andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Jackson Judy - Poważne zamiary

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :932.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Jackson Judy - Poważne zamiary.pdf

andgrus EBooki Harlequiny Litera J Jackson
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Judy Jackson POWAŻNE ZAMIARY Bertowi, Davidowi i Markowi za ich miłość i wsparcie. Moim rodzicom. Donowi i Donnie Jacksonom, którzy we mnie wierzyli i dali mi pierwszą maszynę do pisania. I Kay Gregory, niezrównanej przyjaciółce i doradczyni. Nie możecie zabrać mi domu! Becky Hansen z obrzydzeniem uświadomiła sobie, jak piskliwie wyraziła swe niedowierzanie i strach. Głośno nabrała powietrza do płuc, żeby się opanować, ale natychmiast musiała się skupić na powstrzymaniu odruchu wymiotnego, wywołanego stęchłą wonią starego papieru i słodkawym zapachem wody kolońskiej, które jak zwykle mieszały się w gabinecie dyrektora banku. - Przykro mi, Rebeko. Polityka naszego banku jest taka, że musi pani spłacić cały kredyt, bo inaczej będziemy zmuszeni zająć nieruchomość. Ale jeśli zdecyduje się pani na sprzedaż sama, Lilac House prawdopodobnie osiągnie znacznie większą cenę, niż potrzeba do spłacenia długu. - Tom Ellford rozparł się wygodniej na krześle. Na jego pokaźnym brzuchu widać było wałeczki kciuków, wciśniętych do kieszonek kamizelki. - Nie chcę sprzedać Lilac House. - Może pani nie mieć wyboru, a jestem przekonany, że ewentualne zyski, jeśli takowe będą, wolałaby pani schować do własnej kieszeni. W tej chwili rezydencje w Richmond sprzedają się lepiej niż gdziekolwiek indziej na przedmieściach Vancouveru. Takich cen nie dostanie się nigdzie indziej w Kanadzie. Uśmieszek bankiera przyprawił ją o gęsią skórkę. Zadrżała. Czemu jej przyszłość musiała znajdować się w rękach, których palce są plamiste i różowe jak kiełbaski? Czarne oczy Ellforda zabłysły, a wargi zalśniły od wilgoci, gdy przesunął wzrokiem po jej nogach i zatrzymał go na wysokości kostek. Widząc przed sobą tę kluskowatą gębę, Rebeka czuła się tak, jakby pełzło po niej coś oślizgłego. Schowała nogi pod krzesło. Nie wydawało jej się, by była w stanie bez słowa znieść jeszcze jedno napomknienie, w jaki sposób mogłaby tego mydłka skłonić do wspomożenia jej w kłopotach finansowych. Pamiętała, jak proponował jej pomoc wtedy, gdy potrzebowała pożyczki, bo przeciekał dach, a dekarz powiedział, że prowizorka po kolejnym łataniu nie wytrzyma nawet porannej rosy. I to samo, gdy musiała kupić używany samochód kombi, bo mechanik przysięgał, że tylko zaklęcia czarownika uruchomiłyby ponownie jej starą furgonetkę. Zastanawiało ją, ile ludzi wyszło z tego gabinetu z przekonaniem, że wyraz „pożyczka” jest blisko spokrewniony z innym wyrazem na „p”. Bankier odchrząknął i złączył wargi, układając je w stosowny i ostrożnie współczujący, zawodowy półuśmiech. - Przykro nam, że nie ma innej możliwości. Moje osobiste odczucia wobec pani kłopotów są tu bez znaczenia. Mam związane ręce. - Przecież za zaciągnięcie kredytu i jego spłatę jest odpowiedzialny mój mąż Eric. - Na jedno wychodzi. Jeśli nie wywiąże się z zobowiązań, pani będzie musiała się wyprowadzić. Powiadomiliśmy panią natychmiast, gdy stało się dla nas oczywiste, że mąż nie wpłaci należnej sumy. A pani zmarnowała dwa tygodnie i dopiero potem powiadomiła nas, że nie zna miejsca pobytu swojego męża. Jak łatwo jest znienawidzić innego człowieka, pomyślała z goryczą Becky. Najpierw Eric udzielił jej lekcji na całe życie, a teraz ten człowiek jawnie wykorzystuje swą uprzywilejowaną pozycję. Mając wzgląd na

