięgam do tego porcelanowego naczynia o chłodnych gładkich
ściankach, wyjmuję jedną pestkę i wkładam do ust. Jest miękka i
słodka. Czuję jej smak na języku i od razu opanowują mnie
wspomnienia o moim kraju, watan - ziemi ojczystej.
Te myśli o ojczyźnie i moim w niej życiu w przeciwieństwie do
trzymanej na języku słodkiej pestki są gorzko - słodkie. Jest tyle nitek,
które zostały ze sobą splecione powoli i solidnie, żeby powstał
wykoślawiony gobelin, jakim okazało się moje życie. Przywołuję w
pamięci dłonie, które trzymały te nitki - mojej babci, w młodości
żyjącej w ukryciu, w seraju, moich tadżyckich rodziców, brudnej
dziwki z Kafiristanu* i mojego pasztuńskiego męża. A czasami, choć
takie wizerunki są bluźniercze, w wyobraźni widzę nawet dłonie
Allana i jedwabiste nici, łączące jego najświętsze palce. Nadal jest mi
trudno wypowiedzieć te wszystkie myśli, bo w moim kraju rodzinnym
kobiety karze się za znacznie mniejsze „przewinienia" niż odwaga
myślenia, że Allah troszczy się o życie upartej i prostej tadżyckiej
dziewczyny. Choć teraz czuję się bezpiecznie, a mój umysł wyzwolił
się z ograniczeń niczym wypuszczona z zamkniętej dłoni ćma, to
starych nawyków pozbywam się z trudem i nadal nie ujawniam wielu
swoich myśli i pragnień.
Proszę, przeczytajcie moją historię i zastanówcie się, czy
rzeczywiście jestem niegodziwa. Osądźcie mnie, gdy ją poznacie.
Obecnie Nuristan.
Część pierwsza
W cieniu gór Hindukusz w
Afganistanie
rok 1845
Rozdział I
Moja babcia miała na imię Mahdachtar - Córka Księżyca. W
naszej wiosce nie było nikogo takiego jak ona. Traktowano ją jako
obcą, choć przybyła do Susmar Chord jako żona mojego dziadka ze
strony ojca. Nie była Tadżyjką, a nawet nie pochodziła z Afganistanu,
lecz miała, jak mówiła, pochodzenie czerkieskie; urodziła się w
górach Kaukazu, rozdzielających Morze Czarne i Morze Kaspijskie.
Była piękną kobietą o jasnej cerze i gęstych, błyszczących włosach
brązowomiodowej barwy.
Opowiadała mi historie ze swojego życia, z okresu, zanim
przybyła do naszej wioski, z najdrobniejszymi szczegółami, tak iż
wydawały się klarowne i prawdziwe, choć wówczas zapominała już,
jaka jest pora roku, co przed chwilą jadła i jak nazywają się różni
ludzie w naszej wiosce. Gdy opowiadała mi te historie ze swojego
dawnego życia, na jej twarzy malował się spokój i miała takie
spojrzenie, jakby marzyła na jawie.
Dowiedziałam się od niej, że z powodu swej wielkiej urody
została, podobnie jak wiele innych kaukaskich dziewcząt o jasnej
cerze, dużych oczach i bujnych włosach, sprzedana przez rodziców.
Takie dziewczęta były poszukiwane szczególnie przez sułtanów z
krainy zwanej Słodkimi Wodami Azji, gdzie znajduje się cieśnina
Bosfor. Moją babcię zabrano tam z Kaukazu jako ośmioletnią
dziewczynkę, zmuszając do odbycia długiej, męczącej podróży. Nie
urodziła się w rodzinie muzułmańskiej i do chwili przybycia do seraju
nosiła inne imię. Tam je zmieniono i zmuszono dziewczynkę do
przejścia na islam. Babcia nie pamiętała swojego pierwszego imienia,
bo nikt jej nim nie nazywał od ponad siedemdziesięciu lat.
Ponieważ była taka młoda, znacznie młodsza od innych dziewcząt
z Kaukazu, które wyruszyły nad Bosfor, na dworze sułtana
przydzielono ją do służby córki tego władcy. Księżniczka traktowała
ją jak żywą zabawkę - kąpała, zaplatała włosy i ubierała we wspaniałe
stroje.
- Byłam jak lalka - mówiła babcia, w tamtych czasach
traktowana przez księżniczkę łagodnie, gdy ta miała dobry humor, i
źle, kiedy sułtanka wpadała w przykry nastrój; wymierzała wtedy
dziewczynce klapsy i szczypała ją.
Po pewnym czasie, gdy Mahdachtar stała się panienką,
księżniczka znudziła się swą śliczną żywą zabawką i odesłała ją do
sułtańskiego haremu, aby zamieszkała razem z pozostałymi
dziewczętami i kobietami sułtana. Moja babcia była tam niewolnicą i
konkubiną władcy. Nie znałam słowa „konkubina", ale gdy
poprosiłam babcię, aby mi powiedziała, co ono znaczy, tylko
pokręciła głową.
Powiedziała mi, że pod wpływem nauk islamu pogodziła się z
tym, że jej los został przesądzony, zanim się urodziła, zapisany na
czole, jak to ujęła, dotykając opuszkami palców swego
pomarszczonego czoła. Uwięziona w murach seraju, wiodła tam
próżniacze życie. W dzień zażywała rozkosznych kąpieli,
perfumowała się, uczyła śpiewać, tańczyć i recytować poezję, i jadła
wspaniałe przysmaki, przygotowywane w kuchniach sułtańskiego
haremu przez niewolnice kucharki. Wieczorem natomiast paliła fajkę
nabitą kejfem, dzięki czemu miała czarodziejskie sny, i słuchała
recytacji poezji oraz historii innych sprzedanych do niewoli kobiet,
które opowiadały o swoich krajach, ale także snuły różne fantazje,
zwalczając w ten sposób samotność i nudę.
- Daryo, tragedia i miłość, cierpienie i radość to cztery rogi życia
- powiedziała mi kiedyś.
Nauczyła mnie tych pieśni i wierszy napisanych w języku
perskim, tak podobnym do języka dari, którym mówili wszyscy
mieszkańcy naszej tadżyckiej wioski, ale jeszcze piękniejszym w swej
nieznacznej odrębności.
- Miałaś tam wspaniałe życie, nieprawdaż? - zagadnęłam ją,
próbując sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się nie pracuje, a tylko je,
śpi i opowiada różne historie. Jak mogłoby nie być wspaniałe?
Lecz na te słowa babcia zaciskała usta.
- Czasami miałam - odpowiadała zdawkowo. - Ale pilnowali nas
pozbawieni zarostu kastraci, czyli osobnicy, którzy są i zarazem nie są
mężczyznami. Poza tym w seraju zawsze czyhało na nas
niebezpieczeństwo.
- Niebezpieczeństwo? - zdziwiłam się.
- Tak, bo nieodłączna od życia tam była zdrada - wyjaśniła. -
Ciągle krążyły jakieś bezpodstawne plotki, rywalki rozsiewały
kłamstwa, a dziewczęta często znikały otrute; ich ciała topiono w
Słodkich Wodach. Dlatego stamtąd uciekłam. Wiedziałam, że
przyjdzie czas również na mnie, bo orientowałam się, że stanowię dla
innych zagrożenie.
- Dlaczego i jak uciekłaś? - spytałam.
Jednakże w tamtym momencie babcia niewiele mi powiedziała na
temat swojego życia po opuszczeniu seraju. I milkła, ilekroć w
pobliżu nas znalazło się któreś z moich rodziców. Najwyraźniej
chciała zachować to w tajemnicy, toteż więcej jej już o tę sprawę nie
pytałam, choć byłam dociekliwą dziewczyną. Uwielbiałam
opowiadane przez nią historie. Na myśl, że babcia pochodzi z innego
plemienia, a przez to częściowo i ja, odczuwałam trudną do
opanowania słodką tęsknotę za czymś, czego nie umiałam nazwać,
która jakoś sama się narzucała i owładnęła mną bez reszty, budząc
dziwny niepokój i kusząc. Patrzyłam na babcię i starałam się
wyobrazić sobie piękną dziewczynę pochodzącą z odległych gór.
Niestety, miałam przed sobą staruszkę, która wyglądała jak inne
staruszki z naszej wioski, madar - e kalan - babcię o rzednących
białych włosach, z meszkiem nad ustami, o oczach otoczonych
zmarszczkami i pozbawionych blasku. Nie dostrzegałam w sobie nic z
tej kobiety. Nie miałam pasm miodowej barwy, w ciemnobrązowych,
niemal czarnych włosach i szarych oczu babci, lecz zielone. Babcia
powiedziała mi jednak, że kiedy patrzy w moje oczy, widzi w nich
swoje. Chodziło jej o ich wykrój i ciemne gęste rzęsy, które ja miałam
teraz, a ona kiedyś.
Jedną ze spraw, o których nie mówiła, była historia jej przybycia
do Afganistanu. Czułam, że nie wybrała sobie życia w tej małej
rolniczej wiosce Susmar Chord. Zbyt dużo rzeczy widziała, aby mogła
być tu zadowolona. Czasami mówiła mi o innym mężczyźnie, to
znaczy nie o moim dziadku, który zmarł, zanim się urodziłam.
Nazywała tego mężczyznę swoim prawdziwym mężem, jedyną
miłością. Opowiadała o dzieciach, które z nim miała, urodzonych na
długo przedtem, zanim przyszli na świat mój stryj i ojciec. Tego
ostatniego nazywała darem od Boga, bo powiła go w tym okresie
życia, kiedy kobiety zwykle są już bezpłodne, a on dał jej synową, aby
miał kto troszczyć się o nią na starość. Czasami płakała, opowiadając
mi o swoich innych dzieciach - o tych, które żyły, lecz zaginęły, i o
tych, które już trafiły do raju, podobnie jak jej pierwsze dziecko -
urodzone martwe w seraju - i starszy brat mojego ojca. Stryj zginął w
Kabulu, w walce z mężczyznami w czerwonych mundurach.
- Ci mężczyźni z imperium brytyjskiego chcą zagarnąć ten kraj -
powiedziała babcia. - Własny kraj, Inglestan - Anglia im nie
wystarcza. Uważają, że nie ma lepszej krwi niż ich, która jest blada i
rzadka, i że powinni ją rozprzestrzenić po całym świecie.
To powiedziawszy, zaśpiewała załamującym się, niewprawnym
głosem cudzoziemską pieśń, której dawno temu nauczyłam się na
pamięć. Powiedziała mi, co te słowa znaczą: Anglicy rządzą
wszystkim, nawet wodą w oceanach, i zawsze będą władcami, a nigdy
niewolnikami. Rule, Britannia, Britannia, nile the waves. Lubiłam
wymawiać te obce słowa i często tę pieśń nuciłam.
- Był pewien obraz, który teraz sobie przypominam - powiedziała
kiedyś, spoglądając na mnie, gdy odśpiewałyśmy tę pieśń. - Wydaje
mi się, że przedstawiał twoją twarz.
Ponieważ po tych słowach umilkła i spoglądała niewidzącym
wzrokiem, znaczyło to, że w wyobraźni odeszła daleko ode mnie i od
naszej wioski, w inne miejsce i czas. Obserwowałam ją cierpliwie, bo
znałam to jej zachowanie i wiedziałam, że za jakiś czas powróci do
rzeczywistości.
- Obraz, babciu? - przypomniałam łagodnie, chcąc ją wyrwać z
zamyślenia.
Zamrugała oczami i spojrzała na mnie.
- Wisiał w domu mężczyzny, który był panem mojego serca.
Mężczyzna ten przybył z dalekiego kraju, z Anglii, do Ankary, gdzie
mnie znalazł, kiedy uciekłam z seraju. Pragnął mnie, bo moja uroda
była wtedy w pełnym rozkwicie. Kupił mnie od mojego ówczesnego
właściciela, ale traktował uprzejmiej niż wszyscy inni mężczyźni. Dał
mi syna i córkę. Jacyż oni byli piękni - westchnęła. - Mieli skórę białą
jak mleko. Moje dzieci. - Umilkła i rozpłakała się.
Wiele razy mówiła mi o tych swoich zaginionych dzieciach, ale
nigdy dotąd nie wspominała o obrazie. Delikatnie otarłam staruszce
łzy rogiem jej chustki.
- Już dobrze, babciu - powiedziałam do niej po persku, tak jak
ona. - Nie płacz. Co ten obraz przedstawiał?
- Jak zawsze, toczyła się walka - ciągnęła, wciąż przebywając
myślami w tamtych czasach. - Mój ukochany biegł, trzymając każde z
dzieci pod pachą. Odwrócił się, aby mnie zawołać. Ale było już za
późno. Zniknął, a ja... - Znowu się rozpłakała. - Moje maleństwa... Co
się z nimi stało? Co się stało z moim ukochanym?
Wzięłam jej rękę w swoje dłonie.
- Babciu, a obraz? - przypomniałam. - Co z tym obrazem?
Pokręciła głową, jakby próbowała w ten sposób rozjaśnić
umysł.
