andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Holt Victoria (Carr Philippa) - Maska czarodziejki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :921.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Holt Victoria (Carr Philippa) - Maska czarodziejki.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera H Holt Victoria
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 194 stron)

Victoria Holt Maska czarodziejki The Mask of the Enchantress Przełożył Paweł Ziemkiewicz

…Trzy życzenia w zaczarowanym lesie Jestem w pułapce. Zostałam schwytana w pajęczynę i małą pociechą jest to, że sama ją uplotłam. Kiedy myślę o wszystkim, co zrobiłam, ogarnia mnie obezwładniające przerażenie. Wiem, że postępowałam niegodziwie, może nawet występnie. Każdego ranka, kiedy się budzę, kłębią się nade mną ciężkie chmury. A wtedy pytam samą siebie, jakie nowe nieszczęścia czekają mnie tego dnia. Bodajbym nigdy nie spotkała Susannah, Esmonda i reszty, a szczególnie Susannah! Bodajbym nigdy nie ujrzała zamku Mateland, tak wspaniałego i tak pięknego z jego potężną bramą, szarymi murami i blankami jakby wziętymi prosto ze średniowiecznego romansu! Nie zostałabym wystawiona na pokusę. Na początku wszystko wydawało się takie łatwe. — Kusić cię ten stara diabeł koło twoja głowa — mawiała bardzo często moja stara przyjaciółka Cougaba na Wyspie Wulkanu. To prawda. Kusił mnie diabeł, a ja poddawałam się pokusom. Dlatego jestem tutaj, w zamku Mateland, uwięziona i zrozpaczona, szukając wyjścia z sytuacji, a każdy dzień jest pełen nowych niebezpieczeństw. Wszystkie groziły mi od dawna — tak naprawdę zaczęły się przed moim urodzeniem. Jest to opowieść o mojej matce i ojcu. Oraz historia Susannah. Ale po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że wokół mnie dzieje się coś niezwykłego, kiedy miałam sześć lat. * * * Wczesne lata spędziłam w Crabtree Cottage na błoniach Cherrington. Nad Błoniami dominował kościół, a w samym środku rozpościerał się staw, nad którym w pogodne dni przesiadywali na drewnianych ławeczkach staruszkowie rozmawiając całe ranki. Na Błoniach stał też słup i w Święto Wiosny mieszkańcy wybierali królową podczas wspaniałego festynu, który zazwyczaj oglądałam przez szczeliny w żaluzjach okna w saloniku, o ile zdołałam umknąć surowym oczom ciotki Amelii. Ciotka Amelia i wuj William byli bardzo pobożni i twierdzili, że słup powinien zostać usunięty, a te pogańskie obrzędy zakazane. Większość z nas jednak nie podzielała tego poglądu. Jakże chciałam znaleźć się tam, przynieść gałęzie z lasu i trzymając jedną ze wstążek tańczyć i swawolić wokół słupa razem z innymi. Sądziłam, że zostać Królową Wiosny musi być największym szczęściem. Lecz aby dostąpić tego zaszczytu, trzeba było mieć przynajmniej szesnaście lat, a wtedy nie skończyłam jeszcze sześciu. Zaakceptowałam niezwykłość mojego życia i zapewne dalej by mnie nie dziwiła, gdyby nie szepty i aluzje otoczenia. Kiedyś usłyszałam, jak ciotka Amelia mówiła: — Nie wiem, Williamie, czy postąpiliśmy słusznie. Panna Anabel błagała mnie i ustąpiłam. — Ale pieniądze… — przypomniał jej wuj William. — Ale przecież w ten sposób popieramy grzech. Wuj William zapewnił ją, że nikt nie może zarzucić im żadnego grzechu. — Pomogliśmy grzesznicy — upierała się ciotka. William odparł, że nie można ich o nic obwiniać. Zrobili to, za co im zapłacono, a być może w ten sposób uda im się ocalić jedną duszę przed ogniem piekielnym. — Grzechy ojców mszczą się na dzieciach — przypomniała mu ciotka Amelia. Skinął głową w odpowiedzi i powędrował do szopy, w której rzeźbił kołyskę do żłóbka w kościele.

Zaczęłam sobie uświadamiać, że wuj William z mniejszym niż ciotka zapałem starał się być dobry. Od czasu do czasu uśmiech — choć był to krzywy uśmiech, jakby się go wstydził — pojawiał się na jego ustach; kiedyś, gdy przyłapał mnie na oglądaniu Święta Wiosny przez żaluzje, wyszedł z pokoju bez słowa. Oczywiście piszę to po upływie wielu lat, ale wydaje mi się, że bardzo szybko się zorientowałam, iż w wiosce Cherrington krąży wiele plotek na mój temat. Wuj William i ciotka Amelia byli nie najlepszą parą do opieki nad małym dzieckiem. Matty Grey mieszkająca w jednym z domków na Błoniach i w słoneczne dni przesiadująca zazwyczaj na progu, była kimś, kogo określa się mianem wioskowej indywidualności. Lubiłam rozmawiać z Matty, jeśli tylko nadarzyła się okazja. Wiedziała o tym i kiedy podchodziłam do niej, zaczynała wydawać dziwne świszczące odgłosy, a jej tłuste ciało całe się trzęsło. W ten sposób się śmiała. Wołała mnie i zapraszała, żebym usiadła u jej stóp. Nazywała mnie „małym biedactwem” i przykazywała swojemu wnukowi imieniem Tom, żeby był miły dla małej Suewellyn. Lubiłam swoje imię. Powstało z połączenia Susan i Ellen. Uważałam, że to dobre imię. Oryginalne. W naszej wiosce było mnóstwo Ellen i Susan, zwanych Sue. Ale Suewellyn była tylko jedna. Tom słuchał swojej babki. Poskramiał inne dokuczające mi dzieciaki. Chodziłam do „pańskiej” szkoły prowadzonej przez byłą guwernantkę ze dworu. Uczyła córkę dziedzica, a kiedy młoda panna dorosła, nauczycielka kupiła nieduży dom niedaleko kościoła i otworzyła w nim szkołę, do której chodziły dzieci z okolicy, łącznie z synem córki dziedzica, Anthonym. Za rok miał dostać własnego nauczyciela, a potem wyjechać do szkół. Stanowiliśmy mieszaną kompanię. Zbieraliśmy się w saloniku panny Brent, gdzie skrobaliśmy litery drewnianymi rysikami na tacach posypanych piaskiem i recytowaliśmy tabliczkę mnożenia. We wszystkich klasach była nas dwudziestka uczniów w wieku od pięciu do jedenastu lat. Niektórzy przerywali naukę, gdy skończyli lat jedenaście; inni ciągnęli ją dalej. Oprócz młodego dziedzica do naszej szkoły chodziły córki doktora i trójka dzieci okolicznych farmerów, a także tacy jak Tom Grey. Pośród nich tylko ja byłam inna. Rzeczywiście otaczała mnie jakaś tajemnica. Pewnego dnia zjawiłam się w wiosce, ale urodziłam się gdzie indziej. Przybycie większości dzieci było z reguły oplotkowane na długo zanim przybysz faktycznie się pojawił. Ze mną było inaczej. Zamieszkałam z ludźmi najmniej nadającymi się na opiekunów dziecka. Zawsze miałam ładne ubrania, a niektóre moje rzeczy były stanowczo zbyt kosztowne jak na możliwości moich protektorów. I jeszcze te wizyty. Raz w miesiącu przyjeżdżała Ona. Była piękna. Przybywała do domku w powozie wynajętym na stacji, a mnie wysyłano do saloniku na spotkanie z nią. Wiedziałam, że to ważne wydarzenia, bo saloniku używano tylko przy specjalnych okazjach, na przykład odwiedzinach pastora. Żaluzje w oknach zawsze spuszczano, żeby nie dopuścić słonecznych promieni, mogących uszkodzić meble lub wypalić dywan. Do salonu odnoszono się z pewnym nabożeństwem. Być może powodem były obrazy przedstawiające Chrystusa na Krzyżu i świętego Sebastiana — przynajmniej myślę, że chodziło o niego, bo w ciele świętego tkwiły liczne strzały i krew płynęła z jego ran. Tuż obok wisiał portret naszej królowej, spoglądającej na nas surowo, pogardliwie i z dezaprobatą. Pokój mnie przygnębiał i tylko urok takich okazji jak Święto Wiosny mógł mnie skłonić do zerkania przez szczeliny na rozbawione Błonia. Ale kiedy przebywała w nim Ona, pokój ulegał przemianie. Jej ubrania były cudowne. Nosiła bluzki zawsze przyozdobione falbankami i wstążkami, znakomicie skrojone spódnice i małe kapelusiki przybrane piórami i kokardami. Zawsze mówiła: — Witaj, Suewellyn — trochę jakby zawstydzona, a potem rozkładała szeroko ramiona i mogłam podbiec i ją objąć. Podnosiła mnie do góry i tak długo i badawczo mi się przyglądała,

że zawsze zastanawiałam się, czy wszystkie pasemka włosów przylegają do głowy jak należy i czy na pewno pamiętałam o umyciu się za uszami. Siadałyśmy potem obok siebie na sofie. Nie cierpiałam tego mebla. Wypchano go końskim włosiem i zawsze mnie łaskotało, nawet przez pończochy. Ale kiedy ona była ze mną, nawet tego nie zauważałam. Zadawała mi mnóstwo pytań, a wszystkie dotyczyły mojej osoby. Co lubię jeść? Czy marznę w zimie? Czego się uczę w szkole? Czy wszyscy są dla mnie mili? Kiedy nauczyłam się czytać, kazała mi demonstrować, jak dobrze to robię. Obejmowała mnie ramionami i mocno przytulała, a kiedy podjeżdżał powóz, żeby ją odwieźć na stację, ściskała mnie tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Pochlebiało mi to, bo chociaż potem rozmawiała z ciotką Amelią, a mnie wypraszano z saloniku, wyglądało na to, że przyjeżdżała specjalnie dla mnie. Po jej wyjeździe dom był jak odmieniony. Wuj William wyglądał, jakby z trudem powstrzymał uśmiech, a ciotka Amelia mamrotała do siebie: — No, nie wiem. Nie wiem. Oczywiście mieszkańcy wioski zauważyli te wizyty. James — woźnica i zawiadowca statrji plotkowali o niej. Później zrozumiałam, że w ten sposób uzewnętrzniali swoje poglądy na sprawę potocznie zwaną niejasną, i nie mam wątpliwości, że domyśliłabym się wszystkiego, gdyby nie nakaz wydany wnukowi przez Matty Grey, żeby się mną opiekował. Tom jasno dawał do zrozumienia, że się o mnie troszczy i każdy, kto chciał mnie skrzywdzić, miał z nim do czynienia. Kochałam Toma, chociaż nigdy nie raczył zbyt wiele ze mną rozmawiać. Jednak dla mnie był opiekunem, rycerzem w lśniącej zbroi, Lohengrinem. Ale nawet Tom nie mógł powstrzymać dzieciaków naśmiewających się ze mnie. Jednego dnia Anthony Felton zauważył na mojej twarzy pieprzyk. Tuż poniżej ust, na prawym policzku. — Popatrzcie na to znamię na twarzy Suewellyn — zawołał. — Tam ją pocałował diabeł. Dzieci słuchały z otwartymi oczami opowieści o tym, jak diabeł przychodzi o północy i wybiera swe oblubienice. Potem je całuje, i zostawia w tych miejscach swój znak. — Głupcze — powiedziałam. — Wielu ludzi ma pieprzyki. — Ten jest specjalnego rodzaju — odparł ponuro Anthony. — Poznaję go od razu. Kiedyś widziałem wiedźmę, która miała dokładnie taki sam tuż przy ustach… Rozumiesz? Patrzyli na mnie przerażeni. — Ona nie wygląda jak wiedźma — zaryzykowała Jane Motley, i z pewnością na nią nie wyglądałam w wyszukanej sukience z serży, z brązowymi włosami surowo zaczesanymi z czoła i splecionymi na plecach w dwa warkocze związane granatowymi wstążkami. Ładna, praktyczna fryzura, jak mawiała ciotka Amelia, kiedy chciałam wbrew jej woli rozpuścić włosy. — Wiedźmy przybierają różne postaci — wyjaśniał Anthony. — Zawsze wiedziałam, że Suewellyn jest inna — dodała Gill, córka młynarza. — Diabeł… Jaki on jest? — spytał ktoś. — Nie wiem — odparłam. — Nigdy go nie widziałam. — Nie wierzcie jej — ciągnął Anthony. — Ona nosi diabelski znak. — Głupi jesteś — odpowiedziałam. — Nikt by ciebie nie słuchał, gdybyś nie był wnukiem dziedzica. — Wiedźma — upierał się Anthony. Tego dnia Toma nie było w szkole. Musiał pomóc ojcu przy kopaniu ziemniaków. Bałam się. Patrzyli na mnie tak dziwnie; nagle zdałam sobie sprawę, co to jest żyć w izolacji, być inną niż stado. To było dziwne uczucie: radość z tego, że się wyróżniam, i zarazem strach. Weszła panna Brent i skończyło się gadanie, ale tego dnia, kiedy lekcje dobiegły końca, szybko uciekłam ze szkoły. Bałam się tych dzieci. Czegoś, co widziałam w ich oczach. One