Lilac House, Becky zachowywała się uprzejmie, przejmowało ją to jednak głębokim niesmakiem. W dzieciństwie i potem, jako młoda kobieta, często chadzała z babką na popołudniowe herbatki w starym domu. Siedziała w nabożnym skupieniu, chłonąc atmosferę wymyślnego wiktoriańskiego domiszcza, a tymczasem starsze panie plotkowały o zmarłych lub nieobecnych znajomych. Będąc nastolatką, Becky często solidnie zbaczała z drogi, żeby tylko odwiedzić to miejsce. Była w nim z każdym rokiem coraz bardziej zakochana. Stuart Smythe zbudował Lilac House w 1913 roku jako pomnik swego bogactwa i znaczenia, choć i jedno, i drugie było w dużej mierze wytworem jego umysłu. Po śmierci Stuarta rodzina naturalną koleją rzeczy roz- trwoniła majątek. Jego jedyne żyjące dziecko, córka Emily, bytowała elegancko, aczkolwiek raczej bez kontaktu z rzeczywistością. Dom z wdziękiem się starzał, na swoje szczęście zaniedbywany przez ostatnie dwadzieścia lat życia właścicielki. Gdy dalecy kuzyni Emily wystawili po jej śmierci dom na sprzedaż, Eric z dużymi oporami zgodził się go kupić. Nieustannie narzekał, że utrzymanie Lilac House jest zbyt kosztowne i pracochłonne. Ale Becky wierzyła, że ten dom odwzajemnia jej miłość, dawał wszak schronienie i pocieszenie przez lata nieudanego małżeństwa. Teraz należał tylko do niej, była więc zdecydowana go zatrzymać niemal za wszelką cenę. - Proszę, Tom, niech pan mi da trochę czasu. Jestem pewna, że znajdę sposób spłacenia tego kredytu. Rozłożył przed sobą komputerowe wydruki, odchrząknął i przebiegł palcem po kolumnie liczb. - Ma pani troje dzieci. - Tak. Bankier nierytmicznie bębnił palcami po stole, a Becky zastanawiała się, czy jego grymas odzwierciedla niechęć do dzieci w ogóle, czy też tylko do jej braku powściągliwości. - Czy ma pani inne źródła dochodu poza funduszem powierniczym? - Układam krzyżówki. Z pogardą uniósł brwi. - Sporo na tym zarabiam - dodała skwapliwie i wymieniła sumę, która wywołała na jego twarzy zdumienie. - No, więc dobrze. Ma pani dwa tygodnie. Pod warunkiem, że złoży nam pani plan finansowy, obejmujący także dochody z ubiegłego roku i przewidywane wpływy tegoroczne. Wreszcie mogła odetchnąć. - Dziękuję. - Ale niech pani posłucha mojej rady, Rebeko. - Przysadzisty mężczyzna z pietyzmem ułożył dokumenty na kupce pośrodku biurka i skrupulatnie wyrównał ich narożniki. - Uważam, że najlepszym wyjściem... Becky poczuła, że jeszcze chwila w tym gabinecie grozi jej uduszeniem. Przerzuciła przez ramię długi pasek torebki i raptownie wstała. Ellford urwał w pół zdania i zastygł z otwartymi ustami. - Przyjdę za dwa tygodnie. - Z pieniędzmi, dodała w myśli. Była gotowa na wszystko, byle nie pozwolić wyrzucić siebie i dzieci z tego domu. - Dziękuję, że zechciał poświęcić mi pan swój czas. Tom Ellford wreszcie zamknął usta i spojrzał na nią złym wzrokiem. Zignorowała to gniewne wezwanie, by pozostać w jego gabinecie, i szybko przemierzyła salę bankową. Szła z wyprostowanymi plecami i podniesioną głową udając, że nie widzi współczujących spojrzeń znajomych urzędników. Na