- Przedstawiał kobietę w hełmie, z tarczą i trójzębem, ubraną w
męską zbroję - odpowiedziała.
- Kim była?
- Uosabiała brytyjskie imperium - wyjaśniła i zaśpiewała tę pieśń
o Britannii.
- Co masz na myśli? - dociekałam.
- Że brytyjskie imperium jest jak potężna kobieta.
- Potężna kobieta? Jakaż kobieta ma władzę? - nie ustępowałam,
wiedząc, że poczuje się zbita z tropu tym pytaniem, bo w naszej
wiosce nie było potężnych kobiet.
Ale nie odpowiedziała mi, gdyż nagle zapadła w drzemkę. Jej
głowa na cienkiej pomarszczonej szyi opadła na piersi.
Obserwowałam ją, gdy spała. Żałowałam, że nie mogę się wedrzeć do
jej umysłu i zobaczyć tego wszystkiego, co ona widziała, dowiedzieć
się wszystkiego, o czym wiedziała.
Pomimo cudownych historii, które mi opowiadała, wymagała
opieki jak małe dziecko. W nocy błądziła po domu, coraz częściej
zapominając, które jest jej posłanie. Czasami nie pamiętała też, żeby
pójść za potrzebą na podwórze, do zasłoniętego rogu, i plamiła sobie
ubranie, po czym biła się ze wstydu w piersi.
Moja matka była zajęta gotowaniem i sprzątaniem domu, a od
ojca oczywiście nikt nie oczekiwał, że będzie się zajmował kobietą.
Byłam jedynaczką, więc mnie przypadł obowiązek opiekowania się
babcią. Ale pomagania jej nie traktowałam jako obowiązku; dawało
mi to zadowolenie, bo bardzo ją kochałam. Była jedyną osobą, która
wniosła do mojego prostego życia w izolacji od świata coś wielkiego,
uwiarygodniła możliwość, że poza naszą wioską, poza linią horyzontu
przecinającą pola i góry istnieje inne życie, inny świat.
Wcale mi nie przeszkadzało, że tyle razy opowiadała te same
historie, w tym o seraju, z nieodłącznymi od niego miłością, zdradą,
radością i śmiercią, recytowała wiersze i śpiewała pieśni, mówiąc
wielokrotnie o miejscach, które widziała, o miastach, rzekach,
pustyniach i rozmaitych cudach świata, zbyt wielu, abym mogła je
zliczyć. Czasami sama zadawała mi pytania dotyczące tych historii,
prosiła, abym jej coś przypomniała. Zastanawiałam się wtedy, czy
chce się w ten sposób upewnić, że wszystko zapamiętałam, czy też
chodzi o to, że powoli je zapomina, tracąc pamięć, więc pragnie, abym
jej rozjaśniła jakieś szczegóły.
Jeśli wieczór był piękny, przed zapadnięciem zmroku pomagałam
jej wejść po drabinie na płaski dach domu, delikatnie ją popychając i
wchodząc za nią po szczeblach. Po dotarciu na szczyt mijałam ją i
wciągałam na górę za ręce, które na starość zrobiły się powykręcane.
Podtrzymywałam staruszkę, gdy po takiej wspinaczce z trudem łapała
oddech, i podpierałam, kiedy już usadowiła się na wyblakłym
dywaniku. Nasz dom stał na skraju wioski, więc nic nie zasłaniało
nam widoku z dachu na okoliczne pola i góry w oddali, za którymi
widniała na niebie purpurowa wieczorna zorza.
Siedziałyśmy tak, obserwując zachodzące słońce i czekając, aż na
niebie pojawi się księżyc i gwiazdy. Babcia znała znaczenie torów
gwiazd i opowieści o kształtach, jakie te tory kreślą na niebie.
Powiedziała mi, że w moim kraju rodzinnym sierp księżyca
reprezentuje rodzaj męski i uważa się, że kobiety powinny oddawać
mu cześć, siadywać u jego stóp tak samo jak u stóp mężczyzn. Ale
dodała, że w innych dalekich krajach księżyc reprezentuje rodzaj
żeński.
- Czy to znaczy, że w tych innych krajach księżyc też jest inny? -
spytałam.
Pokręciła głową.
- To jak z wiarą w Allaha. Nie wszyscy w niego wierzą i mają
swoich bogów - wyjaśniła.
- Czyż Allah nie jest wszechmocny? - szepnęłam, przerażona tym
wyznaniem, bo po raz pierwszy babcia powiedziała tak o miłosiernym
Allahu.
- Jest wszechmocny tylko dla tych, którzy oddają mu cześć -
odrzekła na to. - Wiele osób modli się do innych bogów, tak jak są
ludzie, którzy wierzą w to, w co chcą, w związku z księżycem.
Niektórzy uważają, że księżyc jest kobietą, pełną i zaokrągloną w
czasach dostatku, a chudą i bladą w okresach niepowodzeń. Nic nie
wiem o Allahu, moje dziecko. Zwyczajnie nie wiem. Ale... - wskazała
dłonią niebo - wiem, że mamy tylko jeden księżyc i jedno słońce, za to
gwiazd jest więcej niż ludzi na ziemi.
Spoglądając na tę staruszkę o pomarszczonej i obwisłej twarzy,
przypomniałam sobie okrągły blady księżyc, pełen cieni i plam.
Zrozumiałam, dlaczego w dalekim miejscu ktoś dawno temu uznał, że
jest on rodzaju żeńskiego. Postanowiłam przyjąć wiarę, że księżyc jest
kobietą. Nie byłam natomiast pewna prawdziwości dziwnej
wypowiedzi mojej babci na temat Allaha i innych bogów. Być może
staruszce coś się pomyliło. Ale później z nikim o sprawach religii nie
rozmawiałam.
- Czy myślisz, że kiedykolwiek zobaczę któreś ze znanych ci
miejsc? - spytałam.
- Owszem - potwierdziła. - Zobaczysz. Wiem to, bo jesteś taka
jak ja. Ludzie zadowoleni ze swego życia często na zawsze pozostają
w jednym miejscu. - Błysnęła w mroku białkami oczu. -
Niezadowoleni natomiast przenoszą się w inne miejsca, szukając
zadowolenia, które im umyka. - Spojrzała w niebo. - Twoja siła nie
pozwoli ci znaleźć zadowolenia zbyt łatwo.
Sapnęłam rozdrażniona.
- Świat nie kończy się na tej wiosce i kraju - ciągnęła, jakbym nie
wydała z siebie żadnego dźwięku. - Przekonasz się o tym za jakiś
czas. Daryo, naprawdę masz w sobie siłę. Tu nie znajdziesz
zadowolenia. Musisz stąd odejść.
- Dokąd pójdę? - spytałam, nagle przestraszona.
- Znajdziesz to, czego szukasz - odpowiedziała, wciąż
spoglądając w niebo i kręcąc głową, jakby się z kimś sprzeczała.
- To, czego szukam? - zdziwiłam się. - Ale ja nie wiem...
- Na razie jeszcze nie wiesz - przerwała mi. - Lecz pewnego dnia
wykorzystasz swoją siłę i zaczniesz wieść życie takie, jakiego
zapragniesz. Życie takie, jakie kiedyś znałam, niestety, zbyt krótko.
Poznasz wtedy, co naprawdę znaczy żyć. - Na tym skończyła.
Pomimo młodego wieku rozumiałam, dlaczego wiąże ze mną
takie nadzieje. Po prostu nie chciała, żebym przeżyła życie tak jak
moja matka i ona sama, gdy trafiła do naszej wioski. Ale jak miało
dojść do takiej zmiany? Znałam tylko Susmar Chord, znajdującą się w
nisko położonej dolinie w cieniu gór Hindukusz. Domy w niej były
wzniesione z mułu zmieszanego z pokruszonym wapieniem i słomą.
Każdą posesję otaczał murek wykonany z tego samego budulca. Na
naszej posesji stała szopa, w której przechowywało się różne rzeczy,
niewielka zagroda dla zwierząt domowych, letnia kuchnia na
podwyższonej ubitej ziemi, gdzie nie tylko gotowało się i zmywało
naczynia, lecz także prało, i wygódka. W cieniu pod lipami i morwami
leżały dywany, na których matka przyjmowała swoje znajome, bo tam
mogły przebywać w odosobnieniu i rozmawiać z odsłoniętymi
twarzami.
Mój ojciec był rolnikiem. Gospodarował na urodzajnej ziemi,
nawadnianej wodą ze strumieni zasilających dopływy odległych rzek,
kierowaną na starannie wyrównywane poletka cienkiej gleby,
położone w krętych dolinach na południe od Hindukuszu. A gdy
nadchodziły chłodniejsze jesienne dni i ziarno zostało oczyszczone, do
wiosny parał się rzemiosłem, podobnie jak inni mężczyźni z naszej
wioski. Nie spędzał tu bezproduktywnie zimnych dni, lecz zabierał
narzędzia i jechał konno do Kabulu, gdzie zarabiał pieniądze jako
cieśla, naprawiając domy bogatych mieszkańców miasta.
Pracował ciężko. Robota paliła mu się w rękach. Dbał o nasz dom
i zapewniał nam utrzymanie, ale często wpadał w gniew i był
zawiedziony, bo mężczyzna, który miał tylko jedną córkę, uchodził za
godnego pożałowania. Mój ojciec pragnął mieć syna, który ulżyłby
mu w pracy i z którego mógłby być dumny. Z powodu braku licznej
rodziny czuł się gorszy od innych mężczyzn z naszej wioski. Gdy
zmarł jego ojciec, a potem brat, nie miał już żadnego starszego
krewnego, z którym mógłby siedzieć na dachu domu i rozmawiać,
kiedy kończył się długi gorący dzień pracy w polu. Poza tym jego
matka była w takim wieku, że nie potrafiła ganić ani pomagać swej
synowej w prowadzeniu domu, toteż w obejściu nie rozlegały się
żadne hałasy i odgłosy krzątaniny. Było tak również dlatego, że po
domu i podwórzu nie uganiała się gromadka dzieciaków, które można
by skrzyczeć czy którymi można by się pochwalić. Mieli tylko mnie. I
ojciec coraz częściej wyładowywał swe rozczarowanie na mnie, bijąc
mnie za to, że nie podałam mu dość szybko herbaty, że dzban na wodę
jest prawie pusty i że nie spuściłam oczu, kiedy udzielał mi nagany, a
właściwie za to, że jestem dziewczyną. Dlatego we mnie również
płonął gniew na ojca.
Moje uczucia do matki były bardziej skomplikowane, ale
pozbawione jadu, inaczej niż uczucia do ojca, choć nie kochałam jej
tak żarliwie jak babci. Matka była kobietą cichą i prostą. Bierna i
pogodzona z losem, robiła to, czego od niej oczekiwano. Postrzegałam
ją tak samo jak wiele innych kobiet w naszej wiosce, znajdujących
przyjemność w przebywaniu w domu, w spokojnym towarzystwie
innych kobiet i w wychowywaniu dzieci. Spodziewała się, że będę
szczęśliwa, przygotowując dla nas posiłki, zamiatając drewniane
podłogi i rozciągając dywaniki oraz zwijając i rozkładając pościel w
naszym skromnym jednoizbowym domu, gdzie część sypialna
rodziców była oddzielona od reszty pokoju zasłoną. Kręciła głową i
zaciskała usta, widząc mój brak zainteresowania sprzątaniem i
szyciem, niezdarność, z jaką myłam i wycierałam naczynia, tłukąc
kolejne czarki i naczynia stołowe z pośpiechu, żeby jak najszybciej
skończyć to zajęcie.
Niestety, nie potrafiłam znaleźć zadowolenia w wykonywaniu
tych prostych domowych czynności, podobnie jak w długich
plotkarskich wizytach sąsiadek na naszym podwórzu. Zawsze byłam
niespokojna, zawsze spragniona ruchu. Nic mnie nie łączyło z innymi
dziewczętami i młodymi kobietami z naszej wioski. Różniłam się od
nich, w tym nawet od mojej najlepszej przyjaciółki Gawhar. Być
może również pod tym względem byłam podobna do babci.
Zaakceptowano ją w naszej wiosce i szanowano, bo jej mąż miał jakąś
władzę, lecz zarazem traktowano jako obcą, nawet teraz, na starość.
Ona też czuła się tu obca. Czy ze mną nie było podobnie? Urodziłam
się w tej wiosce, ale myślałam o sobie jako o kimś obcym,
niezadowolonym z ograniczeń łączących się z moim prostym, choć
dobrym życiem, chociaż nie potrafiłabym wymienić przyczyn tego
stanu rzeczy. Ciągle popadałam w konflikty z matką, a w jeszcze
większe z ojcem. Nie potrafiłam okazywać im posłuszeństwa.
*
Tego roku w gorącym sierpniu, kiedy skończyłam jedenaście lat,
żyłam w coraz większym napięciu i zdenerwowaniu. Chciałam czegoś
więcej niż chodzenia codziennie do wspólnego pieca chlebowego i
studni na głównym placu wioski, czegoś więcej niż siedzenia
wieczorem na dachu domu i spoglądania w gwiazdy. Babcia dużo
teraz spała, a czasami przez cały dzień nie wstawała z łóżka.
