Victoria Holt
Sekret
Secret for a Nightingale
Przełożyła: Irena Przybysz
Mojej drogiej przyjaciółce
PATRYCJI MYRER,
która pierwsza obudziła moje zainteresowanie
doktorem Damienem i młodą kobietą,
która nieoczekiwanie została wciągnięta
do wojny krymskiej.
Na pamiątkę wielu cennych godzin, które
spędziłyśmy dyskutując o moim narodzie
Victoria Holt
Ślub
Ostatniej nocy przed ślubem miałam dziwny sen z którego obudziłam się zdjęta przerażeniem.
Byłam w kościele i Aubrey stał obok mnie. Powietrze przenikał silny zapach lilii ciężki, duszący
— zapach śmierci. Przed nami stał wuj James — pastor James Sandown. Kościół — ten sam, z
którym tak się zżyłam w latach szkolnych, gdy przebywałam u wujostwa na plebanii, nie mogąc
być z ojcem w Indiach, gdzie stacjonował na wojskowej placówce. Słyszałam swój własny głos,
oddalony, brzmiący jak echo w pustej przestrzeni: „Ja, Zuzanna, biorę sobie ciebie, Aubreya, za
męża”… Aubrey trzymał obrączkę. Wziął mnie za rękę, a jego twarz zbliżała się coraz bardziej
do mojej — wtedy zdjął mnie paniczny strach. Nie była to twarz Aubreya, a jednak to był on. Nie
była to twarz, jaką znałam, lecz twarz wykrzywiona, szydercza, dziwna, ohydna, przerażająca.
Usłyszałam głos wołający: „Nie, nie”… Był to mój głos.
Siedziałam w łóżku dygocząc, wpatrując się w ciemności, wilgotnymi rękami mnąc
prześcieradło. Sen był tak wyraźny, że minęło sporo czasu, nim przyszłam do siebie. Wtedy
powiedziałam sobie, że to nonsens. Rano wychodzę za mąż. I chcę wyjść za mąż. Jestem
zakochana w Aubrey u. Co mogło spowodować taki sen?
Nerwy przedślubne — powiedziałaby ciotka Grace, najtrzeźwiejsza z kobiet. I miałaby rację.
Próbowałam otrząsnąć się z tego snu, ale mi się nie udawało; był taki realistyczny.
Wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Patrzyłam na kościół, z jego normandzką wieżą w
świetle księżyca, stojącą tak od ośmiuset lat, niezachwianą, opierającą się wiatrowi, deszczom i
stuleciom, podziwianą i zwiedzaną przez wielu — dumę i miłość wuja Jamesa.
— To zaszczyt brać ślub w takim kościele — powiedział wuj.
Jutro ojciec poprowadzi mnie nawą do ołtarza i tam stanę obok Aubreya. Ciągle jeszcze
drżałam. Ale to przecież nie będzie tak, jak we śnie. Podeszłam do szafy i popatrzyłam na swoją
suknię — biały atłas ozdobiony koronkami i do tego bukiet z kwiatów pomarańczy. Za kościołem
w zajeździe „Pod Czarnym Dzikiem”, jedynym w Humberston, śpi, zapewne, Aubrey. Pan młody
nie może spędzić ostatniej nocy przed ślubem pod tym samym dachem, co panna młoda —
orzekła moja ciotka Grace. Czy będzie śnił o dniu, który ma nastąpić? Wróciłam do łóżka, ale nie
chciałam spać. Bałam się, że będę dalej śnić od momentu, kiedy krzyknęłam: „Nie, nie”, podczas
gdy Aubrey wciskał mi obrączkę na palec.
Leżałam w łóżku, myśląc o tym wszystkim…
* * *
Po raz pierwszy zobaczyłam Aubreya w Indiach, gdzie stacjonował mój ojciec. Przyjechałam
do niego po siedmiu latach pobytu w Anglii, gdzie uczęszczałam do szkoły, wakacje spędzając
na probostwie u mojego wuja Jamesa, pastora, i jego żony Grace, którzy wspaniałomyślnie
podjęli się opieki nad córką szwagra. Musiałam, jak wszystkie angielskie młode damy z dobrych
rodzin, kształcić się w Anglii. Ta konieczność na ogół sprawiała wiele kłopotów ludziom
pełniącym służbę na odległych placówkach Imperium Brytyjskiego i, jak to zwykle bywało, co
szlachetniejsi członkowie rodzin przychodzili wówczas z pomocą.
Pamiętam, z jaką radością powitałam dzień moich siedemnastych urodzin. Był czerwiec,
byłam wtedy w szkole, ale wiedziałam, że jest to mój ostatni semestr i że w sierpniu wrócę do
Indii, gdzie spędziłam pierwsze dziesięć lat mojego życia.
Może byłam niewdzięczna, myśląc z taką radością o wyjeździe, nawet jeśli jechałam do ojca.
Wuj James bowiem i ciotka Grace z ich córką Ellen byli dla mnie dobrzy i dokładali wszelkich
starań, bym się czuła u nich jak u siebie w domu. Ale odnosiłam wrażenie, że jestem w pewnym
stopniu intruzem, szczególnie na początku. Mieli swoje własne życie i dużo obowiązków
związanych z parafią. Ellen była o dwanaście lat starsza ode mnie i zakochana w wikarym ojca,
którego miała poślubić, jak tylko zdobędzie on jakieś stanowisko. Wuj James miał pod opieką
trzódkę swoich wiernych parafian. Zajęcia ciotki Grace były niezliczone: organizowała
kiermasze, zabawy ogrodowe, koncerty kolęd, imprezy na każdą okazję — nie wyłączając zebrań
Związku Matek i Kółka Krawieckiego.
Obawiam się, że często wystawiałam ich cierpliwość na ciężką próbę. Sercem byłam daleko,
za morzami, a ponieważ czułam, że jestem im jakimś ciężarem, przybierałam postawę obojętną i
arogancką, jednocześnie spoglądając krytycznie na ich starą, pełną przeciągów plebanię, z jedną
tylko kucharką, jedną służącą i dziewczyną do pomocy, i porównując ją z indyjską rezydencją
pułkownika, gdzie liczna służba tubylcza biegiem spełniała każde życzenie.
Trudno powiedzieć, abym była jako dziecko aniołem, toteż obie, niania oraz pani Fearnley —
moja guwernantka do czasu, gdy skończyłam dziesięć lat — nigdy nie wiedziały, czego się mogą
po mnie spodziewać. Była jakaś dwoistość w mojej naturze. Czasem byłam radosna, uległa,
delikatna i czuła.
— To tak jak z księżycem — mówiła pani Fearnley, która lubiła wyciągać pouczające wnioski
z każdej sytuacji — też ma jedną stronę jasną, a drugą ciemną.
Ja, inaczej niż księżyc, coraz to prezentowałam swoją ciemną stronę.
— Niezbyt często, dzięki Bogu — mówiła pani Fearnley, ale martwiło ją, że w ogóle tę
ciemną stronę miałam. Byłam bowiem uparta. Jeśli się czegoś uczepiłam, nic nie było w stanie
mnie od tego odwieść.
Gdy postanowiłam osiągnąć swój cel, nie słuchałam nikogo. W takich chwilach byłam
krnąbrnym dzieckiem, zupełnie różnym od pogodnej dziewczynki, którą tak miło było uczyć i z
nią przebywać.
— Musimy zwalczyć tę ciemną stronę — mówiła pani Fearnley. — Zuzanno, jesteś
najbardziej nieobliczalnym dzieckiem, z jakim się kiedykolwiek zetknęłam.
Moja ayah określała to inaczej:
— W tym małym ciałku są dwa duchy; one ze sobą walczą. Zobaczymy, który z nich
zwycięży. Ale nie teraz, gdy jesteś właściwie dzieckiem, tylko kiedy będziesz dorosłą panną.
Wspomnienia dzieciństwa w Indiach pozostały żywe w mojej pamięci przez wszystkie lata
pobytu w Anglii. A nawet im bardziej odsuwały się w przeszłość, tym wydawały mi się
piękniejsze.
Barwne obrazy snuły mi się przed oczami, gdy leżałam w łóżku wspominając…
Po śmierci matki życiem moim rządziła ayah. Był też ojciec, imponujący, wspaniały, pierwszy
po Bogu. I choć czuły i kochający, to jednak nie mógł przebywać ze mną zbyt często; teraz
rozumiem, że byłam dla niego kłopotem. Godziny, które spędziliśmy razem, bardzo sobie
ceniłam. Ojciec opowiadał mi o swoim pułku i o tym, jaką ważną funkcję sprawuje. Byłam z
niego bardzo dumna, widząc oznaki szacunku, z jakimi się spotykał.
Ale to moja pachnąca piżmem hinduska niania, bliska mi stała towarzyszka, była w tym czasie
najważniejszą dla mnie osobą. Uwielbiałam uczucie podniecenia, jakie towarzyszyło naszym
wyprawom do miasta. Trzymała mnie zawsze za rękę i ostrzegała, abym jej nigdy nie puściła. To
poczucie zagrożenia sprawiało, że nasze wyprawy stawały się dla mnie podwójnie atrakcyjne.
Było tam gwarno i kolorowo, gdyśmy krążyły wśród przedstawicieli miejscowych plemion i kast.
Z czasem nauczyłam się rozpoznawać ich wszystkich: kapłanów buddyjskich po ich ogolonych
głowach i sukniach koloru szafranu, które szeleściły, gdy szli spiesznie wśród tłumu nie patrząc
na nikogo; parsów w dziwacznych kapeluszach, z parasolami; kobiety, którym nie wolno
pokazywać twarzy, a których czarno obwiedzione oczy wyglądały przez szparki welonów.
Fascynował mnie zaklinacz wężów w turbanie, grający niesamowitą melodię, podczas gdy kręte i
giętkie ciało kobry podnosiło się z koszyka, kołysząc się złowieszczo ku podziwowi widzów.
Wolno mi było za każdym razem wrzucić rupię do dzbana stojącego obok, za co otrzymywałam
przesadne podziękowania i obietnicę szczęśliwego życia, pobłogosławionego wieloma dziećmi i
pierworodnym synem.
W powietrzu unosiła się woń piżma; czuło się też inne zapachy, mniej przyjemne. Gdybym
zamknęła oczy, poznałabym po zapachu, że jestem w Indiach. Zachwycałam się wspaniale
barwionymi sari, jakie nosiły te kobiety, które nie musiały zakrywać twarzy, ponieważ, jak
mówiła ayah, były z niższej kasty. Stwierdziłam, że wyglądają o wiele ładniej niż te z wyższej
kasty, w bezkształtnych sukniach i z zawoalowanymi twarzami.
Pani Fearnley wyjaśniała mi, że Bombaj nazywają „Bramą do Indii” i że został nam
ofiarowany, kiedy Karol II poślubił Katarzynę Braganza.
— Jaki to wspaniały prezent ślubny! — wykrzyknęłam. — Kiedy ja będę wychodzić za mąż,
też chciałabym dostać coś takiego.
— Takie prezenty dostają tylko królowie — powiedziała pani Fearnley. — I często jest to
większy kłopot niż przyjemność.
Jeździłyśmy wózkiem zaprzężonym w kucyki na wzgórze Malabar, skąd widziałam pałac
gubernatora, wielki i imponujący, położony na cyplu Malabar, a wokół niego ogrody i kluby, do
których uczęszczali oficerowie i Brytyjczycy.
Pani Fearnley zwykle brała udział w tych przejażdżkach i korzystała z każdej okazji, aby
uzupełnić moją edukację. Ale czasami byłam tam z nianią, która opowiadała mi o rzeczach
znacznie dla mnie ciekawszych. Wolałam słuchać o cmentarzach, gdzie nagie ciała zmarłych
pozostawione na wierzchu obdzierane były przez sępy, a kości wybielane przez słońce, co — jak
twierdziła ayah — było godniejsze niż oddawanie ich robakom; wolałam to niż słuchanie o
Mongołach, którzy panowali w Indiach, zanim zostali wyparci przez Kampanię
Wschodnioindyjską, i o tym, jakie to szczęście dla Hindusów, że teraz Wielka Królowa roztacza
nad nimi opiekę.
Podczas mego pobytu w Anglii, gdy w czasie wakacji patrzyłam z okien swego pokoju na
plebanii na cmentarz i szare kamienne tablice, na których napisy były często na wpół zatarte
przez czas, wspominałam gorące słońce Indii, błękit morza, śpiewne głosy, barwne sari i oczy
kobiet tajemniczo wyzierające przez wycięcia w welonie. Myślałam o służbie, która dbała o
nasze potrzeby — o chłopcach w białych
koszulach i spodniach, o przebiegłym i chytrym kucharzu, który rządził niepodzielnie w
kuchni i wyprawiał się co dzień na targ, jak maharadża, ze swymi pomocnikami, trzymającymi
się o krok z tyłu, ale gotowymi na skinienie nosić zakupy, które on po dłuższej, niezbędnej, jak
się wydawało, dyskusji kupował.
Wspominałam wozy ciągnione przez cierpliwe, umęczone woły, wąskie uliczki, dokuczliwe,
uparte muchy i bele kolorowych jedwabi w sklepach; wspominałam nosiwodów, głodne psy,
kozy z dzwoneczkami na szyjach, które dzwoniły przy każdym kroku, chłopki z pobliskich wsi
sprzedające swoje wyroby, chłopów, kulisów, Tamilów, Pathanów i braminów. Wszystko to
kłębiło się na pełnych barw ulicach, gdzie tu i ówdzie pojawiał się jakiś dostojny i bogaty Hindus
w pięknie zawiązanym turbanie, połyskującym drogimi kamieniami.
I dla kontrastu — żebracy. Nigdy nie zapomnę żebraków, chorych i powykręcanych, o
ciemnych, błagalnych oczach, które, obawiam się, będą mnie prześladować do śmierci i które
śniły mi się, gdy leżałam otulona przez ayah i osłonięta przez zabezpieczającą przed owadami
siatkę.
Swoją matkę pamiętam niezbyt wyraźnie — jako osobę czułą, dobrą, łagodną i piękną.
Miałam cztery lata, gdy umarła. Wydawało mi się, że zawsze była ze mną. Często mówiła mi o
domu, którym była Anglia, i wtedy w głosie jej i w oczach pojawiała się tęsknota, z czego
zdawałam sobie sprawę, mimo że byłam tak mała. Wiedziałam, że chciała tam wrócić.
Opowiadała mi o zielonych polach, żółto kwitnących jaskrach, o szczególnym angielskim
deszczu — delikatnym i lekkim — oraz o słońcu, które było ciepłe, dobroczynne i nigdy, prawie
nigdy, ostre. Wyobrażałam sobie, że to coś w rodzaju nieba. Śpiewała mi angielskie piosenki,
opowiadała o sobie, gdy była taka mała, jak ja: mieszkała na plebanii w Humberston, bo jej
ojciec był tam pastorem. Po jego śmierci brat James — odziedziczył parafię; kiedy przyszła na
mnie kolej jechać do Humberston, nie było to zupełnie obce miejsce — czułam, jakbym już
kiedyś tam była z matką, w jej dziecinnych latach.
A potem nadszedł dzień, gdy mnie do matki nie puszczono, ponieważ zachorowała na jakąś
febrę, która mogła być zaraźliwa.
Pamiętam ojca, jak wziął mnie na kolana i powiedział, że teraz mamy już tylko siebie. Byłam
może zbyt mała, by zrozumieć, jaka tragedia nas dotknęła, ale odczułam mgliście wielką stratę i
smutek, choć na pewno nie od razu pojęłam rozmiar tej katastrofy.
Kierowane współczuciem panie — głównie żony oficerów — nachodziły tłumnie mój pokój
dziecinny, zajmowały się mną i mówiły, że moja mamusia poszła do nieba. .Myślałam, że chodzi
o podróż do kraju, gdzie są zielone pola i lekki deszczyk, że to coś w rodzaju wycieczki na
wzgórza, tylko bardziej egzotycznej, czy może herbatki z Panem Bogiem i aniołami, zamiast z
żonami oficerów. Sądziłam, że po jakimś czasie mama wróci i mi o wszystkim opowie.
I wtedy zjawiła się pani Fearnley. Febra, która zabiła moją matkę, ugodziła jej męża; umarł w
tym samym tygodniu. Pani Fearnley, która przed ślubem była guwernantką, nie wiedziała, co z
sobą począć, i wtedy mój ojciec zaproponował jej, aby zanim zdecyduje się, co chciałaby robić,
została guwernantką jego osieroconej córki. Wydawało się to zrządzeniem opatrzności, zarówno
dla niej, jak i dla ojca, i tak właśnie pani Fearnley zjawiła się u nas.
Miała około trzydziestu pięciu lat, dobre intencje, była sumienna i zdecydowana spisać się jak
najlepiej. Przywiązałam się do niej, ale nie wydawała mi się atrakcyjna.
To ayah była dla mnie źródłem emocji, obca i egzotyczna, o oczach uduchowionych i długich,
czarnych włosach, które tak lubiłam szczotkować. Potem odkładałam szczotkę i masowałam jej
głowę palcami. Wtedy mówiła:
— Jak to mnie uspokaja, mała Zuziu. W twoich rękach jest dobra siła.
A potem opowiadała mi o swoim dzieciństwie w Pendżabie, jak przyjechała do Bombaju
służyć w bogatej rodzinie, a jej przyjaciel kucharz wprowadził ją do domu pułkownika, i że
przebywać ze mną jest dla niej wielkim szczęściem.
Kiedy umarła moja matka, ojciec spędzał ze mną codziennie godzinę lub więcej i wtedy
stopniowo poznałam go lepiej. Zawsze robił wrażenie smutnego.
Czasem przychodziło parę osób na herbatę, rozmawiali ze mną, pytali, jak mi idzie nauka. W
rodzinach oficerów było kilkoro dzieci, więc mnie zapraszano na zabawy urządzane w tych
domach; potem pani Fearnley organizowała podobne u nas, abym się mogła zrewanżować za
gościnę.
Ayah zazwyczaj przychodziła, by obserwować nasze zabawy: „Płacząca Jenny”, „Farmer w
jaskini” oraz „Muzyczne krzesła”. Pani Fearnley, lub któraś inna z pań, grała na fortepianie.
Potem ayah śpiewała te nasze dziecinne piosenki; w jej wykonaniu „Jenny” była naprawdę
patetyczna, a „Farmer” brzmiał jak wojskowy marsz.
Żony oficerów litowały się nade mną, ponieważ nie miałam matki. Zrozumiałam to, gdy
dorosłam i wiedziałam już, że jej podróż do nieba to nie będzie chwilowa nieobecność, jak sobie
dawniej wyobrażałam. Śmierć to coś nieodwracalnego. Zdarzała się często wokół nas. Jeden z
naszych domowników powiedział mi, że wielu spośród żebraków, których widziałam na ulicy,
umrze w ciągu nocy. Przyjadą wozy, żeby ich zabrać.
To tak, jak w czasie zarazy w Londynie — pomyślałam. „Wynieście z domów swoich
zmarłych”. Tylko że ulicznych żebraków w Bombaju nie trzeba było nawet wynosić; oni nie
mieli domów.
Był to dziwny świat wspaniałości i nędzy, hałaśliwego życia i cichej śmierci; wspomnienia o
nim pozostaną ze mną na zawsze. Niektóre scenki tamtejszego życia mam ciągle przed oczami.
Widzę na przykład naszego kucharza na targu z uśmiechem tryumfu na twarzy, co, jak się
znacznie później dowiedziałam, znaczyło, że dostał prowizję od wszystkich zakupów. Żony
oficerów nieraz o tym rozmawiały; opowiedziały mi również przykrą historię Emmy Alderston,
która sądząc, że przechytrzy nieuczciwego kucharza sama robiła zakupy; wtedy sprzedawcy
zmówili się i podnosili ceny tak, że w rezultacie wydawała więcej, niż wynosiła prowizja
kucharza.
— To taki sposób bycia — mówiła Grace. Girling, żona kapitana. — Trzeba się z tym
pogodzić.
Lubiłam siadywać w kuchni i patrzeć, jak kucharz pracuje. Był postawny i czuł się ważny;
widział mój podziw i to go cieszyło. Dawał mi do spróbowania różne potrawy i założywszy ręce
na wydatnym brzuchu obserwował, jak jadłam. Chciałam mu sprawić przyjemność, więc robiłam
pełną zachwytu minę.
— Nikt nie potrafi przyrządzić kurczęcia tañdoori jak kucharz pana pułkownika. Najlepszy
kucharz w Indiach. Panno Zuziu, proszę spojrzeć — „Ghostaba”. — Podawał mi kulę z drobno
siekanej baraniny. — Dobra, prawda? A teraz proszę się napić. Dobry? „Nimboo pani”.
Piłam schłodzony sok z limonek, zmieszany z syropem z róży, i słuchałam jego opowiadań o
różnych daniach, a przede wszystkim o nim samym.
Takie było moje życie przez pierwsze dziesięć lat — w okresie, kiedy wrażenia są
najsilniejsze. Nic więc dziwnego, że te wspomnienia mnie nie opuszczają. Szczególnie jedno z
nich stoi mi żywo przed oczyma. Pamiętam każdy szczegół. Słońce grzało już mocno, choć było
rano i prawdziwy upał miał dopiero nadejść. Szłyśmy z ayah wąskimi uliczkami targowiska.
Zatrzymałyśmy się przy straganie z pierścionkami, które oglądałam, gdy ayah rozmawiała z
właścicielem. Potem pośród błąkających się kóz i krów, wystrzegając się ciemnoskórych
chłopców, którzy przemykali się między ludźmi, a szczególnie ich szybkich, zręcznych palców
— przeszłyśmy wzdłuż wiszących na sznurze sari, obok czegoś, co przypominało jaskinię, gdzie
piekły się jakieś dziwne placki.
Minęłyśmy targowisko i wyszłyśmy na ulicę — i tam to się właśnie wydarzyło. Tego dnia
ruch był bardzo ożywiony. Gdzieniegdzie objuczony wielbłąd kroczył z powagą i wyrazem
pogardy, w kierunku bazaru, lub przetaczały się ciężkie wozy zaprzężone w woły. Właśnie w tym
momencie, gdy ayah mówiła, że czas byłoby wracać do domu, wybiegł tuż przed wóz ciągnięty
przez woły cztero– lub pięcioletni chłopiec. Patrzyłam skamieniała, jak silne uderzenie odrzuciło
go na bok i jak niewiele brakowało, żeby został zmiażdżony. Podbiegłyśmy, aby go podnieść.
Był blady i zszokowany. Położyłyśmy go na brzegu ulicy. Zebrał się tłum i wszyscy mówili
naraz, ale nie rozumiałam ich dialektu. Ktoś pobiegł sprowadzić pomoc. Tymczasem chłopiec
leżał na ziemi. Uklękłam koło niego i jakiś wewnętrzny impuls kazał mi położyć mu rękę na
czole. To dziwne, ale coś wtedy poczułam — coś jakby wielką radość. Jednocześnie chłopiec
zmienił się na twarzy. Jakby przez moment przestał cierpieć. Ayah obserwowała mnie uważnie.
Powiedziałam do niego po angielsku:
— Wszystko będzie dobrze. Zaraz po ciebie przyjadą. Na pewno ci pomogą.
Ale to nie moje słowa go uspokajały, lecz dotyk moich rąk.
Wszystko skończyło się bardzo szybko. Przyjechali po chłopca i delikatnie ułożyli na wózku,
który szybko się oddalił. Kiedy odjęłam rękę od jego czoła, zobaczyłam, że ciemne oczy są we
mnie wpatrzone, a wyraz cierpienia powrócił na twarz chorego.
Było to bardzo dziwne uczucie: kiedy dotykałam chłopca, czułam, jakby jakaś siła
przepływała ode mnie do niego.