tym polega wątpliwy urok małego miasta, pomyślała. Wszystko jedno, dokąd szła: do banku, do adwokata, do lekarza, do szkoły swoich dzieci... nigdzie nie mogła załatwić sprawy ani uporać się z rodzinnym kłopotem, nie natykając się na kogoś znajomego. Spotykanie potem tych samych ludzi w innym otoczeniu i spoglądanie im w oczy ze świadomością, że znają jej najbardziej prywatne zmartwienia, było podwójnie kłopotliwe. Gdy wyszła przed szklane drzwi, grube krople deszczu uderzyły ją w twarz. Szybko schroniła się pod pasiastą markizą sklepu z butami i zaczęła szukać w wielkiej torbie zdezelowanej parasolki. Wreszcie rozpostarła parasolkę nad głową, ale wtedy jeden z prętów szkieletu przebił materiał i wyszarpał

wielką dziurę na czubku. Burknąwszy coś ze złością, Becky cisnęła bezużyteczny przedmiot do kosza na śmieci, stojącego na rogu ulicy, i puściła się biegiem do samochodu. Na parkingu po drugiej stronie ulicy przemokła do suchej nitki, zanim zdążyła dostać się do wozu. Gdy wreszcie otworzyła drzwi, akurat przejeżdżał obok odrapany mikrobus pełen nastolatków. Podskoczył na wyboju i dokładnie ochlapał Matyldę, stare, drewnopodobne kombi, należące do Becky. Błoto oblepiło i karoserię, i siedzenia. Becky melancholijnie spojrzała po sobie. Próżność kazała jej zostawić w domu jedyny posiadany, mocno już zużyty płaszcz od deszczu i teraz cała była oblepiona tłustą, gliniastą packą. Oto do czego prowadzi próżność. Usiadłszy za kierownicą sprawdziła, czy drzwi są porządnie zamknięte, i zerknęła we wsteczne lusterko. Woda strugami spływała jej z włosów, rozmyła tusz i brutalnie spłaszczyła trwałą. Drżącą ręką Becky sięgnęła po chusteczki, bez powodzenia usiłując otrzeć policzki i podbródek. Przestało jej być do śmiechu. Wstrząsnął nią szloch. Zaraz jednak głęboko zaczerpnęła tchu i wyprostowała się. Musi wrócić do domu. Energicznie wydmuchała nos i wcisnęła zużyte chustki do foliowego woreczka na śmiecie, wiszącego na gałce zepsutego radia. Cóż w końcu znaczą drobne trudności i trochę błota? Nie było to nic, z czym nie potrafiłaby dać sobie rady. Nic nie do naprawienia. W odpowiedzi na przekręcenie kluczyka w stacyjce stary grat zatrząsł się i zagrzechotał. Gdy wreszcie silnik zaskoczył, Becky wzniosła oczy ku niebu i odmówiła dziękczynną modlitwę. Jazdę do domu urozmaicało jej kichanie silnika i strzelający gaźnik. W końcu samochód ostatecznie zadławił się na podjeździe, zanim jeszcze zdążyła wyciągnąć kluczyk ze stacyjki. Wysiadła i wyćwiczonym ruchem biodra zatrzasnęła za sobą drzwi. W drodze do drzwi kopnęła ze złością oponę, zaraz jednak pożałowała tego gestu, bo samochód wydał z siebie następny przejmujący odgłos. Bądź co bądź, Matylda uczciwie odsłużyła pięćset dolarów, które trzeba było za nią zapłacić. Staruszka zasługiwała na lepszy los niż kopniak w wulkanizowaną gumę. Becky weszła do domu. Nieznacznym ruchem obcasa zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła ramiona o drewnianą płytę, chłonąc ciepło i gościnną atmosferę Lilac House. Nareszcie była bezpieczna u siebie. Kim mam być? - Ryan podniósł głos i mężczyzna naprzeciwko niespokojnie drgnął. Osiemnaście lat w Kanadzie nie zmieniło jeszcze sposobu mówienia Ryana na tyle, by nie było znać, że pierwszą połowę życia spędził w Teksasie. Zwłaszcza gdy był zdenerwowany, charakterystyczny akcent