naprawdę wierzyły, że w nocy odwiedził mnie diabeł i odcisnął na mnie swoje piętno. Pobiegłam przez Błonia do Matty Grey, która siedziała przy drzwiach. Za nią stał półlitrowy kufel, ręce trzymała złożone na podołku. — Gdzie tak pędzisz… jakby cię diabeł gonił — zawołała do mnie. Przeszył mnie zimny dreszcz i obejrzałam się przez ramię. — To tylko takie powiedzenie — roześmiała się. — Za tobą nie ma żadnego diabła. Wyglądasz na bardzo przestraszoną. Usiadłam u jej stóp. — Gdzie jest Tom? — Wciąż kopie ziemniaki. Tego roku mamy urodzaj. — Oblizała usta. — Nie ma to jak dobry ziemniak, gorący i mięsisty, w ładnym brązowym mundurku. Trudno mu się oprzeć, wierz mi, Suewellyn. — Chodzi o ten pieprzyk na mojej twarzy — zaczęłam. Zerknęła na mnie, nie ruszając się z miejsca. — Co z nim? — spytała. — To tylko znamię, nic więcej. — Powiedzieli, że to ślad po pocałunku diabła. — Kto powiedział? — Dzieci w szkole. — Nie mają prawa tak mówić. Pogadam z Tomem. Nie pozwoli im na to. — Czemu więc w ogóle go mam, Matty? — O, czasami dzieci po prostu rodzą się z czymś takim. Na przykład kuzynka mojej matki urodziła się ze znamieniem na twarzy, przypominającym truskawkę… a wszystko przez to, że wcześniej jej matka miała wielką chętkę na truskawki. — A na co miała chętkę moja mama, że urodziłam się z takim pieprzykiem na policzku? W duchu zaś myślałam: „I gdzie właściwie jest moja mama?” To mnie też różniło od innych: nie miałam matki. Nie miałam też ojca. W wiosce było kilkoro sierot, ale wszystkie umiały powiedzieć, kim byli ich rodzice. Ja tego nie potrafiłam. — Cóż, tego nikt nie wie, kurczaczku — odparła Matty bez pośpiechu. — Miewa się takie rzeczy. Znam dziewczynkę, która urodziła się z sześcioma palcami. Nie tak łatwo ukryć coś takiego. A czymże jest pieprzyk, którego nikt wcześniej nie zauważył? Coś ci powiem. Sądzę, że to całkiem ładne. Jest dużo ludzi, którzy przyciemniają nawet te rzeczy, żeby zwrócić na nie uwagę. Nie powinnaś się tym przejmować. Matty była jedną z najmilszych osób, jakie znałam, zadowoloną ze swojego losu, który nie był niczym innym jak tylko życiem w małej, ciemnej chatce. — Pokoik na górze, pokoik na dole, kawałek miejsca z tyłu, gdzie mogę uprać i ugotować, i wygódka ukryta w ogródku — w ten sposób ją opisywała. Chata stała obok domu jej syna, ojca Toma. — Blisko, ale nie za blisko — mawiała — dokładnie tak jak powinno być. — I jeśli pogoda była dobra i Matty mogła usiąść na progu i obserwować toczące się życie, nie oczekiwała niczego więcej. Ciotka Amelia mogła sobie ubolewać, że staruszka siaduje na progu, naruszając tym samym ogólny wizerunek Błonia, ale Matty żyła tak, jak chciała, i osiągnęła zadowolenie, które jest udziałem niewielu ludzi. Kiedy następnego dnia przyszłam do szkoły, Anthony Felton podszedł do mnie i wysyczał mi do ucha: — Jesteś bękartem. Popatrzyłam na niego. Słyszałam to słowo, używano go jako obelgi i już byłam gotowa powiedzieć mu, co o nim myślę, ale nadszedł Tom i Anthony natychmiast umknął. — Tom — szepnęłam — on nazwał mnie bękartem. — Nie przejmuj się — odpowiedział i dodał tajemniczo. — Nie chodzi o to, o czym

myślałaś. — Wtedy zupełnie tego nie zrozumiałam. Dwa czy trzy dni przed moimi szóstymi urodzinami, ciotka Amelia zawołała mnie do saloniku na rozmowę. To była bardzo uroczysta chwila i z drżeniem jej oczekiwałam. Właśnie zaczynał się wrzesień i promień słońca przeświecał przez niedokładnie opuszczoną żaluzję. Wszystko widziałam bardzo dokładnie; sofę z końskiego włosia i krzesła z kompletu, rzadko używane i osłonięte pokrowcami, etażerkę w kącie, z bibelotami odkurzanymi dwa razy w tygodniu, święte obrazy na ścianie, i ten z młodą królową patrzącą bardzo dumnie i surowo; miała złożone ręce, a jej spadziste ramiona opasywała szarfa. W pokoju nie czuło się radości i słoneczny promień zupełnie do niego nie pasował. Byłam pewna, że ciotka Amelia to zauważy i domknie żaluzję. Ale nie zrobiła tego. Wyraźnie była bardzo zaaferowana i czymś zatroskana. — Trzeciego przyjdzie — panna Anabel — oznajmiła ciotka. Trzeciego września wypadały moje urodziny. Złożyłam razem ręce i czekałam. Panna Anabel zawsze przychodziła w moje urodziny. — Ma zamiar zrobić ci prezent. Moje serce zaczęło bić szybciej. Słuchałam z zapartym tchem. — Jeśli będziesz grzeczna… — zaczęła ciotka Amelia. Był to zwyczajowy wstęp, więc nie przywiązywałam do niego wagi. — Włożysz swoje świąteczne ubranie, mimo że to będzie czwartek. Włożenie świątecznego ubrania w czwartek stanowiło zapowiedź czegoś niesłychanego. Ciotka zacisnęła usta. Zauważyłam, że nie pochwala tego spotkania. — Ma zamiar zabrać cię na cały dzień. Byłam zdumiona. Z trudem zapanowałam nad sobą. Miałam ochotę skakać po sofie. — Musimy mieć pewność, że wszystko będzie w porządku — kontynuowała ciotka. — Nie chciałabym, żeby panna Anabel pomyślała, że nie potrafimy wychować cię na damę. Zapewniłam, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Nie zapomnę nic, czego mnie uczono. Nie będę mówić z pełnymi ustami. Kiedy tylko zajdzie potrzeba, użyję chusteczki do nosa. Nie będę nucić pod nosem. Nie będę odzywać się nie pytana. — Bardzo dobrze — oświadczyła ciotka Amelia. Później słyszałam, jak mówiła do wuja Williama: — Co ona sobie myśli? To mi się nie podoba. Coś takiego może tylko zaszkodzić dziecku. Nadszedł wielki dzień. Moje szóste urodziny. Ubrałam się w czarne buciki z guziczkami i granatowy żakiecik oraz sukienkę ze szlachetnej bawełny. Do tego granatowe rękawiczki i słomiany kapelusik z gumką pod brodą. Ze stacji przyjechał powóz z panną Anabel w środku, a kiedy odjeżdżał, siedziałam w nim także ja. Tego dnia panna Anabel była inna. Pomyślałam, że obawia się nieco ciotki Amelii. Uśmiechała się, ściskała moje ręce w rękawiczkach i dwa czy trzy razy powiedziała: — Jak to miło, Suewellyn. Kiedy wsiadałyśmy do pociągu, zawiadowca stacji przyglądał się nam z ciekawością. Nie pamiętam żadnej wcześniejszej podróży pociągiem i nie wiem, co mnie bardziej podniecało: stukot kół podobny do radosnej piosenki czy pola i lasy, które mijałyśmy. Ale największą przyjemność sprawiała mi panna Anabel siedząca obok mnie. Przez cały czas ściskała moje ręce. Chciałam zadać tyle pytań pannie Anabel, ale pamiętałam o złożonej ciotce Amelii obietnicy. — Jesteś taka cicha, Suewellyn — powiedziała panna Anabel, tak więc wyjaśniłam jej, iż dałam słowo, że nie będę mówić nie pytana. Panna Anabel roześmiała się; w tym śmiechu było jakieś gruchanie, tak że ilekroć go słyszałam, zawsze miałam ochotę sama się roześmiać.

— Zapomnij o tym. Chcę, żebyś mówiła do mnie, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota. Zaskoczona zniesieniem zakazu poczułam się dziwnie skrępowana. — Proszę mnie pytać, to odpowiem. Objęła mnie ramieniem i mocno przytuliła. — Chcę, żebyś mi powiedziała, że jesteś szczęśliwa. Lubisz wuja Williama i ciotkę Amelię, prawda? — Są bardzo dobrzy. Ale ciotka Amelia jest lepsza od wuja Williama. — Czy jest dla ciebie niemiły? — spytała szybko. — Och, nie. Nawet milszy na swój sposób. Ale mimo że ciotka Amelia jest lepsza, trudniej jej jest być dla mnie miłą. Ona nigdy się nie uśmiecha… — Przerwałam, ponieważ panna Ana — bel roześmiała się; pewnie uważała, iż ciotka Amelia nie jest miła. Uścisnęła mnie i powiedziała: — Och, Suewellyn… jesteś taką malutką dziewczynką. — Nie jestem mała — zaprotestowałam. — Jestem większa od Klary Feen i Jane Motley. A one są ode mnie starsze. Uścisnęła mnie znowu, ale przytuliła do siebie tak blisko, że nie widziałam jej twarzy. Pomyślałam, że widocznie tego nie chce. Pociąg zatrzymał się i panna Anabel podniosła się z miejsca. — Wysiadamy. Wzięła mnie za rękę i opuściłyśmy pociąg. Prawie przebiegłyśmy przez peron. Przed stacją czekała dwukółka z siedzącą w niej kobietą. — Janet! — krzyknęła panna Anabel. — Wiedziałam, że po nas wyjedziesz! — Jakżeby nie! — odparła kobieta, patrząc na mnie. Miała jasną cerę i brązowe włosy, gładko zaczesane do tyłu i upięte w węzeł. Na jej głowie tkwił mały czepek związany pod brodą wstążką. Przypominała mi wuja Williama, ponieważ usiłowała powstrzymać uśmiech. — A więc to jest dziecko. — To jest Suewellyn — powiedziała panna Anabel. Janet mlasnęła językiem. — Nie wiem, dlaczego miałabym… — zaczęła. — Janet, będzie wspaniale. Czy masz kosz? — Tak jak panienka mówiła. — Chodź, Suewellyn — zwróciła się do mnie panna Anabel. — Wsiadaj, zrobimy sobie przejażdżkę. Janet siedziała z przodu dzierżąc lejce. Panna Anabel i ja usiadłyśmy z tyłu. Znowu mocno trzymała mnie za rękę i śmiała się przez cały czas. Dwukółka ruszyła i po chwili jechałyśmy zasłaną liśćmi aleją. Chciałam, żeby ta jazda nigdy się nie skończyła. Zupełnie jakbym znalazła się w zaczarowanym lesie. Drzewa właśnie zaczynały zmieniać kolory, w powietrzu unosiła się delikatna mgiełka rozpraszająca słoneczny blask, co dodawało pejzażowi tajemniczości. — Nie jest ci zimno, Suewellyn? — spytała panna Anabel. Zaprzeczyłam. Nie chciałam nic mówić. Bałam się, że czar pryśnie, bałam się, że obudzę się w swoim łóżku i wszystko okaże się tylko snem. Starałam się upajać każdą chwilą i ją zatrzymać, powtarzając w duchu: teraz! Oczywiście zawsze było jakieś teraz, ale pragnęłam, żeby te chwile zostały ze mną na zawsze. Byłam bezgranicznie podniecona i prawie bezgranicznie szczęśliwa. Kiedy pojazd nagle zatrzymał się, jęknęłam z rozczarowania. Ale zdarzyło się coś więcej. — To tutaj — oznajmiła Janet. — Panno Anabel, sądzę, że jesteśmy stanowczo za blisko. Mogą być kłopoty. — Och, Janet, daj spokój. Jest wspaniale. Która godzina? Janet spojrzała na zegarek przypięty do jej czarnej bluzki z krepy. — Wpół do dwunastej.