Ayah i ja podjęłyśmy spacer w milczeniu. Nie rozmawiałyśmy o wypadku, ale wiem, że obie
nie przestałyśmy o nim myśleć. Wieczorem, gdy ayah otulała mnie do snu, ujęła moje dłonie i
pocałowała z wyrazem czci. Powiedziała:
— Jest jakaś moc w tych rączkach, mała Zuziu; możliwe, że masz siłę uzdrowicielską.
Byłam zaintrygowana.
— Czy masz na myśli tego chłopca, dziś rano? — spytałam.
— Widziałam — odrzekła.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że masz pewien dar. Jest on w tych oto małych rączkach.
— Dar? Myślisz, że mogę leczyć ludzi?
— Możesz łagodzić ból — powiedziała. — Nie wiem. Uzdrawianie jest w rękach istot
wyższych niż my.
Czasem wieczorami jeździłam z ojcem na konne spacery. Miałam swojego konika, który był
moją wielką radością; byłam dumna jak paw, kiedy ubrana w białą bluzkę i spódniczkę do konnej
jazdy jechałam obok ojca. Im byłam starsza, tym stawaliśmy się sobie bliżsi. W kontaktach z
małymi dziećmi ojciec wydawał się trochę nieśmiały. Kochałam go, tym bardziej że zawsze
wydawał mi się taki daleki. Wkroczyłam w wiek, kiedy poufałość może wywołać lekceważenie.
Pragnęłam mieć ojca, który by mi imponował — i tak właśnie było.
Opowiadał mi o swoim pułku i o Indiach, mówił o specjalnej misji Brytyjczyków. Byłam
dumna z pułku, z Imperium Brytyjskiego, a najbardziej z ojca. Opowiadał mi też o matce i o tym,
że tak naprawdę nigdy nie polubiła Indii. Tęskniła stale za Anglią, ale dzielnie starała się to
ukryć. Martwił się o mnie, dziecko bez matki i z ojcem, który nie mógł poświęcić mu tyle czasu,
ile by pragnął. Zapewniłam go, że jest mi dobrze, że czuję się szczęśliwa, że pani Fearnley jest
miłą towarzyszką, że ją lubię i że kocham ayah.
— Jesteś dobrym dzieckiem, Zuzanno — rzekł ojciec. Wspomniałam mu o wydarzeniu z
chłopcem na drodze.
— To było takie dziwne, ojcze. Kiedy go dotknęłam, poczułam, że coś ze mnie przepływa do
niego, i on to też czuł, bo gdy położyłam mu rękę na czole, przestało go boleć. Widziałam to
wyraźnie.
Ojciec uśmiechnął się.
— Potraktuj to jako swój dobry uczynek na dziś — powiedział.
— Ty nie wierzysz, że w tym coś było, prawda? — spytałam.
— Wystąpiłaś w roli samarytanki. Mam nadzieję, że się nim odpowiednio zajęli. Szpitale
tutejsze nie są najlepsze. Jeżeli połamał sobie kości, to niech go Bóg ma w swojej opiece. Będzie
miał dużo szczęścia, jeżeli mu je dobrze złożą.
— A więc nie sądzisz, że w moim dotyku jest coś szczególnego? Ayah uważa, że tak.
— Ayah! — ojciec uśmiechnął się uprzejmie, ale trochę lekceważąco. — Cóż może wiedzieć
o takich sprawach tubylcza dziewczyna.
— Ona coś mówiła o uzdrawianiu przez dotyk. Naprawdę, tatusiu, to było cudowne.
— Sądzę, że dla tego chłopca było to bardzo przyjemne, że Angielka koło niego klęczała.
Umilkłam. Wiedziałam, że nie ma sensu z nim o tym rozmawiać, tak samo jak nie było sensu
rozmawiać o sprawach mistycznych z panią Fearnley. Oboje byli zbyt praktyczni. Sami
powiedzieliby o sobie, że są zbyt cywilizowani. Ale ja nie mogłam potraktować tej sprawy tak
lekko. Czułam, że jest to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie mi się przydarzyły.
Po moich dziesiątych urodzinach w czasie jednego z naszych konnych spacerów ojciec
powiedział:
— Zuzanno, tak dalej być nie może. Trzeba pomyśleć o twoim wykształceniu.
— Pani Fearnley mówi, że uczę się dobrze.
— Kochanie, zbliża się taka chwila, że będziesz umiała więcej niż ona. Według mnie już teraz
w niejednym ją przerastasz. Poza tym pani Fearnley zdecydowała się wracać do Anglii.
— Czy to znaczy, że będziesz musiał szukać kogoś innego?
— Niezupełnie. Jest tylko jedno miejsce, gdzie młode angielskie damy powinny się kształcić,
to znaczy Anglia.
Milczałam, rozważając ogrom zmian, jakie to musiało za sobą pociągnąć.
— A co z tobą? — spytałam.
— Ja tu zostanę, oczywiście.
— To znaczy, że mam jechać do Anglii — sama?
— Kochana Zuziu, jak wiesz, taki jest los wszystkich tutaj, widziałaś to nie raz. A wkrótce
przyjdzie kolej na ciebie. Niektórzy twierdzą, że powinnaś była wyjechać już dawno.
I zaczął wyniszczać mi swoje plany. Pani Fearnley zgodziła się dostosować do nas. Okazała
się prawdziwą przyjaciółką. A ponieważ jedzie do Anglii, zgadza się zabrać mnie ze sobą.
Zawiezie mnie do mego wuja, pastora Jamesa i jego żony Grace w Humberston. Mieszkałabym u
nich aż do ukończenia siedemnastu lub osiemnastu lat, a potem wróciłabym do ojca, do Indii.
— Siedem lat! To cała wieczność!
— Wcale nie, moje dziecko. Myśl o rozstaniu z tobą jest dla mnie tak samo ciężka, jak dla
ciebie, a może nawet cięższa, ale to konieczność. Nie możemy dopuścić do tego, żebyś dorosła
bez właściwego wykształcenia.
— Ale ja jestem wykształcona — oponowałam. — Dużo czytam i bardzo wiele się już
nauczyłam.
— Nie chodzi, córeczko, wyłącznie o wiedzę książkową. Chodzi też o zdobycie ogłady,
musisz umieć zachować się w towarzystwie, w prawdziwym towarzystwie, nie takim, jakie masz
tutaj. Niestety, dziecino, nie ma innego wyjścia. Gdyby było, na pewno bym ustąpił, bo rozstanie
z tobą to ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył. Pisz do mnie często. Nasze listy pomogą nam
czuć się razem. Musisz mi donosić o wszystkim, co się z tobą dzieje. Postaram się przyjechać do
Anglii na dłuższy urlop. Tymczasem będziesz uczęszczać do szkoły, a plebanię wujostwa traktuj
jako swój dom w czasie wakacji. Czas rozłąki szybko minie. Będzie mi jednak ciebie bardzo
brakowało, bo od śmierci twojej matki mam już tylko ciebie.
Mówiąc to ojciec patrzył prosto przed siebie; obawiał się spojrzeć na mnie, żeby nie okazać
wzruszenia. Ja mniej nad sobą panowałam. Jedną z rzeczy, jakiej miałam się nauczyć w Anglii,
było panowanie nad swoimi uczuciami. Patrzyłam na morze, wzgórza i białe budynki; oczy
miałam zamglone od łez. Życie wokół mnie zmieniało się, ale nie stopniowo, jak to zwykle
bywa, tylko gwałtownie i nieoczekiwanie.
* * *
Miałam miesiąc przed sobą, aby przywyknąć do tej myśli. Po pierwszym szoku pojawiły się
chwile radosnego podniecenia. Nieraz przyglądałam się wielkim statkom wpływającym do portu
lub odpływającym w dal. Widziałam chłopców i dziewczęta, jak żegnali się z rodzicami i
odjeżdżali. Tak toczyło się tu życie — a teraz przyszła kolej na mnie. Pani Fearnley była zajęta
przygotowaniami do wyjazdu, więc lekcje odbywały się nieregularnie.
— Nie zdołam cię już wiele nauczyć — powiedziała kiedyś. — Sądzę, że jesteś bardziej
zaawansowana niż inne dzieci w twoim wieku. Czytaj jak najwięcej. To najlepsze, co możesz
zrobić.
Jaśniała radością. Cieszyła się, że wraca do domu. Miała zatrzymać się u kuzynki dopóki, jak
mówiła, nie „stanie na nogi”.
Inaczej rzecz się miała z moją hinduską nianią. To rozstanie okazało się ciężkie i dla niej, i dla
mnie. Byłyśmy sobie bliższe niż ja i pani Fearnley. Ayah znała mnie od niemowlęcia. Znała moją
matkę, po śmierci której więź między nami jeszcze bardziej się zacieśniła. Patrzyła na mnie z
rezygnacją właściwą jej rasie i powtarzała: — Taki jest los każdej ayah. Traci swoje dzieci, bo
one nie są jej własne. Są tylko pożyczone.
Pocieszałam ją, że będzie miała następnych wychowanków; już mój ojciec się o to postara.
— Zaczynać na nowo? — powiedziała. — A gdzie jest taka druga Zuzia? — Potem ujęła moje
dłonie i długo na nie patrzyła. — Są jak kwiaty lotosu — orzekła.
— Tylko troszkę brudnawe — zauważyłam.
— Są piękne. — Pocałowała je. — W tych rękach jest siła. Trzeba jej używać. Nie wolno
marnować darów boskich. Twój Bóg i moi bogowie nie lubią, gdy się nie ceni ich darów. To
będzie twoje zadanie, maleńka: wykorzystać dary, które otrzymałaś.
— Ależ nie, ayah; wierzysz, że jest we mnie coś szczególnego, bo mnie kochasz. Ojciec
twierdzi, że temu chłopcu było po prostu przyjemnie, że koło niego uklękłam, i dlatego
zapomniał o bólu. Według ojca to nic innego.
— Pan pułkownik jest wielkim człowiekiem, ale nawet wielcy ludzie nie wiedzą wszystkiego.
Czasem żebrak z najniższej kasty ma wiedzę, której nie osiągnie najbogatszy radża.
— No więc dobrze, ayah, droga moja, jestem wspaniała. Jestem kimś wyjątkowym. Będę
strzegła moich cennych rąk.
Wtedy ayah ucałowała uroczyście moje dłonie i popatrzyła na mnie swoim uduchowionym
wzrokiem.
— Będę zawsze o tobie myślała, a ty wrócisz tu pewnego dnia.
— Oczywiście, że wrócę. Jak tylko skończę szkołę. A ty porzucisz wszystko i przyjedziesz do
mnie.
Potrząsnęła głową:
— Nie będziesz mnie wtedy chciała.
— Zawsze cię będę chciała. I nigdy cię nie zapomnę. Podniosła się i odeszła.
Żegnałam się ze wszystkimi przyjaciółmi. Ostatniego wieczoru tylko we dwoje z ojcem
jedliśmy naszą ostatnią kolację. Tak sobie życzył. W domu panował nastrój milczący. Służba
przycichła i patrzyła na mnie bez słów. Kucharz przeszedł samego siebie, przygotowując jedno
ze swych popisowych dań — jagnię w sosie korzennym, które zawsze mi bardzo smakowało. Ale
nie tego wieczora. Byliśmy zbyt wzruszeni, nie mieliśmy apetytu i tylko udawaliśmy, że jemy.
Nawet owoce — mango, nektarynki czy winogrona — nie miały powodzenia. Wydawało się, że
z powodu mojego wyjazdu cały dom jest w żałobie. Tego ostatniego wieczoru rozmawialiśmy w
sposób trochę nienaturalny. Wiedziałam, że ojciec się starał, by nie okazać wzruszenia, co mu się
nieźle udawało, i nikt by go nie posądził, że jest wzruszony, gdyby nie to, że chwilami głos mu
się łamał, a śmiech był trochę wymuszony.
Opowiadał mi dużo o Anglii i o tym, jak bardzo Anglia różni się od Indii. Muszę być
przygotowana na pewną dyscyplinę w szkole : — mówił — i muszę pamiętać, oczywiście, że
jestem gościem wuja Jamesa i ciotki Grace, którzy w tak miły sposób przyszli nam z pomocą
ofiarowując mi swój dom na wakacje. Byłam zadowolona, kiedy wreszcie mogłam iść do
swojego pokoju i położyć się po raz ostatni pod moskitierą. Leżąc bezsennie zastanawiałam się,
jak będzie wyglądało moje życie w Anglii.
Statek stał już w zatoce. Wiele razy mu się przyglądałam, wyobrażając sobie moment, gdy
odpływa ze mną na pokładzie. Ale trudno sobie wyobrazić miejsce, gdzie nas nie ma. I właśnie
nadszedł ten dzień. Pożegnałyśmy się z ojcem i ayah i poszłyśmy do kabiny, którą miałam dzielić
z panią Fearnley. Nadszedł moment odjazdu. Stałyśmy na pokładzie machając chusteczkami.
Ojciec, wyprostowany, wpatrywał się w nas intensywnie. Posłałam mu całusa, który
odwzajemnił. Widziałam ayah i jej utkwione we mnie oczy. Pomachałam do niej, a ona uniosła
rękę w pożegnalnym geście.
Chciałam, żeby statek już odpłynął. To pożegnanie było zbyt smutne, aby je przedłużać.
* * *
Byłam podniecona podróżą, co pozwoliło mi łatwiej znieść smutek rozstania z tymi, których
kochałam. Pani Fearnley, ożywiona i pogodna, była przyjemną towarzyszką podróży.
Dotrzymywała słowa danego ojcu i opiekowała się mną starannie, nie spuszczając mnie z oka.
Wiedziałam, że później będę rozpaczliwie tęskniła za ojcem, za ayah i za Indiami. Nowy dom —
to jeszcze nie wszystko, co mnie czekało. Była też szkoła. Może to nawet dobrze, że miałam
przed sobą tyle zmian, tyle nowych doświadczeń, które nie pozostawiały czasu na smutne myśli.
Wprawdzie wszyscy byli dla mnie mili, ale jacyś obojętni i dalecy.
Pani Fearnley odwiozła mnie na plebanię wujostwa, po czym odjechała z kuzynką, czekającą
na nią w porcie, z miną osoby, która spełniła trudny obowiązek w sposób godny najwyższej
pochwały. Pożegnałam się z nią bez większego wzruszenia. Dopiero kiedy zostałam sama w
pokoju o niskim pułapie, z ciężkim dębowym belkowaniem i oknami o drobnych szybkach
wychodzącymi na cmentarz — zdałam sobie sprawę ze swojej wielkiej samotności.
Na statku było tyle wrażeń: żeglowanie po morzu, burzliwym lub gładkim jak wody jeziora,
poznawanie towarzyszy podróży, zwiedzanie nieznanych portów, Cape Town ze wspaniałą
zatoką i górami, barwna od kwiatów Madera, Lizbona z przepięknym portem — wszystkie te
widoki pomogły mi nie myśleć o tym, co mnie czeka w przyszłości.
* * *
Ten mały pokoik miał się stać moją przystanią. Wszyscy na plebanii starali się, abym się czuła
jak w domu. Wuj James, człowiek z natury poważny i przejmujący się swoją pracą, aby mnie
rozweselić, silił się na żarty, które były wymuszone i miały efekt przeciwny do zamierzonego. Co
rano mówił: „Witaj, Zuzanno, ale z ciebie ranny ptaszek!” A jeśli zrobiłam cokolwiek w
ogrodzie, wykrzykiwał: „Proszę, proszę, oto robotnik wart swojej zapłaty!” Tym uwagom
towarzyszył zawsze dziwny chichot, który do niego nie pasował. Ale wiedziałam, że w ten
sposób próbował mi pomóc przywyknąć do nowego otoczenia.
Ciotka Grace była z usposobienia szorstka; po prostu nie przywykła do okazywania uczuć, a
wobec samotnego dziecka czuła się dodatkowo skrępowana.
Ellen, dwanaście lat starsza ode mnie, zachowywała się, miło, ale robiła wrażenie
roztargnionej — była kompletnie zadurzona w wikarym ojca, panu Bonnerze, z którym mieli się
pobrać, jak tylko warunki materialne im na to pozwolą.
Przez pierwsze tygodnie nienawidziłam szkoły; potem ją polubiłam. Wśród koleżanek
zdobyłam szczególną pozycję jako ta, która mieszkała w Indiach, i kiedy w sypialni gaszono
światło, na prośby dziewcząt snułam opowieści o tym egzotycznym kraju. Rozkoszowałam się
swoją popularnością i wymyślałam historie, od których włos się jeżył na głowie. To mi pomagało
przetrwać pierwsze tygodnie. A potem, kiedy się okazało, że nie odbiegam poziomem od mojej
grupy wiekowej — oczywiście dzięki drobiazgowej staranności pani Fearnley — zostałam
przyjęta. Byłam przeciętną uczennicą, co się bardziej podoba, niż gdy się jest zbyt tępą albo
nadzwyczajnie uzdolnioną.
Pod koniec roku zaczęło mi się w szkole podobać, a podczas wakacji włączyłam się do życia
towarzyskiego mieszkańców miasteczka; brałam udział w festynach, kiermaszach, w zbiorowym
śpiewaniu kolęd i tym podobnych imprezach. Stałam się częścią składową tego życia.
Służba na plebanii okazywała mi dużo serca. Słyszałam kiedyś, jak kucharka mówiła do
służącej: „Biedna mała, bez matki, wysłali ją taki kawał świata, do wuja i ciotki, prawie obcych
dla niej. I wychowana w takim pogańskim kraju. To nie życie dla dziecka. Dobrze, że chociaż tu
pobędzie. Nigdy nie mogłam znieść cudzoziemców”.
Uśmiechnęłam się — ci ludzie nic nie rozumieli. A mnie tak brakowało mojej hinduskiej
niani.
Dostawałam od ojca długie listy, w których opisywał mi życie w pułku i problemy Indii.
„Czasem jestem zadowolony z tego, że jesteś w Anglii — pisał. — Donoś mi o wszystkim. Jak ci
się podoba plebania. Twoja matka często o niej wspominała z tęsknotą.
W zeszłym tygodniu był ślub naszego kucharza. Odbywał się bardzo uroczyście. Młoda para
jechała przez miasto wozem przybranym kwiatami. Orszak był imponujący. Sama wiesz, jak te
wesela tu wyglądają. Panna młoda będzie mieszkała u nas. Znajdzie się dla niej jakieś zajęcie.
Mam tylko nadzieję, że nie będą mieli tyle dzieci, ile im życzono. Ayah jest szczęśliwa. Znalazła
bardzo sympatyczną rodzinę. Czas mija szybko i zanim się obejrzysz, będziesz się szykowała do
powrotu. Staniesz się, jak tutaj mówią, »wytworną młodą damą«. Czekają cię pewne obowiązki,
mam nadzieję, że je polubisz. Będzie to polegało na reprezentowaniu, wiesz, co to oznacza.
Będziemy razem występować na wszelkich oficjalnych przyjęciach i uroczystościach. Ale na
razie to jeszcze odległa przyszłość. Jestem pewien, że będziesz wypełniała swoje funkcje z
odpowiednią gracją i wdziękiem, jak przystało na angielską damę wychowaną w elitarnej szkole,
w której spędzisz ostatni rok. Ale o tym potem. Tymczasem ślę ci moje najgorętsze
pozdrowienia. Myślę o tobie często, tęsknię do twego powrotu i dręczy mnie świadomość, że
musieliśmy się rozstać, ale pocieszam się myślą, że się to wkrótce skończy”.
Jakie urocze listy pisał. Mówiły o nim więcej niż on sam o sobie. Są tacy ludzie. Powinnam
być dumna, że mam takiego ojca. I byłam. Miałam też na szczęście dobrego wuja Jamesa i ciotkę
Grace oraz kuzynkę Ellen, która dokładała wszelkich starań, abym się czuła członkiem rodziny.
Przeszedł rok, potem drugi. W Indiach szerzył się bunt i ojciec nie mógł przyjechać do Anglii
na przyrzeczony urlop. Był to dla mnie wielki zawód.
A potem pojawiły się inne problemy, które wtedy wydawały mi się szalenie ważne, jak na
przykład to, czy będę grała w szkolnym przedstawieniu lub jaki stopień dostanę z historii. Indie
zeszły na drugi plan.
Podczas wakacji zostałam zaproszona do jednej z moich szkolnych koleżanek. Mieszkała w
przyjemnym starym dworze z okresu Tudorów, otoczonym polami. Mówiono, że w jednym z
pokoi straszy. Ogromnie tym podekscytowane, ja i Marjorie, postanowiłyśmy spędzić w nim
jedną noc.
Ale duch nie raczył się nam pokazać.
Potem Marjorie została zaproszona na plebanię.
— Wypada się zrewanżować — orzekła ciotka Grace. Tak, mogłam zauważyć, że bardzo się
starali, abym się dobrze u nich czuła. I muszę przyznać, że mam dużo miłych wspomnień z tych
czasów. Ślub Ellen z wikarym, odkładany tak długo, wreszcie się odbył, wywołując wiele
podniecenia i przygotowań. A potem nastąpiła przeprowadzka do ich nowego domu w Somerset.
Starałam się, jak mogłam, zastąpić Ellen ciotce Grace, pomagając jej w różnych pracach, aby
wiedzieli, że żywię wdzięczność za to, co dla mnie robili. Brałam więc udział w życiu parafii, z
udanym zainteresowaniem słuchałam kazań wuja Jamesa i śmiałam się z jego żarcików. Czas
mijał. Zostało mi w pamięci pewne wydarzenie, które miało miejsce tuż przed ślubem Ellen.
Szłyśmy z wizytą. Pamiętam, że była to wczesna jesień, bo zbierano właśnie owoce. Gdy
doszłyśmy do farmy Jenningsa, pod jednym z drzew zobaczyłyśmy grupę ludzi.
— Zdarzył się wypadek — powiedziała Ellen. Pobiegłyśmy tam i zobaczyłyśmy jednego z
synów Jenningsa leżącego na ziemi i jęczącego z bólu. Pani Jennings była bardzo przejęta.
— Tom spadł z drabiny, panno Sandown — mówiła z niepokojem. — Pojechali po doktora.
Długo ich nie ma.
— Myśli pani, że sobie coś złamał? — spytała Ellen.
— Właśnie nie wiemy. Czekamy na doktora.
Ktoś klęczał koło Toma i przywiązywał mu nogę do kawałka deski. Wiedziona instynktem
uklękłam z drugiej strony. Patrzyłam, jak mu udzielali pierwszej pomocy, i wiedziałam, jak
cierpi. Wyjęłam więc chusteczkę i otarłam mu czoło. Gdy dotknęłam jego czoła, doznałam tego
samego uczucia, co w Indiach, kiedy ten mały Hindus wpadł pod wóz.
Tom spojrzał na mnie i jakby się odprężył. Przestał jęczeć. Gładziłam go po głowie. Ellen
patrzyła na mnie ze zdziwieniem i pomyślałam, że każe mi wstać, ale ponieważ Tom dalej się we
mnie wpatrywał, nie przestawałam go gładzić. Upłynęło z dziesięć minut, zanim przyjechał
lekarz. Pochwalił mężczyznę, który unieruchomił Tomowi nogę, i powiedział, że to najlepsze, co
można było zrobić. Teraz trzeba ostrożnie przenieść chorego.
— Może byśmy mogły w czymś pomóc? — zwróciła się Ellen do pani Jennings.
— Dziękuję, panno Ellen. Jak już doktor przyjechał, wszystko będzie dobrze.
Gdy wracałyśmy na plebanię, Ellen była bardzo zamyślona.
— Miałam wrażenie, że przynosisz mu ulgę — powiedziała w pewnym momencie.