stawał się wyraźnie słyszalny. A właśnie w tej chwili Ryan był bardzo zdenerwowany. - Pan chyba upadł na głowę. Spokojnie, panie McLeod. Nie ma powodu tak się złościć. Ryan popatrzył z niedowierzaniem na chuderlawego mężczyznę o wyjątkowo bezbarwnym głosie, potem zerknął na tłoczoną wizytówkę, która leżała na jego biurku. Pan Agnew Withers-Bright z kancelarii Smithers and Withers w Bostonie, w stanie Massachusetts. Pan Withers-Bright był zapewne mniej więcej rówieśnikiem trzydziestosześcioletniego Ryana, bez wątpienia jednak nażarł się już tyle kruczków i paragrafów, jakby był dwa razy starszy. Nawet pachniał kurzem. Od czterdziestu minut siedział na tym samym krześle, dokładnie w tej samej pozycji, pośrodku, ze ściśniętymi kolanami, i opowiadał Ryanowi o jego kuzynce. Ryan darzył Rona i jego żonę Marcie niejaką sympatią, z żalem więc dowiedział się o ich śmierci. Ale testament, pieniądze i potomstwo kuzynostwa zupełnie go nie interesowały. Doszedłszy w końcu do wniosku, że dowiedział się aż nadto, miał właśnie przerwać wywody pana Withers-Brighta, gdy adwokat strzelił z grubej rury. - Mam się nie złościć? Bez mojej zgody mianowano mnie opiekunem dziecka, a pan mi mówi, żebym się nie złościł? - Ryan pochylił się nad zasłanym papierami biurkiem, energicznie odgarnął włosy z czoła i spojrzał z wściekłością prosto w wytrzeszczone oczy adwokata.

Widział, jak splatając drżące palce pan Withers-Bright szuka oparcia w majestacie prawa. Widocznie jednak odwagą cywilną chuderlawy człowieczek nadrabiał braki w odwadze fizycznej, bo chociaż nieznacznie się wzdrygnął, spłoszony gniewem bijącym od Ryana, to niezłomnie trwał przy swoim. - Tak, panie McLeod. Pan Ronald McLeod jednoznacznie mianował pana opiekunem. - Ale dlaczego, do jasnej cholery? - W czasie gdy państwo McLeod sporządzali testamenty, postawiłem im to samo pytanie. Czy przypomina pan sobie, że kilka lat temu odpowiedział pan na prośbę o dotację i szczodrze ich obdarował? Potrzebowali pieniędzy na wyprawę badawczą w Afryce organizowaną przez rozwiązane już stowarzyszenie. - Mgliście. - Tym hojnym wkładem najwyraźniej przekonał ich pan o swej szczodrej naturze. Uznali więc, że będzie pan najlepszym opiekunem ich dziecka w razie, gdyby przyszło im opuścić ziemski padół. Ryan poruszył się na krześle. - To nie może być zgodne z prawem! Nie zapytano mnie... - Nie było takiej konieczności - przerwał mu prawnik. - W zasadzie jest to zapis testamentowy, a nie życzenie. Zgadzam się, że nie do końca formalny. Ale, oczywiście, nie jest pan prawnie zobowiązany do przyjęcia obowiązków opiekuna. - Czyżby spodziewał się pan, że potraktuję ten zapis poważnie? Trudno mi uwierzyć, że moi kuzyni oparli na tak absurdalnej podstawie poważną decyzję, dotyczącą przyszłości córki. Boże, dałem im te pieniądze, bo mój doradca podatkowy zalecił mi poszukać podstawy do ulgi, a ich wyprawa akurat mieściła się w stosownej kategorii. - Pańska intencja nie zmienia skutków ich decyzji. - Niech pan posłucha, jestem kawalerem, mam prawie czterdzieści lat i do tego jestem bardzo zajęty. Oczekiwać ode mnie, że zajmę się siedmioletnią dziewczynką to nonsens! W Teksasie i Luizjanie żyje mnóstwo ich krewnych. Na pewno są wśród nich osoby znacznie bardziej odpowiednie niż ja. - Przykro mi, ale ze strony pana Ronalda McLeoda żyje tylko pan i pańscy