Panna Anabel skinęła głową. — Weź kosz i wszystko przygotuj. Suewellyn i ja pójdziemy na mały spacer. Podoba ci się ten pomysł, Suewellyn? Przytaknęłam. W towarzystwie panny Anabel podobało mi się wszystko. — Proszę uważać panienko — ostrzegła Janet. — Gdyby was zauważyli… — Nie mamy zamiaru się pokazywać. Oczywiście, że nie. Nie podejdziemy tak blisko. — Mam nadzieję. Panna Anabel wzięła mnie za rękę i poszłyśmy. — Chyba jest niezadowolona — powiedziałam. — Jest ostrożna. — Dlaczego? — Nie lubi ryzyka. Nie wiedziałam, o czym mówi panna Anabel, ale nie dbałam o to. Byłam szczęśliwa. — Chodźmy do lasu. Chcę ci coś pokazać. Szybko. Pobiegłyśmy po trawie, klucząc między drzewami. — Złap mnie! — zawołała panna Anabel. Prawie mi się udało, a wtedy ze śmiechem wyśliznęła mi się z rąk. Nie mogłam złapać tchu i byłam jeszcze szczęśliwsza niż podczas podróży pociągiem i jazdy dwukółką. Drzewa rosły coraz rzadziej i wkrótce znalazłyśmy się na skraju lasu. — Spójrz, Suewellyn — powiedziała cicho. Był tam, ćwierć mili od nas, stał na łagodnym zboczu, otoczony fosą. Widziałam go wyraźnie. Zamek. Wyglądał jak zamek z bajki. — Co o nim myślisz? — spytała. — Czy… czy on jest prawdziwy? — O tak… jest prawdziwy. Stoi tutaj już od bardzo dawna. Pomyśl tylko, Suewellyn. Zawsze miałam dobrą pamięć wzrokową. Wystarczyło mi zerknąć na coś raz czy dwa, a zapamiętywałam wszystko szczegółowo. Dlatego też mogłam zatrzymać w pamięci obraz zamku Mateland. Opiszę go teraz, tak jak wygląda, bo dziś to wiem. Kiedy w wieku sześciu lat po raz pierwszy go ujrzałam, było w nim coś magicznego, zapadł w moją pamięć na długie łata, jak sen. Zamek był wspaniały i tajemniczy, otoczony wysokimi murami. W czterech narożach stały potężne okrągłe wieże, a na bokach kwadratowe; była także tradycyjna wieża bramna ozdobiona fryzem, a w murach długie, wąskie strzelnice. Szerokie parapety w wieży wystawały za portale położonych niżej okien, przypominając, że na atakujących zamek wylewano niegdyś wrzący olej. Z flank obrońcy mogli razić nacierających deszczem strzał. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później; poznałam każdy wykusz, każdy krużganek, każdy skręt spiralnych schodów. Ale zamek fascynował mnie już od tamtych czasów. Zupełnie jakby mnie opętał. Myślałam potem często, że to oczarowanie popchnęło mnie do wszystkiego, co później zrobiłam. Wtedy jednak mogłam tylko stać obok panny Anabel i patrzeć w milczeniu. Usłyszałam jej śmiech i szept: — Podoba ci się? Czy mi się podobał? Nie było słów zdolnych opisać moje uczucia. To była najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. W saloniku panny Brent wisiał obraz przedstawiający zamek w Windsorze, zamek równie piękny, ale jakże inny. Ten bowiem był prawdziwy. Widziałam jak kawałki krzemieni na murach lśnią w promieniach wrześniowego słońca. Czekała na moją odpowiedź. — Jest… piękny. Jest prawdziwy. — O tak, jest bardzo ładny — odpowiedziała panna Anabel. Stoi tutaj już od siedmiuset lat.

— Siedemset lat! — powtórzyłam. — Prawda, że długo? I pomyśleć, że ty jesteś na świecie dopiero od sześciu. Cieszy mnie, że ci się podoba. — Czy jest zamieszkany? — O tak, mieszkają w nim ludzie. — Rycerze… — westchnęłam. — Być może królowa. — Nie, nie królowa i nie ma już rycerzy w zbrojach… nawet w tak starych zamkach. Nagle pojawiły się cztery osoby, dziewczynka i trzech chłopców. Kłusowali przez rozległy trawnik przed fosą. Dziewczynka siedziała na kucyku i przyjrzałam się jej dokładnie: była mniej więcej w moim wieku. Chłopcy wyglądali na starszych. Panna Anabel głęboko westchnęła. Położyła mi rękę na ramieniu i pociągnęła mnie w krzaki. — W porządku — szepnęła do siebie. — Jadą do zamku. — Czy oni tam mieszkają? — spytałam. — Nie wszyscy. Susannah i Esmond tak, Malcolm i Garth są gośćmi. — Susannah — powtórzyłam. — To brzmi troszkę podobnie do mojego imienia. — Tak, rzeczywiście. Obserwowałam jeźdźców, którzy przejeżdżali przez most nad fosą. Zniknęli w bramie prowadzącej do zamku. Ich obecność bardzo poruszyła pannę Anabel. Gwałtownie ujęła moją rękę i przypomniałam sobie ciotkę Amelię zakazującą mi odzywać się bez pytania. Panna Anabel zaczęła biec między drzewami. Próbowałam ją złapać i znów zaczęłyśmy się śmiać. Wróciłyśmy rozbawione na polanę. Janet rozpakowała pełen smakołyków kosz, na trawie rozpostarła obrus, rozłożyła widelce, noże i talerze. — Poczekamy chwilę — poprosiła panna Anabel. Janet skinęła głową. Miała zaciśnięte usta, jakby chciała powiedzieć coś nieprzyjemnego. Panna Anabel zauważyła to i dodała: — To nie twoja sprawa, Janet. — O tak — zgodziła się Janet, a wyglądała jak nastroszona kura. — Doskonale o tym wiem. Robię to, co mi każą. Panna Anabel lekko ją trąciła i powiedziała: — Słuchajcie. Wszystkie nastawiłyśmy uszu. Usłyszałam charakterystyczny stukot końskich podków. — To on — powiedziała panna Anabel — Uważaj — ostrzegła Janet. — Może nie on. Pojawił się jeździec. Anabel krzyknęła z radości i pobiegła do niego. Mężczyzna zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa. Panna Anabel, która była wysoką kobietą, wyglądała obok przybysza na bardzo drobną. Mężczyzna położył ręce na jej ramionach i przez kilka sekund przyglądał się jej. Wreszcie spytał: — Gdzie ona jest? Panna Anabel skinęła na mnie ręką. Podbiegłam do nich. — To jest Suewellyn — przedstawiła mnie. Dygnęłam tak, jak mnie nauczono dygać przy powitaniu ludzi takich jak dziedzic i pastor. Mężczyzna podniósł mnie i przyjrzał mi się dokładnie. — Dlaczego — spytał — ona jest taka maleńka? — Ma tylko sześć lat. Pamiętaj o tym — odpowiedziała panna Anabel. — Czego się spodziewałeś? Amazonki? I jak na swój wiek jest wysoka. Prawda, Suewellyn? Wyjaśniłam, że jestem wyższa od Klary Feen i Jane Motley, które są starsze ode mnie. — To dobrze — powiedział. — Co za ulga. Cieszę się, że je przerosłaś.

— Ale przecież ich nie znasz — odparłam. Roześmieli się oboje. Postawił mnie na ziemi i pogładził po głowie. Moje włosy były tego dnia rozpuszczone. Panna Anabel nie lubiła warkoczy. — Teraz coś zjemy — oznajmiła. — Janet już na nas czeka. — I szepnęła do mężczyzny: — I wcale tego nie pochwala, zapewniam cię. — Nie potrzebuję żadnych zapewnień, żeby to wiedzieć. — Ona sądzi, że to jeszcze jeden mój szalony pomysł. — A to nieprawda? — Doskonale wiesz, że pragniesz tego tak samo jak ja. Wciąż trzymał rękę na mojej głowie. Burzył moje włosy. Wreszcie powiedział: — Myślę, że tak. Na początku było mi trochę przykro, że on i Janet nam towarzyszyli. Chciałam mieć pannę Anabel tylko dla siebie. Ale po chwili zaczęłam zmieniać zdanie. Żałowałam tylko, że Janet nie odeszła. Siedziała trochę z boku i jej zachowanie przywodziło na myśl ciotkę Amelię, a więc i to, że ten magiczny dzień skończy się i będę musiała powrócić do domu na Błoniach. Zostaną mi tylko wspomnienia. Ale na razie było Teraz, a Teraz było wspaniałe. Usiedliśmy do posiłku i znalazłam się między panną Anabel a mężczyzną. Raz czy dwa razy nazwała go po imieniu: Joel. Nie powiedziano mi, jak mam się do niego zwracać, więc czułam się nieco niezręcznie. Wyczuwałam, że Janet się go boi. Nie rozmawiała z nim tak swobodnie, jak z panną Anabel, a kiedy zwracała się do niego, tytułowała go: sir. Miał ciemnobrązowe oczy, włosy o nieco jaśniejszym odcieniu, dołek w brodzie i bardzo mocne białe zęby. Jego dłonie wyglądały na bardzo silne. Zwróciłam na nie szczególną uwagę, bo na małym palcu nosił sygnet. Przyglądał się i mnie, i pannie Anabel, a ona nam obojgu. Janet usiadła nieco na uboczu i wyjęła swoją robótkę; szczęk drutów dobitnie podkreślał dezaprobatę, tak dobrze widoczną na jej zaciśniętych ustach. Panna Anabel zaczęła wypytywać mnie o Crabtree Cottage, ciotkę Amelię i wuja Williama. Większość z tych pytań zadała mi już wcześniej i domyśliłam się, że robi to, aby i on mógł poznać odpowiedzi. Mężczyzna słuchał uważnie i od czasu do czasu kiwał głową. Jedzenie było pyszne. Jedliśmy kurczaka, chrupiący chleb i dziwne pikle, jakich nigdy wcześniej nie próbowałam. — O! — zawołała panna Anabel. — Suewełlyn ma kostkę!* Wzięła z mojego talerza kostkę. — Chodź, Suewełlyn. Zmierz się ze mną. Jeśli zostanie ci większy kawałek, będziesz mogła wypowiedzieć życzenie. — Trzy życzenia — dodał mężczyzna. — Joel, przecież wiesz, że tylko jedno — zaprotestowała panna Anabel. — Dzisiaj trzy — upierał się. — To specjalne urodziny. Czyżbyś o tym zapomniała? — Oczywiście, to wyjątkowy dzień. — I specjalne życzenia. Spróbujmy. — Wiesz, co masz robić — powiedziała panna Anabel i wyciągnęła do mnie kostkę. — Owiń ją małym palcem tutaj, a ja tutaj i pociągniemy. U kogo zostanie większy kawałek, ten wymawia życzenie. — Ty trzy — przypomniał Joel. — Jeszcze jeden warunek — dodała panna Anabel. — Nie wolno ci ujawnić twoich pragnień. Gotowa? Chwyciłyśmy kość. Rozległ się trzask. Kostka pękła i krzyknęłam z zachwytu, bo większy * kość widełkową kurczaka; w krajach anglosaskich istnieje zwyczaj przełamywania takiej kości; osobie, w której rękach zostanie dłuższy kawałek, spełni się życzenie, (przyp. tłum.)