— Tak, już raz tak się zdarzyło w Indiach. — I opowiedziałam jej o hinduskim chłopcu.
Słuchała uprzejmie, lecz jakby z roztargnieniem. Przypuszczam, że myślami była przy panu
Bonnerze i swoim nowym domu, który właśnie kupili. Ale mnie ten incydent pozostał w pamięci;
zastanawiałam się, co by na to powiedziała ayah.
Mówiliśmy o tym przy kolacji.
— Spadł z drabiny — powiedziała ciotka Grace. — Dziwię się, że to się nie zdarza częściej.
Chłopcy potrafią być tacy nieostrożni.
— Zuzanna spisała się wspaniale — rzekła Ellen. — Gładziła go po czole, podczas gdy
George Grieves udzielał mu pierwszej pomocy. Doktor go pochwalił i George był bardzo z siebie
dumny. Ale muszę powiedzieć, że Zuzanna chyba przyniosła mu większą ulgę.
— Prawdziwa siostra miłosierdzia — wtrącił wuj James, uśmiechając się do mnie.
Myślałam później o tym wydarzeniu. Przyglądałam się swoim rękom. Każdemu jest
przyjemnie, kiedy się go gładzi po głowie, jak go coś boli. I każdy mógłby to zrobić.
Żyjąc w tym chłodnym i prozaicznym świecie zaczynałam myśleć tak samo, jak wszyscy
wokół mnie. Moja kochana ayah fantazjowała. Nic dziwnego, była cudzoziemką.
I wreszcie nadeszły moje siedemnaste urodziny. Wszystko się świetnie składało: pani Emery
jechała do Indii ze swoją córką, która miała poślubić jednego z oficerów, i chętnie mnie z sobą
zabierze. Ojciec odetchnął. Odetchnęli też wuj James i ciotka Grace, bo przecież nie wypadało,
żeby siedemnastoletnia dziewczyna podróżowała sama.
* * *
Nadszedł ten wielki dzień. Pożegnałam się ze wszystkimi i pojechałam do Tilbury w
towarzystwie pani Emery. Wreszcie wyruszyłam do Indii.
Podróż była spokojna, a panie Emery okazały się przyjemnymi towarzyszkami. Konstancja,
zaabsorbowana swoim małżeństwem, mówiła prawie wyłącznie o zaletach narzeczonego. Mnie
to nie przeszkadzało. Byłam zajęta własnymi sprawami.
Jak silne wrażenie robi imponujący widok portu w Bombaju z górzystą wyspą porośniętą
palmami aż do szczytu Western Ghats!
Ojciec czekał na mnie w porcie. Najpierw się uściskaliśmy, potem odsunął mnie na długość
ramienia, aby mi się lepiej przyjrzeć.
— Nie poznałbym cię — powiedział.
— Bo jednak strasznie długo mnie nie było. A ty, ojcze, nic się nie zmieniłeś.
— Starzy ludzie się nie zmieniają. To tylko małe dziewczynki wyrastają na piękne panny.
— Czy mieszkasz w tym samym domu?
— Dziwne, ale tak. Mieliśmy tu niespokojne czasy, kiedy cię nie było, i jak wiesz, często
wyjeżdżałem. Ale teraz jest tak samo jak dawniej.
Po czym ojciec podziękował paniom Emery, gdy ich sobie przedstawiłam. Narzeczony
Konstancji zabrał panie, jak tylko obiecaliśmy sobie, że się wkrótce spotkamy.
— Czy czułaś się szczęśliwa w Humberston? — spytał ojciec.
— O tak. Naprawdę byli dla mnie dobrzy. Ale to nie mój dom.
Skinął głową.
— A panie Emery były dla ciebie miłe?
— Bardzo.
— Powinniśmy się z nimi spotykać od czasu do czasu. Muszę im odpowiednio podziękować.
— Tato, a co z innymi? Co z ayah?
— Jest teraz u państwa Freeling. Mają dwoje małych dzieci. Pani Freeling jest młoda i trochę
trzpiotowata, uchodzi za dość atrakcyjną.
— Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ayah.
— Zobaczysz ją wkrótce.
— A nasz kucharz?
— Jest już ojcem rodziny. Ma dwóch synów, czym się bardzo szczyci. Ale nie stójmy tak.
Chodź, jedziemy do domu.
A więc wróciłam tu znowu i czułam się, jakbym nigdy nie wyjeżdżała. Ale, oczywiście,
zmieniło się dużo. Przede wszystkim nie byłam już dzieckiem. Miałam pewne obowiązki i gdy
minęły pierwsze dni radości, okazało się, że niektóre są nawet poważne. Wróciłam do domu jako
„wykształcona młoda dama”, czyli młoda Angielka, córka pułkownika odpowiednio
przygotowana do tego, by zająć pozycję pani domu. W krótkim czasie weszłam w życie
garnizonu, stanowiącego odrębny świat w obcym otoczeniu. Wydawało mi się, że ten świat się
zmienił — a może zbyt długo widziałam go tylko oczami wyobraźni. Dostrzegałam teraz więcej
jego ujemnych stron niż w czasach dzieciństwa. Bardziej świadoma biedy i chorób, nie byłam już
tak bez reszty oczarowana wszystkim, co mnie otaczało. Były nawet momenty, gdy z pewną
tęsknotą myślałam o chłodnych przeciągach w starym kościele, o spokoju, jaki panował w
ogrodzie porośniętym lawendą i budleją, otoczonym wysokimi słonecznikami i malwami. Potem
zaczęłam odczuwać nostalgię za łagodnym deszczem, dożynkami i Wielkanocą. Oczywiście tutaj
był ojciec, ale myślę, że gdybym go mogła ze sobą zabrać, to wolałabym wrócić do tych miejsc,
które teraz uosabiały dla mnie dom, podobnie jak dla wielu ludzi wokół mnie.
Skorzystałam z pierwszej okazji, aby odwiedzić moją ayah. Pani Freeling była zachwycona
moją wizytą. Ze względu na stanowisko ojca wszyscy, jak zauważyłam, chcieli mu się
przypodobać, a tym samym chcieli się przypodobać jego córce.
Niektóre z żon oficerów prześcigały się w prawieniu nam komplementów wierząc widocznie,
że zdobycie sympatii pułkownika pomoże ich mężom skrócić długą drogę do awansu. Państwo
Freeling mieszkali w ładnym, parterowym domu, tonącym w kwitnących krzewach, których
nazw nie znałam. Phylis Freeling była młodą, bardzo ładną kobietą, zachowującą się z wyraźną
kokieterią. Nie wydała mi się osobą interesującą. Skakała wokół mnie, jakbym swoją wizytą
zrobiła jej Bóg wie jaki zaszczyt. Poczęstowała mnie też herbatą.
— Staramy się tu zachowywać brytyjskie obyczaje — powiedziała. — Tak zresztą być
powinno, nieprawdaż? Nie możemy przecież upodabniać się do tubylców.
Słuchałam jej paplaniny, cały czas zastanawiając się, kiedy zobaczę ayah, która była jedynym
powodem mojej wizyty. Pani domu mówiła tymczasem o wieczorku tanecznym, który miał się
wkrótce odbyć.
— Oczywiście będzie pani w komitecie organizacyjnym! Tyle rzeczy trzeba przygotować!
Jeśli chciałaby pani naprawdę dobrego krawca, mogę pani polecić. — Tu złożyła ręce i
powiedziała z hinduskim akcentem: — Najlepszy durzi w Bombaju. Tak sam twierdzi i nie mam
powodu mu nie wierzyć.
Wypiłam herbatę i zjadłam aromatyczne ciasteczko.
— Kucharz był bardzo dumny, że parzył herbatę dla córki pana pułkownika — : powiedziała.
Zapytałam o dzieci i ayah.
— Ona jest nadzwyczajna, a dzieci to po prostu aniołki. Kochają ayah i ona też się bardzo
dobrze nimi zajmuje. Czasem zastanawiam się, czy to rozsądnie zostawiać malców pod opieką
takiej tubylczej dziewczyny. Ale co robić? Każdy ma swoje obowiązki — wobec męża, wobec
pułku.
Po dłuższym czasie postanowiłam wspomnieć o celu mojej wizyty i powiedziałam, że
chciałabym się zobaczyć z ayah.
— Oczywiście. Będzie bardzo zaszczycona.
Zaprowadzano mnie do pokoju, w którym dzieci odbywały swoją poobiednią drzemkę. Ayah
czekała tam na mnie, wiedziała bowiem, że przyjdę. Popatrzyłyśmy na siebie; troszkę się
postarzała, co było naturalne po siedmiu latach. Podbiegłam do niej i zarzuciłam jej ręce na szyję.
Wszystko mi było jedno, co sobie pomyśli pani Freeling.
— Ayah — powiedziałam.
— Zuzu, panienka.
Wzruszyło mnie głęboko, że mnie nazwała moim dziecinnym imieniem.
— Często o tobie myślałam — wyrwało mi się.
Skinęła głową. Służący podszedł do pani Freełing i powiedział coś półgłosem.
— Zostawiam was — powiedziała — pewnie chcecie sobie porozmawiać.
Pomyślałam, że to taktownie z jej strony. Usiadłyśmy, patrząc na siebie i rozmawiając
szeptem z uwagi na śpiące w sąsiednim pokoju dzieci. Mówiła, jak bardzo za mną tęskniła.
Dzieci Freelingów są grzeczne, ale to nie mała Zuzu. Nigdy nie będzie takiej drugiej.
Opowiadałam jej o życiu w Anglii, ale widziałam, że nie jest w stanie tego sobie wyobrazić.
Ayah mówiła, że w Indiach było niebezpiecznie, że zdarzały się zamieszki i że to chyba jeszcze
nie koniec.
Potrząsała głową.
— Krążą szepty, głosy. O dziwnych tajemnych sprawach. Niedobrze.
Zauważyła we mnie zmiany — nie byłam już tą samą małą dziewczynką, która opuszczała
Bombaj przed laty. — Siedem1 lat to kawał czasu — przypomniałam jej.
— Długo, kiedy wiele się dzieje; krótko, kiedy niewiele. Czas jest w głowie.
To wspaniałe, że znowu widziałam ayah.
— Chciałabym cię zabrać do nas — powiedziałam. Twarz ayah rozjaśnił promienny uśmiech.
— Jakby to było dobrze. Ale ty już nie potrzebujesz niani, jak dzieci państwa Freełing.
— Czy jesteś tu szczęśliwa, ayah, kochana?
Milczała przez chwilę, a ja poczułam niepokój widząc cień, który przemknął po jej twarzy.
Byłam zaskoczona. Pani Freełing nie robiła wrażenia osoby, która by zbytnio ingerowała w
wychowanie dzieci. Przypuszczałabym raczej, że ayah jest pozostawiona sama sobie znacznie
bardziej niż u nas, gdzie musiała się liczyć z panią Fearnley. Wiedziałam, że jest zbyt lojalna,
żeby krytykować swoją chlebodawczynię, ale poczułam się nieswojo. Zauważyła to i
powiedziała:
— Nigdzie nie będzie mi tak dobrze, jak z tobą.
Wzruszyło mnie to i zdziwiło, bo wiedziałam, jak potrafiłam być czasem nieznośna.
Pomyślałam, że to może zwykłe sztuczki czasu, który każe nam patrzeć przez różowe okulary na
to, co minęło.
— Teraz, kiedy tu jestem, będziemy się częściej widywały — powiedziałam. — Jestem
pewna, że pani Freeling nie będzie miała nic przeciwko moim odwiedzinom.
Potrząsnęła głową.
— Nie powinnaś tu przychodzić, Zuzu. Nie za często.
— A dlaczegóż by nie?
— Lepiej nie. Będziemy się spotykać gdzie indziej. Może ja przyjadę do ciebie… —
Wzruszyła ramionami. — Ja jestem dawna niania, już ci niepotrzebna.
— Co za nonsens. Zawsze mi będziesz potrzebna. I dlaczego nie miałabym tu przychodzić?
Nie ustąpię. Jako córka pułkownika jestem w szczególnej sytuacji.
— Tutaj nie — powtórzyła. — Nie, tutaj niedobrze.
Nie podtrzymywałam tego tematu; sądziłam, że to ze względu na głupie przesądy uważa za
niewskazane, aby córka pułkownika składała w obcym domu wizyty byłej niani. Jej ciemne oczy
miały wyraz uduchowiony i patrzyły, jakby widziały przyszłość.
— Ty odjedziesz — powiedziała — nie widzę cię tutaj długo.
— Mylisz się, ayah. Zostanę tu z ojcem. Nie po to przyjechałam z daleka, żeby zaraz wracać
do domu. Czy zdajesz sobie sprawę, moja kochana, jak to jest daleko? Że to jest za morzami?
Zostanę i będziemy się często widywały. Będziemy tak samo, jak dawniej, albo prawie tak samo.
Uśmiechnęła się.
— Tak, nie ma co się smucić. Nie mówmy o rozstaniu. Dopiero przyjechałaś. To szczęśliwy
dzień.
— Właśnie, tak będzie lepiej — powiedziałam i pogrążyłam się w rozmowie, w której co
chwila padały słowa: „a czy pamiętasz, jak…?” Zadziwiające, jak wiele zdarzeń z przeszłości, o
których nie myślałam od tak dawna, wracało do mnie teraz.
Dzieci obudziły się i zostałam im przedstawiona. Były to pyzate
dzieciaki o okrągłych twarzyczkach, dwu — i czteroletnie, jak sądzę. .
Kiedy się rozstałyśmy z ayah, zeszłam do pani Freeling, żeby się pożegnać. Siedziała na sofie
z jakimś młodym mężczyzną. Wstali, gdy weszłam.
— A, to pani! Panna Pleydell przyszła zobaczyć się ze swoją nianią, która jest teraz u mnie.
Czy to nie uprzejmie z jej strony?
— To nie sprawa uprzejmości. Ja jestem po prostu do niej bardzo przywiązana.
— Tak bywa z nianiami. Ale zapomniałam, że państwo się nie znają. To jest pan Aubrey St
Clare. Aubrey, to jest panna Zuzanna Pleydell, córka pułkownika.
Pierwszy raz zobaczyłam wtedy Aubreya i od razu uderzyła mnie jego uroda i wdzięk. Był
mojego wzrostu, ale ja jestem wyjątkowo wysoka. Miał jasne, złotawe włosy, błękitne oczy i
wyraziste rysy. Mocno uścisnął mi rękę.
— To wielka przyjemność poznać panią — rzekł.
— Proszę, niech pani usiądzie, panno Pleydell — zapraszała pani Freeling. — Musi się pani
czegoś napić. Jest jeszcze może trochę wcześnie, ale to nic. Nigdy nie jest za wcześnie.
Usiadłam koło Aubreya.
— O ile wiem, dopiero co wróciła pani do Indii — zagadnął. Powiedziałam mu parę słów o
sobie.
— Prosto ze szkoły — wyjaśniła pani Phylis Freeling ze śmiechem, który zabrzmiał ostro i
hałaśliwie. — Czyż to nie podniecające?
— Pewnie tak, dla tych, co wracają do Indii — rzekł Aubrey. — To dziwny i ciekawy kraj,
prawda, panno Pleydell?
Przyznałam mu rację.
— Czy widzi pani jakieś zmiany?
— Byłam taka młoda, kiedy stąd wyjeżdżałam — miałam dziesięć lat, mówiąc dokładnie.
Wydaje mi się, że obraz, który zabrałam że sobą do Anglii, był „lakierowany”. Teraz widzę go
we właściwych barwach.
— No tak, to jedna ze złych stron dorastania.
Zauważyłam, że przyglądał mi się z zainteresowaniem i sprawiło mi to przyjemność. Do tej
pory spotykałam niewielu młodych mężczyzn, poza tymi, którzy mieszkali w Humberston i byli
przyjaciółmi wujostwa. Zdawałam sobie sprawę, że byłam pilnowana stale, choć w sposób mało
widoczny. Teraz odczuwałam pewną swobodę. Tak, byłam już naprawdę dorosła. Ta
świadomość sprawiała mi przyjemność.
Aubrey St Clare mówił o Indiach ze znajomością rzeczy i widać było, że dużo już zwiedził.
Zorientowałam się, że nie jest związany z pułkiem. Zastanowiło mnie więc, co robił w Indiach,
ale wydawało mi się impertynencją zapytać go o to wprost. Pani Freeling dominowała w
rozmowie. Miałam wrażenie, że flirtuje ze swoim gościem, ale obawiałam się, że to atmosfera
plebanii w Humberston, gdzie bardzo ściśle przestrzegano konwenansów, wpływa na moje
oceny.
Gdy w końcu powiedziałam, że muszę już iść, Aubrey St Clare zerwał się szybko i spytał, czy
może mnie odprowadzić.
— Mam bardzo blisko do domu — wyjaśniłam.
— Niemniej… — zaczął, a pani Freeling dodała:
— Tak, powinna pani mieć eskortę. Podziękowałam więc za przyjęcie i wyszłam z Aubreyem.
Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam poruszającą się firankę. W oknie stała ayah. Czy mi się
zdawało, czy rzeczywiście robiła wrażenie zaniepokojonej?
* * *
Od tego czasu często spotykałam się z Aubreyem St Clare. Pochlebiało mi to i czułam się
szczęśliwa, że poświęca mi tyle uwagi. Okazywał też względy Phylis Freeling, ale to było co
innego, Phylis była mężatką.
Aubrey spodobałsię mojemu ojcu i myślę, że cieszyło go, iż f mam męskie towarzystwo i
eskortę. Wiedziałam, że wolałby być ze mną w Anglii, gdzie bym została w sposób ogólnie
przyjęty wprowadzona do towarzystwa. Rad by mi zapewnić wszystkie radości życia i było mu
przykro, że nie może mi i poświęcić więcej czasu.
Aubrey był czarujący. Miał ciekawą osobowość, która f pozwalała mu zmieniać się i
dostosowywać do ludzi, z którymi obcował. Z moim ojcem poważnie roztrząsał problemy Indii,
mnie opowiadał o swoich podróżach dookoła świata, o Arabii, gdzie spotykał ludzi różnych ras,
fascynowało go bowiem badanie różnych kultur i potrafił o tym barwnie opowiadać.
Jednocześnie przy pani Freeling stawał się po prostu frywolny, taki właśnie, jaki jej mógł się
podobać. Był to wielki dar. Aubrey powoli stał się moim nieodłącznym towarzyszem.
Ojciec pozwalał mi zwiedzać pod jego opieką bazary, gdzie niechętnie puszczałby mnie samą.
Sytuacja w Indiach zmieniła się bowiem od czasu mojego dzieciństwa, powiedział mi. Były
oznaki buntu. Pułk stał w pogotowiu.
— Oczywiście, to nic poważnego — twierdził — ale z tubylcami nigdy nie wiadomo. To
zupełnie inna mentalność. — Chciał, żebym miała swobodę poruszania się, ale tylko w
towarzystwie silnego mężczyzny.
Były to bardzo przyjemne dni. Z ayah widziałam się kilkakrotnie, ale zawsze miała
zastrzeżenia do moich wizyt w domu Freelingów, proponowałam więc, żeby przychodziła do nas.
Przyszła raz czy dwa, ale miała trudności z uzyskaniem pozwolenia na wyjście z domu.
Widziałam, że coś ją nurtuje, ale nie mogłam dojść, na czym rzecz polega. Mówiąc szczerze, tak
byłam zaabsorbowana tym, co się działo wokół mnie, a szczególnie moim nowym przyjacielem,
że nie zwracałam na nią tyle uwagi, ile powinnam. Pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy w ogrodzie
pod drzewami morelowymi i chłopiec przyniósł nam zimny napój, Aubrey powiedział:
— Wkrótce będę musiał pomyśleć o powrocie do domu. Byłam wstrząśnięta. Nie przyszło mi
do głowy, że Aubrey może wyjechać, i nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi zależało na
jego towarzystwie. Poczułam się dziwnie przygnębiona.
— Dostałem z domu niedobre wieści.
— Bardzo mi przykro.
— Mnie też. Chodzi o mojego starszego brata. Jest chory. Prawdę mówiąc, obawiam się, że
nie pożyje długo. To będzie wielka zmiana w moim życiu.
— Musisz go bardzo kochać.
— Nigdy nie byliśmy w szczególnej przyjaźni. Jest nas tylko dwóch, ale jesteśmy zupełnie
różni. On odziedziczył wszystko. Całkiem spory majątek. A ponieważ nie ma dzieci, mnie to
przypadnie po jego śmierci, która wydaje się prawie pewna, i to niedługo. Wątpię, czy przeżyje
rok.
— Jakie to musi być dla ciebie smutne.
— Tak… wiem, że powinienem być tam, w domu. Niedługo zacznę się szykować do wyjazdu.
— Będzie nam cię brakowało.
Nachylił się do mnie i uścisnął mnie za rękę.
— Będę tęsknił za wszystkimi tutaj, a szczególnie za tobą.
Poczułam się podniecona. Aubrey nieraz dawał mi do zrozumienia, że mu się podobam;
wyczuwałam, że jesteśmy nawzajem dla siebie atrakcyjni, ale w tych sprawach byłam zupełnie
zielona, a więc i niepewna swoich uczuć. Wiedziałam tylko na pewno, że kiedy Aubrey
wyjedzie, będę tego bardzo żałować.
Zaczął mi opowiadać o swoim domu rodzinnym. Majątek leżał w hrabstwie Buckingham i był
w ich rodzinie od wieków.
— Mój brat jest z niego bardzo dumny — powiedział. — Ja nigdy tak nie ceniłem domu.
Chciałem podróżować, zobaczyć świat. On wolał życie i obowiązki ziemianina. Jeśli umrze,
wszystko to spadnie na moje barki. Jedyna moja nadzieja w tym, że jego żona. Amelia, urodzi
syna, zanim mój brat umrze.
— Czy to możliwe, skoro on jest taki chory?
— Nigdy nie wiadomo.
— Kiedy chcesz wyjechać?
— Możesz być pewna, że najpóźniej, jak tylko to będzie możliwe.
Kiedy tego wieczora siedzieliśmy sami z ojcem przy stole, wspomniałam, że Aubrey wkrótce
nas opuści.
— Bardzo żałuję — powiedział ojciec. — A tobie też pewnie będzie go brakowało? —
Przyglądał mi się uważnie, a ja powiedziałam z lekkim wahaniem:
— O tak, bardzo.
— Może nie on jeden stąd wyjedzie…?
— Co masz na myśli?
— Wiesz, że ostatnio było tu dość niespokojnie. Niby nic konkretnego, ale panuje jakaś
napięta atmosfera. A poza tym jest coś, o czym nie wiesz, Zuzanno. Dwa lata temu
zachorowałem.
— Chorowałeś? Co to było? Nic mi nie mówiłeś.
— Nie chciałem robić zamieszania. Było. Minęło. Ale nie dla sztabu generalnego.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że mój wiek daje o sobie znać.
— Ale jesteś w świetnej formie. Ciągle jesteś taki czynny.
— Fakt jednak pozostaje faktem. Starzeję się i słyszę nieraz różne aluzje na ten temat.
— Aluzje?
— Wydaje mi się, że wkrótce przejdę do Ministerstwa Wojny w Londynie.
— Jesteś tego pewien? Ale co to była za choroba?
— Małe kłopoty z sercem. Minęło.
— Och, ojcze, i nic mi nie powiedziałeś?
— Nie było potrzeby, skoro wyzdrowiałem.
— Powinnam była wiedzieć.
— Całkiem bez potrzeby. W każdym razie nastąpią tu pewne zmiany.
— A więc kiedy pojedziemy do Anglii?
— Wiesz, jak to jest z dowództwem. Jak już podejmą decyzję, to potem wszystko odbywa się
szybko. To będzie rozkaz: — „Wyjeżdżacie”. A nowy człowiek będzie już czekał, żeby zająć
moje miejsce.