Pomagałam jej myć się i jeść.
Chciałam wiedzieć, czego mułła uczy chłopców w meczecie, i
słyszeć, jak recytuje Koran, jak wypowiada jego święte słowa. Miał
grube czerwone usta, częściowo przysłonięte białymi rzadkimi
wąsami. Meczet był barwy mułu, jak inne budynki w mojej wiosce,
ale wewnątrz, na jednej ze ścian znajdowało się wspaniałe drzewo
życia, ułożone z niebieskich kafli, służące odstraszaniu dżinnów.
Mozaika mieniła się odcieniami indygo, kobaltu, lazuru i turkusu.
Miałam ochotę przesunąć palcami po jej chłodnej i gładkiej
glazurowanej powierzchni. Z tyłu za meczetem znajdował się
zakurzony opuszczony dziedziniec, na którym rosło kilka starych
sękatych morw. Pewnego popołudnia zakradłam się tam, gdzie, jak się
wydawało, nikt nie przychodzi, i słuchałam głosów docierających z
meczetu. Nie odważyłam się zajrzeć do środka przez okno w obawie,
że mułła mnie zobaczy, lecz skradałam się koło muru. W pewnym
momencie natrafiłam na pęknięcie między dwoma wysokimi wąskimi
oknami, znajdujące się tak nisko, że musiałam przykucnąć, aby móc
zajrzeć przez nie do środka. Zobaczyłam odwróconych do mnie tyłem
chłopców, którzy siedzieli na wytartych bawełnianych dywanikach
modlitewnych. Stał przed nimi mułła z Koranem w rękach i czytał im
monotonnym, cichym głosem wybrane wersety, a oni powtarzali je za
nim, kołysząc się rytmicznie w tył i w przód. Wydawało mi się, że
wypowiadane przez nich słowa są przymocowane do mułły cienkimi
jak pajęczyna, niewidzialnymi nićmi, a słowa wychodzące z jego ust
do tych zapisanych w świętej księdze. Opanowało mnie przemożne
pragnienie poznania tego związku między wypowiadanym i
zapisanym tekstem, uczenia się tak jak ci chłopcy.
W naszym domu Koran stal na półce nad drzwiami. Ojciec
zakazał mi brać świętą księgę do ręki, abym nie zbezcześciła jej swym
dotykiem. Byłby to bowiem uczynek haniebny. Ale jeszcze tego
samego dnia, kiedy odkryłam dziurę w murze meczetu, po powrocie
zdjęłam z półki Koran ojca, odczekawszy, aż nie będzie nikogo w
domu, z wyjątkiem babci. Ta w milczeniu obserwowała, jak delikatnie
gładzę zagięte podarte kartki i z ciekawością oglądam czarne kształty,
które wiją się na papierze tak cienkim, że niemal przezroczystym.
Dopuszczałam się świętokradztwa, ale moja potrzeba poznania
tajemnic świętej księgi okazała się silniejsza niż posłuszeństwo.
Nazajutrz ukryłam Koran pod moją długą sukienką, wkładając go
za pas szarawarów, i udałam się na zakurzony dziedziniec na tyłach
meczetu. Usiadłam tam, położyłam Koran na kolanach i śledząc tekst
czytany przez mułłę, naśladowałam kołysanie się chłopców. Niemal
bezgłośnie powtarzałam wypowiadane przez duchownego słowa.
Wokół mnie kury rozgrzebywały ziemię pachnącą butwiejącymi
odpadkami. Letni wietrzyk poruszał liśćmi powykręcanych, sękatych
morw.
I tak dzień po dniu przychodziłam tu, mówiąc matce, że idę po
chleb, który codziennie każda rodzina piekła w piecu wybudowanym
pośrodku wioski, aby służył wszystkim mieszkańcom. Nie sądziłam,
że ktoś mnie zobaczy. A nawet gdyby tak się stało, to co z tego?
Często byłam karana za nieposłuszeństwo. Jak mogłam przewidzieć,
że tym razem sytuacja będzie wyglądała jeszcze gorzej?
Rozdział II
Tego dnia, kiedy wszystko się dla mnie zmieniło, panował upał.
Świat zastygł w bezruchu i tylko czasami powiew wietrzyka
niemrawo poruszał duszne powietrze. Klęczałam na swoim miejscu na
dziedzińcu meczetu, ze świętą księgą na kolanach. Nie dotykałam jej,
bo miałam spocone dłonie. Głos mułły przypominał bzyczenie dużego
owada; pasował do dźwięków wydawanych przez muchy, które
przysiadały na moim wilgotnym czole. Odpędzałam je szybkimi
niecierpliwymi pacnięciami dłoni, kręcąc głową i próbując skupić
myśli. Słońce przesunęło się na niebie i morwy nie zapewniały mi już
cienia.
Postanowiłam pójść do domu, lecz w tej samej chwili padł na
mnie czyjś cień. Spojrzałam w górę, gotowa rzucić się do ucieczki, ale
to był tylko Basaam, starszy ode mnie o kilka lat, upośledzony
umysłowo chłopiec, właściwie nieszkodliwy. Deptał po piętach
młodszym od siebie chłopcom, bo ci w jego wieku go odpędzali.
Robił, co mu kazali, zwykle coś głupiego, co go poniżało, a oni
reagowali na to śmiechem. Basaam natomiast promieniał, jakby udało
mu się ich nabrać, zadowolony, że okazują mu zainteresowanie i, jak
zapewne sądził, przyjaźń. Ale niekiedy w jego oczach o zwykle
bezmyślnym spojrzeniu dostrzegałam nieoczekiwaną bystrość, jakby
chwilami docierało doń, że nie jest taki sam jak inni, że nikt nie
traktuje go tak poważnie jak pozostałych chłopców. W takich
momentach ten zwykle roześmiany i miły chłopiec zmieniał się w
niewytłumaczalny sposób, jakby nagle ktoś obudził w nim
okrucieństwo.
Kiedyś widziałam, jak przewrócił na ziemię małą dziewczynkę i
nadepnął jej na dłoń. Kiedy indziej, nie mogąc nadążyć za
uciekającymi przed nim chłopcami, chwycił biegnącego obok pieska i
wykręcił mu łebek, aż przerażone zwierzę zawyło z bólu. Puścił
pieska, dopiero gdy ten ugryzł go w palec.
Ale tego dnia, za meczetem, na twarzy Basaama pojawił się jego
zwykły szeroki uśmiech. Gdy położyłam palec na ustach, chłopiec
powtórzył mój gest, energicznie skinął głową i uśmiechnął się jeszcze
szerzej, ukazując trzonowe zęby, przebarwione i pokryte śliną.
Odszedł, kopiąc po drodze kamyki. Mułła nie pozwalał mu
przychodzić do meczetu i uczyć się wraz z innymi chłopcami, bo
Basaam nie potrafił się skupić i wydawał hałaśliwe dźwięki,
rozpraszając innych.
Z powrotem skoncentrowałam uwagę na mulle, ale po krótkim
czasie znowu padł na mnie czyjś cień. Tym razem spojrzałam w górę
z irytacją i już otwierałam usta, by przepędzić Basaama, kiedy
zobaczyłam, że to nie on, lecz moja matka. Podeszła tak cicho, że nie
usłyszałam jej kroków. Gdy chwyciła mnie za ramię, ściskając je
boleśnie i spoglądając z wściekłością, spostrzegłam chowającego się
za węgłem Basaama.
- Daryo, ty zła dziewczyno - powiedziała matka cichym, ale
ostrym głosem. Odebrała mi Koran i zauważywszy dziurę w murze,
przykucnęła obok mnie i zajrzała do meczetu. - Chłopcy znajdują się
tak blisko ciebie - sarknęła. - Nie wolno ci oglądać takich rzeczy.
Spuść oczy.
Nie posłuchałam. Zawsze dotychczas słyszałam tylko, że nie
wolno mi czegoś dotykać, słuchać czy oglądać, bo jestem
dziewczynką. Szarpnęłam ramieniem, chcąc się wyrwać.
- Puść mnie. Zadajesz mi ból - powiedziałam i spytałam hardo,
choć wiedziałam, że nie potrafi mi odpowiedzieć: - Dlaczego
uważasz, że jestem zła, bo chcę się czegoś dowiedzieć o naszej świętej
księdze? - Pewne rzeczy były po prostu przyjęte i tyle.
Matka syknęła, więc już nic więcej nie powiedziałam, ale nadal
spoglądałam na nią nachmurzona. Ścisnęła mnie jeszcze mocniej za
ramię i pociągnęła do góry, zmuszając do podniesienia się z klęczek.
Odsunęłam jej rękę i ruszyłam przodem, ale nie spuściłam oczu. Nie
chciałam, żeby ktoś zobaczył, jak matka mnie traktuje. Przynajmniej
niektóre spośród mijanych przez nas kobiet kręciły na mój widok
głową, bo szłam przed matką, unosząc podbródek i stawiając długie,
zamaszyste kroki. Wiedziałam już od pewnego czasu, że współczują
mojej matce, iż ma taką zuchwałą, krnąbrną córkę. Pewnie zanosiły
teraz do Allaha dziękczynne modły za swoje skromne, posłuszne
córki.
W domu matka z szacunkiem odstawiła Koran na półkę, ale
najpierw znów chwyciła mnie za ramię i pchnęła na dywan pod
ścianą. Do końca dnia nie pozwoliła mi jeść i pić. Babcia spoglądała
na mnie ukradkiem ze swojego ciemnego kąta, a ja pragnęłam podbiec
do niej i ukryć twarz na jej kolanach, jak to często robiłam, kiedy
matka mnie zbeształa lub ojciec uderzył. Gdy tylko matka się
odwróciła, zrobiłam ruch, by podejść do babci.
- Madar - e kalan - powiedziałam błagalnie, ale ona pokręciła
głową i machnęła dłonią o kościstych, powykręcanych palcach.
Zrozumiałam wówczas, że moje obecne przewinienie różni się od
wcześniejszych. Było to co innego niż wylanie wody z glinianego
dzbana, który próbowałam nieść, biegnąc, co innego niż przypalenie
ryżu, gdy, zamiast go pilnować, oglądałam chmury, co innego niż
ukrycie się w polu, dla uniknięcia codziennych obowiązków, czy
wyjęcie z pieca cudzego bochenka chleba, kiedy miałam dość
czekania, aż nasz się upiecze, co innego niż robienie miny na widok
zdziwaczałego staruszka, przesiadującego na schodach czajchany z
czarką herbaty w ręku.
Zaczęłam sobie zdawać sprawę, że może to, co ostatnio zrobiłam,
nie było jedną z moich niemądrych dziecinnych demonstracji
przekory. Odwróciłam się od mojej zmartwionej babci i leżałam
twarzą do ściany, z rękami skrzyżowanymi na pustym brzuchu. Głowa
pękała mi z powodu upału i piekło wyschnięte gardło.
Po jakimś czasie przed domem rozległy się ciężkie kroki ojca, ale
zanim wszedł do środka, matka wyszła na zewnątrz.
Usiadłam i spojrzałam na drzwi, zza których dobiegał jej szybki,
pełen niepokoju szept, a po nim szept ojca. Po chwili ojciec wpadł do
domu. Usta miał zaciśnięte z gniewu. Podszedł do mnie, a ja
zerwałam się z podłogi.
- Zostaniesz ukarana za swoje zachowanie! - krzyknął,
utkwiwszy wzrok w ścianie ponad moją głową, jakbym była zbyt
obrzydliwa, żeby można było na mnie spojrzeć. - Córka nie będzie mi
przynosiła takiego wstydu!
Zdawałam sobie sprawę, że źle postąpiłam, słuchając nauczania
mułły, ale nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ojciec tak bardzo się na
mnie gniewa. Nie mogłam jednak o nic go pytać, więc tylko
obserwowałam jego twarz, starając się pojąć powód tak gwałtownej
reakcji.
- Spuść oczy! - ryknął, gdy w końcu na mnie spojrzał. - I zasłoń
swoją bezczelną twarz! - Szarpnął moją chustkę i zasłonił mi twarz. A
wówczas nie musiałam się zakrywać, bo nie stałam się jeszcze
kobietą. Ojciec krzyczał dalej: - Wstąpiłem do czajchany, ale
wyszedłem stamtąd zawstydzony, kiedy inni mężczyźni zaczęli się
śmiać z tego, co zrobiłaś! Kobiety nie przestają mleć językami!
Wszyscy już wiedzą o twoim haniebnym postępku!
Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był taki zły. Przez cienki
materiał chustki wyglądał jak duży wodnisty cień.
- Wciąż niczego się nie nauczyłaś?! Masz czelność nie okazywać
mi szacunku i patrzeć w oczy jak równemu sobie?! - ryknął znowu.
Spuściłam głowę, ale nadal był rozwścieczony. Teraz
zrozumiałam dlaczego. Nie tylko z powodu tego, co zrobiłam, lecz
również ze względu na to, jak czuł się wobec swoich kolegów.
Wymierzył mi dwa policzki, aż chustka opadła mi na ramiona.
Wcześniej też mnie policzkował, nawet często, ale nigdy tak mocno.