kawałek został w moim ręku. — Wygrała Suewellyn — zawołała panna Anabel. — Zamknij oczy i wypowiedz trzy życzenia — przypomniał Joel. Zacisnęłam w ręku kawałek kości i zapytałam samą siebie, czego pragnę ponad wszystko. Chciałabym, żeby ten dzień trwał wiecznie, ale głupio by było sobie tego życzyć, bo nic, a zwłaszcza kość kurczaka, nie mogło tego sprawić. Zawsze pragnęłam mieć ojca i matkę. I zanim się zastanowiłam, wyraziłam życzenie; chciałabym mieć rodziców. Ale nie po prostu ojca i matkę, lecz rodziców takich, jak Joel i panna Anabel. Tak więc wykorzystałam już dwa życzenia. Nie chciałam żyć w Crabtree Cottage. Pragnęłam zamieszkać z moimi rodzicami. Wypowiedziałam w myśli trzecie życzenie. Otworzyłam oczy. Obydwoje przypatrywali mi się z uwagą. — Już wypowiedziałaś wszystkie trzy? — spytała panna Anabel. Potaknęłam i zacisnęłam usta. Jakże to było ważne, żeby stały się rzeczywistością! Potem jedliśmy pyszne ciasto z dżemem wiśniowym. Przy pierwszym kęsie pomyślałam, że nie może być większego szczęścia. Joel spytał mnie, czy jeździłam kiedyś konno. Odpowiedziałam, że nie. — A powinna — rzekł patrząc na pannę Anabel. — Porozmawiam z ciotką Amelią — zapewniła. Joel wstał i wyciągnął do mnie rękę. — Chodź, zobaczysz, jak to jest. Razem z nim podeszłam do konia; podniósł mnie i usadził w siodle. Poprowadził konia pomiędzy drzewami. Myślałam, że nadszedł najbardziej emocjonujący moment w moim życiu. Nagle wskoczył za mną na siodło i spiął konia. Kluczyliśmy pomiędzy drzewami, aż wyjechaliśmy z lasu. Koń ruszył kłusem, a potem pogalopował. Przez chwilę sądziłam, że Joel jest diabłem i uwięzie mnie w dal. Ale nie bałam się. Nie dbałam o to. Chciałam, żeby mnie zabrał daleko. Chciałam do końca życia zostać z nim i panną Anabel. Nawet gdyby był diabłem. Jeśli ciotka Amelia i wuj William byli świętymi, to wolałam diabla. Miałam wrażenie, że panna Anabel nigdy nie będzie daleko od Joela, i jeśli zostanę z nim, zostanę z obydwojgiem. Lecz ta wspaniała przejażdżka dobiegła końca i wierzchowiec znów wkroczył między drzewa, by wreszcie dotrzeć do polanki, na której Janet pakowała resztki po pikniku i wkładała kosz do dwukółki, która czekała nie opodal. Joel zsiadł z konia i zdjął mnie z siodła. Ogarnął mnie nieopisany smutek, bo wiedziałam, że moja wizyta w zaczarowanym lesie z jego niedostępnym zamkiem dobiegła końca. To przypominało piękny sen i usiłowałam nie obudzić się z niego. Ale wiedziałam, że muszę. Joel podniósł mnie i pocałował. Zarzuciłam mu ręce na szyję. — To była piękna przejażdżka — oświadczyłam. — Nigdy nie miałem przyjemniejszej — odpowiedział. Panna Anabel patrzyła na nas, nie wiedząc, czy się roześmiać, czy rozpłakać, ale ponieważ była panną Anabel, roześmiała się. Joel dosiadł konia i towarzyszył nam do dwukółki. Wsiadłyśmy. Odjechał w swoją stronę, a my w swoją, do stacji. Tam wysiadłyśmy. — Nie zapomnij po mnie wyjechać, Janet — przypomniała panna Anabel. Smutno było sobie uświadomić, że dzień zbliża się ku końcowi i wkrótce znajdę się w Crabtree Cottage, a wszystkie zdarzenia dzisiejszego dnia przejdą do przeszłości. Siedziałyśmy obok siebie w pociągu, ściskając się za ręce, jak gdybyśmy nigdy nie miały się rozstać. Pociąg pędził tak szybko! Jakże chciałam go powstrzymać! Koła naśmiewały się ze mnie: „Wkrótce dojedziemy! Wkrótce dojedziemy!”. Byłyśmy prawie na miejscu, gdy panna Anabel objęła mnie i spytała:

— Czego sobie życzyłaś, Suewellyn? — Nie mogę powiedzieć! — krzyknęłam. — Jeśli to zrobię, życzenia nigdy się nie spełnią, a tego bym nie zniosła! — Były aż tak ważne? Przytaknęłam. Przez chwilę milczała. Wreszcie rzekła: — To niezupełnie prawda, że nie możesz ich nikomu zdradzić. Możesz powiedzieć jednej osobie. Jeśli więc chcesz… i jeśli powiesz je szeptem, i tak się spełnią. Byłam zadowolona. To cudowne móc się z kimś dzielić marzeniami, zwłaszcza z panną Anabel. Tak więc powiedziałam. — Najpierw chciałam mieć tatusia i mamusię, potem, żebyście to ty i Joel nimi byli, wreszcie, żebyśmy zawsze byli razem. Przez dłuższy czas nic nie mówiła i zaczęłam się zastanawiać, czy nie zrobiłam jej przykrości. Dojechałyśmy do stacji. Powóz już na nas czekał i wkrótce byłyśmy w Crabtree Cottage, który teraz wydawał mi się bardziej ponury niż zwykle. Panna Anabel pocałowała mnie i powiedziała: — Muszę się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg. — Wciąż wyglądała, jakby miała się rozpłakać, chociaż cały czas się uśmiechała. Słyszałam człapanie koni uwożących ją w dal. W moim pokoju czekały dwie paczki od panny Anabel. Jedna zawierała sukienkę ze wstążkami z błękitnego jedwabiu. Najpiękniejszą sukienkę, jaką w życiu widziałam. To był urodzinowy prezent od niej. W drugiej paczce znalazłam książkę o koniach i domyśliłam się, że dostałam ją od Joela. Jakie cudowne urodziny! Ale smutną stroną wspaniałych zdarzeń jest to, że następne dni wydają się jeszcze bardziej bezbarwne. Ciotka Amelia skomentowała to krótko. — Niepokojące! — powiedziała do wuja Williama. I miała rację. * * * Przez kilka następnych tygodni żyłam jak we śnie. Zerkałam na błękitną sukienkę wiszącą w szafie. Nie nosiłam jej. Jest niepraktyczna, stwierdziła ciotka Amelia, i doszłam do wniosku, że miała rację. Była zbyt piękna, żeby ją nosić. W szkole panna Brent spytała: — Co się z tobą dzieje, Suewellyn? Ostatnio jesteś bardzo nieuważna. Anthony Felton powiedział, że w nocy byłam na sabacie czarownic, rozebrałam się i tańczyłam w koło, a potem całowałam kozła farmera Millsa. — Nie bądź głupi — odrzekłam i chyba inni również uznali, że zmyśla. Ciotka Amelia przecież nigdy by mi nie pozwoliła wyjść w nocy z domu i zdjąć ubranie, co było niestosowne, ani pocałować kozła, co było niehigieniczne. Starałam się czytać książkę o koniach. Była dla mnie trochę za trudna; ale cały czas miałam nadzieję, że któregoś dnia znowu przyjedzie panna Anabel i zabierze mnie ze sobą do zaczarowanego lasu. Chciałam się więc dowiedzieć czegoś o koniach, zanim ponownie spotkam Joela. Myślałam też, jak głupio postąpiłam, nie życząc sobie czegoś, co by było łatwiejsze do spełnienia — na przykład kolejnego dnia w zaczarowanym lesie, zamiast życzyć sobie matki i ojca. Ojcowie i matki muszą się pobrać. Nie są tacy jak panna Anabel i Joel. Coraz bardziej interesowałam się końmi. Anthony Felton miał kucyka i poprosiłam go, żeby pozwolił mi go dosiąść. Najpierw mnie wyśmiał, ale potem prawdopodobnie uznał, że jeśli spróbuję jazdy, z pewnością spadnę i będzie mnóstwo znakomitej zabawy. Poszliśmy więc na padok koło domu dziedzica. Dosiadłam kucyka i objechałam plac dookoła. To cud, że

nie spadłam. Myślałam o Joelu i wyobrażałam sobie, że na mnie patrzy. Tak chciałam dobrze przed nim wypaść. Anthony był rozczarowany i nie pozwolił mi już więcej jeździć na kucyku. Panna Anabel zjawiła się dopiero w listopadzie. Była jeszcze szczuplejsza i wyższa. Powiedziała mi, że chorowała: miała zapalenie opłucnej i tylko dlatego mnie nie odwiedzała. — Czy znowu wybierzemy się razem do lasu? — zapytałam. Potrząsnęła ze smutkiem głową i spytała z ożywieniem: — Podobało ci się? Złożyłam ręce i przytaknęłam. Zabrakło mi słów, aby wyrazić, jak bardzo byłam zachwycona. Milczała, nieco zasmucona, a ja paplałam: — To cudowny zamek. Nie wyglądał jak prawdziwy. Myślę, że jest z tych, które czasami znikają, chociaż była tam dziewczynka i chłopcy, i wjechali przez bramę. I koń, jechałam na koniu… Galopowaliśmy. To było takie cudowne. — Bardzo ci się podobało, Suewellyn? — Tak. Bardziej niż cokolwiek, co dotąd robiłam. Później słyszałam, jak panna Anabel rozmawiała z ciotką Amelią. — Nie — mówiła ciotka. — Nie mogę, panno Anabel. Gdzie byśmy go trzymali? Nasza pozycja nie pozwala na podobne ekstrawagancje. Byłoby jeszcze więcej plotek, a już jest wystarczająco dużo. Zapewniam panią. — Ale to by jej tak dobrze zrobiło. — 1 wywołałoby plotki. Nie sądzę, żeby pan Planter zgodził się na to. Są pewne granice. A w takim miejscu jak to… Na przykład pani wizyty. W tej sytuacji to nie są zwyczajne odwiedziny. — Och, zdaję sobie z tego sprawę, Amelio. Ale otrzymalibyście odpowiednie wynagrodzenie… — To nie jest kwestia pieniędzy, tylko pozorów. A w takim miejscu… — Dobrze więc, zostawmy to na razie. Chciałam tylko, żeby mogła jeździć konno. Ona tak bardzo to lubi. Wszystko było takie tajemnicze! Zrozumiałam, że panna Anabel chciała mi na Gwiazdkę podarować kucyka, a ciotka Amelia nie pozwoliła. Byłam taka zła! Powinnam była życzyć sobie kucyka. Takie życzenie mogłoby się ziścić. A ja głupio pragnęłam niemożliwego. Panna Anabel odjechała, ale wiedziałam, że wkrótce wróci, mimo zastrzeżeń ciotki Amelii, że częste wizyty nie są dobrze widziane. Poprosiłam Anthony’ego Feltona, żeby pozwolił mi znowu pojeździć na kucyku, ale odmówił. — A niby dlaczego miałbym ci pozwolić? — spytał. — Ponieważ omal nie dostałam swojego — odpaliłam. — O czym ty mówisz? Skąd niby miałabyś wziąć kucyka? — Omal go nie dostałam — powtórzyłam. Wyobrażałam sobie, że mijam padok Feltonów na kucyku, który byłby dużo ładniejszy niż kucyk Anthony’ego, i poczułam straszny gniew i żal, a nawet wielką nienawiść do Anthony’ego i ciotki Amelii. Ciotce nie mogłam tego powiedzieć, ale jemu — tak. — Jesteś wiedźmą i bękartem — krzyknął — a to naprawdę straszne połączenie. Matty Grey już nie przesiadywała przed swoim domkiem. Zrobiło się zbyt chłodno. — Wichry hulające po Błoniach przeszywają mnie do szpiku kości — mawiała. — To niezdrowe dla moich stawów. — Cierpiała na reumatyzm i zimą czuła się tak źle, że nie ruszała się od kominka. — Dokuczają mi znowu moje stare zawiasy. To nie żart, naprawdę. Tom porządnie mi dzisiaj rozpalił, a cóż jest milszego od dobrego ognia? A jeszcze kiedy na