— No, a ty? Jak ty to przyjmiesz?
— Szczerze mówiąc nie będzie mi przykro.
— Ale tyle lat tu spędziłeś… i pozwoliłeś mi tu wrócić!
— Miałem swój powód. Z twoich listów widziałem, że idealizujesz ten kraj. Wiedziałem, że
jeżeli tu nie przyjedziesz, będziesz tego żałować całe życie. Chciałem, żebyś przyjechała i
popatrzyła na” to wszystko oczami dorosłego człowieka. A poza tym, byłabyś bardzo
rozczarowana, gdybyś tu już nie wróciła.
— Jesteś dla mnie taki dobry, tato.
— Moje drogie dziecko, czuję, że muszę ci wiele wynagrodzić. To samotne dzieciństwo, ten
wyjazd do obcych ludzi, bo to przecież obcy, mimo że krewni.
— Zrobiłeś dla mnie wszystko, co mogłeś. Taki jest los wszystkich dzieci w naszej sytuacji.
— To prawda, ale co z tego. Tak czy owak, w każdym momencie może przyjść rozkaz
wyjazdu.
Nie przejęłam się tą wieścią zbytnio. Myślałam już o tym, że pewnie zobaczę Aubreya w
Anglii.
Tej nocy leżąc w łóżku myślałam o ayah. Zaniedbałam ją trochę. Jadąc tu cieszyłam się na
nasze ponowne spotkanie. Ale, jak powiedział ojciec, wszystko się zmienia. Nigdy nie zapomnę,
czym była dla mnie w czasach mojego dzieciństwa. Lecz ja już nie jestem dzieckiem. Odkryłam
nowe, fascynujące sprawy w świecie dorosłych, a uczucia, jakie wzbudzał we mnie Aubrey,
zawładnęły mną w tym stopniu, że mogłam zapomnieć o wszystkich innych. Obiecałam sobie, że
nazajutrz pójdę się z nią zobaczyć.
* * *
Wybrałam moment, kiedy pani Freeling powinna być w Klubie Pułkowym. Chodziła tam
bardzo często. Widywałam ją z młodszymi oficerami. Zapraszała tam również Aubreya. Mówił
mi, że bywał w klubie dosyć regularnie, a i ja ich tam widywałam. Nie odczuwałam zazdrości, bo
mi nie przyszło na myśl, że między nimi może być coś poważnego. W tamtych czasach byłam
ogromnie naiwna.
Ayah się ucieszyła na mój widok, a ja poczułam wyrzuty sumienia, żeśmy się tak długo nie
widziały.
— Dzieci śpią — szepnęła.
Siedziałyśmy w sąsiednim pokoju, przy otwartych drzwiach, aby usłyszeć, jeśli się obudzą.
Patrzyła na mnie swoimi smutnymi oczami, a ja powiedziałam:
— Miałaś rację, że nie będę tu długo. Ojciec twierdzi, że każdego dnia może być odwołany
przez Ministerstwo Wojny.
— Odjedziesz stąd… tak. Może to lepiej dla ciebie.
— Ayah, kochana. Czuję się tak, jakbym dopiero co przyjechała.
— Tu nie dzieje się dobrze. A ty już nie jesteś małą dziewczynką.
— Myślę, że nigdzie nie jest zupełnie dobrze. Zaprzeczyła ruchem głowy. Wzięłam ją za rękę.
— Coś cię gnębi. Dlaczego nie mówisz, o co chodzi? Nie jesteś tu szczęśliwa. Mogę poprosić
ojca, żeby ci znalazł inne miejsce.
— Kocham te maleństwa — odparła.
— A pani Freeling i kapitan? Nie są dla ciebie dobrzy? Wiesz, że możesz mi zaufać.
— Ja się zajmuję dziećmi sama. Pan kapitan je kocha.
— A więc to pani Freeling. Pewnie się zbytnio wtrąca… Ma pretensje…
Potrząsnęła głową, ale po chwili wahania wybuchnęła:
— Tu są zabawy… spotkania… robią dziwne rzeczy. Ja to znam. To się uprawia po wsiach. Ja
tego dużo widziałam, kiedy byłam mała. To rośnie dobrze w Indiach, wygląda tak ładnie, kiedy
makówki się kołyszą, tak niewinnie. Nie uwierzyłabyś. Rośnie szybko, jeśli gleba jest lekka i
sypka, i kiedy się ją nawozi i nawadnia. Widziałam, jak to sieją w listopadzie, a w styczniu już
jest dojrzałe. Makówki są tak duże, jak kurze jaja.
— O czym ty mówisz, ayah?
— Nazywają to opium — wyjaśniła. — Wszędzie tu tego pełno. Niektórzy uprawiają to dla
pieniędzy, inni dla siebie. Palą to w fajkach, a potem zachowują się dziwnie, bardzo dziwnie.
— To znaczy, że się narkotyzują? Opowiedz mi o tym coś więcej.
— Nie mogę. To nie moja sprawa. Nie chciałabym, żeby moja maleńka była wśród takich
ludzi.
— Mówisz, że pani Freeling…?
— Proszę cię, zapomnij o tym, co powiedziałam.
— Mówisz, że tu są zabawy, orgie. Muszę zawiadomić ojca.
— Och, nie, nie! Proszę cię, nie mów! Powinnam była trzymać język za zębami. Ja się
pomyliłam. Zapomnij, proszę cię!
— Jak mogę mu nie powiedzieć! Mówisz, że palą opium. Z tym trzeba skończyć.
Potrząsnęła głową.
— Nie. Tak było zawsze. Tutaj w wioskach jest o to łatwo. Proszę cię, nie mów o tym
nikomu. Tylko tam nie chodź, w te miejsca. Nie daj się namówić na spróbowanie.
— Mnie namówić? Oczywiście, że nie. Ayah, czy jesteś pewna tego, co mówisz?
Pokręciła głową.
— Nie, niepewna. Wcale niepewna.
— Ale przecież mówiłaś…
Zamknęła oczy i trzęsła głową. Było jasne, że się boi, więc starałam się uspokoić ją.
— Widywałam ich nieraz. Są jacyś dziwni. Inaczej wyglądają. Jest taki jeden mężczyzna.
Przychodzi często. To jest doktor, ale to szatan. On chce opium, kupuje je i zabiera. On
obserwuje ludzi, kusi ich. Wierzę, że to diabeł wcielony.
Och — pomyślałam z ulgą — ayah fantazjuje.
— Opowiedz mi o tym doktorze szatanie — poprosiłam.
— Jest wysoki, włosy ma czarne jak noc. Raz go widziałam. Miał czarny kapelusz i czarną
pelerynę.
— Aha, ma wygląd sataniczny. Powiedz mi, czy ma też kozią nóżkę?
— Myślę, że tak — odrzekła ayah.
Odetchnęłam swobodniej. Przypomniałam sobie niektóre z opowieści, jakimi mnie czarowała
w czasach mojego dzieciństwa: były to czyny bogów Sziwy, Wisznu i Brahmy, w które gorąco
wierzyła. Nie traktowałam tych legend poważnie. Ayah musiała jakieś frywolne zachowanie
gości pani Freeling wziąć za sposób bycia ludzi, którzy zażywają opium, a jej troska o mnie
sprawiła, że przesadziła w opisach tego, co widziała.
Ostatnio miałam tyle ważnych spraw na głowie — dwa tygodnie po rozmowie z ojcem
przyszły instrukcje z Londynu: pułkownik Bronsen — Grey był już w drodze, aby przejąć
obowiązki mojego ojca, my zaś mieliśmy rozpocząć natychmiastowe przygotowania do wyjazdu.
Traktowałam to jako zrządzenie losu. Ale, oczywiście, byłam bardzo podniecona. Tym razem nie
będę wyjeżdżać z Indii z taką niechęcią.
Aubrey St Clare był zachwycony, kiedy dowiedział się, że mamy bilety na „Aurora Star”, i
zdecydował się wracać tym samym statkiem. O stanie moich uczuć świadczył fakt, że
wyjeżdżałam bez większych oporów, ponieważ Aubrey jechał z nami.
Nie mieliśmy w Anglii żadnego domu, więc ojciec postanowił, że zatrzymamy się w hotelu,
dopóki nie znajdziemy sobie jakiegoś mieszkania i dopóki ojciec nie dowie się dokładnie, jakie
będą jego obowiązki w Ministerstwie Wojny. Wtedy przyjdzie czas, aby znaleźć coś
odpowiedniego na stałą rezydencję — jak miał nadzieję — w Londynie.
Ayah żegnała mnie ze łzami w oczach. Wierzyła w przeznaczenie, więc łatwiej jej było znieść
smutek rozstania.
— Tak było sądzone — powiedziała. Wiedziała już, kiedy wróciłam do Indii, że nie zabawię
tu długo. — Dobrze, że wyjeżdżasz — mówiła — nawet jeśli ci, co cię kochają, cierpią z tego
powodu. Tu się zaczną wielkie kłopoty. Jestem szczęśliwa, że będziesz bezpieczna. Monsun nie
przyniósł deszczu i zbiory są marne. Kiedy jest głód, ludzie szukają winnych
i obwiniają tych, którym zazdroszczą; tych, którzy posiadają to, co oni sami chcieliby mieć.
Tak, powinnam się cieszyć. To dla ciebie najlepsze. Nie bądź taka impulsywna, jak zwykle
bywałaś, moja mała Zuzu. Najpierw pomyśl, zanim coś zrobisz, pamiętaj, nie wszystko złoto, co
się świeci.
— Obiecuję ci, moja kochana ayah, że będę trzymać na wodzy moją porywczość. Będę o tobie
zawsze pamiętać i będę się starała być mądra. — A potem ayah objęła mnie i ucałowała z
powagą.
Ostatnią osobą, którą widziałam z pokładu, była moja niania. Stała, opuszczona i samotna, w
błękitnym sari, którym poruszał wiatr.
* * *
Była to czarodziejska podróż. Czułam się bardzo szczęśliwa. Inaczej niż wtedy, kiedy jako
dziecko pod opieką pani Fearnley musiałam z całej siły nad sobą panować, żeby nie wybuchnąć
gwałtownym protestem przeciwko rozłące z ojcem i z moimi ukochanymi Indiami.
Teraz było inaczej. Ojciec odmłodniał. Dopiero teraz zrozumiał, w jakim dotychczas żył
napięciu. Nigdy nie mówił o swoich obawach dotyczących rozruchów, ale musiał mieć stałe,
ukryte lęki. Pamiętam jasne księżycowe noce, kiedy stałam przy burcie patrząc na głęboki
aksamit nieba, złociste gwiazdy i słuchałam cichego plusku wody.
Aubrey był moim nieodstępnym towarzyszem. Rankami spacerowaliśmy razem po pokładzie,
graliśmy w różne gry, w czasie posiłków wdawaliśmy się w długie dyskusje z naszymi sąsiadami
przy stole, potem tańczyliśmy, a ja chciałam, żeby ta podróż trwała wiecznie. Starałam się nie
patrzeć zbyt daleko w przyszłość i nie myśleć o tym, że w Tilbury się rozstaniemy; ja i ojciec
pojedziemy do Londynu, a Aubrey do swego rodzinnego domu w hrabstwie Buckingham.
W podróży morskiej jest coś nierealnego. Jest to osobny zamknięty świat, oderwany od
rzeczywistości. Nie ma żadnych problemów, tylko długie, pełne słońca dni — leżakowanie na
pokładzie, przyglądanie się igrającym w wodzie delfinom, przemykającym pod powierzchnią
rybom lub pojawiającym się znienacka grzbietom wielorybów.
Pewnego razu para albatrosów towarzyszyła statkowi przez trzy dni. Podziwialiśmy te piękne
ptaki z ich szeroko rozpiętymi skrzydłami, sięgającymi trzech metrów; krążyły nad nami i
chwilami zdawało się, że siądą na pokładzie — czekały na resztki naszych posiłków, które
wyrzucano do morza.
Mijały czarowne dni gładkiego, błękitnego morza — na statku, który płynął spokojnie do
domu.
Ale widziałam też oznaki zbliżającej się zmiany. Pewnego dnia otarł się o nas huragan, krzesła
ślizgały się po pokładzie i nie można było utrzymać się na nogach. To symbol — myślałam. Nic
nie trwa wiecznie, a idealny spokój może być zniweczony w jednej chwili. Dopłynęliśmy do
Cape Town, który pamiętam z poprzedniej podróży. Teraz było inaczej. Ojciec, Aubrey i ja
jeździliśmy powozem, ustrojonym kwiatami i zaprzężonym w konie, w słomkowych
kapeluszach. Bardziej mi się teraz to wszystko podobało z powodu towarzystwa.
Wydarzyło się to następnego wieczoru po opuszczeniu Cape Town. W czasie okrążania
przylądka morze było wzburzone. Skierowaliśmy się teraz na północ w stronę Wysp
Kanaryjskich, zostawiając za sobą żar tropików. Aura stała się łagodna, prawie bezwietrzna.
Ojciec poszedł na codzienną, poobiednią drzemkę, zostawiając mnie samą z Aubreyem.
Znaleźliśmy nasz ulubiony kącik na pokładzie i siedzieliśmy ramię w ramię słuchając szumu fal
rozbijających się o burty statku.
— To już długo nie potrwa — rzekł Aubrey — wkrótce będziemy w domu.
Przytaknęłam z trochę ponurą miną.
— Tak, to była cudowna podróż.
— Był po temu szczególny powód — powiedział Aubrey. Odwrócił się w moją stronę i biorąc
moją rękę w swoje dłonie, pocałował ją. — Ty — rzekł.
Zaśmiałam się.
— To ty się przyczyniłaś do tego, że było tak przyjemnie.
— Ojciec jest zachwycony, że może wypoczywać z czystym sumieniem, zostawiając mnie w
dobrych rękach.
— Takie ma o mnie zdanie?
— Wiesz przecież, że tak.
— Zuzanno, myślałem o tym, co będzie, jak przyjedziemy do Anglii.
— Co będzie? Wszystko jest zaplanowane. Ojciec i ja zatrzymamy się w hotelu i zaczniemy
się rozglądać za jakimś domem. A ty… ty masz swoje plany.
— Chyba nie pożegnamy się zdawkowymi słowami: „Było mi bardzo miło cię poznać”, kiedy
wylądujemy w Anglii?
— Nie wiem, co będzie, kiedy dopłyniemy do Anglii.
— Czy to nie zależy od nas?
— Są tacy, co twierdzą, że jesteśmy kowalami swego losu, inni wierzą w przeznaczenie. Co
ma być, będzie.
— Ja myślę, że jesteśmy panami swojej woli. Czy wyjdziesz za mnie za mąż?
— Mówisz… poważnie?
— Śmiertelnie poważnie.
— Aubrey… — zaczęłam.
— Nie powiesz chyba: „To takie nieoczekiwane”.
— Nie.
— A więc wyjdziesz?
— Chyba… tak.
— Chyba?
— No wiesz, nikt jeszcze mi się nie oświadczał, więc nie wiem, jak się zachować.
Aubrey wybuchnął śmiechem, obrócił się do mnie i objąwszy mnie pocałował.
— Od dawna miałem na to ochotę — powiedział. — A ty chciałaś, żebym to zrobił.
— Tak, myślę, że tak.
— Myślisz? Nie jesteś pewna? A w innych sprawach masz takie zdecydowane sądy!
— W sprawach miłości czuję się nowicjuszką.
— To jest to, co mnie tak w tobie pociąga. Jesteś taka młoda, świeża, taka niewinna i uczciwa.
— Wolałabym być bardziej światowa, jak niektóre z żon oficerów… pani Freeling, na
przykład.
Aubrey przez chwilę milczał. Wydawało mi się, że się waha i że zaraz coś powie. Ale
widocznie się rozmyślił albo mi się tylko tak zdawało.
— Ci ludzie nie są tak naprawdę światowi — powiedział po pewnym czasie. — Są po prostu
starsi od ciebie i tylko pozują na obytych. Nie daj Boże, żebyś się stała taka, jak oni. Bądź sobą,
Zuzanno. Bardzo mi na tym zależy.
Aubrey mocno trzymał mnie za rękę i siedzieliśmy tak przez chwilę spoglądając na morze.
— Co za wspaniała noc — powiedział. — Spokojne morze, łagodny wietrzyk i Zuzanna
obiecała wyjść za mnie za mąż.
* * *
Kiedy zawiadomiłam ojca, był lekko zaniepokojony.
— Jesteś bardzo młoda — powiedział.
— Mam osiemnaście lat. Wiek akurat odpowiedni do małżeństwa.
— W niektórych przypadkach tak. Ale ty dopiero skończyłaś szkołę. Spotykałaś niewielu
mężczyzn.
— Nie muszę. Kocham Aubreya.
— No cóż, pewnie wiesz, co robisz. W końcu jest ten majątek w Buckingham, który kiedyś
jemu przypadnie, jak sądzę. Wydaje się dość dobrze sytuowany.
— Nie zgrywaj się na takiego wyrachowanego, bo ci to nie wychodzi. Wiesz dobrze, że jeśli
tego chcę i będę szczęśliwa, to i ty będziesz szczęśliwy.
— Właściwie masz rację — zgodził się. — Trafnie to ujęłaś. A więc jesteś zaręczona.
Ciekawe, ile osób zaręcza się w czasie morskich podróży. Coś musi być w powietrzu.
— Tropikalne morze, ryby fruwające, delfiny.
— Huragany, rozkołysane fale i mdłości.
— Nie bądź taki prozaiczny, tato. To nie w twoim stylu. Powiedz, że jesteś zadowolony i
dumny, że twoja córka znalazła sobie męża bez wydatków, jakie pociągnęłoby za sobą
wprowadzenie jej w świat w czasie londyńskiego sezonu.
— Dziecino, najważniejsze — to twoje szczęście. Ty wybrałaś tego człowieka i jeśli będziesz
szczęśliwa, nie żądam nic więcej. — I ojciec pocałował mnie. — Musisz mi tylko pomóc w
znalezieniu domu w Londynie — powiedział — chociaż bez wątpienia będziesz pochłonięta
swoimi sprawami.
— Z pewnością. Och, tato, a ja przecież miałam się tobą opiekować.
— A tymczasem będziesz się opiekować mężem. Bardzo mnie to zabolało.
Uściskałam go i poczułam nagłą trwogę. Jak bardzo był chory? I dlaczego sztab generalny
zdecydował, że musi opuścić Indie? Byłam jednak szczęśliwa. Przyszłość rysowała się przede
mną taka radosna, że musiałam sobie uświadomić, jak rzadko w życiu urzeczywistniają się
ideały.
Należy zawsze spodziewać się korników w drewnie i skazy w diamencie. Nie wszystko musi
być takie cudowne, jak mi się wydawało w noc oświadczyn Aubreya.
* * *
Tyle było do omówienia, tyle do zaplanowania. Aubrey miał nam towarzyszyć do Londynu i
odwieźć nas do hotelu, zanim pojedzie do domu. Zdecydowaliśmy też, że ja i ojciec wkrótce
złożymy wizytę w Minster St Clare, w hrabstwie Buckingham. Oczekiwałam z niecierpliwością
przyjazdu do Tilbury. Nie bałam się go już tak, jak kiedyś, gdy myślałam, że będzie to moment
rozstania z Aubreyem na zawsze. Jeśli zaś chodzi o samego Aubreya, to był w stanie euforii, a ja
czułam zachwyt wiedząc, że jestem tego przyczyną. Powiedzieliśmy sobie au revoir i
umówiliśmy się u niego za dwa tygodnie. Amelia, jego bratowa, przyjmie nas z wielką radością,
zapewniał nas Aubrey. Jeśli chodzi o brata, nie był pewien, w jakim stanie zdrowia go znajdzie.
Zastanawiałam się czy, jeśli brat jest tak chory, goście w domu będą mile widziani, ale Aubrey
zapewnił mnie, że dom jest duży i służby dosyć, aby o wszystko zadbała, i że oboje, brat i
bratowa, będą z pewnością radzi mnie poznać.
Wynajęliśmy wygodne pokoje w cokolwiek staroświeckim hotelu blisko Piccadilly —
zarekomendowanym przez wuja Jamesa, który się tu zatrzymywał w czasie swoich krótkich
wizyt w Londynie.
Następnego dnia wyruszyłam na poszukiwanie domku do wynajęcia, ojciec zaś poszedł
zameldować się w ministerstwie. Znalazłam nieduży dom przy Albemarle Street, który był do
wynajęcia łącznie z umeblowaniem, i zamierzałam pokazać go ojcu przy najbliższej okazji.
Ojciec wrócił bardzo podniecony. Zaproponowano mu w ministerstwie odpowiedzialne
stanowisko, które będzie wymagało od niego sporego zaangażowania. Następnie obejrzał dom i
zdecydował, że go wynajmiemy i przeniesiemy się tam na początku przyszłego tygodnia. Przez
najbliższe parę dni byłam bardzo zajęta — angażowałam pierwszych służących i
przygotowywałam się do przeprowadzki do naszego nowego domu, wynajętego na razie na trzy
miesiące.
— To nam pozwoli rozejrzeć się za czymś stałym — planowałam — a jeśli do tego czasu nie
znajdziemy nic odpowiedniego, na pewno będziemy mogli przedłużyć nasz pobyt tutaj.
Ojciec powiedział smutno:
— Będę potrzebował raczej kawalerskiego mieszkania, bo ty przecież szykujesz się do
założenia własnego domu. Śluby jednak wymagają dużo przygotowań, więc jeszcze jakiś czas
pomieszkamy razem. A poza tym będę cię często odwiedzać. Hrabstwo Buckingham nie jest tak
daleko.
Poszukiwanie domu dostarczyło mi wiele emocji. Zawsze interesowałam się domami i
uważałam, że mają własną osobowość. Jedne robiły wrażenie szczęśliwych, inne tajemniczych,
jeszcze inne zaś trochę groźnych. Ojciec śmiał się z tych moich urojeń, ale ja wyczuwałam
atmosferę poszczególnych domów bardzo wyraźnie. Cieszyło mnie, że ojcu dobrze było w
ministerstwie. Obawiałam się, że będąc tak długo w czynnej służbie, uzna pracę w biurze za
nudną. Ale nie. Był nią całkowicie pochłonięty i uznałam sprowadzenie go do Anglii za dobry
pomysł. Czasami wyglądał na zmęczonego, ale przecież nie był już młody, więc nie ma się co
dziwić. Od czasu do czasu myślałam o jego chorobie, ale ojciec nie chciał o tym mówić, toteż nie
wracałam do tego tematu. Czuł się teraz dobrze, a życie przedstawiało mi się zbyt promiennie,
bym chciała ten obraz zaciemnić, mówiłam więc sobie, że nie ma się czym martwić i że
będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Zamieszkaliśmy w umeblowanym domu, który okazał się idealny, a dwie służące, które
najęłam, Jane i Polly, poczciwe, chętne do pracy dziewczęta, były siostrami i cieszyły się, że
znalazły pracę w jednym domu. Ojciec zdecydował, że musi mieć powóz, którym by jeździł do
ministerstwa, kupił go więc i zaangażował stangreta. Joe Tugg, wdowiec pod pięćdziesiątkę, był
wielce rad z nowej posady, bo jak się często chwalił, powoził pocztowym dyliżansem z Londynu
do Bath przez dwadzieścia lat aż do chwili, gdy „para pozbawiła nas pracy”. Nad stajniami, na
tyłach domu, były dwa pokoje, które zajął Joe. Wszyscy razem tworzyliśmy bardzo zgodny,
szczęśliwy dom.
— Musimy ich wszystkich zatrzymać, kiedy już osiedlimy się gdzieś na stałe —
powiedziałam i ojciec zgodził się ze mną.