Po drugim ciosie upadłam bokiem na dywan i oparłam się na łokciu.
Ojciec zaczął mnie okładać swymi stwardniałymi od pracy rękami po
ramionach i plecach. Usłyszałam krzyk babci i zwinęłam się w kłębek,
próbując osłonić się przed dalszymi uderzeniami. Ale ojciec postawił
mnie na nogi.
- Pokażę ci, jak traktuje się córkę, która lekceważy innych! -
oświadczył.
Powlókł mnie przez pokój do drzwi, potykającą się o dywany.
Zszokowana, z trudem łapałam oddech. Chwiałam się na nogach, gdy
znaleźliśmy się na dworze. Zmierzchało. Myślałam, że zabierze mnie
na podwórze, żeby dalej bić, ale ruszył na plac w środku wioski.
Uliczki biegły promieniście od placu jak szprychy w kole od
wozu. Nie łączyły ich żadne boczne. Cieszyłam się, że o tej porze dnia
większość mieszkańców przebywa na podwórzach za domami,
odgrodzona od świata w swej prywatności. Miałam nadzieję, że tylko
nieliczni zobaczą, jak ojciec ciągnie mnie naszą uliczką na plac.
Ten plac to był duży obszar ubitej ziemi, osłonięty od słońca
baldachimem liści orzechów włoskich i granatowców, rosnących na
jego obrzeżach. Po jednej stronie stał meczet, po drugiej czajchana, a
obok niej studnia i piec chlebowy. Pomyślałam, że ojciec zmierza do
studni, żeby oblać mnie wodą i symbolicznie zmyć ze mnie złe
uczynki.
- Ta dziewczyna zlekceważyła zwyczaje nakazane nam przez
Allaha! - krzyknął tak głośno i niespodziewanie, że aż się
wzdrygnęłam. Dwie kobiety stojące przy piecu chlebowym odwróciły
się w naszą stronę, a w drzwiach meczetu i czajchany stanęli
mężczyźni. - Swym zachowaniem przyniosła wstyd całej wiosce!
Trzeba jej dać nauczkę!
Nie mogłam uwierzyć, że krzykiem oznajmia ludziom moje
nieposłuszeństwo i ściąga powszechną uwagę, robiąc ze mnie
pośmiewisko.
Gdy z determinacją ciągnął mnie przez plac i przeszliśmy obok
studni, uświadomiłam sobie, co zamierza zrobić. Wprost nie mieściło
mi się to w głowie. Prowadził mnie do rosnącego obok meczetu
starego platanu, do którego grubego i rosnącego wysoko konara był
przymocowany sznur służący do karania chłopców. Ale znałam tylko
dwa przypadki powieszenia tu za ręce chłopca, i to przez mułłę, a nie
przez własnego ojca. Obaj ci winowajcy zostali ukarani za planowanie
złośliwych figli z użyciem przemocy, podobno takich, których się nie
toleruje. Dlatego wszyscy mężczyźni w wiosce, włącznie z ojcami
tych chłopców, uznali, że psotnicy muszą ponieść karę. To, co ja
zrobiłam, było w porównaniu z tym niczym. Ale ojciec związał mi
dłonie w nadgarstkach zwisającym z konara grubym, wystrzępionym
sznurem.
- Chcesz się zachowywać jak chłopiec? To będziesz traktowana
jak nieposłuszny chłopiec. Może stanie się to dla ciebie ważną
nauczką, że dziewczęta nie powinny postępować tak jak ty, a
zwłaszcza nie powinny mieć niegodziwych, nieczystych myśli -
mruknął. Zacisnął sznur tak mocno, że natychmiast zdrętwiały mi
palce, i pociągnął za jego drugi koniec, zwisający z konara, tak iż
moje ręce znalazły się nad głową. Pociągnął jeszcze raz i moje stopy
oderwały się od ziemi. Przywiązał sznur do wbitego w pień mocnego
kołka i rzucił mi pod stopy chustkę, mówiąc: - Niech wszyscy zobaczą
twoją hańbę. - Po tych słowach odszedł ciężkim krokiem, wzbijając
butami kurz.
Ale ja nie czułam się zhańbiona. Spoglądałam na pusty plac z
nadzieją, że ktoś tu przyjdzie i będę mogła mu okazać swoją dumę.
Niech każdy mnie zobaczy. To mój ojciec powinien się wstydzić.
Dziewcząt nie karano w taki sposób, na oczach wszystkich, lecz w
domu, w ukryciu. Dlatego wiedziałam, że wymierzając mi taką karę,
ojciec wprawił mieszkańców wioski w zakłopotanie i nie odważą się
wytknąć nosa za drzwi. Widok dziewczynki wiszącej na sznurze
przeznaczonym do karania niesfornych chłopców, ledwie dotykającej
ziemi czubkami palców, raczej by ich przeraził. Ale z drugiej strony
nie zachowywałam się jak inne dziewczęta. Czy więc rzeczywiście
ktoś użaliłby się nade mną? Chyba nie.
Po jakimś czasie zaczęłam tracić świadomość, osłabiona głodem,
pragnieniem i bólem po razach wymierzonych mi przez ojca; bolały
mnie też łopatki i naciągnięte przeguby. Głowa opadła mi na piersi, a
twarz zasłoniły pasma długich włosów z rozplecionego warkocza.
Spoglądając na swoje bose stopy, obserwowałam, jak wiruje pod nimi
kurz, wzbijany przez wieczorny wiatr, wciąż gorący, ale coraz
silniejszy, tak że zaczęłam się kołysać na sznurze. Silniejszy powiew
uniósł brzegi leżącej pod moimi stopami chustki i podrzucił ją do
góry. Kołysząc się wolno z boku na bok, słyszałam, jak skrzypi konar,
na którym wiszę. Sznur wrzynał mi się w nadgarstki, ręce odrętwiały,
miałam wrażenie, że wyrywają mi się ze stawów. W końcu
zamknęłam oczy. Po jakimś czasie, który wydał mi się bardzo długi,
popadłam w dziwny stan, jakby snu na jawie, w którym przestałam
czuć swoje ciało. Pomyślałam wtedy o Allahu. Czy było jego wolą,
bym została tak potraktowana tylko za to, że chciałam poznać jego
Słowo?
- Daryo - usłyszałam czyjś głos i przez moment myślałam, że to
Allah zawołał mnie po imieniu i zaraz do mnie przemówi. Ten ktoś
powtórzył: - Daryo jan - kochana. - Wówczas zorientowałam się, że to
głos babci, cichy i łagodny.
Otworzyłam oczy i uniosłam głowę. Wiatr ustał, powietrze wciąż
było suche. Niebo już pociemniało. Rozległ się wysoki dźwięk
wydawany przez cykadę, wibrujący w powietrzu nad pogrążonym w
ciszy placem. Było tak, jakby w czasie, kiedy wisiałam na sznurze,
wioska wymarła.
Babcia trzymała cząstkę czerwonego melona. Uniosła ją drżącą z
wysiłku dłonią, zbliżając owoc do moich ust. U jej stóp leżał kostur.
Drugim się podpierała, trzymając go w sękatej dłoni. Ile wysiłku
wymagało od niej przyjście tu, skoro od miesięcy nie wychodziła z
domu! Jej nogi o skórze przebarwionej ze starości były spuchnięte w
kostkach.
- Babciu - szepnęłam, wyciągając szyję i otwierając usta, aby
dosięgnąć melona.
Ale w tym momencie upadła, jakby nagle ktoś podciął jej nogi. Z
jej skroni popłynęła krew. Leżała na boku u moich stóp, a obok niej
kawałek melona, który sam wyglądał na ziemi jak kałuża krwi.
- Madar - e kalani Madar - e kalani - krzyknęłam, wstrząśnięta i
osłupiała.
Rozejrzałam się po pustym placu, szukając dla niej pomocy i
wydobywając z siebie dziwne dźwięki, ale spostrzegłam tylko
Basaama. Opierał się o mur meczetu i trzymał w dłoni procę.
- Ta staruszka - krzyknął do mnie, kręcącej się na sznurze jak
owad nabity na haczyk - nie znała swojego miejsca! Tak jak ty! Była
nieposłuszna!
Po tym oskarżeniu uśmiechnął się tak samo jak wtedy, gdy
znalazł mnie za meczetem. Wówczas zrozumiałam, że pustka i
bezmyślność na jego twarzy jest myląca, że kryje się za nią
przebiegłość. Spojrzałam w dół. Babcia wpatrywała się w swoją
skręconą rękę i z niedowierzaniem mrugała oczami. Gdzieś zaszczekał
pies, krzyknął mężczyzna i rozległ się niespokojny głos kobiety.
Po kilku minutach nadbiegi mój ojciec. Najpierw próbował
rozplątać węzły na sznurze, na którym wisiałam. Sam je zawiązał, ale
teraz trzęsły mu się ręce, więc wyjął nóż i odciął sznur. Upadłam na
ziemię. Nie mogłam poruszać odrętwiałymi dłońmi i nie miałam siły
wstać. Czołgałam się na kolanach do babci, wokół której tłoczyły się
już kobiety. Po cichym płaczu rozpoznałam wśród nich moją matkę.
Przepchnęłam się przez nie. Ręce, wciąż związane w nadgarstkach,
odmawiały mi posłuszeństwa. Nie mogłam ich podnieść, aby dotknąć
babci, więc przysunęłam twarz do jej policzka. Poczułam chłód
szorstkiej i lepkiej od krwi skóry. Staruszka pachniała migdałami,
które lubiła żuć.
- Tak mi przykro, madar - e kalan - szepnęłam, a ona zamknęła
oczy.
Mój ojciec pochylił się nad nią i podniósł ją z ziemi, jakby była
dzieckiem. Szedł przez rozstępujący się tłum, niosąc ją na rękach, za
nim, głośno płacząc, moja matka, a za nią ja, gdyż w końcu udało mi
się wstać. Zębami rozplątałam sznur krępujący mi nadgarstki.
Odzyskałam czucie w rękach i przeszył mnie ból nie do opisania.
Dłonie ciążyły mi jak ołowiane kule. Poruszałam nimi, cicho płacząc.
W domu położyłam się na posłaniu obok babci i trzymałam ją za
rękę. Matka zmyła krew z twarzy staruszki i przyłożyła jej do
spuchniętej skroni wilgotną szmatkę. Byłam przy madar - e kalan,
kiedy przyszła akuszerka Yalda i obejrzała jej oczy, twarz oraz dłonie,
a następnie wręczyła matce tykwę z leczniczym płynem, udzielając
stosownych porad. Byłam, gdy matka zmieszała lek z ostudzoną
herbatą i napoiła staruszkę tą mieszanką. Czuwałam po zapadnięciu
zmroku, gładząc babcię po twarzy. Myślałam, że śpi, ale nagle
wymamrotała jakieś obce słowa.
- Co mówiłaś, babciu? Nie zrozumiałam - powiedziałam,
wspierając się na łokciu.
Zwróciła twarz w moją stronę i spojrzała na mnie.
- W końcu się zjawiłaś, moja siostrzyczko. Tak długo na ciebie
czekałam - wyszeptała po persku i dalej mówiła w tym języku.
- Nie jestem twoją siostrą. Spójrz na mnie. Jestem Daryą -
powiedziałam.
- Nie płacz po mnie, siostro. Jestem szczęśliwa, że idę do raju -
mruknęła znowu po persku.
- Nie. Jeszcze tam nie pójdziesz - zaprotestowałam. - Proszę cię,
babciu, zostań.
Spojrzała na mnie przytomniej, co dostrzegłam w blasku
księżyca.
- Moja Daryo jan - powiedziała i lekko się uśmiechnęła. - Kiedy
w raju zjawię się u mojego ukochanego, znowu stanę się młoda i
piękna. Mój ukochany o jasnej skórze, który kochał mnie bardziej niż
ktokolwiek inny, już tam jest, czeka na mnie. Zawsze już będzie miał
trzydzieści jeden lat. Kocha mnie, a ja jego. Idę do niego. Czeka na
mnie u wrót raju. Ciesz się tym razem ze mną.
Próbowałam potaknąć, ale wstrząsało mną łkanie.
- Daryo jan, zapamiętasz, co ci powiedziałam? Czy wolisz żyć tu
i spoglądać na księżyc, czy odejść tam, gdzie będziesz wolna?
- Skąd będę wiedziała, co zrobić i dokąd pójść, bez ciebie jako
przewodniczki? Co rozumiesz przez to, że będę wolna? - spytałam,
płacząc.
- Zorientujesz się sama. Będzie to dla ciebie jasne - odparła
słabszym głosem i przeszła z perskiego na dari. - Mój czas już
nadszedł. Ja pójdę do raju, a ty tam, gdzie będziesz musiała. Daryo
jan, pamiętaj o swojej sile. Zawsze pamiętaj.
- Tak, tak, madar - e kalan - zapewniłam ją. - Będę pamiętać.
Zamknęła oczy i lekko westchnęła.
Zasnęłam i nagle się obudziłam. Usiadłam na posłaniu w szarym
świetle poranka. Babcia leżała na wznak i miała otwarte oczy.