fajerce śpiewa czajnik… tak, wtedy czujesz się jak w niebie. Weszło mi w zwyczaj, że wracając ze szkoły, wstępowałam do domku Matty. Nie mogłam zostawać za długo, bo ciotka Amelia nie powinna była wiedzieć o tych wizytach. Z pewnością by ich nie aprobowała. Należałyśmy przecież do „lepszej sfery”. Wszystko to było nieco skomplikowane, bo nie byliśmy równi doktorowi i pastorowi, a oni znowu nie dorównywali dziedzicowi, w każdym razie mieliśmy wyższą pozycję niż Matty. Matty zwykle mówiła, abym ukroiła sobie pajdę chleba z wielkiego wiejskiego bochna, „z brzegu, kurczaczku”. Potem nabijałam chleb na długi widelec do opiekania, wykuty osobiście przez wuja Toma, i przytrzymywałam go nad ogniem, póki kromka nie nabrała złocistobrązowej barwy. — Kubek porządnej mocnej herbaty, solidna ciepła grzanka, własne palenisko i świst wiatru na dworze, a ty siedzisz sobie bezpiecznie w domu… Nie ma chyba nic lepszego na świecie. Nie zgadzałam się z Matty. Był przecież zaczarowany las, obrus rozłożony na trawie, kostki kurczaka i dwoje pięknych ludzi, tak bardzo innych niż wszystkie znane mi osoby. Zaklęty zamek i koń, na którym można galopować. — O czym myślisz, mała Suewellyn? — spytała Matty. — To zależy od człowieka — odparłam. — Może niektórzy nie lubią grzanek i mocnej herbaty, wolą piknik w lesie. — O to mi właśnie chodziło. Wszystko jest kwestią upodobań, prawda? Cóż, moje są takie, jak mówiłam. A twoje? I zanim zorientowałam się, co robię, opowiedziałam jej o tamtym dniu, ona zaś słuchała z zainteresowaniem. — I widziałaś ten las? A zamek? I byłaś tam? Ktoś cię zabrał, prawda? Wiem, to ta dama, która cię czasem odwiedza. — Matty — powiedziałam, bardzo podniecona — czy wiesz, że jeśli przełamie się kostkę kurczaka i dostanie ci się większa część, spełnią się twoje trzy życzenia? — O tak, to bardzo stara sztuczka. Kiedy byliśmy mali, od czasu do czasu dostawaliśmy ptaka… to była prawdziwa uczta. Trzeba go było oskubać, napchać nadzieniem…. a kiedy już został zjedzony, wszystkie dzieci wręcz biły się o to, by dostać kostkę. — Czy kiedykolwiek wypowiedziałaś życzenie? Czy ci się spełniło? Przez chwilę milczała, a potem odrzekła: — Tak. Chyba miałam dobre życie. Tak, moje życzenia się ziściły. — Myślisz, że moje też się spełnią? — Tak, tak sądzę. Pewnego dnia wszystko się ułoży. Ta pani, która cię odwiedza, to prawdziwa dama. — Jest piękna — odparłam — A on… — Co za on, kochanko? „Za dużo gadam”, pomyślałam. Nie powinnam… nawet do Matty. Bałam się, że jeśli o tym opowiem, okaże się, iż cała ta wyprawa była tylko snem. — Och, nikt szczególny. — Uważaj, przypaliłaś grzankę. No nic, oskrob to czarne nad miską. Zeskrobałam zwęgloną część chleba i posmarowałam grzankę masłem. Zaparzyłam i nalałam nam herbaty. Potem przez parę minut siedziałam bez ruchu, wpatrując się w roztańczone płomienie. Ujrzałam pośród nich las mieniący się czerwienią, żółcią i błękitem. A w dali stał zamek. Nagle z paleniska wzbiła się wielka chmura popiołu i obraz zniknął. Wiedziałam, że już czas na mnie. Ciotka Amelia zauważy spóźnienie i zacznie zadawać pytania.

* * * Zbliżało się Boże Narodzenie. Dzieci nazbierały w lesie gałązek bluszczu i ostrokrzewu do dekoracji klasy. Panna Brent wystawiła w holu skrzynkę pocztową, do której wrzucaliśmy karty do przyjaciół. Karty były naszym własnym dziełem: malowaliśmy je w klasie przy wtórze szeptów i cichych chichotów, po czym ostrożnie złożone i zaadresowane wrzucaliśmy do pudła. W przeddzień Wigilii, kiedy zaczynała się przerwa w nauce, panna Brent odegra rolę listonosza: otworzy oblepione papierem pudło, wysypie z niego karty i siedząc przy swoim biurku, wywoła nasze nazwiska, a my odbierzemy przesyłki. Wszyscy byliśmy tym bardzo podekscytowani. Po południu miał odbyć się koncert. Panna Brent miała akompaniować na pianinie, ci z nas, którzy byli obdarzeni dobrymi głosami, zostali wybrani do występów solowych; reszta przygotowała recytacje. To miał być nasz wielki dzień i czekaliśmy na niego od wielu tygodni. We mnie jednak największe emocje budziła wizyta panny Anabel. Przyjechała na dzień przed szkolną zabawą i przywiozła paczki z napisem „Otworzyć w pierwszy dzień świąt”. Zawsze jednak bardziej cieszyłam się z wizyt panny Anabel niż z jej prezentów. — Na wiosnę — oświadczyła — znów pojedziemy na piknik. Byłam zachwycona. — W to samo miejsce — zawołałam. — Czy będą kostki kurczaka? — Owszem — obiecała. — Znów wyrazisz trzy życzenia. — Może mi się nie dostać większa część kostki. — Wydaje mi się, że ci się dostanie — odparła. — Panno Anabel, czy on… czy Joel tam będzie? — Przypuszczam, że tak. Polubiłaś go, prawda, Suewellyn? Zawahałam się. Słowo „lubić” niedokładnie oddawało uczucie, jakie człowiek żywi do swoich bóstw. Panna Anabel zaniepokoiła się. — Nie przestraszył cię chyba? Dalej milczałam. — Czy chciałabyś znów go zobaczyć? — O tak! — krzyknęłam z entuzjazmem, i to ją chyba usatysfakcjonowało. Zmartwiłam się, kiedy zajechała bryczka, aby zabrać ją na stację, żal mój jednak nie był tak przejmujący, jak zwykle, bo choć od wiosny dzielił mnie jeszcze szmat czasu, wiedziałam, że w końcu nadejdzie, a wraz z nią nadzieja, że ujrzę czarowny las. Wuj William wyrzeźbił już świąteczną kołyskę. Stała teraz w kościele z figurką Dzieciątka w środku. Trzej chłopcy z naszej szkoły mieli zagrać Trzech Króli. Jednym z nich był syn pastora, ponieważ — wydawało mi się to naturalne — pastor tego sobie życzył, drugim został Anthony Felton, bo był wnukiem dziedzica, a jego rodzina wspomagała finansowo kościół, różne pikniki i akcje dobroczynne odbywały się na ich łąkach, a jeśli pogoda nie dopisała, we dworze. Trzecim królem wybrano Toma, gdyż pięknie śpiewał. To, że ten raczej zaniedbany chłopiec ma niemal anielski głos, graniczyło z cudem. Cieszyłam się z sukcesu Toma. To był wielki zaszczyt. Matty też była zachwycona. — Jego ojciec miał piękny głos, tak samo i dziadek — mówiła. — To dziedziczne. Tom włożył ogromną gałąź ostrokrzewu za „Powrót marynarza”, obraz wiszący w izbie Matty, dzięki czemu zapanowała tu beztroska świąteczna atmosfera. Często przypatrywałam się „Powrotowi marynarza” i dziwiłam się, że Matty go tak lubi. Było coś mrocznego w tej bezbarwnej reprodukcji. Marynarz stał przed drzwiami chaty z zawiniątkiem na ramieniu. Jego żona martwo patrzyła przed siebie, jakby zamiast powrotu ukochanego spodziewała się najgorszych wieści. Matty mówiła o obrazie ze łzami w oczach. To dziwne, że ktoś, kto potrafił śmiać się z kłopotów codziennego życia, mógł ronić łzy nad wymyślonymi postaciami z obrazka.

Zadręczałam ją, żeby opowiedziała mi tę historię. — Dobrze, to było tak. Widzisz tutaj dziecinne łóżeczko. Leży w nim małe dzieciątko. No więc to maleństwo nie powinno się było narodzić, bo marynarz ostatnie trzy lata spędził na morzu, a jego żona urodziła dziecko pod nieobecność męża. Nie spodobało mu się to… ani jej. — Dlaczego? Powinien się ucieszyć, że po powrocie zastał w domu maleńkie dziecko. — Cóż, ale to oznacza, że ono nie jest jego. — Czemu? — No, marynarz jest, jakby to ująć, zazdrosny. Był jeszcze drugi obrazek, do pary. Moja mama podzieliła je, kiedy umierała. Powiedziała: „Powrót” jest dla ciebie, Matty, a „Odjazd” dla Emmy. Emma to moja siostra. Wyszła za mąż i wyjechała. — Zabierając ze sobą „Odjazd”? — Tak. Zresztą niezbyt go lubiła. Ale ja chciałabym mieć oba, choć tamten był jeszcze smutniejszy. Widzisz, marynarz zabił żonę i policja przyjechała, aby zawieźć go na szubienicę. Stąd właśnie odjazd. Och, tak bardzo chciałabym go mieć. — Matty — spytałam. — A co się stało z tym maleństwem w łóżeczku? — Ktoś się nim zaopiekował. — Biedactwo! Zostało bez matki i ojca! Matty pospiesznie zmieniła temat: — Tom opowiadał mi o skrzynce pocztowej, którą ustawiliście w szkole. Mam nadzieję, że zrobiłaś dla niego ładną kartę. To dobry chłopak. — Namalowałam mu ślicznego konia. — Spodoba się Tomowi. On naprawdę uwielbia konie. Myślimy o oddaniu go w termin do kowala Jolly’ego. Kowale mają wiele do czynienia z końmi. Spotkania z Matty zawsze zbyt prędko dobiegały końca. Stale rzucała na nie cień świadomość, że ciotka Amelia czeka na mnie w domu. Po domku Matty Crabtree Cottage wydawał się bezbarwny i ponury. Linoleum na podłodze zostało wypolerowane aż do przesady, a za obrazami z Chrystusem i świętym Sebastianem nie zatknięto żadnych gałęzi. Pewnie byłyby tu nie na miejscu, a gałązka ostrokrzewu za portretem surowej królowej stanowiłaby niemal obrazę majestatu. — Paskudztwo — twierdziła ciotka Amelia. — Wszystko zaśmieca, a jagody wdeptują się w podłogę. Nadszedł dzień przedstawienia. Zaśpiewaliśmy, a bardziej utalentowani spośród nas — ja nie należałam do tej grupy — wystąpili solo z recytacją lub pieśnią. Otwarto skrzynkę z kartkami. Tom wysłał mi przepiękny rysunek konia, a na kartce napisał: „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Twój Tom Grey.” Każdy w szkole wysłał kartę dla każdego, w sumie był ich naprawdę wielki stos. Tę, którą otrzymałam od Anthony’ego Feltona, można było raczej uznać za obrazę niż za życzenia świąteczne. Przedstawiała lecącą na miotle czarownicę z pieprzykiem na podbródku i rozpuszczonymi ciemnymi włosami. Napisał na niej: „Życzę ci czarodziejskich świąt”. Rysunek był bardzo marny i z zadowoleniem stwierdziłam, że czarownica bardziej przypomina pannę Brent niż mnie. Nie pozostałam mu dłużna, bo moja kartka do niego przedstawiała grubego chłopca (Anthony był żarłoczny i miał skłonność do tycia) trzymającego pudding świąteczny. „Nie utyj za bardzo w święta” napisałam na niej, ale doskonale wiedział, że chodzi o coś wprost przeciwnego. W Wigilię zaczął padać śnieg i wszyscy mieli nadzieję, że się utrzyma. Jednak topniał, ledwie płatki dotykały ziemi, i wkrótce zmienił się w deszcz. Na pasterkę poszłam z ciotką Amelią i wujkiem Williamem. Powinno to być ekscytujące, ponieważ wychodziliśmy z domu tak późno, ale spacer w towarzystwie moich surowych strażników nie był porywającą przygodą. Sztywno usiadłam między nimi na ławce. W czasie mszy przysypiałam i byłam bardzo zadowolona, gdy wróciliśmy do domu i