rodzice. Co do nich, to przeprowadzili się na Florydę i, hm!, nie chcą sobie zawracać głowy pańskimi obowiązkami. - Zabrzmiało to jak cytat. Na wargach adwokata zaigrał wątły uśmiech. - Bo, niestety, był to cytat. Pańscy rodzice zareagowali dość gwałtownie, gdy się do nich zwróciłem. Natomiast jeśli chodzi o rodzinę pani McLeod, dwoje krewnych na zmianę opiekowało się już dziewczynką, odkąd przyszła na świat, uważają więc, że zrobili dość i odmawiają dalszych poświęceń. - Zawahał się. - Mam wrażenie, że dziecko nie dorastało w sprzyjających warunkach. Krewni wyraźnie dali jednak do zrozumienia - ciągnął - że jeśli da pan pieniądze na opiekę nad dzieckiem, jego kształcenie i pokrycie innych wydatków, to jedno z nich jest gotowe przyjąć na siebie odpowiedzialność za wychowanie. Oczywiście, oczekują za te starania rekompensaty. - Krótko mówiąc, nikt z krewnych nie chce dziecka, bo po likwidacji majątku nie zostanie pieniędzy na opiekę. - Słusznie pan to ujmuje. - Ale jeśli sypnę gotówką, to jedno z krewnych Marcii chętnie, a może nawet bardzo chętnie, będzie dalej widzieć dziecko u siebie w domu. - Hm!, znowu słusznie. Ryan oderwał spojrzenie od twarzy Withers-Brighta i zerknął do notatnika pełnego esów-floresów, a potem zatrzymał wzrok na oknie w kącie gabinetu. Z dwudziestego drugiego piętra biurowca w bardzo drogim rejonie Vancouveru rozciągał się widok na Stanicy Park i nabrzeże w północnej części miasta. Ale Ryan nie widział tej panoramy, lecz ponurą, naznaczoną chłodem twarz matki.

Nie chcę. Oni są niegrzeczni. - Pięcioletni Ryan piąstkami otarł łzy z oczu. - Jesteś zaproszony na urodziny synka Rowlandów. - Matka pochyliła się nad chłopcem, trzymając w ręce jego jedyne porządne ubranie. - Przestań pociągać nosem, włóż garnitur i idź grzecznie na przyjęcie Harry’ego. Pomożesz mi. Jeśli zrobimy dobre wrażenie, pani Rowland zaprosi mnie do organizacji kwesty w kościele. A do tego bierze się samych najlepszych ludzi w mieście. Łzy popłynęły chłopcu strumieniem po twarzy. - No, Ryan. Zrób to dla mamusi - zachęcała go przymilnie. - To mi sprawi wielką przyjemność. Mamusia cię ukocha. Strumień łez przybrał na sile, ale chłopiec twardo pokręcił głową. Matka mocno uderzyła go w ramię, starannie wybrawszy miejsce, którego nie widać, potem podała dziecku ubranie i z surową miną wskazała drzwi sypialni. Wspomnienie odpłynęło, wyparło je następne. Teraz Ryan miał osiem lat i był świadkiem kolejnej potyczki w wojnie między rodzicami. - Zażądasz podwyżki, bo jak nie... - wycedziła matka i zamachnęła się w powietrzu kuchennym nożem. Ryan drgnął, świszczący dźwięk miał bowiem ostrość skalpela. - Powiedziałem ci, że firma nie zatrzymuje pracowników. Nikt w tym roku podwyżki nie dostanie. - Ryana jeszcze teraz ściskało w żołądku na wspomnienie rozzłoszczonego, choć zarazem błagalnego tonu ojca. - Nie mogę... - Albo zaczniesz zarabiać więcej pieniędzy, albo cię zostawię. Nie będę z człowiekiem, który nie potrafi zapewnić mi utrzymania na odpowiednim poziomie. - Cholera jasna, kobieto... - Reginaldzie, koniec dyskusji! Potem siedzieli nad talerzami w ponurym milczeniu, które głęboko przygnębiało Ryana. W trzy tygodnie później głos matki stał się nagle cukierkowo słodki. Ojciec wrócił z pracy z dwoma czekami za dwa etaty. W następnym obrazie Ryan miał już jedenaście