Linda HOLEMAN Księżycowa klatka
Książkę tę dedykuję silnym kobietom mojego życia - matce Donnie, siostrze Shannon i córkom: Zalie i Brennie. Z podziękowaniem za wszystkie wasze opowieści.
Upragniony pocałunek Mój upragniony pocałunek: by ciałem zawładnęła dusza. Otwieram nocą okno i proszę księżyc, żeby do mnie przyszedł, przycisnął do mej twarzy swe oblicze. Tchnij we mnie życie. Dżalaluddin Rumi, XIII wiek
Prolog Ocean Atlantycki, 1856 rok Zawsze mi mówiono, że cechuje mnie niegodziwość. Taka jest więc moja historia: pełna tej niegodziwości, ale i starań, aby okazywać dobroć. Ujawnia siłę, którą w sobie odnajdywałam i traciłam, by znowu ją odzyskać, żywione przeze mnie przekonania, niszczone i odbudowywane, moją wiarę w siebie i w innych, otuchę, jaką czerpałam z poezji i z baśni, z marzeń i z pragnień. Jest to historia miłości i nienawiści, wszelkich znanych i doświadczanych przez ludzi kontrastów, części, tworzących całość, składających się na ludzkie życie - skomplikowane jak wzory żyłek na liściu, jak konstelacje gwiazd na niebie i układ nasion w owocu granatu. W kraju, z którego płynę, trudno zdobyć owoc granatu. Panuje tam wilgotny klimat, a wśród barw dominują szarość i zieleń. Nie urodziłam się tam. Otrzymałam dziś ten purpurowy, twardy owoc jako specjalny dar. W swoim czasie dowiecie się dlaczego. Przecięłam granat i włożyłam pestki do białej miski trzymanej na kolanach. Teraz sięgam do tego porcelanowego naczynia o chłodnych gładkich ściankach, wyjmuję jedną pestkę i wkładam do ust. Jest miękka i słodka. Czuję jej smak na języku i od razu opanowują mnie wspomnienia o moim kraju, watan - ziemi ojczystej. Te myśli o ojczyźnie i moim w niej życiu w przeciwieństwie do trzymanej na języku słodkiej pestki są gorzko - słodkie. Jest tyle nitek, które zostały ze sobą splecione powoli i solidnie, żeby powstał wykoślawiony gobelin, jakim okazało się moje życie. Przywołuję w pamięci dłonie, które trzymały te nitki - mojej babci, w młodości żyjącej w ukryciu, w seraju, moich tadżyckich rodziców, brudnej dziwki z Kafiristanu* i mojego pasztuńskiego męża. A czasami, choć takie wizerunki są bluźniercze, w wyobraźni widzę nawet dłonie Allana i jedwabiste nici, łączące jego najświętsze palce. Nadal jest mi trudno wypowiedzieć te wszystkie myśli, bo w moim kraju rodzinnym kobiety karze się za znacznie mniejsze „przewinienia" niż odwaga myślenia, że Allah troszczy się o życie upartej i prostej tadżyckiej dziewczyny. Choć teraz czuję się bezpiecznie, a mój umysł wyzwolił się z ograniczeń niczym wypuszczona z zamkniętej dłoni ćma, to
starych nawyków pozbywam się z trudem i nadal nie ujawniam wielu swoich myśli i pragnień. Proszę, przeczytajcie moją historię i zastanówcie się, czy rzeczywiście jestem niegodziwa. Osądźcie mnie, gdy ją poznacie. Obecnie Nuristan.
Część pierwsza W cieniu gór Hindukusz w Afganistanie rok 1845
Rozdział I Moja babcia miała na imię Mahdachtar - Córka Księżyca. W naszej wiosce nie było nikogo takiego jak ona. Traktowano ją jako obcą, choć przybyła do Susmar Chord jako żona mojego dziadka ze strony ojca. Nie była Tadżyjką, a nawet nie pochodziła z Afganistanu, lecz miała, jak mówiła, pochodzenie czerkieskie; urodziła się w górach Kaukazu, rozdzielających Morze Czarne i Morze Kaspijskie. Była piękną kobietą o jasnej cerze i gęstych, błyszczących włosach brązowomiodowej barwy. Opowiadała mi historie ze swojego życia, z okresu, zanim przybyła do naszej wioski, z najdrobniejszymi szczegółami, tak iż wydawały się klarowne i prawdziwe, choć wówczas zapominała już, jaka jest pora roku, co przed chwilą jadła i jak nazywają się różni ludzie w naszej wiosce. Gdy opowiadała mi te historie ze swojego dawnego życia, na jej twarzy malował się spokój i miała takie spojrzenie, jakby marzyła na jawie. Dowiedziałam się od niej, że z powodu swej wielkiej urody została, podobnie jak wiele innych kaukaskich dziewcząt o jasnej cerze, dużych oczach i bujnych włosach, sprzedana przez rodziców. Takie dziewczęta były poszukiwane szczególnie przez sułtanów z krainy zwanej Słodkimi Wodami Azji, gdzie znajduje się cieśnina Bosfor. Moją babcię zabrano tam z Kaukazu jako ośmioletnią dziewczynkę, zmuszając do odbycia długiej, męczącej podróży. Nie urodziła się w rodzinie muzułmańskiej i do chwili przybycia do seraju nosiła inne imię. Tam je zmieniono i zmuszono dziewczynkę do przejścia na islam. Babcia nie pamiętała swojego pierwszego imienia, bo nikt jej nim nie nazywał od ponad siedemdziesięciu lat. Ponieważ była taka młoda, znacznie młodsza od innych dziewcząt z Kaukazu, które wyruszyły nad Bosfor, na dworze sułtana przydzielono ją do służby córki tego władcy. Księżniczka traktowała ją jak żywą zabawkę - kąpała, zaplatała włosy i ubierała we wspaniałe stroje. - Byłam jak lalka - mówiła babcia, w tamtych czasach traktowana przez księżniczkę łagodnie, gdy ta miała dobry humor, i źle, kiedy sułtanka wpadała w przykry nastrój; wymierzała wtedy dziewczynce klapsy i szczypała ją. Po pewnym czasie, gdy Mahdachtar stała się panienką, księżniczka znudziła się swą śliczną żywą zabawką i odesłała ją do
sułtańskiego haremu, aby zamieszkała razem z pozostałymi dziewczętami i kobietami sułtana. Moja babcia była tam niewolnicą i konkubiną władcy. Nie znałam słowa „konkubina", ale gdy poprosiłam babcię, aby mi powiedziała, co ono znaczy, tylko pokręciła głową. Powiedziała mi, że pod wpływem nauk islamu pogodziła się z tym, że jej los został przesądzony, zanim się urodziła, zapisany na czole, jak to ujęła, dotykając opuszkami palców swego pomarszczonego czoła. Uwięziona w murach seraju, wiodła tam próżniacze życie. W dzień zażywała rozkosznych kąpieli, perfumowała się, uczyła śpiewać, tańczyć i recytować poezję, i jadła wspaniałe przysmaki, przygotowywane w kuchniach sułtańskiego haremu przez niewolnice kucharki. Wieczorem natomiast paliła fajkę nabitą kejfem, dzięki czemu miała czarodziejskie sny, i słuchała recytacji poezji oraz historii innych sprzedanych do niewoli kobiet, które opowiadały o swoich krajach, ale także snuły różne fantazje, zwalczając w ten sposób samotność i nudę. - Daryo, tragedia i miłość, cierpienie i radość to cztery rogi życia - powiedziała mi kiedyś. Nauczyła mnie tych pieśni i wierszy napisanych w języku perskim, tak podobnym do języka dari, którym mówili wszyscy mieszkańcy naszej tadżyckiej wioski, ale jeszcze piękniejszym w swej nieznacznej odrębności. - Miałaś tam wspaniałe życie, nieprawdaż? - zagadnęłam ją, próbując sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się nie pracuje, a tylko je, śpi i opowiada różne historie. Jak mogłoby nie być wspaniałe? Lecz na te słowa babcia zaciskała usta. - Czasami miałam - odpowiadała zdawkowo. - Ale pilnowali nas pozbawieni zarostu kastraci, czyli osobnicy, którzy są i zarazem nie są mężczyznami. Poza tym w seraju zawsze czyhało na nas niebezpieczeństwo. - Niebezpieczeństwo? - zdziwiłam się. - Tak, bo nieodłączna od życia tam była zdrada - wyjaśniła. - Ciągle krążyły jakieś bezpodstawne plotki, rywalki rozsiewały kłamstwa, a dziewczęta często znikały otrute; ich ciała topiono w Słodkich Wodach. Dlatego stamtąd uciekłam. Wiedziałam, że przyjdzie czas również na mnie, bo orientowałam się, że stanowię dla innych zagrożenie.
- Dlaczego i jak uciekłaś? - spytałam. Jednakże w tamtym momencie babcia niewiele mi powiedziała na temat swojego życia po opuszczeniu seraju. I milkła, ilekroć w pobliżu nas znalazło się któreś z moich rodziców. Najwyraźniej chciała zachować to w tajemnicy, toteż więcej jej już o tę sprawę nie pytałam, choć byłam dociekliwą dziewczyną. Uwielbiałam opowiadane przez nią historie. Na myśl, że babcia pochodzi z innego plemienia, a przez to częściowo i ja, odczuwałam trudną do opanowania słodką tęsknotę za czymś, czego nie umiałam nazwać, która jakoś sama się narzucała i owładnęła mną bez reszty, budząc dziwny niepokój i kusząc. Patrzyłam na babcię i starałam się wyobrazić sobie piękną dziewczynę pochodzącą z odległych gór. Niestety, miałam przed sobą staruszkę, która wyglądała jak inne staruszki z naszej wioski, madar - e kalan - babcię o rzednących białych włosach, z meszkiem nad ustami, o oczach otoczonych zmarszczkami i pozbawionych blasku. Nie dostrzegałam w sobie nic z tej kobiety. Nie miałam pasm miodowej barwy, w ciemnobrązowych, niemal czarnych włosach i szarych oczu babci, lecz zielone. Babcia powiedziała mi jednak, że kiedy patrzy w moje oczy, widzi w nich swoje. Chodziło jej o ich wykrój i ciemne gęste rzęsy, które ja miałam teraz, a ona kiedyś. Jedną ze spraw, o których nie mówiła, była historia jej przybycia do Afganistanu. Czułam, że nie wybrała sobie życia w tej małej rolniczej wiosce Susmar Chord. Zbyt dużo rzeczy widziała, aby mogła być tu zadowolona. Czasami mówiła mi o innym mężczyźnie, to znaczy nie o moim dziadku, który zmarł, zanim się urodziłam. Nazywała tego mężczyznę swoim prawdziwym mężem, jedyną miłością. Opowiadała o dzieciach, które z nim miała, urodzonych na długo przedtem, zanim przyszli na świat mój stryj i ojciec. Tego ostatniego nazywała darem od Boga, bo powiła go w tym okresie życia, kiedy kobiety zwykle są już bezpłodne, a on dał jej synową, aby miał kto troszczyć się o nią na starość. Czasami płakała, opowiadając mi o swoich innych dzieciach - o tych, które żyły, lecz zaginęły, i o tych, które już trafiły do raju, podobnie jak jej pierwsze dziecko - urodzone martwe w seraju - i starszy brat mojego ojca. Stryj zginął w Kabulu, w walce z mężczyznami w czerwonych mundurach. - Ci mężczyźni z imperium brytyjskiego chcą zagarnąć ten kraj - powiedziała babcia. - Własny kraj, Inglestan - Anglia im nie
wystarcza. Uważają, że nie ma lepszej krwi niż ich, która jest blada i rzadka, i że powinni ją rozprzestrzenić po całym świecie. To powiedziawszy, zaśpiewała załamującym się, niewprawnym głosem cudzoziemską pieśń, której dawno temu nauczyłam się na pamięć. Powiedziała mi, co te słowa znaczą: Anglicy rządzą wszystkim, nawet wodą w oceanach, i zawsze będą władcami, a nigdy niewolnikami. Rule, Britannia, Britannia, nile the waves. Lubiłam wymawiać te obce słowa i często tę pieśń nuciłam. - Był pewien obraz, który teraz sobie przypominam - powiedziała kiedyś, spoglądając na mnie, gdy odśpiewałyśmy tę pieśń. - Wydaje mi się, że przedstawiał twoją twarz. Ponieważ po tych słowach umilkła i spoglądała niewidzącym wzrokiem, znaczyło to, że w wyobraźni odeszła daleko ode mnie i od naszej wioski, w inne miejsce i czas. Obserwowałam ją cierpliwie, bo znałam to jej zachowanie i wiedziałam, że za jakiś czas powróci do rzeczywistości. - Obraz, babciu? - przypomniałam łagodnie, chcąc ją wyrwać z zamyślenia. Zamrugała oczami i spojrzała na mnie. - Wisiał w domu mężczyzny, który był panem mojego serca. Mężczyzna ten przybył z dalekiego kraju, z Anglii, do Ankary, gdzie mnie znalazł, kiedy uciekłam z seraju. Pragnął mnie, bo moja uroda była wtedy w pełnym rozkwicie. Kupił mnie od mojego ówczesnego właściciela, ale traktował uprzejmiej niż wszyscy inni mężczyźni. Dał mi syna i córkę. Jacyż oni byli piękni - westchnęła. - Mieli skórę białą jak mleko. Moje dzieci. - Umilkła i rozpłakała się. Wiele razy mówiła mi o tych swoich zaginionych dzieciach, ale nigdy dotąd nie wspominała o obrazie. Delikatnie otarłam staruszce łzy rogiem jej chustki. - Już dobrze, babciu - powiedziałam do niej po persku, tak jak ona. - Nie płacz. Co ten obraz przedstawiał? - Jak zawsze, toczyła się walka - ciągnęła, wciąż przebywając myślami w tamtych czasach. - Mój ukochany biegł, trzymając każde z dzieci pod pachą. Odwrócił się, aby mnie zawołać. Ale było już za późno. Zniknął, a ja... - Znowu się rozpłakała. - Moje maleństwa... Co się z nimi stało? Co się stało z moim ukochanym? Wzięłam jej rękę w swoje dłonie.