Dostałam list od bratowej Aubreya, podpisany: „Amelia St Clare”. Pisała, że się cieszy na
moją wizytę, i gratulowała mi zaręczyn. Jej mąż jest istotnie bardzo chory, ale też chciałby mnie
poznać. Nie wydają obecnie przyjęć ze względu na stan jego zdrowia, ale mnie będą traktować
jak członka rodziny. Był to ciepły i życzliwy list. Aubrey napisał, że za mną tęskni i że będzie
czekał na stacji. Dwa dni przed wizytą ojciec wrócił wieczorem do domu bardzo zafrasowany.
— Nie sądzę, abym mógł z tobą jechać — powiedział. — Nie mogę zostawić biura. Muszę
być na miejscu przez cały weekend. W Indiach wydarzyło się coś niezwykle ważnego i moja
znajomość kraju jest w tej chwili bardzo potrzebna.
W pierwszej chwili byłam okropnie rozczarowana, ale potem orzekłam:
— Mogę pojechać bez ciebie, tato. Jane i Polly się tobą zaopiekują.
Ojciec zmarszczył brwi.
— Daj spokój, tato. Nie jestem dzieckiem. Jestem wytrawną podróżniczką. A jeśli chodzi ci o
przyzwoitkę, to przecież będzie tam pani Amelia St Clare.
Victoria Holt Sekret Secret for a Nightingale Przełożyła: Irena Przybysz
Mojej drogiej przyjaciółce PATRYCJI MYRER, która pierwsza obudziła moje zainteresowanie doktorem Damienem i młodą kobietą, która nieoczekiwanie została wciągnięta do wojny krymskiej. Na pamiątkę wielu cennych godzin, które spędziłyśmy dyskutując o moim narodzie Victoria Holt
Ślub Ostatniej nocy przed ślubem miałam dziwny sen z którego obudziłam się zdjęta przerażeniem. Byłam w kościele i Aubrey stał obok mnie. Powietrze przenikał silny zapach lilii ciężki, duszący — zapach śmierci. Przed nami stał wuj James — pastor James Sandown. Kościół — ten sam, z którym tak się zżyłam w latach szkolnych, gdy przebywałam u wujostwa na plebanii, nie mogąc być z ojcem w Indiach, gdzie stacjonował na wojskowej placówce. Słyszałam swój własny głos, oddalony, brzmiący jak echo w pustej przestrzeni: „Ja, Zuzanna, biorę sobie ciebie, Aubreya, za męża”… Aubrey trzymał obrączkę. Wziął mnie za rękę, a jego twarz zbliżała się coraz bardziej do mojej — wtedy zdjął mnie paniczny strach. Nie była to twarz Aubreya, a jednak to był on. Nie była to twarz, jaką znałam, lecz twarz wykrzywiona, szydercza, dziwna, ohydna, przerażająca. Usłyszałam głos wołający: „Nie, nie”… Był to mój głos. Siedziałam w łóżku dygocząc, wpatrując się w ciemności, wilgotnymi rękami mnąc prześcieradło. Sen był tak wyraźny, że minęło sporo czasu, nim przyszłam do siebie. Wtedy powiedziałam sobie, że to nonsens. Rano wychodzę za mąż. I chcę wyjść za mąż. Jestem zakochana w Aubrey u. Co mogło spowodować taki sen? Nerwy przedślubne — powiedziałaby ciotka Grace, najtrzeźwiejsza z kobiet. I miałaby rację. Próbowałam otrząsnąć się z tego snu, ale mi się nie udawało; był taki realistyczny. Wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Patrzyłam na kościół, z jego normandzką wieżą w świetle księżyca, stojącą tak od ośmiuset lat, niezachwianą, opierającą się wiatrowi, deszczom i stuleciom, podziwianą i zwiedzaną przez wielu — dumę i miłość wuja Jamesa. — To zaszczyt brać ślub w takim kościele — powiedział wuj. Jutro ojciec poprowadzi mnie nawą do ołtarza i tam stanę obok Aubreya. Ciągle jeszcze drżałam. Ale to przecież nie będzie tak, jak we śnie. Podeszłam do szafy i popatrzyłam na swoją suknię — biały atłas ozdobiony koronkami i do tego bukiet z kwiatów pomarańczy. Za kościołem w zajeździe „Pod Czarnym Dzikiem”, jedynym w Humberston, śpi, zapewne, Aubrey. Pan młody nie może spędzić ostatniej nocy przed ślubem pod tym samym dachem, co panna młoda — orzekła moja ciotka Grace. Czy będzie śnił o dniu, który ma nastąpić? Wróciłam do łóżka, ale nie chciałam spać. Bałam się, że będę dalej śnić od momentu, kiedy krzyknęłam: „Nie, nie”, podczas gdy Aubrey wciskał mi obrączkę na palec. Leżałam w łóżku, myśląc o tym wszystkim… * * * Po raz pierwszy zobaczyłam Aubreya w Indiach, gdzie stacjonował mój ojciec. Przyjechałam do niego po siedmiu latach pobytu w Anglii, gdzie uczęszczałam do szkoły, wakacje spędzając na probostwie u mojego wuja Jamesa, pastora, i jego żony Grace, którzy wspaniałomyślnie podjęli się opieki nad córką szwagra. Musiałam, jak wszystkie angielskie młode damy z dobrych rodzin, kształcić się w Anglii. Ta konieczność na ogół sprawiała wiele kłopotów ludziom pełniącym służbę na odległych placówkach Imperium Brytyjskiego i, jak to zwykle bywało, co szlachetniejsi członkowie rodzin przychodzili wówczas z pomocą. Pamiętam, z jaką radością powitałam dzień moich siedemnastych urodzin. Był czerwiec, byłam wtedy w szkole, ale wiedziałam, że jest to mój ostatni semestr i że w sierpniu wrócę do Indii, gdzie spędziłam pierwsze dziesięć lat mojego życia. Może byłam niewdzięczna, myśląc z taką radością o wyjeździe, nawet jeśli jechałam do ojca.
Wuj James bowiem i ciotka Grace z ich córką Ellen byli dla mnie dobrzy i dokładali wszelkich starań, bym się czuła u nich jak u siebie w domu. Ale odnosiłam wrażenie, że jestem w pewnym stopniu intruzem, szczególnie na początku. Mieli swoje własne życie i dużo obowiązków związanych z parafią. Ellen była o dwanaście lat starsza ode mnie i zakochana w wikarym ojca, którego miała poślubić, jak tylko zdobędzie on jakieś stanowisko. Wuj James miał pod opieką trzódkę swoich wiernych parafian. Zajęcia ciotki Grace były niezliczone: organizowała kiermasze, zabawy ogrodowe, koncerty kolęd, imprezy na każdą okazję — nie wyłączając zebrań Związku Matek i Kółka Krawieckiego. Obawiam się, że często wystawiałam ich cierpliwość na ciężką próbę. Sercem byłam daleko, za morzami, a ponieważ czułam, że jestem im jakimś ciężarem, przybierałam postawę obojętną i arogancką, jednocześnie spoglądając krytycznie na ich starą, pełną przeciągów plebanię, z jedną tylko kucharką, jedną służącą i dziewczyną do pomocy, i porównując ją z indyjską rezydencją pułkownika, gdzie liczna służba tubylcza biegiem spełniała każde życzenie. Trudno powiedzieć, abym była jako dziecko aniołem, toteż obie, niania oraz pani Fearnley — moja guwernantka do czasu, gdy skończyłam dziesięć lat — nigdy nie wiedziały, czego się mogą po mnie spodziewać. Była jakaś dwoistość w mojej naturze. Czasem byłam radosna, uległa, delikatna i czuła. — To tak jak z księżycem — mówiła pani Fearnley, która lubiła wyciągać pouczające wnioski z każdej sytuacji — też ma jedną stronę jasną, a drugą ciemną. Ja, inaczej niż księżyc, coraz to prezentowałam swoją ciemną stronę. — Niezbyt często, dzięki Bogu — mówiła pani Fearnley, ale martwiło ją, że w ogóle tę ciemną stronę miałam. Byłam bowiem uparta. Jeśli się czegoś uczepiłam, nic nie było w stanie mnie od tego odwieść. Gdy postanowiłam osiągnąć swój cel, nie słuchałam nikogo. W takich chwilach byłam krnąbrnym dzieckiem, zupełnie różnym od pogodnej dziewczynki, którą tak miło było uczyć i z nią przebywać. — Musimy zwalczyć tę ciemną stronę — mówiła pani Fearnley. — Zuzanno, jesteś najbardziej nieobliczalnym dzieckiem, z jakim się kiedykolwiek zetknęłam. Moja ayah określała to inaczej: — W tym małym ciałku są dwa duchy; one ze sobą walczą. Zobaczymy, który z nich zwycięży. Ale nie teraz, gdy jesteś właściwie dzieckiem, tylko kiedy będziesz dorosłą panną. Wspomnienia dzieciństwa w Indiach pozostały żywe w mojej pamięci przez wszystkie lata pobytu w Anglii. A nawet im bardziej odsuwały się w przeszłość, tym wydawały mi się piękniejsze. Barwne obrazy snuły mi się przed oczami, gdy leżałam w łóżku wspominając… Po śmierci matki życiem moim rządziła ayah. Był też ojciec, imponujący, wspaniały, pierwszy po Bogu. I choć czuły i kochający, to jednak nie mógł przebywać ze mną zbyt często; teraz rozumiem, że byłam dla niego kłopotem. Godziny, które spędziliśmy razem, bardzo sobie ceniłam. Ojciec opowiadał mi o swoim pułku i o tym, jaką ważną funkcję sprawuje. Byłam z niego bardzo dumna, widząc oznaki szacunku, z jakimi się spotykał. Ale to moja pachnąca piżmem hinduska niania, bliska mi stała towarzyszka, była w tym czasie najważniejszą dla mnie osobą. Uwielbiałam uczucie podniecenia, jakie towarzyszyło naszym wyprawom do miasta. Trzymała mnie zawsze za rękę i ostrzegała, abym jej nigdy nie puściła. To poczucie zagrożenia sprawiało, że nasze wyprawy stawały się dla mnie podwójnie atrakcyjne. Było tam gwarno i kolorowo, gdyśmy krążyły wśród przedstawicieli miejscowych plemion i kast. Z czasem nauczyłam się rozpoznawać ich wszystkich: kapłanów buddyjskich po ich ogolonych głowach i sukniach koloru szafranu, które szeleściły, gdy szli spiesznie wśród tłumu nie patrząc
na nikogo; parsów w dziwacznych kapeluszach, z parasolami; kobiety, którym nie wolno pokazywać twarzy, a których czarno obwiedzione oczy wyglądały przez szparki welonów. Fascynował mnie zaklinacz wężów w turbanie, grający niesamowitą melodię, podczas gdy kręte i giętkie ciało kobry podnosiło się z koszyka, kołysząc się złowieszczo ku podziwowi widzów. Wolno mi było za każdym razem wrzucić rupię do dzbana stojącego obok, za co otrzymywałam przesadne podziękowania i obietnicę szczęśliwego życia, pobłogosławionego wieloma dziećmi i pierworodnym synem. W powietrzu unosiła się woń piżma; czuło się też inne zapachy, mniej przyjemne. Gdybym zamknęła oczy, poznałabym po zapachu, że jestem w Indiach. Zachwycałam się wspaniale barwionymi sari, jakie nosiły te kobiety, które nie musiały zakrywać twarzy, ponieważ, jak mówiła ayah, były z niższej kasty. Stwierdziłam, że wyglądają o wiele ładniej niż te z wyższej kasty, w bezkształtnych sukniach i z zawoalowanymi twarzami. Pani Fearnley wyjaśniała mi, że Bombaj nazywają „Bramą do Indii” i że został nam ofiarowany, kiedy Karol II poślubił Katarzynę Braganza. — Jaki to wspaniały prezent ślubny! — wykrzyknęłam. — Kiedy ja będę wychodzić za mąż, też chciałabym dostać coś takiego. — Takie prezenty dostają tylko królowie — powiedziała pani Fearnley. — I często jest to większy kłopot niż przyjemność. Jeździłyśmy wózkiem zaprzężonym w kucyki na wzgórze Malabar, skąd widziałam pałac gubernatora, wielki i imponujący, położony na cyplu Malabar, a wokół niego ogrody i kluby, do których uczęszczali oficerowie i Brytyjczycy. Pani Fearnley zwykle brała udział w tych przejażdżkach i korzystała z każdej okazji, aby uzupełnić moją edukację. Ale czasami byłam tam z nianią, która opowiadała mi o rzeczach znacznie dla mnie ciekawszych. Wolałam słuchać o cmentarzach, gdzie nagie ciała zmarłych pozostawione na wierzchu obdzierane były przez sępy, a kości wybielane przez słońce, co — jak twierdziła ayah — było godniejsze niż oddawanie ich robakom; wolałam to niż słuchanie o Mongołach, którzy panowali w Indiach, zanim zostali wyparci przez Kampanię Wschodnioindyjską, i o tym, jakie to szczęście dla Hindusów, że teraz Wielka Królowa roztacza nad nimi opiekę. Podczas mego pobytu w Anglii, gdy w czasie wakacji patrzyłam z okien swego pokoju na plebanii na cmentarz i szare kamienne tablice, na których napisy były często na wpół zatarte przez czas, wspominałam gorące słońce Indii, błękit morza, śpiewne głosy, barwne sari i oczy kobiet tajemniczo wyzierające przez wycięcia w welonie. Myślałam o służbie, która dbała o nasze potrzeby — o chłopcach w białych koszulach i spodniach, o przebiegłym i chytrym kucharzu, który rządził niepodzielnie w kuchni i wyprawiał się co dzień na targ, jak maharadża, ze swymi pomocnikami, trzymającymi się o krok z tyłu, ale gotowymi na skinienie nosić zakupy, które on po dłuższej, niezbędnej, jak się wydawało, dyskusji kupował. Wspominałam wozy ciągnione przez cierpliwe, umęczone woły, wąskie uliczki, dokuczliwe, uparte muchy i bele kolorowych jedwabi w sklepach; wspominałam nosiwodów, głodne psy, kozy z dzwoneczkami na szyjach, które dzwoniły przy każdym kroku, chłopki z pobliskich wsi sprzedające swoje wyroby, chłopów, kulisów, Tamilów, Pathanów i braminów. Wszystko to kłębiło się na pełnych barw ulicach, gdzie tu i ówdzie pojawiał się jakiś dostojny i bogaty Hindus w pięknie zawiązanym turbanie, połyskującym drogimi kamieniami. I dla kontrastu — żebracy. Nigdy nie zapomnę żebraków, chorych i powykręcanych, o ciemnych, błagalnych oczach, które, obawiam się, będą mnie prześladować do śmierci i które śniły mi się, gdy leżałam otulona przez ayah i osłonięta przez zabezpieczającą przed owadami
siatkę. Swoją matkę pamiętam niezbyt wyraźnie — jako osobę czułą, dobrą, łagodną i piękną. Miałam cztery lata, gdy umarła. Wydawało mi się, że zawsze była ze mną. Często mówiła mi o domu, którym była Anglia, i wtedy w głosie jej i w oczach pojawiała się tęsknota, z czego zdawałam sobie sprawę, mimo że byłam tak mała. Wiedziałam, że chciała tam wrócić. Opowiadała mi o zielonych polach, żółto kwitnących jaskrach, o szczególnym angielskim deszczu — delikatnym i lekkim — oraz o słońcu, które było ciepłe, dobroczynne i nigdy, prawie nigdy, ostre. Wyobrażałam sobie, że to coś w rodzaju nieba. Śpiewała mi angielskie piosenki, opowiadała o sobie, gdy była taka mała, jak ja: mieszkała na plebanii w Humberston, bo jej ojciec był tam pastorem. Po jego śmierci brat James — odziedziczył parafię; kiedy przyszła na mnie kolej jechać do Humberston, nie było to zupełnie obce miejsce — czułam, jakbym już kiedyś tam była z matką, w jej dziecinnych latach. A potem nadszedł dzień, gdy mnie do matki nie puszczono, ponieważ zachorowała na jakąś febrę, która mogła być zaraźliwa. Pamiętam ojca, jak wziął mnie na kolana i powiedział, że teraz mamy już tylko siebie. Byłam może zbyt mała, by zrozumieć, jaka tragedia nas dotknęła, ale odczułam mgliście wielką stratę i smutek, choć na pewno nie od razu pojęłam rozmiar tej katastrofy. Kierowane współczuciem panie — głównie żony oficerów — nachodziły tłumnie mój pokój dziecinny, zajmowały się mną i mówiły, że moja mamusia poszła do nieba. .Myślałam, że chodzi o podróż do kraju, gdzie są zielone pola i lekki deszczyk, że to coś w rodzaju wycieczki na wzgórza, tylko bardziej egzotycznej, czy może herbatki z Panem Bogiem i aniołami, zamiast z żonami oficerów. Sądziłam, że po jakimś czasie mama wróci i mi o wszystkim opowie. I wtedy zjawiła się pani Fearnley. Febra, która zabiła moją matkę, ugodziła jej męża; umarł w tym samym tygodniu. Pani Fearnley, która przed ślubem była guwernantką, nie wiedziała, co z sobą począć, i wtedy mój ojciec zaproponował jej, aby zanim zdecyduje się, co chciałaby robić, została guwernantką jego osieroconej córki. Wydawało się to zrządzeniem opatrzności, zarówno dla niej, jak i dla ojca, i tak właśnie pani Fearnley zjawiła się u nas. Miała około trzydziestu pięciu lat, dobre intencje, była sumienna i zdecydowana spisać się jak najlepiej. Przywiązałam się do niej, ale nie wydawała mi się atrakcyjna. To ayah była dla mnie źródłem emocji, obca i egzotyczna, o oczach uduchowionych i długich, czarnych włosach, które tak lubiłam szczotkować. Potem odkładałam szczotkę i masowałam jej głowę palcami. Wtedy mówiła: — Jak to mnie uspokaja, mała Zuziu. W twoich rękach jest dobra siła. A potem opowiadała mi o swoim dzieciństwie w Pendżabie, jak przyjechała do Bombaju służyć w bogatej rodzinie, a jej przyjaciel kucharz wprowadził ją do domu pułkownika, i że przebywać ze mną jest dla niej wielkim szczęściem. Kiedy umarła moja matka, ojciec spędzał ze mną codziennie godzinę lub więcej i wtedy stopniowo poznałam go lepiej. Zawsze robił wrażenie smutnego. Czasem przychodziło parę osób na herbatę, rozmawiali ze mną, pytali, jak mi idzie nauka. W rodzinach oficerów było kilkoro dzieci, więc mnie zapraszano na zabawy urządzane w tych domach; potem pani Fearnley organizowała podobne u nas, abym się mogła zrewanżować za gościnę. Ayah zazwyczaj przychodziła, by obserwować nasze zabawy: „Płacząca Jenny”, „Farmer w jaskini” oraz „Muzyczne krzesła”. Pani Fearnley, lub któraś inna z pań, grała na fortepianie. Potem ayah śpiewała te nasze dziecinne piosenki; w jej wykonaniu „Jenny” była naprawdę patetyczna, a „Farmer” brzmiał jak wojskowy marsz. Żony oficerów litowały się nade mną, ponieważ nie miałam matki. Zrozumiałam to, gdy
dorosłam i wiedziałam już, że jej podróż do nieba to nie będzie chwilowa nieobecność, jak sobie dawniej wyobrażałam. Śmierć to coś nieodwracalnego. Zdarzała się często wokół nas. Jeden z naszych domowników powiedział mi, że wielu spośród żebraków, których widziałam na ulicy, umrze w ciągu nocy. Przyjadą wozy, żeby ich zabrać. To tak, jak w czasie zarazy w Londynie — pomyślałam. „Wynieście z domów swoich zmarłych”. Tylko że ulicznych żebraków w Bombaju nie trzeba było nawet wynosić; oni nie mieli domów. Był to dziwny świat wspaniałości i nędzy, hałaśliwego życia i cichej śmierci; wspomnienia o nim pozostaną ze mną na zawsze. Niektóre scenki tamtejszego życia mam ciągle przed oczami. Widzę na przykład naszego kucharza na targu z uśmiechem tryumfu na twarzy, co, jak się znacznie później dowiedziałam, znaczyło, że dostał prowizję od wszystkich zakupów. Żony oficerów nieraz o tym rozmawiały; opowiedziały mi również przykrą historię Emmy Alderston, która sądząc, że przechytrzy nieuczciwego kucharza sama robiła zakupy; wtedy sprzedawcy zmówili się i podnosili ceny tak, że w rezultacie wydawała więcej, niż wynosiła prowizja kucharza. — To taki sposób bycia — mówiła Grace. Girling, żona kapitana. — Trzeba się z tym pogodzić. Lubiłam siadywać w kuchni i patrzeć, jak kucharz pracuje. Był postawny i czuł się ważny; widział mój podziw i to go cieszyło. Dawał mi do spróbowania różne potrawy i założywszy ręce na wydatnym brzuchu obserwował, jak jadłam. Chciałam mu sprawić przyjemność, więc robiłam pełną zachwytu minę. — Nikt nie potrafi przyrządzić kurczęcia tañdoori jak kucharz pana pułkownika. Najlepszy kucharz w Indiach. Panno Zuziu, proszę spojrzeć — „Ghostaba”. — Podawał mi kulę z drobno siekanej baraniny. — Dobra, prawda? A teraz proszę się napić. Dobry? „Nimboo pani”. Piłam schłodzony sok z limonek, zmieszany z syropem z róży, i słuchałam jego opowiadań o różnych daniach, a przede wszystkim o nim samym. Takie było moje życie przez pierwsze dziesięć lat — w okresie, kiedy wrażenia są najsilniejsze. Nic więc dziwnego, że te wspomnienia mnie nie opuszczają. Szczególnie jedno z nich stoi mi żywo przed oczyma. Pamiętam każdy szczegół. Słońce grzało już mocno, choć było rano i prawdziwy upał miał dopiero nadejść. Szłyśmy z ayah wąskimi uliczkami targowiska. Zatrzymałyśmy się przy straganie z pierścionkami, które oglądałam, gdy ayah rozmawiała z właścicielem. Potem pośród błąkających się kóz i krów, wystrzegając się ciemnoskórych chłopców, którzy przemykali się między ludźmi, a szczególnie ich szybkich, zręcznych palców — przeszłyśmy wzdłuż wiszących na sznurze sari, obok czegoś, co przypominało jaskinię, gdzie piekły się jakieś dziwne placki. Minęłyśmy targowisko i wyszłyśmy na ulicę — i tam to się właśnie wydarzyło. Tego dnia ruch był bardzo ożywiony. Gdzieniegdzie objuczony wielbłąd kroczył z powagą i wyrazem pogardy, w kierunku bazaru, lub przetaczały się ciężkie wozy zaprzężone w woły. Właśnie w tym momencie, gdy ayah mówiła, że czas byłoby wracać do domu, wybiegł tuż przed wóz ciągnięty przez woły cztero– lub pięcioletni chłopiec. Patrzyłam skamieniała, jak silne uderzenie odrzuciło go na bok i jak niewiele brakowało, żeby został zmiażdżony. Podbiegłyśmy, aby go podnieść. Był blady i zszokowany. Położyłyśmy go na brzegu ulicy. Zebrał się tłum i wszyscy mówili naraz, ale nie rozumiałam ich dialektu. Ktoś pobiegł sprowadzić pomoc. Tymczasem chłopiec leżał na ziemi. Uklękłam koło niego i jakiś wewnętrzny impuls kazał mi położyć mu rękę na czole. To dziwne, ale coś wtedy poczułam — coś jakby wielką radość. Jednocześnie chłopiec zmienił się na twarzy. Jakby przez moment przestał cierpieć. Ayah obserwowała mnie uważnie. Powiedziałam do niego po angielsku:
— Wszystko będzie dobrze. Zaraz po ciebie przyjadą. Na pewno ci pomogą. Ale to nie moje słowa go uspokajały, lecz dotyk moich rąk. Wszystko skończyło się bardzo szybko. Przyjechali po chłopca i delikatnie ułożyli na wózku, który szybko się oddalił. Kiedy odjęłam rękę od jego czoła, zobaczyłam, że ciemne oczy są we mnie wpatrzone, a wyraz cierpienia powrócił na twarz chorego. Było to bardzo dziwne uczucie: kiedy dotykałam chłopca, czułam, jakby jakaś siła przepływała ode mnie do niego. Ayah i ja podjęłyśmy spacer w milczeniu. Nie rozmawiałyśmy o wypadku, ale wiem, że obie nie przestałyśmy o nim myśleć. Wieczorem, gdy ayah otulała mnie do snu, ujęła moje dłonie i pocałowała z wyrazem czci. Powiedziała: — Jest jakaś moc w tych rączkach, mała Zuziu; możliwe, że masz siłę uzdrowicielską. Byłam zaintrygowana. — Czy masz na myśli tego chłopca, dziś rano? — spytałam. — Widziałam — odrzekła. — Co to znaczy? — To znaczy, że masz pewien dar. Jest on w tych oto małych rączkach. — Dar? Myślisz, że mogę leczyć ludzi? — Możesz łagodzić ból — powiedziała. — Nie wiem. Uzdrawianie jest w rękach istot wyższych niż my. Czasem wieczorami jeździłam z ojcem na konne spacery. Miałam swojego konika, który był moją wielką radością; byłam dumna jak paw, kiedy ubrana w białą bluzkę i spódniczkę do konnej jazdy jechałam obok ojca. Im byłam starsza, tym stawaliśmy się sobie bliżsi. W kontaktach z małymi dziećmi ojciec wydawał się trochę nieśmiały. Kochałam go, tym bardziej że zawsze wydawał mi się taki daleki. Wkroczyłam w wiek, kiedy poufałość może wywołać lekceważenie. Pragnęłam mieć ojca, który by mi imponował — i tak właśnie było. Opowiadał mi o swoim pułku i o Indiach, mówił o specjalnej misji Brytyjczyków. Byłam dumna z pułku, z Imperium Brytyjskiego, a najbardziej z ojca. Opowiadał mi też o matce i o tym, że tak naprawdę nigdy nie polubiła Indii. Tęskniła stale za Anglią, ale dzielnie starała się to ukryć. Martwił się o mnie, dziecko bez matki i z ojcem, który nie mógł poświęcić mu tyle czasu, ile by pragnął. Zapewniłam go, że jest mi dobrze, że czuję się szczęśliwa, że pani Fearnley jest miłą towarzyszką, że ją lubię i że kocham ayah. — Jesteś dobrym dzieckiem, Zuzanno — rzekł ojciec. Wspomniałam mu o wydarzeniu z chłopcem na drodze. — To było takie dziwne, ojcze. Kiedy go dotknęłam, poczułam, że coś ze mnie przepływa do niego, i on to też czuł, bo gdy położyłam mu rękę na czole, przestało go boleć. Widziałam to wyraźnie. Ojciec uśmiechnął się. — Potraktuj to jako swój dobry uczynek na dziś — powiedział. — Ty nie wierzysz, że w tym coś było, prawda? — spytałam. — Wystąpiłaś w roli samarytanki. Mam nadzieję, że się nim odpowiednio zajęli. Szpitale tutejsze nie są najlepsze. Jeżeli połamał sobie kości, to niech go Bóg ma w swojej opiece. Będzie miał dużo szczęścia, jeżeli mu je dobrze złożą. — A więc nie sądzisz, że w moim dotyku jest coś szczególnego? Ayah uważa, że tak. — Ayah! — ojciec uśmiechnął się uprzejmie, ale trochę lekceważąco. — Cóż może wiedzieć o takich sprawach tubylcza dziewczyna. — Ona coś mówiła o uzdrawianiu przez dotyk. Naprawdę, tatusiu, to było cudowne. — Sądzę, że dla tego chłopca było to bardzo przyjemne, że Angielka koło niego klęczała.