położyłam się do łóżka. Wreszcie nastał świąteczny ranek, którego oczekiwałam z wytęsknieniem, mimo że nie miałam wywieszonej pończochy. Inne dzieci zostawiały je wieczorem, a ja zastanawiałam się, jak przyjemnie musi być zobaczyć ją rano wypełnioną prezentami, a potem je wyjmować. — To wielka dziecinada — twierdziła ciotka Amelia. — I bardzo szkodliwa dla pończoch. Jesteś już za duża na takie rzeczy, Suewellyn. Dostałam prezenty od Anabel. Znowu ubrania — dwie sukienki, jedną bardzo piękną. Poprzednią, tę błękitną, miałam na sobie tylko raz, podczas wizyty panny Anabel. Teraz dostałam jeszcze jedną jedwabną i jedną wełnianą oraz cudowną mufkę z foczego futra. Dostałam także trzy książki. Byłam zachwycona prezentami, ale trochę żałowałam, że Anabel nie przyjechała i nie wręczyła mi ich osobiście. Ciotka Amelia dała mi fartuszek, a wuj William pończochy. Trudno było zachwycać się czymś takim. Rano poszliśmy do kościoła, a po powrocie do domu jedliśmy na obiad kurczaka, który przywołał wspomnienia. Ale nikt nawet nie napomknął o kości życzeń. Potem był świąteczny pudding. Po południu czytałam książki. To był bardzo długi dzień. Miałam ochotę pobiec do domku Greyów. Matty poszła do sąsiadów i odgłosy zabawy niosły się po Błoniach. Ciotka Amelia usłyszała je i skrzywiła się, mówiąc, że święta to poważna sprawa. To dzień narodzin Chrystusa. Ludzie powinni uczcić go z powagą, a nie zachowywać się tak hałaśliwie. — Myślę, że powinni być szczęśliwi — powiedziałam — ponieważ narodził się Chrystus. — Mam nadzieję, że nie nabijasz sobie głowy głupstwami — oburzyła się ciotka Amelia. Słyszałam, jak rozmawia z wujem Williamem o tym, że to bardzo niedobrze, że ludzie tacy jak Greyowie posyłają swoje dzieci do szkoły razem z lepszymi. Już chciałam krzyknąć, że uważam Greyów za najlepszych ludzi, jakich znam, ale pomyślałam, że nie ma sposobu, aby to wytłumaczyć ciotce Amelii. Nadszedł drugi dzień świąt… Padał deszcz, a po Błoniach hulał południowo — zachodni wiatr. Długi dzień. Mogłam tylko rozkoszować się moimi prezentami i zastanawiać, kiedy włożę jedwabną sukienkę. W Nowy Rok przyjechała Anabel. Ciotka Amelia rozpaliła w kominku w salonie — rzadkie wydarzenie — i podciągnęła żaluzje, bo nie mogła powiedzieć, że słońce wypali obicia mebli. Nawet w zimowym słońcu pokój wyglądał ponuro. Światło nie pomogło obrazom. Święty Sebastian sprawiał wrażenie jeszcze bardziej storturowanego, królowa jeszcze bardziej surowej, a Chrystus nic się nie zmienił. Panna Anabel przyjechała o zwykłej porze, tuż po obiedzie. W płaszczu obszytym futrem wyglądała prześlicznie. Miała mufkę z foczego futra, która wyglądała jak starsza siostra mojej. Rzuciłam się jej w objęcia i podziękowałam za prezenty. — Pewnego dnia — powiedziała — dostaniesz kucyka. Nie ustąpię. Pokazałam jej moje książki i rozmawiałyśmy, tak jak zawsze, o szkole. Nigdy nie wspomniałam jej o złośliwościach Anthony’ego Feltona i jego przyjaciół, bo wiedziałam, że to by ją zasmuciło. Dzień minął w towarzystwie Anabel i zamówiony powóz zabrał ją na stację. Wyglądało to jak kolejna zwyczajna wizyta, ale tym razem było inaczej. * * * O człowieku w gospodzie „U króla Williama” powiedziała mi Matty. Tom pracował tam po lekcjach, nosząc bagaże i wykonując drobne posługi. — Trzymamy tę pracę w odwodzie — wyjaśniła Matty. — W razie gdyby z kowalem coś

nie wyszło. Tom opowiedział o człowieku w gospodzie Matty, a ona mnie. — Prawdziwe panisko zatrzymało się „U króla Williama”. Hardy, dumny pan. Wziął najlepszy pokój. Przyjechał zły, bo na stacji nie było powozu, który by go zawiózł do gospody. A niby skąd miałby się wziąć? Przecież był zajęty. — Matty trąciła mnie łokciem. — Wczoraj miałaś gościa, prawda? Tak więc Wielki i Szacowny Pan musiał czekać, a to jest coś, czego tacy ludzie nie lubią… — Przecież podróż ze stacji do Crabtree Cottage i z powrotem nie trwa długo. — Ale bogaci i ważni dżentelmeni nie lubią czekać ani minuty, nawet jeśli w tym czasie usługuje się innym. Słyszałam o tym od Jimmy’ego Fennera. (To nasz zawiadowca, tragarz i człowiek do wszystkiego na stacji). Tak więc stał na peronie narzekając i złorzecząc, kiedy odjeżdżał powóz z młodą panią. Pytał: — Dokąd ona jedzie? Jak daleko? A stary Jim, przestraszony, bo widział, że ten pan to prawdziwy dżentelmen, uspokajał go: — To nie potrwa długo, proszę pana. Powóz zawiezie tę panią tylko do Crabtree Cottage na Błoniach. — Crabtree Cottage? — krzyczał nieznajomy. — Gdzież to jest? — Tutaj na Błoniach, proszę pana. O rzut kamieniem od kościoła. Młoda pani doszłaby tam w dziesięć minut. Ale zawsze bierze powóz i zamawia go na powrót, żeby zdążyć na pociąg. Widocznie to go zadowoliło, bo powiedział, że zaczeka. Zadawał Jimowi mnóstwo pytań. Pewnie jak mu gniew mija, zamienia się w gadułę. Stał się uprzejmy i dał Jimowi pięć szylingów. Nie co dzień zdarzają się takie spotkania i Jim ma nadzieję, iż ten dżentelmen zatrzyma się na dłużej. Nie mogłam porozmawiać z Matty — musiałam biegiem wrócić do domu. O tej porze roku wcześnie robiło się ciemno i musieliśmy kończyć lekcje o trzeciej, nie o czwartej, jak w lecie, żeby dalej mieszkające dzieci zdążyły wrócić do domu przed zmrokiem. Zaczynaliśmy o ósmej rano zamiast, jak w lecie, o dziewiątej. O ósmej było jeszcze całkiem ciemno. Ciotka Amelia układała liście. — Idę je zanieść do kościoła, Suewellyn. Jaka szkoda, że o tej porze roku nie ma kwiatów. Pastor mówił, że od czasu jak się skończyły jesienne kwiaty, ołtarz wygląda goło, więc powiedziałam, że poszukam liści, aby go przystroić. Pastorowi spodobał się ten pomysł. Możesz iść ze mną. Zostawiłam szkolną torbę w pokoju i posłusznie zeszłam na dół. W kościele panowała martwa cisza. Witraże wyglądały całkiem inaczej, gdy nie przeszywały ich promienie słońca, nie odbijało się w nich także światło gazowych lamp. Gdybym miała zostać tu sama, bałabym się, że figura Chrystusa może zejść z krzyża, żeby mi powiedzieć, jaka jestem niegrzeczna. Myślałam, że obrazy z witraży mogą ożyć. Wiele z nich przedstawiało sceny męczeństwa, był tam też mój stary znajomy, święty Sebastian. Wyglądało na to, że jego ziemskie życie nie należało do łatwych. Nasze kroki odbijały się głuchym echem. — Musimy się pospieszyć, Suewellyn — powiedziała ciotka Amelia. — Niedługo będzie zupełnie ciemno. Weszłyśmy po trzech stopniach prowadzących do ołtarza. — Tutaj! — oświadczyła ciotka Amelia. — Będą się dobrze prezentować. Chyba lepiej wstawić je do wody. Suewellyn, masz dzbanek i idź do studni. Wzięłam naczynie i wyszłam z kościoła na cmentarz. Kamienie nagrobkowe wyglądały jak klęczący starcy o twarzach przysłoniętych szarymi kapturami. Studnia stała kilka metrów od kościoła. Żeby do niej dojść, musiałam minąć szereg najstarszych nagrobków. Ludzie pod nimi pochowani zmarli przed wielu, wielu laty,

niektórzy w siedemnastym wieku. Przebiegłam obok nagrobków i szybko zaczęłam pompować wodę, podstawiając dzbanek. Nagle usłyszałam kroki. Spojrzałam przez ramię. Od chwili, gdy razem z ciotką Amelią przyszłyśmy do kościoła, wyraźnie pociemniało. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Wyczuwałam czyjąś obecność… ktoś mnie obserwował. Wzięłam się z powrotem do pracy. Niełatwo było pompować jedną ręką, a drugą podstawiać naczynie. Trzęsły mi się ręce. Nie bądź głupia, powiedziałam do siebie. Dlaczego ktoś miałby przychodzić na cmentarz. Prawdopodobnie słyszałam kroki żony pastora wracającej na plebanię lub jedną z pobożnych starowin naszła chęć adorowania ołtarza. Dzbanek się przepełnił. Odlałam trochę wody. I znowu usłyszałam jakiś odgłos. Jęknęłam ze strachu. Pomiędzy nagrobkami stała jakaś postać. Byłam pewna, że to duch, który powstał z grobu. Zaczęłam krzyczeć i pobiegłam do kościoła. Pochlapałam przód płaszczyka, ale dobiegłam z dzbankiem do drzwi. Zatrzymałam się na chwilę, żeby popatrzeć przez ramię. Nikogo nie zauważyłam. Ciotka Amelia niecierpliwie czekała przy ołtarzu. — Chodź tutaj — rozkazała. Podałam jej dzbanek. Miałam mokre i zmarznięte ręce, drżałam od stóp do głów. — Nie wystarczy — skrzywiła się. — Dlaczego tyle wylałaś? Przynieś więcej! Stałam nieruchomo. — Tam jest ciemno — powiedziałam uparcie. Żadna siła nie mogła mnie zmusić do drugiej wyprawy po wodę. — Mogłam się tego po tobie spodziewać — mruknęła niechętnie. — Suewellyn, nie rozumiem, dlaczego nie potrafisz zrobić niczego jak należy. Ułożyła liście i opuściłyśmy kościół. Trzymałam się blisko ciotki Amelii, kiedy mijałyśmy cmentarz. — Nie jest to wprawdzie to, co powinno stać na ołtarzu — powiedziała — ale lepsze liście niż nic. * * * Nie mogłam spać tej nocy. Co się zdrzemnęłam, to śniłam, że jestem przy pompie na cmentarzu. Wyobrażałam sobie ducha wstającego z grobu i kroczącego ku przerażonym ludziom. Mnie z pewnością przerażał. Zawsze wydawało mi się, że duchy są istotami z przejrzystej, białej mgiełki. Kiedy się jednak nad tym zastanawiałam, przypomniało mi się, że ten mój duch był kompletnie ubrany. To był mężczyzna, bardzo wysoki mężczyzna w czarnym, błyszczącym kapeluszu. Nie miałam czasu, żeby dojrzeć coś więcej, ale jego uważne spojrzenie było skierowane wprost na mnie. W końcu zasnęłam, i to tak głęboko, że obudziłam się dopiero późnym rankiem. Ciotka Amelia badawczo mi się przyjrzała, kiedy zeszłam na śniadanie. Nie budziła mnie. To się nie zdarzało. Musiałam zawsze sama wstawać o właściwej porze i zdążyć do szkoły na czas. Miało to coś wspólnego z Dyscypliną, dla której ciotka Amelia miała taki szacunek jak dla Poważania Innych. Oczywiście spóźniłam się do szkoły i panna Brent, która wierzyła, że nauczenie Punktualności jest tak samo ważne jak Czytanie i Pisanie, oświadczyła, że nie pójdę do domu o zwykłej porze, tylko zostanę pół godziny po lekcjach i napiszę Wyznanie Wiary. Oznaczało to, iż nie będę miała czasu zajrzeć do Matty. O trzeciej zasiadłam przy moim stoliku i zaczęłam pisać „Wierzę w Boga…”, a kiedy doszłam do „stworzyciela” pomyślałam sobie „przez rz bo «stwórca»„. Skończyłam pisać po