- Babciu, a obraz? - przypomniałam. - Co z tym obrazem? Pokręciła głową, jakby próbowała w ten sposób rozjaśnić umysł. - Przedstawiał kobietę w hełmie, z tarczą i trójzębem, ubraną w męską zbroję - odpowiedziała. - Kim była? - Uosabiała brytyjskie imperium - wyjaśniła i zaśpiewała tę pieśń o Britannii. - Co masz na myśli? - dociekałam. - Że brytyjskie imperium jest jak potężna kobieta. - Potężna kobieta? Jakaż kobieta ma władzę? - nie ustępowałam, wiedząc, że poczuje się zbita z tropu tym pytaniem, bo w naszej wiosce nie było potężnych kobiet. Ale nie odpowiedziała mi, gdyż nagle zapadła w drzemkę. Jej głowa na cienkiej pomarszczonej szyi opadła na piersi. Obserwowałam ją, gdy spała. Żałowałam, że nie mogę się wedrzeć do jej umysłu i zobaczyć tego wszystkiego, co ona widziała, dowiedzieć się wszystkiego, o czym wiedziała. Pomimo cudownych historii, które mi opowiadała, wymagała opieki jak małe dziecko. W nocy błądziła po domu, coraz częściej zapominając, które jest jej posłanie. Czasami nie pamiętała też, żeby pójść za potrzebą na podwórze, do zasłoniętego rogu, i plamiła sobie ubranie, po czym biła się ze wstydu w piersi. Moja matka była zajęta gotowaniem i sprzątaniem domu, a od ojca oczywiście nikt nie oczekiwał, że będzie się zajmował kobietą. Byłam jedynaczką, więc mnie przypadł obowiązek opiekowania się babcią. Ale pomagania jej nie traktowałam jako obowiązku; dawało mi to zadowolenie, bo bardzo ją kochałam. Była jedyną osobą, która wniosła do mojego prostego życia w izolacji od świata coś wielkiego, uwiarygodniła możliwość, że poza naszą wioską, poza linią horyzontu przecinającą pola i góry istnieje inne życie, inny świat. Wcale mi nie przeszkadzało, że tyle razy opowiadała te same historie, w tym o seraju, z nieodłącznymi od niego miłością, zdradą, radością i śmiercią, recytowała wiersze i śpiewała pieśni, mówiąc wielokrotnie o miejscach, które widziała, o miastach, rzekach, pustyniach i rozmaitych cudach świata, zbyt wielu, abym mogła je zliczyć. Czasami sama zadawała mi pytania dotyczące tych historii,
prosiła, abym jej coś przypomniała. Zastanawiałam się wtedy, czy chce się w ten sposób upewnić, że wszystko zapamiętałam, czy też chodzi o to, że powoli je zapomina, tracąc pamięć, więc pragnie, abym jej rozjaśniła jakieś szczegóły. Jeśli wieczór był piękny, przed zapadnięciem zmroku pomagałam jej wejść po drabinie na płaski dach domu, delikatnie ją popychając i wchodząc za nią po szczeblach. Po dotarciu na szczyt mijałam ją i wciągałam na górę za ręce, które na starość zrobiły się powykręcane. Podtrzymywałam staruszkę, gdy po takiej wspinaczce z trudem łapała oddech, i podpierałam, kiedy już usadowiła się na wyblakłym dywaniku. Nasz dom stał na skraju wioski, więc nic nie zasłaniało nam widoku z dachu na okoliczne pola i góry w oddali, za którymi widniała na niebie purpurowa wieczorna zorza. Siedziałyśmy tak, obserwując zachodzące słońce i czekając, aż na niebie pojawi się księżyc i gwiazdy. Babcia znała znaczenie torów gwiazd i opowieści o kształtach, jakie te tory kreślą na niebie. Powiedziała mi, że w moim kraju rodzinnym sierp księżyca reprezentuje rodzaj męski i uważa się, że kobiety powinny oddawać mu cześć, siadywać u jego stóp tak samo jak u stóp mężczyzn. Ale dodała, że w innych dalekich krajach księżyc reprezentuje rodzaj żeński. - Czy to znaczy, że w tych innych krajach księżyc też jest inny? - spytałam. Pokręciła głową. - To jak z wiarą w Allaha. Nie wszyscy w niego wierzą i mają swoich bogów - wyjaśniła. - Czyż Allah nie jest wszechmocny? - szepnęłam, przerażona tym wyznaniem, bo po raz pierwszy babcia powiedziała tak o miłosiernym Allahu. - Jest wszechmocny tylko dla tych, którzy oddają mu cześć - odrzekła na to. - Wiele osób modli się do innych bogów, tak jak są ludzie, którzy wierzą w to, w co chcą, w związku z księżycem. Niektórzy uważają, że księżyc jest kobietą, pełną i zaokrągloną w czasach dostatku, a chudą i bladą w okresach niepowodzeń. Nic nie wiem o Allahu, moje dziecko. Zwyczajnie nie wiem. Ale... - wskazała dłonią niebo - wiem, że mamy tylko jeden księżyc i jedno słońce, za to gwiazd jest więcej niż ludzi na ziemi.
Spoglądając na tę staruszkę o pomarszczonej i obwisłej twarzy, przypomniałam sobie okrągły blady księżyc, pełen cieni i plam. Zrozumiałam, dlaczego w dalekim miejscu ktoś dawno temu uznał, że jest on rodzaju żeńskiego. Postanowiłam przyjąć wiarę, że księżyc jest kobietą. Nie byłam natomiast pewna prawdziwości dziwnej wypowiedzi mojej babci na temat Allaha i innych bogów. Być może staruszce coś się pomyliło. Ale później z nikim o sprawach religii nie rozmawiałam. - Czy myślisz, że kiedykolwiek zobaczę któreś ze znanych ci miejsc? - spytałam. - Owszem - potwierdziła. - Zobaczysz. Wiem to, bo jesteś taka jak ja. Ludzie zadowoleni ze swego życia często na zawsze pozostają w jednym miejscu. - Błysnęła w mroku białkami oczu. - Niezadowoleni natomiast przenoszą się w inne miejsca, szukając zadowolenia, które im umyka. - Spojrzała w niebo. - Twoja siła nie pozwoli ci znaleźć zadowolenia zbyt łatwo. Sapnęłam rozdrażniona. - Świat nie kończy się na tej wiosce i kraju - ciągnęła, jakbym nie wydała z siebie żadnego dźwięku. - Przekonasz się o tym za jakiś czas. Daryo, naprawdę masz w sobie siłę. Tu nie znajdziesz zadowolenia. Musisz stąd odejść. - Dokąd pójdę? - spytałam, nagle przestraszona. - Znajdziesz to, czego szukasz - odpowiedziała, wciąż spoglądając w niebo i kręcąc głową, jakby się z kimś sprzeczała. - To, czego szukam? - zdziwiłam się. - Ale ja nie wiem... - Na razie jeszcze nie wiesz - przerwała mi. - Lecz pewnego dnia wykorzystasz swoją siłę i zaczniesz wieść życie takie, jakiego zapragniesz. Życie takie, jakie kiedyś znałam, niestety, zbyt krótko. Poznasz wtedy, co naprawdę znaczy żyć. - Na tym skończyła. Pomimo młodego wieku rozumiałam, dlaczego wiąże ze mną takie nadzieje. Po prostu nie chciała, żebym przeżyła życie tak jak moja matka i ona sama, gdy trafiła do naszej wioski. Ale jak miało dojść do takiej zmiany? Znałam tylko Susmar Chord, znajdującą się w nisko położonej dolinie w cieniu gór Hindukusz. Domy w niej były wzniesione z mułu zmieszanego z pokruszonym wapieniem i słomą. Każdą posesję otaczał murek wykonany z tego samego budulca. Na naszej posesji stała szopa, w której przechowywało się różne rzeczy, niewielka zagroda dla zwierząt domowych, letnia kuchnia na
podwyższonej ubitej ziemi, gdzie nie tylko gotowało się i zmywało naczynia, lecz także prało, i wygódka. W cieniu pod lipami i morwami leżały dywany, na których matka przyjmowała swoje znajome, bo tam mogły przebywać w odosobnieniu i rozmawiać z odsłoniętymi twarzami. Mój ojciec był rolnikiem. Gospodarował na urodzajnej ziemi, nawadnianej wodą ze strumieni zasilających dopływy odległych rzek, kierowaną na starannie wyrównywane poletka cienkiej gleby, położone w krętych dolinach na południe od Hindukuszu. A gdy nadchodziły chłodniejsze jesienne dni i ziarno zostało oczyszczone, do wiosny parał się rzemiosłem, podobnie jak inni mężczyźni z naszej wioski. Nie spędzał tu bezproduktywnie zimnych dni, lecz zabierał narzędzia i jechał konno do Kabulu, gdzie zarabiał pieniądze jako cieśla, naprawiając domy bogatych mieszkańców miasta. Pracował ciężko. Robota paliła mu się w rękach. Dbał o nasz dom i zapewniał nam utrzymanie, ale często wpadał w gniew i był zawiedziony, bo mężczyzna, który miał tylko jedną córkę, uchodził za godnego pożałowania. Mój ojciec pragnął mieć syna, który ulżyłby mu w pracy i z którego mógłby być dumny. Z powodu braku licznej rodziny czuł się gorszy od innych mężczyzn z naszej wioski. Gdy zmarł jego ojciec, a potem brat, nie miał już żadnego starszego krewnego, z którym mógłby siedzieć na dachu domu i rozmawiać, kiedy kończył się długi gorący dzień pracy w polu. Poza tym jego matka była w takim wieku, że nie potrafiła ganić ani pomagać swej synowej w prowadzeniu domu, toteż w obejściu nie rozlegały się żadne hałasy i odgłosy krzątaniny. Było tak również dlatego, że po domu i podwórzu nie uganiała się gromadka dzieciaków, które można by skrzyczeć czy którymi można by się pochwalić. Mieli tylko mnie. I ojciec coraz częściej wyładowywał swe rozczarowanie na mnie, bijąc mnie za to, że nie podałam mu dość szybko herbaty, że dzban na wodę jest prawie pusty i że nie spuściłam oczu, kiedy udzielał mi nagany, a właściwie za to, że jestem dziewczyną. Dlatego we mnie również płonął gniew na ojca. Moje uczucia do matki były bardziej skomplikowane, ale pozbawione jadu, inaczej niż uczucia do ojca, choć nie kochałam jej tak żarliwie jak babci. Matka była kobietą cichą i prostą. Bierna i pogodzona z losem, robiła to, czego od niej oczekiwano. Postrzegałam ją tak samo jak wiele innych kobiet w naszej wiosce, znajdujących
przyjemność w przebywaniu w domu, w spokojnym towarzystwie innych kobiet i w wychowywaniu dzieci. Spodziewała się, że będę szczęśliwa, przygotowując dla nas posiłki, zamiatając drewniane podłogi i rozciągając dywaniki oraz zwijając i rozkładając pościel w naszym skromnym jednoizbowym domu, gdzie część sypialna rodziców była oddzielona od reszty pokoju zasłoną. Kręciła głową i zaciskała usta, widząc mój brak zainteresowania sprzątaniem i szyciem, niezdarność, z jaką myłam i wycierałam naczynia, tłukąc kolejne czarki i naczynia stołowe z pośpiechu, żeby jak najszybciej skończyć to zajęcie. Niestety, nie potrafiłam znaleźć zadowolenia w wykonywaniu tych prostych domowych czynności, podobnie jak w długich plotkarskich wizytach sąsiadek na naszym podwórzu. Zawsze byłam niespokojna, zawsze spragniona ruchu. Nic mnie nie łączyło z innymi dziewczętami i młodymi kobietami z naszej wioski. Różniłam się od nich, w tym nawet od mojej najlepszej przyjaciółki Gawhar. Być może również pod tym względem byłam podobna do babci. Zaakceptowano ją w naszej wiosce i szanowano, bo jej mąż miał jakąś władzę, lecz zarazem traktowano jako obcą, nawet teraz, na starość. Ona też czuła się tu obca. Czy ze mną nie było podobnie? Urodziłam się w tej wiosce, ale myślałam o sobie jako o kimś obcym, niezadowolonym z ograniczeń łączących się z moim prostym, choć dobrym życiem, chociaż nie potrafiłabym wymienić przyczyn tego stanu rzeczy. Ciągle popadałam w konflikty z matką, a w jeszcze większe z ojcem. Nie potrafiłam okazywać im posłuszeństwa. * Tego roku w gorącym sierpniu, kiedy skończyłam jedenaście lat, żyłam w coraz większym napięciu i zdenerwowaniu. Chciałam czegoś więcej niż chodzenia codziennie do wspólnego pieca chlebowego i studni na głównym placu wioski, czegoś więcej niż siedzenia wieczorem na dachu domu i spoglądania w gwiazdy. Babcia dużo teraz spała, a czasami przez cały dzień nie wstawała z łóżka. Pomagałam jej myć się i jeść. Chciałam wiedzieć, czego mułła uczy chłopców w meczecie, i słyszeć, jak recytuje Koran, jak wypowiada jego święte słowa. Miał grube czerwone usta, częściowo przysłonięte białymi rzadkimi wąsami. Meczet był barwy mułu, jak inne budynki w mojej wiosce, ale wewnątrz, na jednej ze ścian znajdowało się wspaniałe drzewo