Umilkłam. Wiedziałam, że nie ma sensu z nim o tym rozmawiać, tak samo jak nie było sensu rozmawiać o sprawach mistycznych z panią Fearnley. Oboje byli zbyt praktyczni. Sami powiedzieliby o sobie, że są zbyt cywilizowani. Ale ja nie mogłam potraktować tej sprawy tak lekko. Czułam, że jest to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie mi się przydarzyły. Po moich dziesiątych urodzinach w czasie jednego z naszych konnych spacerów ojciec powiedział: — Zuzanno, tak dalej być nie może. Trzeba pomyśleć o twoim wykształceniu. — Pani Fearnley mówi, że uczę się dobrze. — Kochanie, zbliża się taka chwila, że będziesz umiała więcej niż ona. Według mnie już teraz w niejednym ją przerastasz. Poza tym pani Fearnley zdecydowała się wracać do Anglii. — Czy to znaczy, że będziesz musiał szukać kogoś innego? — Niezupełnie. Jest tylko jedno miejsce, gdzie młode angielskie damy powinny się kształcić, to znaczy Anglia. Milczałam, rozważając ogrom zmian, jakie to musiało za sobą pociągnąć. — A co z tobą? — spytałam. — Ja tu zostanę, oczywiście. — To znaczy, że mam jechać do Anglii — sama? — Kochana Zuziu, jak wiesz, taki jest los wszystkich tutaj, widziałaś to nie raz. A wkrótce przyjdzie kolej na ciebie. Niektórzy twierdzą, że powinnaś była wyjechać już dawno. I zaczął wyniszczać mi swoje plany. Pani Fearnley zgodziła się dostosować do nas. Okazała się prawdziwą przyjaciółką. A ponieważ jedzie do Anglii, zgadza się zabrać mnie ze sobą. Zawiezie mnie do mego wuja, pastora Jamesa i jego żony Grace w Humberston. Mieszkałabym u nich aż do ukończenia siedemnastu lub osiemnastu lat, a potem wróciłabym do ojca, do Indii. — Siedem lat! To cała wieczność! — Wcale nie, moje dziecko. Myśl o rozstaniu z tobą jest dla mnie tak samo ciężka, jak dla ciebie, a może nawet cięższa, ale to konieczność. Nie możemy dopuścić do tego, żebyś dorosła bez właściwego wykształcenia. — Ale ja jestem wykształcona — oponowałam. — Dużo czytam i bardzo wiele się już nauczyłam. — Nie chodzi, córeczko, wyłącznie o wiedzę książkową. Chodzi też o zdobycie ogłady, musisz umieć zachować się w towarzystwie, w prawdziwym towarzystwie, nie takim, jakie masz tutaj. Niestety, dziecino, nie ma innego wyjścia. Gdyby było, na pewno bym ustąpił, bo rozstanie z tobą to ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył. Pisz do mnie często. Nasze listy pomogą nam czuć się razem. Musisz mi donosić o wszystkim, co się z tobą dzieje. Postaram się przyjechać do Anglii na dłuższy urlop. Tymczasem będziesz uczęszczać do szkoły, a plebanię wujostwa traktuj jako swój dom w czasie wakacji. Czas rozłąki szybko minie. Będzie mi jednak ciebie bardzo brakowało, bo od śmierci twojej matki mam już tylko ciebie. Mówiąc to ojciec patrzył prosto przed siebie; obawiał się spojrzeć na mnie, żeby nie okazać wzruszenia. Ja mniej nad sobą panowałam. Jedną z rzeczy, jakiej miałam się nauczyć w Anglii, było panowanie nad swoimi uczuciami. Patrzyłam na morze, wzgórza i białe budynki; oczy miałam zamglone od łez. Życie wokół mnie zmieniało się, ale nie stopniowo, jak to zwykle bywa, tylko gwałtownie i nieoczekiwanie. * * * Miałam miesiąc przed sobą, aby przywyknąć do tej myśli. Po pierwszym szoku pojawiły się chwile radosnego podniecenia. Nieraz przyglądałam się wielkim statkom wpływającym do portu
lub odpływającym w dal. Widziałam chłopców i dziewczęta, jak żegnali się z rodzicami i odjeżdżali. Tak toczyło się tu życie — a teraz przyszła kolej na mnie. Pani Fearnley była zajęta przygotowaniami do wyjazdu, więc lekcje odbywały się nieregularnie. — Nie zdołam cię już wiele nauczyć — powiedziała kiedyś. — Sądzę, że jesteś bardziej zaawansowana niż inne dzieci w twoim wieku. Czytaj jak najwięcej. To najlepsze, co możesz zrobić. Jaśniała radością. Cieszyła się, że wraca do domu. Miała zatrzymać się u kuzynki dopóki, jak mówiła, nie „stanie na nogi”. Inaczej rzecz się miała z moją hinduską nianią. To rozstanie okazało się ciężkie i dla niej, i dla mnie. Byłyśmy sobie bliższe niż ja i pani Fearnley. Ayah znała mnie od niemowlęcia. Znała moją matkę, po śmierci której więź między nami jeszcze bardziej się zacieśniła. Patrzyła na mnie z rezygnacją właściwą jej rasie i powtarzała: — Taki jest los każdej ayah. Traci swoje dzieci, bo one nie są jej własne. Są tylko pożyczone. Pocieszałam ją, że będzie miała następnych wychowanków; już mój ojciec się o to postara. — Zaczynać na nowo? — powiedziała. — A gdzie jest taka druga Zuzia? — Potem ujęła moje dłonie i długo na nie patrzyła. — Są jak kwiaty lotosu — orzekła. — Tylko troszkę brudnawe — zauważyłam. — Są piękne. — Pocałowała je. — W tych rękach jest siła. Trzeba jej używać. Nie wolno marnować darów boskich. Twój Bóg i moi bogowie nie lubią, gdy się nie ceni ich darów. To będzie twoje zadanie, maleńka: wykorzystać dary, które otrzymałaś. — Ależ nie, ayah; wierzysz, że jest we mnie coś szczególnego, bo mnie kochasz. Ojciec twierdzi, że temu chłopcu było po prostu przyjemnie, że koło niego uklękłam, i dlatego zapomniał o bólu. Według ojca to nic innego. — Pan pułkownik jest wielkim człowiekiem, ale nawet wielcy ludzie nie wiedzą wszystkiego. Czasem żebrak z najniższej kasty ma wiedzę, której nie osiągnie najbogatszy radża. — No więc dobrze, ayah, droga moja, jestem wspaniała. Jestem kimś wyjątkowym. Będę strzegła moich cennych rąk. Wtedy ayah ucałowała uroczyście moje dłonie i popatrzyła na mnie swoim uduchowionym wzrokiem. — Będę zawsze o tobie myślała, a ty wrócisz tu pewnego dnia. — Oczywiście, że wrócę. Jak tylko skończę szkołę. A ty porzucisz wszystko i przyjedziesz do mnie. Potrząsnęła głową: — Nie będziesz mnie wtedy chciała. — Zawsze cię będę chciała. I nigdy cię nie zapomnę. Podniosła się i odeszła. Żegnałam się ze wszystkimi przyjaciółmi. Ostatniego wieczoru tylko we dwoje z ojcem jedliśmy naszą ostatnią kolację. Tak sobie życzył. W domu panował nastrój milczący. Służba przycichła i patrzyła na mnie bez słów. Kucharz przeszedł samego siebie, przygotowując jedno ze swych popisowych dań — jagnię w sosie korzennym, które zawsze mi bardzo smakowało. Ale nie tego wieczora. Byliśmy zbyt wzruszeni, nie mieliśmy apetytu i tylko udawaliśmy, że jemy. Nawet owoce — mango, nektarynki czy winogrona — nie miały powodzenia. Wydawało się, że z powodu mojego wyjazdu cały dom jest w żałobie. Tego ostatniego wieczoru rozmawialiśmy w sposób trochę nienaturalny. Wiedziałam, że ojciec się starał, by nie okazać wzruszenia, co mu się nieźle udawało, i nikt by go nie posądził, że jest wzruszony, gdyby nie to, że chwilami głos mu się łamał, a śmiech był trochę wymuszony. Opowiadał mi dużo o Anglii i o tym, jak bardzo Anglia różni się od Indii. Muszę być przygotowana na pewną dyscyplinę w szkole : — mówił — i muszę pamiętać, oczywiście, że
jestem gościem wuja Jamesa i ciotki Grace, którzy w tak miły sposób przyszli nam z pomocą ofiarowując mi swój dom na wakacje. Byłam zadowolona, kiedy wreszcie mogłam iść do swojego pokoju i położyć się po raz ostatni pod moskitierą. Leżąc bezsennie zastanawiałam się, jak będzie wyglądało moje życie w Anglii. Statek stał już w zatoce. Wiele razy mu się przyglądałam, wyobrażając sobie moment, gdy odpływa ze mną na pokładzie. Ale trudno sobie wyobrazić miejsce, gdzie nas nie ma. I właśnie nadszedł ten dzień. Pożegnałyśmy się z ojcem i ayah i poszłyśmy do kabiny, którą miałam dzielić z panią Fearnley. Nadszedł moment odjazdu. Stałyśmy na pokładzie machając chusteczkami. Ojciec, wyprostowany, wpatrywał się w nas intensywnie. Posłałam mu całusa, który odwzajemnił. Widziałam ayah i jej utkwione we mnie oczy. Pomachałam do niej, a ona uniosła rękę w pożegnalnym geście. Chciałam, żeby statek już odpłynął. To pożegnanie było zbyt smutne, aby je przedłużać. * * * Byłam podniecona podróżą, co pozwoliło mi łatwiej znieść smutek rozstania z tymi, których kochałam. Pani Fearnley, ożywiona i pogodna, była przyjemną towarzyszką podróży. Dotrzymywała słowa danego ojcu i opiekowała się mną starannie, nie spuszczając mnie z oka. Wiedziałam, że później będę rozpaczliwie tęskniła za ojcem, za ayah i za Indiami. Nowy dom — to jeszcze nie wszystko, co mnie czekało. Była też szkoła. Może to nawet dobrze, że miałam przed sobą tyle zmian, tyle nowych doświadczeń, które nie pozostawiały czasu na smutne myśli. Wprawdzie wszyscy byli dla mnie mili, ale jacyś obojętni i dalecy. Pani Fearnley odwiozła mnie na plebanię wujostwa, po czym odjechała z kuzynką, czekającą na nią w porcie, z miną osoby, która spełniła trudny obowiązek w sposób godny najwyższej pochwały. Pożegnałam się z nią bez większego wzruszenia. Dopiero kiedy zostałam sama w pokoju o niskim pułapie, z ciężkim dębowym belkowaniem i oknami o drobnych szybkach wychodzącymi na cmentarz — zdałam sobie sprawę ze swojej wielkiej samotności. Na statku było tyle wrażeń: żeglowanie po morzu, burzliwym lub gładkim jak wody jeziora, poznawanie towarzyszy podróży, zwiedzanie nieznanych portów, Cape Town ze wspaniałą zatoką i górami, barwna od kwiatów Madera, Lizbona z przepięknym portem — wszystkie te widoki pomogły mi nie myśleć o tym, co mnie czeka w przyszłości. * * * Ten mały pokoik miał się stać moją przystanią. Wszyscy na plebanii starali się, abym się czuła jak w domu. Wuj James, człowiek z natury poważny i przejmujący się swoją pracą, aby mnie rozweselić, silił się na żarty, które były wymuszone i miały efekt przeciwny do zamierzonego. Co rano mówił: „Witaj, Zuzanno, ale z ciebie ranny ptaszek!” A jeśli zrobiłam cokolwiek w ogrodzie, wykrzykiwał: „Proszę, proszę, oto robotnik wart swojej zapłaty!” Tym uwagom towarzyszył zawsze dziwny chichot, który do niego nie pasował. Ale wiedziałam, że w ten sposób próbował mi pomóc przywyknąć do nowego otoczenia. Ciotka Grace była z usposobienia szorstka; po prostu nie przywykła do okazywania uczuć, a wobec samotnego dziecka czuła się dodatkowo skrępowana. Ellen, dwanaście lat starsza ode mnie, zachowywała się, miło, ale robiła wrażenie roztargnionej — była kompletnie zadurzona w wikarym ojca, panu Bonnerze, z którym mieli się pobrać, jak tylko warunki materialne im na to pozwolą.
Przez pierwsze tygodnie nienawidziłam szkoły; potem ją polubiłam. Wśród koleżanek zdobyłam szczególną pozycję jako ta, która mieszkała w Indiach, i kiedy w sypialni gaszono światło, na prośby dziewcząt snułam opowieści o tym egzotycznym kraju. Rozkoszowałam się swoją popularnością i wymyślałam historie, od których włos się jeżył na głowie. To mi pomagało przetrwać pierwsze tygodnie. A potem, kiedy się okazało, że nie odbiegam poziomem od mojej grupy wiekowej — oczywiście dzięki drobiazgowej staranności pani Fearnley — zostałam przyjęta. Byłam przeciętną uczennicą, co się bardziej podoba, niż gdy się jest zbyt tępą albo nadzwyczajnie uzdolnioną. Pod koniec roku zaczęło mi się w szkole podobać, a podczas wakacji włączyłam się do życia towarzyskiego mieszkańców miasteczka; brałam udział w festynach, kiermaszach, w zbiorowym śpiewaniu kolęd i tym podobnych imprezach. Stałam się częścią składową tego życia. Służba na plebanii okazywała mi dużo serca. Słyszałam kiedyś, jak kucharka mówiła do służącej: „Biedna mała, bez matki, wysłali ją taki kawał świata, do wuja i ciotki, prawie obcych dla niej. I wychowana w takim pogańskim kraju. To nie życie dla dziecka. Dobrze, że chociaż tu pobędzie. Nigdy nie mogłam znieść cudzoziemców”. Uśmiechnęłam się — ci ludzie nic nie rozumieli. A mnie tak brakowało mojej hinduskiej niani. Dostawałam od ojca długie listy, w których opisywał mi życie w pułku i problemy Indii. „Czasem jestem zadowolony z tego, że jesteś w Anglii — pisał. — Donoś mi o wszystkim. Jak ci się podoba plebania. Twoja matka często o niej wspominała z tęsknotą. W zeszłym tygodniu był ślub naszego kucharza. Odbywał się bardzo uroczyście. Młoda para jechała przez miasto wozem przybranym kwiatami. Orszak był imponujący. Sama wiesz, jak te wesela tu wyglądają. Panna młoda będzie mieszkała u nas. Znajdzie się dla niej jakieś zajęcie. Mam tylko nadzieję, że nie będą mieli tyle dzieci, ile im życzono. Ayah jest szczęśliwa. Znalazła bardzo sympatyczną rodzinę. Czas mija szybko i zanim się obejrzysz, będziesz się szykowała do powrotu. Staniesz się, jak tutaj mówią, »wytworną młodą damą«. Czekają cię pewne obowiązki, mam nadzieję, że je polubisz. Będzie to polegało na reprezentowaniu, wiesz, co to oznacza. Będziemy razem występować na wszelkich oficjalnych przyjęciach i uroczystościach. Ale na razie to jeszcze odległa przyszłość. Jestem pewien, że będziesz wypełniała swoje funkcje z odpowiednią gracją i wdziękiem, jak przystało na angielską damę wychowaną w elitarnej szkole, w której spędzisz ostatni rok. Ale o tym potem. Tymczasem ślę ci moje najgorętsze pozdrowienia. Myślę o tobie często, tęsknię do twego powrotu i dręczy mnie świadomość, że musieliśmy się rozstać, ale pocieszam się myślą, że się to wkrótce skończy”. Jakie urocze listy pisał. Mówiły o nim więcej niż on sam o sobie. Są tacy ludzie. Powinnam być dumna, że mam takiego ojca. I byłam. Miałam też na szczęście dobrego wuja Jamesa i ciotkę Grace oraz kuzynkę Ellen, która dokładała wszelkich starań, abym się czuła członkiem rodziny. Przeszedł rok, potem drugi. W Indiach szerzył się bunt i ojciec nie mógł przyjechać do Anglii na przyrzeczony urlop. Był to dla mnie wielki zawód. A potem pojawiły się inne problemy, które wtedy wydawały mi się szalenie ważne, jak na przykład to, czy będę grała w szkolnym przedstawieniu lub jaki stopień dostanę z historii. Indie zeszły na drugi plan. Podczas wakacji zostałam zaproszona do jednej z moich szkolnych koleżanek. Mieszkała w przyjemnym starym dworze z okresu Tudorów, otoczonym polami. Mówiono, że w jednym z pokoi straszy. Ogromnie tym podekscytowane, ja i Marjorie, postanowiłyśmy spędzić w nim jedną noc. Ale duch nie raczył się nam pokazać. Potem Marjorie została zaproszona na plebanię.