lat. - Ryan! Ryan! - Przenikliwy krzyk matki przebił się przez ogłuszający łomot rockandrollowej muzyki, płynącej z gramofonu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. - Dlaczego mi nie odpowiadasz? - spytała matka. - Zresztą wszystko jedno. Ja i ojciec wychodzimy. - Jeszcze nie jadłem obiadu, mamo. - Och! - Stuknęła kilka razy czubkiem buta o podłogę, zirytowana tym przypomnieniem. - W lodówce zostało trochę ryby, możesz zjeść. - Nie lubię ryb. - I to jest twoja wdzięczność? - Na policzkach pojawiły jej się czerwone plamy, przez co nałożony na twarz róż nabrał jeszcze bardziej jaskrawego odcienia. - Tysiące dzieci na świecie głodują, a tobie się nie podoba takie dobre jedzenie, które kupuje ci ojciec? Poprawiła lisa na ramionach, a Ryan uciekł wzrokiem przed spojrzeniem jego szklanych oczu. - Jak nie chcesz ryby, to bądź sobie głodny. Ja w każdym razie wychodzę. - Dokąd idziesz? - spytał. Bardzo starał się nie rozpłakać, chociaż łzy cisnęły mu się do oczu. - Pani Rowland zaprosiła nas na kawę - z dumą oznajmiła matka. - Twój ojciec i ja wreszcie zaczynamy bywać w kręgach, w których jest nasze miejsce. Pomyślał o swoim dziadku, który miał mały sklepik na drugim końcu miasta, i o wuju, który większą część życia spędził na piciu, burdach lub jednym i drugim naraz. Parsknął śmiechem, który nawet w jego uszach zabrzmiał dziwnie dorośle i pogardliwie. - Dość tego, Ryan... Głos matki, chłodno wymieniającej jego liczne wady, przywołał następne wspomnienie. - Ryan McLeod?

Z bijącym sercem i wciąż żywą nadzieją, za którą się nienawidził, czternastoletni Ryan spojrzał przez kraty na umundurowanego policjanta. Aresztowany za współudział w rozboju, gdy stał na czujce, podczas gdy jego starsi kumple rabowali sklep z biżuterią, jako jedyny wpadł. Reszta uciekła, zostawiając go własnemu losowi. Glinom powiedział, że rodzice są na przyjęciu na ranczu Rowlandów. Może tym razem... - Twoi rodzice będą tutaj jutro. - Maminsynek prześpi się na twardym łóżku, co? - Rechot dwóch wielkich, obdartych mężczyzn, którzy dzielili z nim celę, wciąż brzmiał w jego uszach. - Niech pan go zostawi pod naszą opieką, panie władzo. My się postaramy, żeby było mu wygodnie, nie, braciszku? - Areszt jest przepełniony. Musisz zostać w tej celi. Strażnik będzie często sprawdzał, co tu słychać. Przykro mi. Współczucie i smutek, które usłyszał w głosie policjanta, ciężko go przeraziły. Tej potwornej nocy w areszcie Ryan wreszcie stracił wiarę w mit bezwarunkowej miłości. Był to również ostatni raz, gdy zdarzyło mu się płakać. W spadku po tej nocy pozostało mu wspomnienie trwogi i lęku, które jeszcze teraz, w dwadzieścia lat później, niekiedy wyrywało go ze zdrowego snu. Ojciec zapłacił za niego kaucję o czwartej po południu następnego dnia. Nazajutrz Ryan uciekł z domu i przez następne trzy lata włóczył się po południowych stanach, podróżując autostopem od Houston po Miami. Poznał ulice wszystkich miast, przez które przejeżdżał. I zawsze znajdował grupę nastolatków, którzy wałęsali się podobnie jak on. Zazwyczaj trzymał się takiej grupy, póki jej przywódca nie zaczynał czuć się zagrożony naturalną skłonnością Ryana do rządzenia. Wtedy Ryan musiał szukać sobie nowego miejsca. W Miami dopisało mu szczęście. Próbował tam wyłudzić pieniądze za ochronę od bogatej i ustosunkowanej kobiety interesów. Spodobało