życia, ułożone z niebieskich kafli, służące odstraszaniu dżinnów. Mozaika mieniła się odcieniami indygo, kobaltu, lazuru i turkusu. Miałam ochotę przesunąć palcami po jej chłodnej i gładkiej glazurowanej powierzchni. Z tyłu za meczetem znajdował się zakurzony opuszczony dziedziniec, na którym rosło kilka starych sękatych morw. Pewnego popołudnia zakradłam się tam, gdzie, jak się wydawało, nikt nie przychodzi, i słuchałam głosów docierających z meczetu. Nie odważyłam się zajrzeć do środka przez okno w obawie, że mułła mnie zobaczy, lecz skradałam się koło muru. W pewnym momencie natrafiłam na pęknięcie między dwoma wysokimi wąskimi oknami, znajdujące się tak nisko, że musiałam przykucnąć, aby móc zajrzeć przez nie do środka. Zobaczyłam odwróconych do mnie tyłem chłopców, którzy siedzieli na wytartych bawełnianych dywanikach modlitewnych. Stał przed nimi mułła z Koranem w rękach i czytał im monotonnym, cichym głosem wybrane wersety, a oni powtarzali je za nim, kołysząc się rytmicznie w tył i w przód. Wydawało mi się, że wypowiadane przez nich słowa są przymocowane do mułły cienkimi jak pajęczyna, niewidzialnymi nićmi, a słowa wychodzące z jego ust do tych zapisanych w świętej księdze. Opanowało mnie przemożne pragnienie poznania tego związku między wypowiadanym i zapisanym tekstem, uczenia się tak jak ci chłopcy. W naszym domu Koran stal na półce nad drzwiami. Ojciec zakazał mi brać świętą księgę do ręki, abym nie zbezcześciła jej swym dotykiem. Byłby to bowiem uczynek haniebny. Ale jeszcze tego samego dnia, kiedy odkryłam dziurę w murze meczetu, po powrocie zdjęłam z półki Koran ojca, odczekawszy, aż nie będzie nikogo w domu, z wyjątkiem babci. Ta w milczeniu obserwowała, jak delikatnie gładzę zagięte podarte kartki i z ciekawością oglądam czarne kształty, które wiją się na papierze tak cienkim, że niemal przezroczystym. Dopuszczałam się świętokradztwa, ale moja potrzeba poznania tajemnic świętej księgi okazała się silniejsza niż posłuszeństwo. Nazajutrz ukryłam Koran pod moją długą sukienką, wkładając go za pas szarawarów, i udałam się na zakurzony dziedziniec na tyłach meczetu. Usiadłam tam, położyłam Koran na kolanach i śledząc tekst czytany przez mułłę, naśladowałam kołysanie się chłopców. Niemal bezgłośnie powtarzałam wypowiadane przez duchownego słowa. Wokół mnie kury rozgrzebywały ziemię pachnącą butwiejącymi
odpadkami. Letni wietrzyk poruszał liśćmi powykręcanych, sękatych morw. I tak dzień po dniu przychodziłam tu, mówiąc matce, że idę po chleb, który codziennie każda rodzina piekła w piecu wybudowanym pośrodku wioski, aby służył wszystkim mieszkańcom. Nie sądziłam, że ktoś mnie zobaczy. A nawet gdyby tak się stało, to co z tego? Często byłam karana za nieposłuszeństwo. Jak mogłam przewidzieć, że tym razem sytuacja będzie wyglądała jeszcze gorzej?
Rozdział II Tego dnia, kiedy wszystko się dla mnie zmieniło, panował upał. Świat zastygł w bezruchu i tylko czasami powiew wietrzyka niemrawo poruszał duszne powietrze. Klęczałam na swoim miejscu na dziedzińcu meczetu, ze świętą księgą na kolanach. Nie dotykałam jej, bo miałam spocone dłonie. Głos mułły przypominał bzyczenie dużego owada; pasował do dźwięków wydawanych przez muchy, które przysiadały na moim wilgotnym czole. Odpędzałam je szybkimi niecierpliwymi pacnięciami dłoni, kręcąc głową i próbując skupić myśli. Słońce przesunęło się na niebie i morwy nie zapewniały mi już cienia. Postanowiłam pójść do domu, lecz w tej samej chwili padł na mnie czyjś cień. Spojrzałam w górę, gotowa rzucić się do ucieczki, ale to był tylko Basaam, starszy ode mnie o kilka lat, upośledzony umysłowo chłopiec, właściwie nieszkodliwy. Deptał po piętach młodszym od siebie chłopcom, bo ci w jego wieku go odpędzali. Robił, co mu kazali, zwykle coś głupiego, co go poniżało, a oni reagowali na to śmiechem. Basaam natomiast promieniał, jakby udało mu się ich nabrać, zadowolony, że okazują mu zainteresowanie i, jak zapewne sądził, przyjaźń. Ale niekiedy w jego oczach o zwykle bezmyślnym spojrzeniu dostrzegałam nieoczekiwaną bystrość, jakby chwilami docierało doń, że nie jest taki sam jak inni, że nikt nie traktuje go tak poważnie jak pozostałych chłopców. W takich momentach ten zwykle roześmiany i miły chłopiec zmieniał się w niewytłumaczalny sposób, jakby nagle ktoś obudził w nim okrucieństwo. Kiedyś widziałam, jak przewrócił na ziemię małą dziewczynkę i nadepnął jej na dłoń. Kiedy indziej, nie mogąc nadążyć za uciekającymi przed nim chłopcami, chwycił biegnącego obok pieska i wykręcił mu łebek, aż przerażone zwierzę zawyło z bólu. Puścił pieska, dopiero gdy ten ugryzł go w palec. Ale tego dnia, za meczetem, na twarzy Basaama pojawił się jego zwykły szeroki uśmiech. Gdy położyłam palec na ustach, chłopiec powtórzył mój gest, energicznie skinął głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej, ukazując trzonowe zęby, przebarwione i pokryte śliną. Odszedł, kopiąc po drodze kamyki. Mułła nie pozwalał mu przychodzić do meczetu i uczyć się wraz z innymi chłopcami, bo
Basaam nie potrafił się skupić i wydawał hałaśliwe dźwięki, rozpraszając innych. Z powrotem skoncentrowałam uwagę na mulle, ale po krótkim czasie znowu padł na mnie czyjś cień. Tym razem spojrzałam w górę z irytacją i już otwierałam usta, by przepędzić Basaama, kiedy zobaczyłam, że to nie on, lecz moja matka. Podeszła tak cicho, że nie usłyszałam jej kroków. Gdy chwyciła mnie za ramię, ściskając je boleśnie i spoglądając z wściekłością, spostrzegłam chowającego się za węgłem Basaama. - Daryo, ty zła dziewczyno - powiedziała matka cichym, ale ostrym głosem. Odebrała mi Koran i zauważywszy dziurę w murze, przykucnęła obok mnie i zajrzała do meczetu. - Chłopcy znajdują się tak blisko ciebie - sarknęła. - Nie wolno ci oglądać takich rzeczy. Spuść oczy. Nie posłuchałam. Zawsze dotychczas słyszałam tylko, że nie wolno mi czegoś dotykać, słuchać czy oglądać, bo jestem dziewczynką. Szarpnęłam ramieniem, chcąc się wyrwać. - Puść mnie. Zadajesz mi ból - powiedziałam i spytałam hardo, choć wiedziałam, że nie potrafi mi odpowiedzieć: - Dlaczego uważasz, że jestem zła, bo chcę się czegoś dowiedzieć o naszej świętej księdze? - Pewne rzeczy były po prostu przyjęte i tyle. Matka syknęła, więc już nic więcej nie powiedziałam, ale nadal spoglądałam na nią nachmurzona. Ścisnęła mnie jeszcze mocniej za ramię i pociągnęła do góry, zmuszając do podniesienia się z klęczek. Odsunęłam jej rękę i ruszyłam przodem, ale nie spuściłam oczu. Nie chciałam, żeby ktoś zobaczył, jak matka mnie traktuje. Przynajmniej niektóre spośród mijanych przez nas kobiet kręciły na mój widok głową, bo szłam przed matką, unosząc podbródek i stawiając długie, zamaszyste kroki. Wiedziałam już od pewnego czasu, że współczują mojej matce, iż ma taką zuchwałą, krnąbrną córkę. Pewnie zanosiły teraz do Allaha dziękczynne modły za swoje skromne, posłuszne córki. W domu matka z szacunkiem odstawiła Koran na półkę, ale najpierw znów chwyciła mnie za ramię i pchnęła na dywan pod ścianą. Do końca dnia nie pozwoliła mi jeść i pić. Babcia spoglądała na mnie ukradkiem ze swojego ciemnego kąta, a ja pragnęłam podbiec do niej i ukryć twarz na jej kolanach, jak to często robiłam, kiedy
matka mnie zbeształa lub ojciec uderzył. Gdy tylko matka się odwróciła, zrobiłam ruch, by podejść do babci. - Madar - e kalan - powiedziałam błagalnie, ale ona pokręciła głową i machnęła dłonią o kościstych, powykręcanych palcach. Zrozumiałam wówczas, że moje obecne przewinienie różni się od wcześniejszych. Było to co innego niż wylanie wody z glinianego dzbana, który próbowałam nieść, biegnąc, co innego niż przypalenie ryżu, gdy, zamiast go pilnować, oglądałam chmury, co innego niż ukrycie się w polu, dla uniknięcia codziennych obowiązków, czy wyjęcie z pieca cudzego bochenka chleba, kiedy miałam dość czekania, aż nasz się upiecze, co innego niż robienie miny na widok zdziwaczałego staruszka, przesiadującego na schodach czajchany z czarką herbaty w ręku. Zaczęłam sobie zdawać sprawę, że może to, co ostatnio zrobiłam, nie było jedną z moich niemądrych dziecinnych demonstracji przekory. Odwróciłam się od mojej zmartwionej babci i leżałam twarzą do ściany, z rękami skrzyżowanymi na pustym brzuchu. Głowa pękała mi z powodu upału i piekło wyschnięte gardło. Po jakimś czasie przed domem rozległy się ciężkie kroki ojca, ale zanim wszedł do środka, matka wyszła na zewnątrz. Usiadłam i spojrzałam na drzwi, zza których dobiegał jej szybki, pełen niepokoju szept, a po nim szept ojca. Po chwili ojciec wpadł do domu. Usta miał zaciśnięte z gniewu. Podszedł do mnie, a ja zerwałam się z podłogi. - Zostaniesz ukarana za swoje zachowanie! - krzyknął, utkwiwszy wzrok w ścianie ponad moją głową, jakbym była zbyt obrzydliwa, żeby można było na mnie spojrzeć. - Córka nie będzie mi przynosiła takiego wstydu! Zdawałam sobie sprawę, że źle postąpiłam, słuchając nauczania mułły, ale nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ojciec tak bardzo się na mnie gniewa. Nie mogłam jednak o nic go pytać, więc tylko obserwowałam jego twarz, starając się pojąć powód tak gwałtownej reakcji. - Spuść oczy! - ryknął, gdy w końcu na mnie spojrzał. - I zasłoń swoją bezczelną twarz! - Szarpnął moją chustkę i zasłonił mi twarz. A wówczas nie musiałam się zakrywać, bo nie stałam się jeszcze kobietą. Ojciec krzyczał dalej: - Wstąpiłem do czajchany, ale wyszedłem stamtąd zawstydzony, kiedy inni mężczyźni zaczęli się