dwudziestu minutach. Poszłam do pokoju panny Brent, zapukałam do drzwi i wręczyłam jej moją pracę. Spojrzała na kartkę, skinęła głową i powiedziała: — Jak się pospieszysz, wrócisz do domu przed zmierzchem. I staraj się być punktualna, Suewellyn. To bardzo nieładnie się spóźniać. — Tak, proszę pani — odpowiedziałam i wybiegłam. Pomyślałam, że gdybym poszła skrótem przez cmentarz, zaoszczędziłabym kilka minut i mogłabym zajrzeć do Matty, aby opowiedzieć jej o wczorajszym duchu. Jak się spóźnię do domu, to powiem ciotce Amelii, że pisałam Credo. Nie będzie się gniewać i okaże swą aprobatę dla pedagogicznych metod panny Brent. Po doświadczeniach wczorajszego dnia przejście przez cmentarz wydawało mi się straszne. Ale to było dla mnie typowe — i prawdopodobnie w dużej mierze wyjaśnia wszystko, co zdarzyło się później — że ten strach potęgował we mnie fascynację cmentarzem i dodawał mu jakiegoś tajemniczego uroku. Jeszcze nie było całkiem ciemno, właściwie nawet jaśniej niż poprzedniego dnia, a wielka, czerwona słoneczna kula wisiała nad horyzontem. Bałam się, drżałam pod wpływem mieszanych emocji, strachu i podniecenia, ale coś mnie popychało w stronę cmentarza. Ledwie się na nim znalazłam, pomyślałam, że to nierozsądne. Poczułam ucisk strachu i miałam wielką ochotę odwrócić się i uciec. Ale nie mogłam. Ominęłam starą część i szłam między nowymi, jaśniejszymi nagrobkami, na których czas i pogoda jeszcze nie zdążyły zatrzeć napisów. Ktoś za mną szedł. Wiedziałam o tym. Słyszałam kroki. Zaczęłam biec. Ktokolwiek to był, też przyspieszył. Jakże głupio zrobiłam przychodząc tutaj! Grałam odważną, a przecież wczoraj otrzymałam już ostrzeżenie: byłam przerażona, mimo że niedaleko czekała ciotka Amelia. Musiałam tylko pobiec do niej. Teraz też musiałam wrócić… sama. Już widziałam szare mury kościoła. Ktokolwiek szedł za mną, był ode mnie szybszy. On… następował mi prawie na pięty. Zajrzałam przez drzwi do wnętrza. Przypomniałam sobie, jak mówiono, że kościół jest świątynią, ponieważ stoi na świętym miejscu. Złe duchy nie mogą do niego wejść. Zawahałam się przy drzwiach… Wejść czy uciekać? Dotknęła mnie jakaś ręka. Krzyknęłam. — Co się stało, dziewczynko? — usłyszałam melodyjny i przyjacielski głos. — Nie masz czego się bać. Odwróciłam się. Był to ten sam bardzo wysoki mężczyzna i poznałam czarny błyszczący kapelusz. Uśmiechał się. Miał ciemnobrązowe oczy, a jego twarz w niczym nie przypominała twarzy duchów z moich wyobrażeń. Przede mną stał mężczyzna z krwi i kości. Zdjął kapelusz i ukłonił się. — Chciałem tylko z tobą porozmawiać — rzekł. — To pan był wczoraj na cmentarzu. — Tak — odpowiedział. — Lubię cmentarze. Lubię czytać napisy na grobach. A ty? Owszem, lubiłam, ale nic nie powiedziałam. Trzęsłam się ze strachu. — Pompowanie jest męczące, prawda? Chciałem ci pomóc, przydałby ci się ktoś, kto by trzymał dzbanek. Zgadasz się ze mną? — Tak. — Pokaż mi kościół, dobrze? Interesują mnie stare kościoły. — Muszę iść do domu, jestem spóźniona. — Tak, wracasz później niż inni. Dlaczego? — Zostałam zatrzymana… żeby napisać Credo.

— Wierzę w Boga Ojca… Ty wierzysz? — Oczywiście, że tak. Przecież wszyscy wierzą. — Tak myślisz? Wiesz zatem, że Bóg czuwa nad tobą i chroni cię przed wszystkimi niebezpieczeństwami nocy… nawet przed obcymi na cmentarzu. Chodź… na chwilę. Pokaż mi kościół. Przypuszczam, że jesteście bardzo dumni z waszych witraży. — Pastor jest z nich dumny — odpowiedziałam. — Pisano o nich. Ma mnóstwo wycinków. Może się pan z nim zobaczyć, jeśli ma pan ochotę. Na pewno je panu pokaże. Wciąż trzymając mnie za ramię, pociągnął ku drzwiom. Z zainteresowaniem oglądał wywieszone w kruchcie ogłoszenia o różnych spotkaniach. Wewnątrz poczułam się lepiej. Atmosfera świętości przywróciła mi odwagę. Czułam, że nic strasznego nie może się przytrafić tutaj, w obecności złotego krzyża i witraży przedstawiających życie Jezusa w cudownych barwach czerwieni, błękitu i złota. — To piękny kościół — stwierdził nieznajomy. — Tak, ale muszę iść. Pastor pana oprowadzi. — Za chwilkę. I tak chyba będzie lepiej, jak go obejrzę w dziennym świetle. — Wkrótce się ściemni i muszę… — Tak, musisz być w domu przed zmrokiem. Jak ci na imię? — Suewellyn. — To piękne i niezwykłe imię. A nazwisko? — Suewellyn Campion. — I mieszkasz w Crabtree Cottage? — Skąd pan wie? — Widziałem, jak tam wchodziłaś. — Więc widział mnie pan wcześniej? — Po prostu byłem w pobliżu. — Muszę już iść, bo ciotka Amelia będzie się złościć. — Mieszkasz z ciotką? — Tak. — A gdzie są twoi rodzice? — Muszę iść. Pastor opowie panu o kościele. — Dobrze. Jeszcze chwileczkę. Kim jest ta młoda pani, która odwiedziła cię dwa dni temu? — Wiem, kim pan jest. To pan się złościł z powodu powozu. — Tak, to ja. Mówili mi, że jedzie tylko do Crabtree Cottage. Ona jest bardzo atrakcyjna. Jak się nazywa? — Panna Anabel. — Ach, rozumiem. Często przyjeżdża do ciebie? — Tak. Nagle wziął mnie pod brodę i przyjrzał się mojej twarzy. Pojęłam, że jest diabłem i szuka mojego znamienia. — Wiem, czego pan szuka — powiedziałam. — Proszę mnie puścić. Muszę wracać do domu. Jeśli chce pan obejrzeć kościół, proszę iść do proboszcza. — O co ci chodzi, Suewellyn? Czego niby szukam? Powiedz mi. — To nie ma nic wspólnego z diabłem. Z czymś takim człowiek się rodzi. To jak mieć truskawkę na twarzy, kiedy twojej matce zachciewało się truskawek. — Co? — spytał. — To nic, mówię panu. Ma je mnóstwo ludzi. To tylko pieprzyk. — Jest bardzo ładny. Naprawdę. Suewellyn, byłaś dla mnie bardzo uprzejma, a teraz chciałbym zobaczyć twój dom. Prawie wybiegłam z kościoła. Szliśmy szybko przez cmentarz aż do Błoni.

— Ach, więc to jest Crabtree Cottage. Idź. Będę stąd patrzył, dopóki bezpiecznie nie dotrzesz na miejsce. Dobranoc, Suewellyn, i dzięki za uprzejmość. Pobiegłam. Ledwie weszłam, pokazała się ciotka Amelia. — Spóźniłaś się — powiedziała. — Zostałam zatrzymana w szkole. Skinęła głową z uśmiechem zadowolenia. — Musiałam napisać Credo — wyjaśniłam. — To cię oduczy wylegiwania się w łóżku — skwitowała. Poszłam do swojego pokoju. Nie mogłam jej opowiedzieć o nieznajomym. To było takie dziwne. Dlaczego szedł za mną? Dlaczego chciał, żeby mu pokazywać kościół, a kiedy już w nim był, wyglądało na to, że niewiele go to interesuje? To było takie tajemnicze. Przynajmniej nie musiałam się już bać. Poszłam na cmentarz i odkryłam, że duch jest tylko człowiekiem. Zastanawiałam się, czy jeszcze go kiedyś zobaczę. Okazało się, że nie. Kiedy nazajutrz odwiedziłam Matty, dowiedziałam się, że ten pan opuścił już gospodę. Tom zniósł jego bagaże do powozu. Pan odjechał wagonem pierwszej klasy. — To prawdziwy dżentelmen — opowiadała Matty — podróżował pierwszą klasą i zamawiał wszystko, co najlepsze w gospodzie. Niewielu takich bywa u Johna Jeffersa. Dał Tomowi szylinga za wniesienie bagaży i drugiego za zniesienie. Prawdziwy dżentelmen. Zastanawiałam się, czy opowiedzieć Matty o moim spotkaniu z tym prawdziwym dżentelmenem. Wahałam się. Nie byłam całkiem pewna. Być może opowiem jej o tym pewnego dnia, ale nie teraz… nie, nie teraz. * * * Pod koniec tygodnia minął ów niejasny lęk, który odczuwałam podczas spotkania z mężczyzną na cmentarzu. W końcu w kościele wyglądał na całkiem miłego. Miał jedną z najprzystojniejszych twarzy, jakie do tej pory widziałam. Troszeczkę przypominał mi Joela. Mówił podobnym głosem i uśmiechał się w taki sam sposób. Odwiedził kościół i myślał, że skoro tu mieszkam, mogę mu coś o nim opowiedzieć. To wszystko. To był zimny dzień. Panna Brent rozpaliła na kominku w klasie, ale mimo tego nasze zgrabiałe ręce z trudem wodziły rysiki po tabliczkach. Byliśmy bardzo zadowoleni, kiedy wybiła trzecia i puszczono nas do domów. Wstąpiłam do Matty. Siedziała przed buzującym ogniem. Okopcony czajnik wisiał na haku wewnątrz kominka, pewnie za chwilę miała parzyć herbatę. Powitała mnie jak zawsze, śmiejąc się i podrygując całym ciałem. — Straszny dzień — powiedziała. — Wiatr wieje prosto ze wschodu. Nawet pies nie chce wyjść na dwór… dopóki nie musi. Usiadłam u jej stóp i zapragnęłam zostać tam przez cały wieczór. W Crabtree Cottage nie będzie tak przytulnie. Co prawda tu leżała warstwa kurzu na kominku i okruchy pod krzesłem, ale czasem brakowało mi takiej atmosfery w domu. Pomyślałam o mojej lodowatej sypialni, rozbieraniu się w zimnie, ostrożnym stąpaniu po niebezpiecznie wyfroterowanym linoleum i zimnej pościeli w łóżku. Tutaj obok kominka stała kamionkowa butla z gorącą wodą, którą Matty zabierała ze sobą pod pierzynę. Przyszedł Tom i przywitał się z babcią. Skinął także do mnie. Zawsze był w stosunku do mnie nieśmiały. — Nie jesteś potrzebny w gospodzie? — spytała Matty.