— Wypada się zrewanżować — orzekła ciotka Grace. Tak, mogłam zauważyć, że bardzo się starali, abym się dobrze u nich czuła. I muszę przyznać, że mam dużo miłych wspomnień z tych czasów. Ślub Ellen z wikarym, odkładany tak długo, wreszcie się odbył, wywołując wiele podniecenia i przygotowań. A potem nastąpiła przeprowadzka do ich nowego domu w Somerset. Starałam się, jak mogłam, zastąpić Ellen ciotce Grace, pomagając jej w różnych pracach, aby wiedzieli, że żywię wdzięczność za to, co dla mnie robili. Brałam więc udział w życiu parafii, z udanym zainteresowaniem słuchałam kazań wuja Jamesa i śmiałam się z jego żarcików. Czas mijał. Zostało mi w pamięci pewne wydarzenie, które miało miejsce tuż przed ślubem Ellen. Szłyśmy z wizytą. Pamiętam, że była to wczesna jesień, bo zbierano właśnie owoce. Gdy doszłyśmy do farmy Jenningsa, pod jednym z drzew zobaczyłyśmy grupę ludzi. — Zdarzył się wypadek — powiedziała Ellen. Pobiegłyśmy tam i zobaczyłyśmy jednego z synów Jenningsa leżącego na ziemi i jęczącego z bólu. Pani Jennings była bardzo przejęta. — Tom spadł z drabiny, panno Sandown — mówiła z niepokojem. — Pojechali po doktora. Długo ich nie ma. — Myśli pani, że sobie coś złamał? — spytała Ellen. — Właśnie nie wiemy. Czekamy na doktora. Ktoś klęczał koło Toma i przywiązywał mu nogę do kawałka deski. Wiedziona instynktem uklękłam z drugiej strony. Patrzyłam, jak mu udzielali pierwszej pomocy, i wiedziałam, jak cierpi. Wyjęłam więc chusteczkę i otarłam mu czoło. Gdy dotknęłam jego czoła, doznałam tego samego uczucia, co w Indiach, kiedy ten mały Hindus wpadł pod wóz. Tom spojrzał na mnie i jakby się odprężył. Przestał jęczeć. Gładziłam go po głowie. Ellen patrzyła na mnie ze zdziwieniem i pomyślałam, że każe mi wstać, ale ponieważ Tom dalej się we mnie wpatrywał, nie przestawałam go gładzić. Upłynęło z dziesięć minut, zanim przyjechał lekarz. Pochwalił mężczyznę, który unieruchomił Tomowi nogę, i powiedział, że to najlepsze, co można było zrobić. Teraz trzeba ostrożnie przenieść chorego. — Może byśmy mogły w czymś pomóc? — zwróciła się Ellen do pani Jennings. — Dziękuję, panno Ellen. Jak już doktor przyjechał, wszystko będzie dobrze. Gdy wracałyśmy na plebanię, Ellen była bardzo zamyślona. — Miałam wrażenie, że przynosisz mu ulgę — powiedziała w pewnym momencie. — Tak, już raz tak się zdarzyło w Indiach. — I opowiedziałam jej o hinduskim chłopcu. Słuchała uprzejmie, lecz jakby z roztargnieniem. Przypuszczam, że myślami była przy panu Bonnerze i swoim nowym domu, który właśnie kupili. Ale mnie ten incydent pozostał w pamięci; zastanawiałam się, co by na to powiedziała ayah. Mówiliśmy o tym przy kolacji. — Spadł z drabiny — powiedziała ciotka Grace. — Dziwię się, że to się nie zdarza częściej. Chłopcy potrafią być tacy nieostrożni. — Zuzanna spisała się wspaniale — rzekła Ellen. — Gładziła go po czole, podczas gdy George Grieves udzielał mu pierwszej pomocy. Doktor go pochwalił i George był bardzo z siebie dumny. Ale muszę powiedzieć, że Zuzanna chyba przyniosła mu większą ulgę. — Prawdziwa siostra miłosierdzia — wtrącił wuj James, uśmiechając się do mnie. Myślałam później o tym wydarzeniu. Przyglądałam się swoim rękom. Każdemu jest przyjemnie, kiedy się go gładzi po głowie, jak go coś boli. I każdy mógłby to zrobić. Żyjąc w tym chłodnym i prozaicznym świecie zaczynałam myśleć tak samo, jak wszyscy wokół mnie. Moja kochana ayah fantazjowała. Nic dziwnego, była cudzoziemką. I wreszcie nadeszły moje siedemnaste urodziny. Wszystko się świetnie składało: pani Emery jechała do Indii ze swoją córką, która miała poślubić jednego z oficerów, i chętnie mnie z sobą zabierze. Ojciec odetchnął. Odetchnęli też wuj James i ciotka Grace, bo przecież nie wypadało,
żeby siedemnastoletnia dziewczyna podróżowała sama. * * * Nadszedł ten wielki dzień. Pożegnałam się ze wszystkimi i pojechałam do Tilbury w towarzystwie pani Emery. Wreszcie wyruszyłam do Indii. Podróż była spokojna, a panie Emery okazały się przyjemnymi towarzyszkami. Konstancja, zaabsorbowana swoim małżeństwem, mówiła prawie wyłącznie o zaletach narzeczonego. Mnie to nie przeszkadzało. Byłam zajęta własnymi sprawami. Jak silne wrażenie robi imponujący widok portu w Bombaju z górzystą wyspą porośniętą palmami aż do szczytu Western Ghats! Ojciec czekał na mnie w porcie. Najpierw się uściskaliśmy, potem odsunął mnie na długość ramienia, aby mi się lepiej przyjrzeć. — Nie poznałbym cię — powiedział. — Bo jednak strasznie długo mnie nie było. A ty, ojcze, nic się nie zmieniłeś. — Starzy ludzie się nie zmieniają. To tylko małe dziewczynki wyrastają na piękne panny. — Czy mieszkasz w tym samym domu? — Dziwne, ale tak. Mieliśmy tu niespokojne czasy, kiedy cię nie było, i jak wiesz, często wyjeżdżałem. Ale teraz jest tak samo jak dawniej. Po czym ojciec podziękował paniom Emery, gdy ich sobie przedstawiłam. Narzeczony Konstancji zabrał panie, jak tylko obiecaliśmy sobie, że się wkrótce spotkamy. — Czy czułaś się szczęśliwa w Humberston? — spytał ojciec. — O tak. Naprawdę byli dla mnie dobrzy. Ale to nie mój dom. Skinął głową. — A panie Emery były dla ciebie miłe? — Bardzo. — Powinniśmy się z nimi spotykać od czasu do czasu. Muszę im odpowiednio podziękować. — Tato, a co z innymi? Co z ayah? — Jest teraz u państwa Freeling. Mają dwoje małych dzieci. Pani Freeling jest młoda i trochę trzpiotowata, uchodzi za dość atrakcyjną. — Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ayah. — Zobaczysz ją wkrótce. — A nasz kucharz? — Jest już ojcem rodziny. Ma dwóch synów, czym się bardzo szczyci. Ale nie stójmy tak. Chodź, jedziemy do domu. A więc wróciłam tu znowu i czułam się, jakbym nigdy nie wyjeżdżała. Ale, oczywiście, zmieniło się dużo. Przede wszystkim nie byłam już dzieckiem. Miałam pewne obowiązki i gdy minęły pierwsze dni radości, okazało się, że niektóre są nawet poważne. Wróciłam do domu jako „wykształcona młoda dama”, czyli młoda Angielka, córka pułkownika odpowiednio przygotowana do tego, by zająć pozycję pani domu. W krótkim czasie weszłam w życie garnizonu, stanowiącego odrębny świat w obcym otoczeniu. Wydawało mi się, że ten świat się zmienił — a może zbyt długo widziałam go tylko oczami wyobraźni. Dostrzegałam teraz więcej jego ujemnych stron niż w czasach dzieciństwa. Bardziej świadoma biedy i chorób, nie byłam już tak bez reszty oczarowana wszystkim, co mnie otaczało. Były nawet momenty, gdy z pewną tęsknotą myślałam o chłodnych przeciągach w starym kościele, o spokoju, jaki panował w ogrodzie porośniętym lawendą i budleją, otoczonym wysokimi słonecznikami i malwami. Potem zaczęłam odczuwać nostalgię za łagodnym deszczem, dożynkami i Wielkanocą. Oczywiście tutaj
był ojciec, ale myślę, że gdybym go mogła ze sobą zabrać, to wolałabym wrócić do tych miejsc, które teraz uosabiały dla mnie dom, podobnie jak dla wielu ludzi wokół mnie. Skorzystałam z pierwszej okazji, aby odwiedzić moją ayah. Pani Freeling była zachwycona moją wizytą. Ze względu na stanowisko ojca wszyscy, jak zauważyłam, chcieli mu się przypodobać, a tym samym chcieli się przypodobać jego córce. Niektóre z żon oficerów prześcigały się w prawieniu nam komplementów wierząc widocznie, że zdobycie sympatii pułkownika pomoże ich mężom skrócić długą drogę do awansu. Państwo Freeling mieszkali w ładnym, parterowym domu, tonącym w kwitnących krzewach, których nazw nie znałam. Phylis Freeling była młodą, bardzo ładną kobietą, zachowującą się z wyraźną kokieterią. Nie wydała mi się osobą interesującą. Skakała wokół mnie, jakbym swoją wizytą zrobiła jej Bóg wie jaki zaszczyt. Poczęstowała mnie też herbatą. — Staramy się tu zachowywać brytyjskie obyczaje — powiedziała. — Tak zresztą być powinno, nieprawdaż? Nie możemy przecież upodabniać się do tubylców. Słuchałam jej paplaniny, cały czas zastanawiając się, kiedy zobaczę ayah, która była jedynym powodem mojej wizyty. Pani domu mówiła tymczasem o wieczorku tanecznym, który miał się wkrótce odbyć. — Oczywiście będzie pani w komitecie organizacyjnym! Tyle rzeczy trzeba przygotować! Jeśli chciałaby pani naprawdę dobrego krawca, mogę pani polecić. — Tu złożyła ręce i powiedziała z hinduskim akcentem: — Najlepszy durzi w Bombaju. Tak sam twierdzi i nie mam powodu mu nie wierzyć. Wypiłam herbatę i zjadłam aromatyczne ciasteczko. — Kucharz był bardzo dumny, że parzył herbatę dla córki pana pułkownika — : powiedziała. Zapytałam o dzieci i ayah. — Ona jest nadzwyczajna, a dzieci to po prostu aniołki. Kochają ayah i ona też się bardzo dobrze nimi zajmuje. Czasem zastanawiam się, czy to rozsądnie zostawiać malców pod opieką takiej tubylczej dziewczyny. Ale co robić? Każdy ma swoje obowiązki — wobec męża, wobec pułku. Po dłuższym czasie postanowiłam wspomnieć o celu mojej wizyty i powiedziałam, że chciałabym się zobaczyć z ayah. — Oczywiście. Będzie bardzo zaszczycona. Zaprowadzano mnie do pokoju, w którym dzieci odbywały swoją poobiednią drzemkę. Ayah czekała tam na mnie, wiedziała bowiem, że przyjdę. Popatrzyłyśmy na siebie; troszkę się postarzała, co było naturalne po siedmiu latach. Podbiegłam do niej i zarzuciłam jej ręce na szyję. Wszystko mi było jedno, co sobie pomyśli pani Freeling. — Ayah — powiedziałam. — Zuzu, panienka. Wzruszyło mnie głęboko, że mnie nazwała moim dziecinnym imieniem. — Często o tobie myślałam — wyrwało mi się. Skinęła głową. Służący podszedł do pani Freełing i powiedział coś półgłosem. — Zostawiam was — powiedziała — pewnie chcecie sobie porozmawiać. Pomyślałam, że to taktownie z jej strony. Usiadłyśmy, patrząc na siebie i rozmawiając szeptem z uwagi na śpiące w sąsiednim pokoju dzieci. Mówiła, jak bardzo za mną tęskniła. Dzieci Freelingów są grzeczne, ale to nie mała Zuzu. Nigdy nie będzie takiej drugiej. Opowiadałam jej o życiu w Anglii, ale widziałam, że nie jest w stanie tego sobie wyobrazić. Ayah mówiła, że w Indiach było niebezpiecznie, że zdarzały się zamieszki i że to chyba jeszcze nie koniec. Potrząsała głową.
— Krążą szepty, głosy. O dziwnych tajemnych sprawach. Niedobrze. Zauważyła we mnie zmiany — nie byłam już tą samą małą dziewczynką, która opuszczała Bombaj przed laty. — Siedem1 lat to kawał czasu — przypomniałam jej. — Długo, kiedy wiele się dzieje; krótko, kiedy niewiele. Czas jest w głowie. To wspaniałe, że znowu widziałam ayah. — Chciałabym cię zabrać do nas — powiedziałam. Twarz ayah rozjaśnił promienny uśmiech. — Jakby to było dobrze. Ale ty już nie potrzebujesz niani, jak dzieci państwa Freełing. — Czy jesteś tu szczęśliwa, ayah, kochana? Milczała przez chwilę, a ja poczułam niepokój widząc cień, który przemknął po jej twarzy. Byłam zaskoczona. Pani Freełing nie robiła wrażenia osoby, która by zbytnio ingerowała w wychowanie dzieci. Przypuszczałabym raczej, że ayah jest pozostawiona sama sobie znacznie bardziej niż u nas, gdzie musiała się liczyć z panią Fearnley. Wiedziałam, że jest zbyt lojalna, żeby krytykować swoją chlebodawczynię, ale poczułam się nieswojo. Zauważyła to i powiedziała: — Nigdzie nie będzie mi tak dobrze, jak z tobą. Wzruszyło mnie to i zdziwiło, bo wiedziałam, jak potrafiłam być czasem nieznośna. Pomyślałam, że to może zwykłe sztuczki czasu, który każe nam patrzeć przez różowe okulary na to, co minęło. — Teraz, kiedy tu jestem, będziemy się częściej widywały — powiedziałam. — Jestem pewna, że pani Freeling nie będzie miała nic przeciwko moim odwiedzinom. Potrząsnęła głową. — Nie powinnaś tu przychodzić, Zuzu. Nie za często. — A dlaczegóż by nie? — Lepiej nie. Będziemy się spotykać gdzie indziej. Może ja przyjadę do ciebie… — Wzruszyła ramionami. — Ja jestem dawna niania, już ci niepotrzebna. — Co za nonsens. Zawsze mi będziesz potrzebna. I dlaczego nie miałabym tu przychodzić? Nie ustąpię. Jako córka pułkownika jestem w szczególnej sytuacji. — Tutaj nie — powtórzyła. — Nie, tutaj niedobrze. Nie podtrzymywałam tego tematu; sądziłam, że to ze względu na głupie przesądy uważa za niewskazane, aby córka pułkownika składała w obcym domu wizyty byłej niani. Jej ciemne oczy miały wyraz uduchowiony i patrzyły, jakby widziały przyszłość. — Ty odjedziesz — powiedziała — nie widzę cię tutaj długo. — Mylisz się, ayah. Zostanę tu z ojcem. Nie po to przyjechałam z daleka, żeby zaraz wracać do domu. Czy zdajesz sobie sprawę, moja kochana, jak to jest daleko? Że to jest za morzami? Zostanę i będziemy się często widywały. Będziemy tak samo, jak dawniej, albo prawie tak samo. Uśmiechnęła się. — Tak, nie ma co się smucić. Nie mówmy o rozstaniu. Dopiero przyjechałaś. To szczęśliwy dzień. — Właśnie, tak będzie lepiej — powiedziałam i pogrążyłam się w rozmowie, w której co chwila padały słowa: „a czy pamiętasz, jak…?” Zadziwiające, jak wiele zdarzeń z przeszłości, o których nie myślałam od tak dawna, wracało do mnie teraz. Dzieci obudziły się i zostałam im przedstawiona. Były to pyzate dzieciaki o okrągłych twarzyczkach, dwu — i czteroletnie, jak sądzę. . Kiedy się rozstałyśmy z ayah, zeszłam do pani Freeling, żeby się pożegnać. Siedziała na sofie z jakimś młodym mężczyzną. Wstali, gdy weszłam. — A, to pani! Panna Pleydell przyszła zobaczyć się ze swoją nianią, która jest teraz u mnie. Czy to nie uprzejmie z jej strony?
— To nie sprawa uprzejmości. Ja jestem po prostu do niej bardzo przywiązana. — Tak bywa z nianiami. Ale zapomniałam, że państwo się nie znają. To jest pan Aubrey St Clare. Aubrey, to jest panna Zuzanna Pleydell, córka pułkownika. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy Aubreya i od razu uderzyła mnie jego uroda i wdzięk. Był mojego wzrostu, ale ja jestem wyjątkowo wysoka. Miał jasne, złotawe włosy, błękitne oczy i wyraziste rysy. Mocno uścisnął mi rękę. — To wielka przyjemność poznać panią — rzekł. — Proszę, niech pani usiądzie, panno Pleydell — zapraszała pani Freeling. — Musi się pani czegoś napić. Jest jeszcze może trochę wcześnie, ale to nic. Nigdy nie jest za wcześnie. Usiadłam koło Aubreya. — O ile wiem, dopiero co wróciła pani do Indii — zagadnął. Powiedziałam mu parę słów o sobie. — Prosto ze szkoły — wyjaśniła pani Phylis Freeling ze śmiechem, który zabrzmiał ostro i hałaśliwie. — Czyż to nie podniecające? — Pewnie tak, dla tych, co wracają do Indii — rzekł Aubrey. — To dziwny i ciekawy kraj, prawda, panno Pleydell? Przyznałam mu rację. — Czy widzi pani jakieś zmiany? — Byłam taka młoda, kiedy stąd wyjeżdżałam — miałam dziesięć lat, mówiąc dokładnie. Wydaje mi się, że obraz, który zabrałam że sobą do Anglii, był „lakierowany”. Teraz widzę go we właściwych barwach. — No tak, to jedna ze złych stron dorastania. Zauważyłam, że przyglądał mi się z zainteresowaniem i sprawiło mi to przyjemność. Do tej pory spotykałam niewielu młodych mężczyzn, poza tymi, którzy mieszkali w Humberston i byli przyjaciółmi wujostwa. Zdawałam sobie sprawę, że byłam pilnowana stale, choć w sposób mało widoczny. Teraz odczuwałam pewną swobodę. Tak, byłam już naprawdę dorosła. Ta świadomość sprawiała mi przyjemność. Aubrey St Clare mówił o Indiach ze znajomością rzeczy i widać było, że dużo już zwiedził. Zorientowałam się, że nie jest związany z pułkiem. Zastanowiło mnie więc, co robił w Indiach, ale wydawało mi się impertynencją zapytać go o to wprost. Pani Freeling dominowała w rozmowie. Miałam wrażenie, że flirtuje ze swoim gościem, ale obawiałam się, że to atmosfera plebanii w Humberston, gdzie bardzo ściśle przestrzegano konwenansów, wpływa na moje oceny. Gdy w końcu powiedziałam, że muszę już iść, Aubrey St Clare zerwał się szybko i spytał, czy może mnie odprowadzić. — Mam bardzo blisko do domu — wyjaśniłam. — Niemniej… — zaczął, a pani Freeling dodała: — Tak, powinna pani mieć eskortę. Podziękowałam więc za przyjęcie i wyszłam z Aubreyem. Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam poruszającą się firankę. W oknie stała ayah. Czy mi się zdawało, czy rzeczywiście robiła wrażenie zaniepokojonej? * * * Od tego czasu często spotykałam się z Aubreyem St Clare. Pochlebiało mi to i czułam się szczęśliwa, że poświęca mi tyle uwagi. Okazywał też względy Phylis Freeling, ale to było co innego, Phylis była mężatką. Aubrey spodobałsię mojemu ojcu i myślę, że cieszyło go, iż f mam męskie towarzystwo i
eskortę. Wiedziałam, że wolałby być ze mną w Anglii, gdzie bym została w sposób ogólnie przyjęty wprowadzona do towarzystwa. Rad by mi zapewnić wszystkie radości życia i było mu przykro, że nie może mi i poświęcić więcej czasu. Aubrey był czarujący. Miał ciekawą osobowość, która f pozwalała mu zmieniać się i dostosowywać do ludzi, z którymi obcował. Z moim ojcem poważnie roztrząsał problemy Indii, mnie opowiadał o swoich podróżach dookoła świata, o Arabii, gdzie spotykał ludzi różnych ras, fascynowało go bowiem badanie różnych kultur i potrafił o tym barwnie opowiadać. Jednocześnie przy pani Freeling stawał się po prostu frywolny, taki właśnie, jaki jej mógł się podobać. Był to wielki dar. Aubrey powoli stał się moim nieodłącznym towarzyszem. Ojciec pozwalał mi zwiedzać pod jego opieką bazary, gdzie niechętnie puszczałby mnie samą. Sytuacja w Indiach zmieniła się bowiem od czasu mojego dzieciństwa, powiedział mi. Były oznaki buntu. Pułk stał w pogotowiu. — Oczywiście, to nic poważnego — twierdził — ale z tubylcami nigdy nie wiadomo. To zupełnie inna mentalność. — Chciał, żebym miała swobodę poruszania się, ale tylko w towarzystwie silnego mężczyzny. Były to bardzo przyjemne dni. Z ayah widziałam się kilkakrotnie, ale zawsze miała zastrzeżenia do moich wizyt w domu Freelingów, proponowałam więc, żeby przychodziła do nas. Przyszła raz czy dwa, ale miała trudności z uzyskaniem pozwolenia na wyjście z domu. Widziałam, że coś ją nurtuje, ale nie mogłam dojść, na czym rzecz polega. Mówiąc szczerze, tak byłam zaabsorbowana tym, co się działo wokół mnie, a szczególnie moim nowym przyjacielem, że nie zwracałam na nią tyle uwagi, ile powinnam. Pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy w ogrodzie pod drzewami morelowymi i chłopiec przyniósł nam zimny napój, Aubrey powiedział: — Wkrótce będę musiał pomyśleć o powrocie do domu. Byłam wstrząśnięta. Nie przyszło mi do głowy, że Aubrey może wyjechać, i nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi zależało na jego towarzystwie. Poczułam się dziwnie przygnębiona. — Dostałem z domu niedobre wieści. — Bardzo mi przykro. — Mnie też. Chodzi o mojego starszego brata. Jest chory. Prawdę mówiąc, obawiam się, że nie pożyje długo. To będzie wielka zmiana w moim życiu. — Musisz go bardzo kochać. — Nigdy nie byliśmy w szczególnej przyjaźni. Jest nas tylko dwóch, ale jesteśmy zupełnie różni. On odziedziczył wszystko. Całkiem spory majątek. A ponieważ nie ma dzieci, mnie to przypadnie po jego śmierci, która wydaje się prawie pewna, i to niedługo. Wątpię, czy przeżyje rok. — Jakie to musi być dla ciebie smutne. — Tak… wiem, że powinienem być tam, w domu. Niedługo zacznę się szykować do wyjazdu. — Będzie nam cię brakowało. Nachylił się do mnie i uścisnął mnie za rękę. — Będę tęsknił za wszystkimi tutaj, a szczególnie za tobą. Poczułam się podniecona. Aubrey nieraz dawał mi do zrozumienia, że mu się podobam; wyczuwałam, że jesteśmy nawzajem dla siebie atrakcyjni, ale w tych sprawach byłam zupełnie zielona, a więc i niepewna swoich uczuć. Wiedziałam tylko na pewno, że kiedy Aubrey wyjedzie, będę tego bardzo żałować. Zaczął mi opowiadać o swoim domu rodzinnym. Majątek leżał w hrabstwie Buckingham i był w ich rodzinie od wieków. — Mój brat jest z niego bardzo dumny — powiedział. — Ja nigdy tak nie ceniłem domu. Chciałem podróżować, zobaczyć świat. On wolał życie i obowiązki ziemianina. Jeśli umrze,
wszystko to spadnie na moje barki. Jedyna moja nadzieja w tym, że jego żona. Amelia, urodzi syna, zanim mój brat umrze. — Czy to możliwe, skoro on jest taki chory? — Nigdy nie wiadomo. — Kiedy chcesz wyjechać? — Możesz być pewna, że najpóźniej, jak tylko to będzie możliwe. Kiedy tego wieczora siedzieliśmy sami z ojcem przy stole, wspomniałam, że Aubrey wkrótce nas opuści. — Bardzo żałuję — powiedział ojciec. — A tobie też pewnie będzie go brakowało? — Przyglądał mi się uważnie, a ja powiedziałam z lekkim wahaniem: — O tak, bardzo. — Może nie on jeden stąd wyjedzie…? — Co masz na myśli? — Wiesz, że ostatnio było tu dość niespokojnie. Niby nic konkretnego, ale panuje jakaś napięta atmosfera. A poza tym jest coś, o czym nie wiesz, Zuzanno. Dwa lata temu zachorowałem. — Chorowałeś? Co to było? Nic mi nie mówiłeś. — Nie chciałem robić zamieszania. Było. Minęło. Ale nie dla sztabu generalnego. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Że mój wiek daje o sobie znać. — Ale jesteś w świetnej formie. Ciągle jesteś taki czynny. — Fakt jednak pozostaje faktem. Starzeję się i słyszę nieraz różne aluzje na ten temat. — Aluzje? — Wydaje mi się, że wkrótce przejdę do Ministerstwa Wojny w Londynie. — Jesteś tego pewien? Ale co to była za choroba? — Małe kłopoty z sercem. Minęło. — Och, ojcze, i nic mi nie powiedziałeś? — Nie było potrzeby, skoro wyzdrowiałem. — Powinnam była wiedzieć. — Całkiem bez potrzeby. W każdym razie nastąpią tu pewne zmiany. — A więc kiedy pojedziemy do Anglii? — Wiesz, jak to jest z dowództwem. Jak już podejmą decyzję, to potem wszystko odbywa się szybko. To będzie rozkaz: — „Wyjeżdżacie”. A nowy człowiek będzie już czekał, żeby zająć moje miejsce. — No, a ty? Jak ty to przyjmiesz? — Szczerze mówiąc nie będzie mi przykro. — Ale tyle lat tu spędziłeś… i pozwoliłeś mi tu wrócić! — Miałem swój powód. Z twoich listów widziałem, że idealizujesz ten kraj. Wiedziałem, że jeżeli tu nie przyjedziesz, będziesz tego żałować całe życie. Chciałem, żebyś przyjechała i popatrzyła na” to wszystko oczami dorosłego człowieka. A poza tym, byłabyś bardzo rozczarowana, gdybyś tu już nie wróciła. — Jesteś dla mnie taki dobry, tato. — Moje drogie dziecko, czuję, że muszę ci wiele wynagrodzić. To samotne dzieciństwo, ten wyjazd do obcych ludzi, bo to przecież obcy, mimo że krewni. — Zrobiłeś dla mnie wszystko, co mogłeś. Taki jest los wszystkich dzieci w naszej sytuacji. — To prawda, ale co z tego. Tak czy owak, w każdym momencie może przyjść rozkaz wyjazdu.