jej się jego zgrabne ciało, a posłuch, jaki miał w bandzie zebranych przez siebie miejscowych opryszków, wzbudził w niej szacunek. Po jednodniowej znajomości złożyła mu propozycję, której głód nie pozwolił mu odrzucić. Przez następne kilka lat kobieta ubierała go, kształciła i wysługiwała się nim. Jako zaufany chłopiec na posyłki nauczył się wszystkiego, co należy wiedzieć o ciemnych stronach wielkich operacji finansowych. Wślizgiwał się w miejsca, w których za nic nie powinien być, widział i słyszał to, co różni ludzie chcieli zatrzymać w sekrecie. Młody wiek, wygląd, ujmujący sposób bycia i wdzięk zwykle pomagały mu wyjść cało z wszystkich opresji i jeszcze zdobyć potrzebne informacje. Nie robiło na nim wrażenia, gdy życzenia mocodawczym były na bakier z uczciwością, a nawet z prawem. Uważał tylko, żeby znów nie uzależnić swego przetrwania od umiejętności pokonania na pięści lub na noże faceta, który akurat zamierzał zabrać mu ubranie, jedzenie albo zwyczajnie chciał go zgwałcić. Teraz jego powodzenie i poziom życia zależały od całkiem innych umiejętności. Tych, których nabył pracując dla swej nowej chlebodawczyni. Gdy miał osiemnaście lat, kobieta zauważyła, że Ryan wykorzystuje te same umiejętności do zwiększenia swoich wpływów wśród jej ludzi, wyrzuciła go więc na zbity pysk. Zniósł to dość spokojnie. Zaczął się jednak obawiać, że w końcu fart go opuści. Wyniósł się tak daleko, jak tylko starczyło mu gotówki. W ten sposób w pół roku później znalazł się w Vancouverze. Jedynie silne poczucie własnej wartości i niezwykła determinacja zaprowadziły go tam, gdzie był teraz. Z drobnego opryszka przedzierzgnął się w biznesmena. Czy mógłby żyć ze spokojnym sumieniem, gdyby nie spróbował zapewnić tej dziewczynce szczęśliwszego startu życiowego niż jego własny? Chociaż nie miał zielonego pojęcia o wychowywaniu dzieci, chciał spróbować - Dobrze. - Obrócił się i znów spojrzał na adwokata. - Słucham? - Przyjmę opiekę nad córką Rona. Jak ona ma na imię? - Danielle. - Właśnie, Danielle - powtórzył Ryan. Jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu, potem odepchnął się od biurka i wstał. - Proszę wszystko załatwić, żebym mógł wziąć ją do siebie od dziś za trzy tygodnie. Tymczasem polecę sekretarce przygotować...

- Przepraszam, panie McLeod, ale nie jest to możliwe. - Jak to „nie jest możliwe?” Musi być możliwe. Potrzebuję trochę czasu, żeby na nowo urządzić sobie życie. Niech pan powie mojej sekretarce, gdzie Danielle mieszka, a Hallie wszystkim się zajmie. - Jest tutaj. W sekretariacie. - No, pewnie. A gdzie ma być sekretarka? Pan wybaczy, ale jestem teraz bardzo zajęty. - Przepraszam. Chyba nie wysłowiłem się jasno. W sekretariacie jest Danielle. - U mnie? W tej chwili? - Ryan opadł na krzesło i zasłonił dłonią oczy. - I co ja mam zrobić, do jasnej cholery? Przez kilka minut Becky rozkoszowała się spokojem Lilac House, w końcu jednak odsunęła się od drzwi i szybko weszła na zgrabne, kręcone schody, żeby zajrzeć do dziecinnego pokoju zabaw. - Ojej, pani Hansen! Co się pani stało? - Kiepsko wyglądam, co? - Uśmiechnęła się do Ann, studentki, która pomagała jej zajmować się dziećmi. - Ochlapał mnie mikrobus, kiedy wsiadałam do samochodu. Dzieci siedziały nad jakąś grą planszową, rozłożoną pośrodku dywanu. Perski dywan był spłowiały i miejscami wytarty, wciąż