— Mam jeszcze dla siebie godzinę, zanim zacznie się robota. I tak jej nie będzie zbyt dużo… w taką noc. — Nie możecie codziennie gościć prawdziwych dżentelmenów. — Chciałbym, żeby tak było. Nagle wbrew sobie zaczęłam im opowiadać o spotkaniu na cmentarzu. Coś mi mówiło, że to ważne, aby się o tym dowiedzieli. Tom nosił jego bagaże, dostał od niego szylinga. Niech wiedzą, że ja też go poznałam. — Tacy jak on zawsze interesują się kościołami i podobnymi rzeczami — powiedział Tom. Matty przytaknęła. — Kiedyś był tutaj jeden dziwny człowiek… przyjechał oglądać groby. Usiadł… obok grobu sir Johna Ecclestone’a i narysował go na kawałku papieru. O tak, bywają ludzie tego rodzaju. — Kiedy nauczycielka zatrzymała mnie w szkole, wracałam do domu przez cmentarz. On tam był… czekał. — Czekał? — powtórzył Tom. — Na co? — Nie wiem. Chciał, żebym poszła z nim do kościoła i opowiadała mu o nim, chociaż od pastora mógł dowiedzieć się wszystkiego, czego chciał. — O tak, pastor by to zrobił. Jeśli już zacznie mówić o łukach i witrażach, nie sposób go powstrzymać. — To śmieszne — powiedziałam. — Ale naprawdę to chyba chciał zobaczyć mnie… a nie kościół. Matty szybko spojrzała na Toma. — Tom, mówiłam ci, żebyś pilnował Suewellyn — powiedziała surowo. — Pilnuję, babciu. Ale tego dnia została dłużej w szkole, prawda Suewellyn, a ja musiałem iść do pracy w gospodzie. Przytaknęłam. — Nie powinnaś oglądać kościołów z obcymi mężczyznami, kaczuszko — rzekła Matty. — Ani kościołów, ani niczego innego. — Naprawdę nie chciałam, Matty. On mnie prawie zmusił. — I jak długo byliście w kościele? — spytała Matty z przejęciem. — Około pięciu minut. — I on tylko rozmawiał z tobą? Nie… no… Byłam zakłopotana. Matty usiłowała coś mi powiedzieć, a ja nie miałam pojęcia co. — Nieważne — ciągnęła. — Po prostu zapamiętaj, że Jego Wysokość Drągal chyba odjechał. Więc nie będziesz musiała więcej odwiedzać z nim żadnych kościołów. W domku zapanowała cisza. Nagle w kominku zapadł się płonący stosik, sypiąc deszczem iskier. Tom wziął pogrzebacz, uklęknął i zaczął grzebać w palenisku. Miał bardzo czerwoną twarz. Matty milczała. Nie mogłam dłużej zostać, ale postanowiłam sobie, że przy pierwszej sposobności zapytam Matty, dlaczego moje spotkanie z tym człowiekiem tak ją zaniepokoiło. Ale sposobność ku temu nigdy się nie nadarzyła. * * * To był pogodny, mglisty dzień. Kiedy wracałam ze szkoły, było już prawie ciemno. Wchodząc na Błonia, ujrzałam przed domem powóz ze stacji. Co to mogło oznaczać? Panna Anabel zawsze zawiadamiała nas o swoim przyjeździe.

Nie wstąpiłam więc do Matty i pobiegłam do Crabtree Cottage tak szybko, jak tylko potrafiłam. Kiedy stanęłam w drzwiach, ciotka Amelia i wuj William wyszli z saloniku. — Już jesteś — powiedziała niepotrzebnie ciotka Amelia; przełknęła ślinę i zapadła cisza. Po chwili dodała: — Coś się stało. — Panna Anabel… — zaczęłam. — Jest na górze, w twoim pokoju. Lepiej, jak do niej pójdziesz. Sama ci powie. Wbiegłam szybko po schodach. W moim pokoju panował straszny bałagan. Ubrania leżały na łóżku, a panna Anabel pakowała je do torby. — Suewellyn! — krzyknęła, kiedy weszłam. — Tak się cieszę, że jesteś wcześniej. Podbiegła i objęła mnie. Potem powiedziała: — Wyjeżdżasz ze mną. Teraz nie mogę ci nic wyjaśnić… Zrozumiesz wszystko później. Och, Suewellyn, mam nadzieję, że chcesz jechać! — Z panią, panno Anabel, oczywiście! — Bałam się… W końcu byłaś tutaj tak długo… Myślałam… nieważne… Spakowałam twoje rzeczy. Czy masz coś jeszcze? — Książki. — Dobrze… weźmiemy je… — Jedziemy na wakacje? — Nie. Wyjeżdżamy na zawsze. Teraz pojedziesz ze mną i… i… Powiem ci wszystko później. Na razie musimy zdążyć na pociąg. — Dokąd jedziemy? — Nie jestem pewna. Ale czeka nas długa podróż, Suewellyn. Teraz po prostu mi pomóż. Poszukałam moich książek. Razem z ubraniami powędrowały do torby podróżnej, którą panna Anabel przyniosła ze sobą. Byłam oszołomiona. Zawsze miałam nadzieję, że coś takiego się wydarzy. Teraz, kiedy marzenia się ziściły, zaskoczona, nie mogłam w to uwierzyć. Panna Anabel zamknęła torbę i wzięła mnie za rękę. Przez chwilę patrzyłyśmy na sypialnię. Skąpo umeblowany pokój, który był mój, odkąd sięgałam pamięcią: wyfroterowane linoleum, na ścianach rozwieszone sentencje, krzepiące, ale nieco groźne. Najbardziej zapadła mi w pamięć jedna: „Och, jaka pajęczyna kłamstw cię otoczy, gdy raz oszukasz!”. Miałam ją zapamiętać na całe lata. Było tam małe metalowe łóżko, nakryte narzutą zszywaną z kawałków szmatek przez ciotkę Amelię; każdy kawałek obrębiony delikatnym ściegiem, znak chwalebnej pracowitości. „Powinnaś już obrębiać kawałki na narzutę”, mawiała ciotka Amelia. Nie teraz! Odjeżdżam na zawsze od zszywanych narzut, zimnych sypialni i chłodnej życzliwości. Wyjeżdżam z panną Anabel. — Pożegnałaś się? — spytała panna Anabel. Pokręciłam głową. — Jest ci przykro? — spytała z lękiem. — Nie — odpowiedziałam gwałtownie. Roześmiała się śmiechem, który zawsze będę pamiętała, aczkolwiek tym razem brzmiał trochę inaczej, był wyższy, nieco histeryczny. — Chodź, powóz czeka. Ciotka Amelia i wuj William wciąż byli w holu. — Muszę powiedzieć, panno Anabel… — zaczęła ciotka Amelia. — Wiem… wiem… — przerwała jej Anabel. — Ale to musiało nadejść. Dostaniecie pieniądze. Wuj William patrzył bezradnie.

— Denerwuję się — ciągnęła ciotka Amelia. — Co powiedzą ludzie? — 1 tak od lat już gadali — odpowiedziała łagodnie panna Anabel. — Niech sobie plotkują. Spojrzałam na ciotkę Amelię. — Do widzenia, Suewellyn — powiedziała i usta jej zadrżały. Uklękła i przytuliła policzek do mojej twarzy, co zapewne w jej pojęciu stanowiło największą pieszczotę. — Bądź dobrą dziewczynką… gdziekolwiek się znajdziesz. Pamiętaj, czytaj Biblię i ufaj Panu. — Tak, ciociu Amelio — powiedziałam. Nadeszła kolej wuja Williama. Pocałował mnie szczerze. — Bądź dobrą dziewczynką — powiedział i uścisnął mi rękę. I zaraz wybiegłyśmy z panną Anabel do powozu. * * * Oczywiście wspominam minione lata, a trudno pamiętać dobrze to, co się działo, kiedy miało się niecałe siedem lat. Większość wspomnień zaciera się, pewne rzeczy wydają się piękniejsze. Ale jestem pewna, iż ogarnęło mnie wtedy podniecenie i nie czułam żalu, że opuszczam Crabtree Cottage. Żałowałam jedynie Matty i — kiedy teraz o tym myślę — także i Toma, oczywiście. Tak bym chciała jeszcze raz usiąść przy jej kominku i opowiedzieć, jak zastałam pannę Anabel pakującą moje rzeczy, podczas gdy przed domem czekał powóz. Pamiętam pociąg jadący przez mrok i światła mijanych miast, i śpiew kół. Wyjeżdżam. Wyjeżdżam. Wyjeżdżam z Anabel. Panna Anabel trzymała mocno moją rękę. Spytała: — Jesteś szczęśliwa, Suewellyn? — O tak — odpowiedziałam. — I naprawdę nie żal ci opuszczać wuja Williama i ciotkę Amelię? — Nie. Kochałam Matty i Toma, i troszeczkę wuja Williama. — Dbali o ciebie. Jestem im bardzo wdzięczna. Milczałam. Tak trudno mi było to wszystko zrozumieć. — Czy jedziemy do lasu? — spytałam. — Zobaczymy zamek? — Nie. Jedziemy w daleką podróż. — Do Londynu? — spytałam znowu. Panna Brent dużo nam mówiła o Londynie, a że był on zaznaczony dużą czarną plamą na mapie, bez kłopotu mogłam go tam odszukać. — Nie, nie. Dużo, dużo dalej. Będziemy podróżować statkiem. Opuszczamy Anglię. Statkiem! Byłam tak podniecona, że zaczęłam podskakiwać na siedzeniu. Panna Anabel śmiała się i ściskała mnie: pomyślałam, że ciotka Amelia kazałaby mi siedzieć spokojnie. Potem na peronie czekałyśmy na drugi pociąg. Panna Anabel wyjęła z torby czekoladę. — To zaspokoi pierwszy głód — oznajmiła i roześmiała się. Nie rozumiałam, o co jej chodzi, ale śmiałam się razem z nią i zatopiłam zęby w pysznym batoniku. Ciotka Amelia nie uznawała czekolady. Anthony Felton czasem przynosił do szkoły kawałek i z przyjemnością zjadał go przy nas mówiąc, jaka jest wspaniała. Wysiadłyśmy z pociągu w nocy. Anabel miała dużo bagażu, była też i moja torba. Na stacji czekał powóz, który zawiózł nas do hotelu, gdzie dostałyśmy wielki luksusowy pokój z podwójnym łóżkiem. — Musimy wstać wcześnie rano — uprzedziła panna Anabel. — Czy umiesz wstawać wcześnie rano? Potaknęłam, szczęśliwa. Do pokoju przyniesiono nam jedzenie, gorącą zupę i wspaniałą szynkę. Tej nocy panna Anabel i ja spałyśmy razem w wielkim łóżku. — Czy to nie zabawne, Suewellyn? — spytała. — Zawsze chciałam, żeby to tak wyglądało. Byłam tak szczęśliwa, że nie chciałam spać, ale tak zmęczona, że szybko zasnęłam.