śmiać z tego, co zrobiłaś! Kobiety nie przestają mleć językami! Wszyscy już wiedzą o twoim haniebnym postępku! Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był taki zły. Przez cienki materiał chustki wyglądał jak duży wodnisty cień. - Wciąż niczego się nie nauczyłaś?! Masz czelność nie okazywać mi szacunku i patrzeć w oczy jak równemu sobie?! - ryknął znowu. Spuściłam głowę, ale nadal był rozwścieczony. Teraz zrozumiałam dlaczego. Nie tylko z powodu tego, co zrobiłam, lecz również ze względu na to, jak czuł się wobec swoich kolegów. Wymierzył mi dwa policzki, aż chustka opadła mi na ramiona. Wcześniej też mnie policzkował, nawet często, ale nigdy tak mocno. Po drugim ciosie upadłam bokiem na dywan i oparłam się na łokciu. Ojciec zaczął mnie okładać swymi stwardniałymi od pracy rękami po ramionach i plecach. Usłyszałam krzyk babci i zwinęłam się w kłębek, próbując osłonić się przed dalszymi uderzeniami. Ale ojciec postawił mnie na nogi. - Pokażę ci, jak traktuje się córkę, która lekceważy innych! - oświadczył. Powlókł mnie przez pokój do drzwi, potykającą się o dywany. Zszokowana, z trudem łapałam oddech. Chwiałam się na nogach, gdy znaleźliśmy się na dworze. Zmierzchało. Myślałam, że zabierze mnie na podwórze, żeby dalej bić, ale ruszył na plac w środku wioski. Uliczki biegły promieniście od placu jak szprychy w kole od wozu. Nie łączyły ich żadne boczne. Cieszyłam się, że o tej porze dnia większość mieszkańców przebywa na podwórzach za domami, odgrodzona od świata w swej prywatności. Miałam nadzieję, że tylko nieliczni zobaczą, jak ojciec ciągnie mnie naszą uliczką na plac. Ten plac to był duży obszar ubitej ziemi, osłonięty od słońca baldachimem liści orzechów włoskich i granatowców, rosnących na jego obrzeżach. Po jednej stronie stał meczet, po drugiej czajchana, a obok niej studnia i piec chlebowy. Pomyślałam, że ojciec zmierza do studni, żeby oblać mnie wodą i symbolicznie zmyć ze mnie złe uczynki. - Ta dziewczyna zlekceważyła zwyczaje nakazane nam przez Allaha! - krzyknął tak głośno i niespodziewanie, że aż się wzdrygnęłam. Dwie kobiety stojące przy piecu chlebowym odwróciły się w naszą stronę, a w drzwiach meczetu i czajchany stanęli
mężczyźni. - Swym zachowaniem przyniosła wstyd całej wiosce! Trzeba jej dać nauczkę! Nie mogłam uwierzyć, że krzykiem oznajmia ludziom moje nieposłuszeństwo i ściąga powszechną uwagę, robiąc ze mnie pośmiewisko. Gdy z determinacją ciągnął mnie przez plac i przeszliśmy obok studni, uświadomiłam sobie, co zamierza zrobić. Wprost nie mieściło mi się to w głowie. Prowadził mnie do rosnącego obok meczetu starego platanu, do którego grubego i rosnącego wysoko konara był przymocowany sznur służący do karania chłopców. Ale znałam tylko dwa przypadki powieszenia tu za ręce chłopca, i to przez mułłę, a nie przez własnego ojca. Obaj ci winowajcy zostali ukarani za planowanie złośliwych figli z użyciem przemocy, podobno takich, których się nie toleruje. Dlatego wszyscy mężczyźni w wiosce, włącznie z ojcami tych chłopców, uznali, że psotnicy muszą ponieść karę. To, co ja zrobiłam, było w porównaniu z tym niczym. Ale ojciec związał mi dłonie w nadgarstkach zwisającym z konara grubym, wystrzępionym sznurem. - Chcesz się zachowywać jak chłopiec? To będziesz traktowana jak nieposłuszny chłopiec. Może stanie się to dla ciebie ważną nauczką, że dziewczęta nie powinny postępować tak jak ty, a zwłaszcza nie powinny mieć niegodziwych, nieczystych myśli - mruknął. Zacisnął sznur tak mocno, że natychmiast zdrętwiały mi palce, i pociągnął za jego drugi koniec, zwisający z konara, tak iż moje ręce znalazły się nad głową. Pociągnął jeszcze raz i moje stopy oderwały się od ziemi. Przywiązał sznur do wbitego w pień mocnego kołka i rzucił mi pod stopy chustkę, mówiąc: - Niech wszyscy zobaczą twoją hańbę. - Po tych słowach odszedł ciężkim krokiem, wzbijając butami kurz. Ale ja nie czułam się zhańbiona. Spoglądałam na pusty plac z nadzieją, że ktoś tu przyjdzie i będę mogła mu okazać swoją dumę. Niech każdy mnie zobaczy. To mój ojciec powinien się wstydzić. Dziewcząt nie karano w taki sposób, na oczach wszystkich, lecz w domu, w ukryciu. Dlatego wiedziałam, że wymierzając mi taką karę, ojciec wprawił mieszkańców wioski w zakłopotanie i nie odważą się wytknąć nosa za drzwi. Widok dziewczynki wiszącej na sznurze przeznaczonym do karania niesfornych chłopców, ledwie dotykającej ziemi czubkami palców, raczej by ich przeraził. Ale z drugiej strony
nie zachowywałam się jak inne dziewczęta. Czy więc rzeczywiście ktoś użaliłby się nade mną? Chyba nie. Po jakimś czasie zaczęłam tracić świadomość, osłabiona głodem, pragnieniem i bólem po razach wymierzonych mi przez ojca; bolały mnie też łopatki i naciągnięte przeguby. Głowa opadła mi na piersi, a twarz zasłoniły pasma długich włosów z rozplecionego warkocza. Spoglądając na swoje bose stopy, obserwowałam, jak wiruje pod nimi kurz, wzbijany przez wieczorny wiatr, wciąż gorący, ale coraz silniejszy, tak że zaczęłam się kołysać na sznurze. Silniejszy powiew uniósł brzegi leżącej pod moimi stopami chustki i podrzucił ją do góry. Kołysząc się wolno z boku na bok, słyszałam, jak skrzypi konar, na którym wiszę. Sznur wrzynał mi się w nadgarstki, ręce odrętwiały, miałam wrażenie, że wyrywają mi się ze stawów. W końcu zamknęłam oczy. Po jakimś czasie, który wydał mi się bardzo długi, popadłam w dziwny stan, jakby snu na jawie, w którym przestałam czuć swoje ciało. Pomyślałam wtedy o Allahu. Czy było jego wolą, bym została tak potraktowana tylko za to, że chciałam poznać jego Słowo? - Daryo - usłyszałam czyjś głos i przez moment myślałam, że to Allah zawołał mnie po imieniu i zaraz do mnie przemówi. Ten ktoś powtórzył: - Daryo jan - kochana. - Wówczas zorientowałam się, że to głos babci, cichy i łagodny. Otworzyłam oczy i uniosłam głowę. Wiatr ustał, powietrze wciąż było suche. Niebo już pociemniało. Rozległ się wysoki dźwięk wydawany przez cykadę, wibrujący w powietrzu nad pogrążonym w ciszy placem. Było tak, jakby w czasie, kiedy wisiałam na sznurze, wioska wymarła. Babcia trzymała cząstkę czerwonego melona. Uniosła ją drżącą z wysiłku dłonią, zbliżając owoc do moich ust. U jej stóp leżał kostur. Drugim się podpierała, trzymając go w sękatej dłoni. Ile wysiłku wymagało od niej przyjście tu, skoro od miesięcy nie wychodziła z domu! Jej nogi o skórze przebarwionej ze starości były spuchnięte w kostkach. - Babciu - szepnęłam, wyciągając szyję i otwierając usta, aby dosięgnąć melona. Ale w tym momencie upadła, jakby nagle ktoś podciął jej nogi. Z jej skroni popłynęła krew. Leżała na boku u moich stóp, a obok niej kawałek melona, który sam wyglądał na ziemi jak kałuża krwi.
- Madar - e kalani Madar - e kalani - krzyknęłam, wstrząśnięta i osłupiała. Rozejrzałam się po pustym placu, szukając dla niej pomocy i wydobywając z siebie dziwne dźwięki, ale spostrzegłam tylko Basaama. Opierał się o mur meczetu i trzymał w dłoni procę. - Ta staruszka - krzyknął do mnie, kręcącej się na sznurze jak owad nabity na haczyk - nie znała swojego miejsca! Tak jak ty! Była nieposłuszna! Po tym oskarżeniu uśmiechnął się tak samo jak wtedy, gdy znalazł mnie za meczetem. Wówczas zrozumiałam, że pustka i bezmyślność na jego twarzy jest myląca, że kryje się za nią przebiegłość. Spojrzałam w dół. Babcia wpatrywała się w swoją skręconą rękę i z niedowierzaniem mrugała oczami. Gdzieś zaszczekał pies, krzyknął mężczyzna i rozległ się niespokojny głos kobiety. Po kilku minutach nadbiegi mój ojciec. Najpierw próbował rozplątać węzły na sznurze, na którym wisiałam. Sam je zawiązał, ale teraz trzęsły mu się ręce, więc wyjął nóż i odciął sznur. Upadłam na ziemię. Nie mogłam poruszać odrętwiałymi dłońmi i nie miałam siły wstać. Czołgałam się na kolanach do babci, wokół której tłoczyły się już kobiety. Po cichym płaczu rozpoznałam wśród nich moją matkę. Przepchnęłam się przez nie. Ręce, wciąż związane w nadgarstkach, odmawiały mi posłuszeństwa. Nie mogłam ich podnieść, aby dotknąć babci, więc przysunęłam twarz do jej policzka. Poczułam chłód szorstkiej i lepkiej od krwi skóry. Staruszka pachniała migdałami, które lubiła żuć. - Tak mi przykro, madar - e kalan - szepnęłam, a ona zamknęła oczy. Mój ojciec pochylił się nad nią i podniósł ją z ziemi, jakby była dzieckiem. Szedł przez rozstępujący się tłum, niosąc ją na rękach, za nim, głośno płacząc, moja matka, a za nią ja, gdyż w końcu udało mi się wstać. Zębami rozplątałam sznur krępujący mi nadgarstki. Odzyskałam czucie w rękach i przeszył mnie ból nie do opisania. Dłonie ciążyły mi jak ołowiane kule. Poruszałam nimi, cicho płacząc. W domu położyłam się na posłaniu obok babci i trzymałam ją za rękę. Matka zmyła krew z twarzy staruszki i przyłożyła jej do spuchniętej skroni wilgotną szmatkę. Byłam przy madar - e kalan, kiedy przyszła akuszerka Yalda i obejrzała jej oczy, twarz oraz dłonie, a następnie wręczyła matce tykwę z leczniczym płynem, udzielając
stosownych porad. Byłam, gdy matka zmieszała lek z ostudzoną herbatą i napoiła staruszkę tą mieszanką. Czuwałam po zapadnięciu zmroku, gładząc babcię po twarzy. Myślałam, że śpi, ale nagle wymamrotała jakieś obce słowa. - Co mówiłaś, babciu? Nie zrozumiałam - powiedziałam, wspierając się na łokciu. Zwróciła twarz w moją stronę i spojrzała na mnie. - W końcu się zjawiłaś, moja siostrzyczko. Tak długo na ciebie czekałam - wyszeptała po persku i dalej mówiła w tym języku. - Nie jestem twoją siostrą. Spójrz na mnie. Jestem Daryą - powiedziałam. - Nie płacz po mnie, siostro. Jestem szczęśliwa, że idę do raju - mruknęła znowu po persku. - Nie. Jeszcze tam nie pójdziesz - zaprotestowałam. - Proszę cię, babciu, zostań. Spojrzała na mnie przytomniej, co dostrzegłam w blasku księżyca. - Moja Daryo jan - powiedziała i lekko się uśmiechnęła. - Kiedy w raju zjawię się u mojego ukochanego, znowu stanę się młoda i piękna. Mój ukochany o jasnej skórze, który kochał mnie bardziej niż ktokolwiek inny, już tam jest, czeka na mnie. Zawsze już będzie miał trzydzieści jeden lat. Kocha mnie, a ja jego. Idę do niego. Czeka na mnie u wrót raju. Ciesz się tym razem ze mną. Próbowałam potaknąć, ale wstrząsało mną łkanie. - Daryo jan, zapamiętasz, co ci powiedziałam? Czy wolisz żyć tu i spoglądać na księżyc, czy odejść tam, gdzie będziesz wolna? - Skąd będę wiedziała, co zrobić i dokąd pójść, bez ciebie jako przewodniczki? Co rozumiesz przez to, że będę wolna? - spytałam, płacząc. - Zorientujesz się sama. Będzie to dla ciebie jasne - odparła słabszym głosem i przeszła z perskiego na dari. - Mój czas już nadszedł. Ja pójdę do raju, a ty tam, gdzie będziesz musiała. Daryo jan, pamiętaj o swojej sile. Zawsze pamiętaj. - Tak, tak, madar - e kalan - zapewniłam ją. - Będę pamiętać. Zamknęła oczy i lekko westchnęła. Zasnęłam i nagle się obudziłam. Usiadłam na posłaniu w szarym świetle poranka. Babcia leżała na wznak i miała otwarte oczy.