Nie przejęłam się tą wieścią zbytnio. Myślałam już o tym, że pewnie zobaczę Aubreya w Anglii. Tej nocy leżąc w łóżku myślałam o ayah. Zaniedbałam ją trochę. Jadąc tu cieszyłam się na nasze ponowne spotkanie. Ale, jak powiedział ojciec, wszystko się zmienia. Nigdy nie zapomnę, czym była dla mnie w czasach mojego dzieciństwa. Lecz ja już nie jestem dzieckiem. Odkryłam nowe, fascynujące sprawy w świecie dorosłych, a uczucia, jakie wzbudzał we mnie Aubrey, zawładnęły mną w tym stopniu, że mogłam zapomnieć o wszystkich innych. Obiecałam sobie, że nazajutrz pójdę się z nią zobaczyć. * * * Wybrałam moment, kiedy pani Freeling powinna być w Klubie Pułkowym. Chodziła tam bardzo często. Widywałam ją z młodszymi oficerami. Zapraszała tam również Aubreya. Mówił mi, że bywał w klubie dosyć regularnie, a i ja ich tam widywałam. Nie odczuwałam zazdrości, bo mi nie przyszło na myśl, że między nimi może być coś poważnego. W tamtych czasach byłam ogromnie naiwna. Ayah się ucieszyła na mój widok, a ja poczułam wyrzuty sumienia, żeśmy się tak długo nie widziały. — Dzieci śpią — szepnęła. Siedziałyśmy w sąsiednim pokoju, przy otwartych drzwiach, aby usłyszeć, jeśli się obudzą. Patrzyła na mnie swoimi smutnymi oczami, a ja powiedziałam: — Miałaś rację, że nie będę tu długo. Ojciec twierdzi, że każdego dnia może być odwołany przez Ministerstwo Wojny. — Odjedziesz stąd… tak. Może to lepiej dla ciebie. — Ayah, kochana. Czuję się tak, jakbym dopiero co przyjechała. — Tu nie dzieje się dobrze. A ty już nie jesteś małą dziewczynką. — Myślę, że nigdzie nie jest zupełnie dobrze. Zaprzeczyła ruchem głowy. Wzięłam ją za rękę. — Coś cię gnębi. Dlaczego nie mówisz, o co chodzi? Nie jesteś tu szczęśliwa. Mogę poprosić ojca, żeby ci znalazł inne miejsce. — Kocham te maleństwa — odparła. — A pani Freeling i kapitan? Nie są dla ciebie dobrzy? Wiesz, że możesz mi zaufać. — Ja się zajmuję dziećmi sama. Pan kapitan je kocha. — A więc to pani Freeling. Pewnie się zbytnio wtrąca… Ma pretensje… Potrząsnęła głową, ale po chwili wahania wybuchnęła: — Tu są zabawy… spotkania… robią dziwne rzeczy. Ja to znam. To się uprawia po wsiach. Ja tego dużo widziałam, kiedy byłam mała. To rośnie dobrze w Indiach, wygląda tak ładnie, kiedy makówki się kołyszą, tak niewinnie. Nie uwierzyłabyś. Rośnie szybko, jeśli gleba jest lekka i sypka, i kiedy się ją nawozi i nawadnia. Widziałam, jak to sieją w listopadzie, a w styczniu już jest dojrzałe. Makówki są tak duże, jak kurze jaja. — O czym ty mówisz, ayah? — Nazywają to opium — wyjaśniła. — Wszędzie tu tego pełno. Niektórzy uprawiają to dla pieniędzy, inni dla siebie. Palą to w fajkach, a potem zachowują się dziwnie, bardzo dziwnie. — To znaczy, że się narkotyzują? Opowiedz mi o tym coś więcej. — Nie mogę. To nie moja sprawa. Nie chciałabym, żeby moja maleńka była wśród takich ludzi. — Mówisz, że pani Freeling…? — Proszę cię, zapomnij o tym, co powiedziałam.
— Mówisz, że tu są zabawy, orgie. Muszę zawiadomić ojca. — Och, nie, nie! Proszę cię, nie mów! Powinnam była trzymać język za zębami. Ja się pomyliłam. Zapomnij, proszę cię! — Jak mogę mu nie powiedzieć! Mówisz, że palą opium. Z tym trzeba skończyć. Potrząsnęła głową. — Nie. Tak było zawsze. Tutaj w wioskach jest o to łatwo. Proszę cię, nie mów o tym nikomu. Tylko tam nie chodź, w te miejsca. Nie daj się namówić na spróbowanie. — Mnie namówić? Oczywiście, że nie. Ayah, czy jesteś pewna tego, co mówisz? Pokręciła głową. — Nie, niepewna. Wcale niepewna. — Ale przecież mówiłaś… Zamknęła oczy i trzęsła głową. Było jasne, że się boi, więc starałam się uspokoić ją. — Widywałam ich nieraz. Są jacyś dziwni. Inaczej wyglądają. Jest taki jeden mężczyzna. Przychodzi często. To jest doktor, ale to szatan. On chce opium, kupuje je i zabiera. On obserwuje ludzi, kusi ich. Wierzę, że to diabeł wcielony. Och — pomyślałam z ulgą — ayah fantazjuje. — Opowiedz mi o tym doktorze szatanie — poprosiłam. — Jest wysoki, włosy ma czarne jak noc. Raz go widziałam. Miał czarny kapelusz i czarną pelerynę. — Aha, ma wygląd sataniczny. Powiedz mi, czy ma też kozią nóżkę? — Myślę, że tak — odrzekła ayah. Odetchnęłam swobodniej. Przypomniałam sobie niektóre z opowieści, jakimi mnie czarowała w czasach mojego dzieciństwa: były to czyny bogów Sziwy, Wisznu i Brahmy, w które gorąco wierzyła. Nie traktowałam tych legend poważnie. Ayah musiała jakieś frywolne zachowanie gości pani Freeling wziąć za sposób bycia ludzi, którzy zażywają opium, a jej troska o mnie sprawiła, że przesadziła w opisach tego, co widziała. Ostatnio miałam tyle ważnych spraw na głowie — dwa tygodnie po rozmowie z ojcem przyszły instrukcje z Londynu: pułkownik Bronsen — Grey był już w drodze, aby przejąć obowiązki mojego ojca, my zaś mieliśmy rozpocząć natychmiastowe przygotowania do wyjazdu. Traktowałam to jako zrządzenie losu. Ale, oczywiście, byłam bardzo podniecona. Tym razem nie będę wyjeżdżać z Indii z taką niechęcią. Aubrey St Clare był zachwycony, kiedy dowiedział się, że mamy bilety na „Aurora Star”, i zdecydował się wracać tym samym statkiem. O stanie moich uczuć świadczył fakt, że wyjeżdżałam bez większych oporów, ponieważ Aubrey jechał z nami. Nie mieliśmy w Anglii żadnego domu, więc ojciec postanowił, że zatrzymamy się w hotelu, dopóki nie znajdziemy sobie jakiegoś mieszkania i dopóki ojciec nie dowie się dokładnie, jakie będą jego obowiązki w Ministerstwie Wojny. Wtedy przyjdzie czas, aby znaleźć coś odpowiedniego na stałą rezydencję — jak miał nadzieję — w Londynie. Ayah żegnała mnie ze łzami w oczach. Wierzyła w przeznaczenie, więc łatwiej jej było znieść smutek rozstania. — Tak było sądzone — powiedziała. Wiedziała już, kiedy wróciłam do Indii, że nie zabawię tu długo. — Dobrze, że wyjeżdżasz — mówiła — nawet jeśli ci, co cię kochają, cierpią z tego powodu. Tu się zaczną wielkie kłopoty. Jestem szczęśliwa, że będziesz bezpieczna. Monsun nie przyniósł deszczu i zbiory są marne. Kiedy jest głód, ludzie szukają winnych i obwiniają tych, którym zazdroszczą; tych, którzy posiadają to, co oni sami chcieliby mieć. Tak, powinnam się cieszyć. To dla ciebie najlepsze. Nie bądź taka impulsywna, jak zwykle bywałaś, moja mała Zuzu. Najpierw pomyśl, zanim coś zrobisz, pamiętaj, nie wszystko złoto, co
się świeci. — Obiecuję ci, moja kochana ayah, że będę trzymać na wodzy moją porywczość. Będę o tobie zawsze pamiętać i będę się starała być mądra. — A potem ayah objęła mnie i ucałowała z powagą. Ostatnią osobą, którą widziałam z pokładu, była moja niania. Stała, opuszczona i samotna, w błękitnym sari, którym poruszał wiatr. * * * Była to czarodziejska podróż. Czułam się bardzo szczęśliwa. Inaczej niż wtedy, kiedy jako dziecko pod opieką pani Fearnley musiałam z całej siły nad sobą panować, żeby nie wybuchnąć gwałtownym protestem przeciwko rozłące z ojcem i z moimi ukochanymi Indiami. Teraz było inaczej. Ojciec odmłodniał. Dopiero teraz zrozumiał, w jakim dotychczas żył napięciu. Nigdy nie mówił o swoich obawach dotyczących rozruchów, ale musiał mieć stałe, ukryte lęki. Pamiętam jasne księżycowe noce, kiedy stałam przy burcie patrząc na głęboki aksamit nieba, złociste gwiazdy i słuchałam cichego plusku wody. Aubrey był moim nieodstępnym towarzyszem. Rankami spacerowaliśmy razem po pokładzie, graliśmy w różne gry, w czasie posiłków wdawaliśmy się w długie dyskusje z naszymi sąsiadami przy stole, potem tańczyliśmy, a ja chciałam, żeby ta podróż trwała wiecznie. Starałam się nie patrzeć zbyt daleko w przyszłość i nie myśleć o tym, że w Tilbury się rozstaniemy; ja i ojciec pojedziemy do Londynu, a Aubrey do swego rodzinnego domu w hrabstwie Buckingham. W podróży morskiej jest coś nierealnego. Jest to osobny zamknięty świat, oderwany od rzeczywistości. Nie ma żadnych problemów, tylko długie, pełne słońca dni — leżakowanie na pokładzie, przyglądanie się igrającym w wodzie delfinom, przemykającym pod powierzchnią rybom lub pojawiającym się znienacka grzbietom wielorybów. Pewnego razu para albatrosów towarzyszyła statkowi przez trzy dni. Podziwialiśmy te piękne ptaki z ich szeroko rozpiętymi skrzydłami, sięgającymi trzech metrów; krążyły nad nami i chwilami zdawało się, że siądą na pokładzie — czekały na resztki naszych posiłków, które wyrzucano do morza. Mijały czarowne dni gładkiego, błękitnego morza — na statku, który płynął spokojnie do domu. Ale widziałam też oznaki zbliżającej się zmiany. Pewnego dnia otarł się o nas huragan, krzesła ślizgały się po pokładzie i nie można było utrzymać się na nogach. To symbol — myślałam. Nic nie trwa wiecznie, a idealny spokój może być zniweczony w jednej chwili. Dopłynęliśmy do Cape Town, który pamiętam z poprzedniej podróży. Teraz było inaczej. Ojciec, Aubrey i ja jeździliśmy powozem, ustrojonym kwiatami i zaprzężonym w konie, w słomkowych kapeluszach. Bardziej mi się teraz to wszystko podobało z powodu towarzystwa. Wydarzyło się to następnego wieczoru po opuszczeniu Cape Town. W czasie okrążania przylądka morze było wzburzone. Skierowaliśmy się teraz na północ w stronę Wysp Kanaryjskich, zostawiając za sobą żar tropików. Aura stała się łagodna, prawie bezwietrzna. Ojciec poszedł na codzienną, poobiednią drzemkę, zostawiając mnie samą z Aubreyem. Znaleźliśmy nasz ulubiony kącik na pokładzie i siedzieliśmy ramię w ramię słuchając szumu fal rozbijających się o burty statku. — To już długo nie potrwa — rzekł Aubrey — wkrótce będziemy w domu. Przytaknęłam z trochę ponurą miną. — Tak, to była cudowna podróż. — Był po temu szczególny powód — powiedział Aubrey. Odwrócił się w moją stronę i biorąc
moją rękę w swoje dłonie, pocałował ją. — Ty — rzekł. Zaśmiałam się. — To ty się przyczyniłaś do tego, że było tak przyjemnie. — Ojciec jest zachwycony, że może wypoczywać z czystym sumieniem, zostawiając mnie w dobrych rękach. — Takie ma o mnie zdanie? — Wiesz przecież, że tak. — Zuzanno, myślałem o tym, co będzie, jak przyjedziemy do Anglii. — Co będzie? Wszystko jest zaplanowane. Ojciec i ja zatrzymamy się w hotelu i zaczniemy się rozglądać za jakimś domem. A ty… ty masz swoje plany. — Chyba nie pożegnamy się zdawkowymi słowami: „Było mi bardzo miło cię poznać”, kiedy wylądujemy w Anglii? — Nie wiem, co będzie, kiedy dopłyniemy do Anglii. — Czy to nie zależy od nas? — Są tacy, co twierdzą, że jesteśmy kowalami swego losu, inni wierzą w przeznaczenie. Co ma być, będzie. — Ja myślę, że jesteśmy panami swojej woli. Czy wyjdziesz za mnie za mąż? — Mówisz… poważnie? — Śmiertelnie poważnie. — Aubrey… — zaczęłam. — Nie powiesz chyba: „To takie nieoczekiwane”. — Nie. — A więc wyjdziesz? — Chyba… tak. — Chyba? — No wiesz, nikt jeszcze mi się nie oświadczał, więc nie wiem, jak się zachować. Aubrey wybuchnął śmiechem, obrócił się do mnie i objąwszy mnie pocałował. — Od dawna miałem na to ochotę — powiedział. — A ty chciałaś, żebym to zrobił. — Tak, myślę, że tak. — Myślisz? Nie jesteś pewna? A w innych sprawach masz takie zdecydowane sądy! — W sprawach miłości czuję się nowicjuszką. — To jest to, co mnie tak w tobie pociąga. Jesteś taka młoda, świeża, taka niewinna i uczciwa. — Wolałabym być bardziej światowa, jak niektóre z żon oficerów… pani Freeling, na przykład. Aubrey przez chwilę milczał. Wydawało mi się, że się waha i że zaraz coś powie. Ale widocznie się rozmyślił albo mi się tylko tak zdawało. — Ci ludzie nie są tak naprawdę światowi — powiedział po pewnym czasie. — Są po prostu starsi od ciebie i tylko pozują na obytych. Nie daj Boże, żebyś się stała taka, jak oni. Bądź sobą, Zuzanno. Bardzo mi na tym zależy. Aubrey mocno trzymał mnie za rękę i siedzieliśmy tak przez chwilę spoglądając na morze. — Co za wspaniała noc — powiedział. — Spokojne morze, łagodny wietrzyk i Zuzanna obiecała wyjść za mnie za mąż. * * * Kiedy zawiadomiłam ojca, był lekko zaniepokojony. — Jesteś bardzo młoda — powiedział.
— Mam osiemnaście lat. Wiek akurat odpowiedni do małżeństwa. — W niektórych przypadkach tak. Ale ty dopiero skończyłaś szkołę. Spotykałaś niewielu mężczyzn. — Nie muszę. Kocham Aubreya. — No cóż, pewnie wiesz, co robisz. W końcu jest ten majątek w Buckingham, który kiedyś jemu przypadnie, jak sądzę. Wydaje się dość dobrze sytuowany. — Nie zgrywaj się na takiego wyrachowanego, bo ci to nie wychodzi. Wiesz dobrze, że jeśli tego chcę i będę szczęśliwa, to i ty będziesz szczęśliwy. — Właściwie masz rację — zgodził się. — Trafnie to ujęłaś. A więc jesteś zaręczona. Ciekawe, ile osób zaręcza się w czasie morskich podróży. Coś musi być w powietrzu. — Tropikalne morze, ryby fruwające, delfiny. — Huragany, rozkołysane fale i mdłości. — Nie bądź taki prozaiczny, tato. To nie w twoim stylu. Powiedz, że jesteś zadowolony i dumny, że twoja córka znalazła sobie męża bez wydatków, jakie pociągnęłoby za sobą wprowadzenie jej w świat w czasie londyńskiego sezonu. — Dziecino, najważniejsze — to twoje szczęście. Ty wybrałaś tego człowieka i jeśli będziesz szczęśliwa, nie żądam nic więcej. — I ojciec pocałował mnie. — Musisz mi tylko pomóc w znalezieniu domu w Londynie — powiedział — chociaż bez wątpienia będziesz pochłonięta swoimi sprawami. — Z pewnością. Och, tato, a ja przecież miałam się tobą opiekować. — A tymczasem będziesz się opiekować mężem. Bardzo mnie to zabolało. Uściskałam go i poczułam nagłą trwogę. Jak bardzo był chory? I dlaczego sztab generalny zdecydował, że musi opuścić Indie? Byłam jednak szczęśliwa. Przyszłość rysowała się przede mną taka radosna, że musiałam sobie uświadomić, jak rzadko w życiu urzeczywistniają się ideały. Należy zawsze spodziewać się korników w drewnie i skazy w diamencie. Nie wszystko musi być takie cudowne, jak mi się wydawało w noc oświadczyn Aubreya. * * * Tyle było do omówienia, tyle do zaplanowania. Aubrey miał nam towarzyszyć do Londynu i odwieźć nas do hotelu, zanim pojedzie do domu. Zdecydowaliśmy też, że ja i ojciec wkrótce złożymy wizytę w Minster St Clare, w hrabstwie Buckingham. Oczekiwałam z niecierpliwością przyjazdu do Tilbury. Nie bałam się go już tak, jak kiedyś, gdy myślałam, że będzie to moment rozstania z Aubreyem na zawsze. Jeśli zaś chodzi o samego Aubreya, to był w stanie euforii, a ja czułam zachwyt wiedząc, że jestem tego przyczyną. Powiedzieliśmy sobie au revoir i umówiliśmy się u niego za dwa tygodnie. Amelia, jego bratowa, przyjmie nas z wielką radością, zapewniał nas Aubrey. Jeśli chodzi o brata, nie był pewien, w jakim stanie zdrowia go znajdzie. Zastanawiałam się czy, jeśli brat jest tak chory, goście w domu będą mile widziani, ale Aubrey zapewnił mnie, że dom jest duży i służby dosyć, aby o wszystko zadbała, i że oboje, brat i bratowa, będą z pewnością radzi mnie poznać. Wynajęliśmy wygodne pokoje w cokolwiek staroświeckim hotelu blisko Piccadilly — zarekomendowanym przez wuja Jamesa, który się tu zatrzymywał w czasie swoich krótkich wizyt w Londynie. Następnego dnia wyruszyłam na poszukiwanie domku do wynajęcia, ojciec zaś poszedł zameldować się w ministerstwie. Znalazłam nieduży dom przy Albemarle Street, który był do wynajęcia łącznie z umeblowaniem, i zamierzałam pokazać go ojcu przy najbliższej okazji.
Ojciec wrócił bardzo podniecony. Zaproponowano mu w ministerstwie odpowiedzialne stanowisko, które będzie wymagało od niego sporego zaangażowania. Następnie obejrzał dom i zdecydował, że go wynajmiemy i przeniesiemy się tam na początku przyszłego tygodnia. Przez najbliższe parę dni byłam bardzo zajęta — angażowałam pierwszych służących i przygotowywałam się do przeprowadzki do naszego nowego domu, wynajętego na razie na trzy miesiące. — To nam pozwoli rozejrzeć się za czymś stałym — planowałam — a jeśli do tego czasu nie znajdziemy nic odpowiedniego, na pewno będziemy mogli przedłużyć nasz pobyt tutaj. Ojciec powiedział smutno: — Będę potrzebował raczej kawalerskiego mieszkania, bo ty przecież szykujesz się do założenia własnego domu. Śluby jednak wymagają dużo przygotowań, więc jeszcze jakiś czas pomieszkamy razem. A poza tym będę cię często odwiedzać. Hrabstwo Buckingham nie jest tak daleko. Poszukiwanie domu dostarczyło mi wiele emocji. Zawsze interesowałam się domami i uważałam, że mają własną osobowość. Jedne robiły wrażenie szczęśliwych, inne tajemniczych, jeszcze inne zaś trochę groźnych. Ojciec śmiał się z tych moich urojeń, ale ja wyczuwałam atmosferę poszczególnych domów bardzo wyraźnie. Cieszyło mnie, że ojcu dobrze było w ministerstwie. Obawiałam się, że będąc tak długo w czynnej służbie, uzna pracę w biurze za nudną. Ale nie. Był nią całkowicie pochłonięty i uznałam sprowadzenie go do Anglii za dobry pomysł. Czasami wyglądał na zmęczonego, ale przecież nie był już młody, więc nie ma się co dziwić. Od czasu do czasu myślałam o jego chorobie, ale ojciec nie chciał o tym mówić, toteż nie wracałam do tego tematu. Czuł się teraz dobrze, a życie przedstawiało mi się zbyt promiennie, bym chciała ten obraz zaciemnić, mówiłam więc sobie, że nie ma się czym martwić i że będziemy żyli długo i szczęśliwie. Zamieszkaliśmy w umeblowanym domu, który okazał się idealny, a dwie służące, które najęłam, Jane i Polly, poczciwe, chętne do pracy dziewczęta, były siostrami i cieszyły się, że znalazły pracę w jednym domu. Ojciec zdecydował, że musi mieć powóz, którym by jeździł do ministerstwa, kupił go więc i zaangażował stangreta. Joe Tugg, wdowiec pod pięćdziesiątkę, był wielce rad z nowej posady, bo jak się często chwalił, powoził pocztowym dyliżansem z Londynu do Bath przez dwadzieścia lat aż do chwili, gdy „para pozbawiła nas pracy”. Nad stajniami, na tyłach domu, były dwa pokoje, które zajął Joe. Wszyscy razem tworzyliśmy bardzo zgodny, szczęśliwy dom. — Musimy ich wszystkich zatrzymać, kiedy już osiedlimy się gdzieś na stałe — powiedziałam i ojciec zgodził się ze mną. Dostałam list od bratowej Aubreya, podpisany: „Amelia St Clare”. Pisała, że się cieszy na moją wizytę, i gratulowała mi zaręczyn. Jej mąż jest istotnie bardzo chory, ale też chciałby mnie poznać. Nie wydają obecnie przyjęć ze względu na stan jego zdrowia, ale mnie będą traktować jak członka rodziny. Był to ciepły i życzliwy list. Aubrey napisał, że za mną tęskni i że będzie czekał na stacji. Dwa dni przed wizytą ojciec wrócił wieczorem do domu bardzo zafrasowany. — Nie sądzę, abym mógł z tobą jechać — powiedział. — Nie mogę zostawić biura. Muszę być na miejscu przez cały weekend. W Indiach wydarzyło się coś niezwykle ważnego i moja znajomość kraju jest w tej chwili bardzo potrzebna. W pierwszej chwili byłam okropnie rozczarowana, ale potem orzekłam: — Mogę pojechać bez ciebie, tato. Jane i Polly się tobą zaopiekują. Ojciec zmarszczył brwi. — Daj spokój, tato. Nie jestem dzieckiem. Jestem wytrawną podróżniczką. A jeśli chodzi ci o przyzwoitkę, to przecież będzie tam pani Amelia St Clare.