jednak stanowił ich ulubione miejsce na dębowej podłodze. Pięcioletni Nicky pomachał do matki z kolan Ann. Sara, ośmioletnia córka, mruknęła „cześć”, ale nie podniosła głowy. - Mam nadzieję, mamo, że to się stało po wizycie w banku. Wyglądasz okropnie. - Mike, mimo zaledwie dwunastu lat, już starał się wcielić w rolę męskiego opiekuna rodziny. Ukląkł i z niepokojem wyczekiwał odpowiedzi. - Tak, zaraz po wyjściu z banku. Nicky zaczął wykonywać podskoki w ramionach Ann. - Ann i ja gramy razem i wygrywamy, mamusiu. - To bardzo dobrze. Proszę, tu są twoje pieniądze, Ann. - Becky położyła je na stole. - Dziękuję, pani Hansen. Zostanę do końca gry, dobrze? Becky zerknęła przez okno, gdzie po drugiej stronie ulicy widać było dom Ann. - Czy twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu? - To nie kłopot. Zadzwonię do niej. - Idę wziąć prysznic. Mike, czy mógłbyś przynieść z garażu kilka starych ścierek i z grubsza oczyścić samochód z błota? - Zgoda, ale tylko dlatego, że przegrywam. - Zerwał się z podłogi i biegiem opuścił pokój jednocześnie z matką. Gdy tylko Becky znalazła się poza zasięgiem wzroku dzieci, skuliła ramiona. Rozcierając dłonią kark, powlokła się na górę. Wreszcie otworzyła drzwi sypialni na pierwszym piętrze, sanktuarium, które stworzyła dla siebie, gdy Eric odszedł na dobre. W tym pokoju jej miłosny związek z Lilac House nabierał pełnego wymiaru. Na tapetach kwitnące bzy pięły się po malowanych kratkach. Lampy z frędzlastymi abażurami rozlewały różowawe światło. Niemal wszystkie płaskie powierzchnie w pokoju były gęsto zastawione rodzinnymi fotografiami w starych, ozdobnych ramkach i flakonikami po perfumach. Na wielkim łożu spoczywała pościel zdobiona szydełkowymi koronkami w kolorze kości słoniowej. Kominek w kącie pokoju nie nadawał się do użytku, Becky zgromadziła więc w nim suszone kwiaty i niekiedy odświeżała ich delikatny zapach wonnymi olejkami. Na honorowym miejscu, na gzymsie kominka, stała fotografia przedstawiająca jej babkę z Emily w dniu ich pierwszego prawdziwego balu. Dwie roześmiane dziewczyny stały ramię w ramię, ubrane w długie białe suknie i koronkowe kapelusze z szerokimi rondami i woalkami. Atmosferą Lilac House były przesiąknięte ich młodzieńcze lata.

Becky zamknęła za sobą drzwi i stanęła wyczekująco obok łoża. Po dłuższej chwili ciężko westchnęła. Spokój, którego potrzebowała, spokój, który zwykle ogarniał ją w tym pokoju, tego dnia nie chciał przyjść. W przyległej do sypialni łazience ściągnęła klejącą się do niej mokrą sukienkę i cisnęła ją do brudów, to samo zrobiła z bielizną, po czym zatrzasnęła wieko kosza. W oczekiwaniu aż woda wypełni wannę, owinęła się ręcznikiem. Plecy oparła o kafelki i w milczeniu stała, a łzy płynęły jej po policzkach. Czuła tylko strach i rozpacz. Jeśli zapłaci zaległe raty, nie: kiedy zapłaci dwie zaległe raty kredytu, zostanie jej na rachunku dokładnie osiemdziesiąt sześć dolarów i pięćdziesiąt dwa centy. Te pieniądze musiałyby wystarczyć do końca miesiąca, póki nie przyjdzie czek z gazety. Jak ma wykarmić za to rodzinę? Ale gdzie podzieliby się, gdyby bank zabrał im dom? - Niech cię diabli porwą, Eric! Te słowa wróciły do niej echem. Przekleństwo rzucone na byłego męża sprawiło jej tak wielką przyjemność, że powtórzyła okrzyk. Dwukrotnie. Dlaczego Eric znikł? Gdzie teraz jest? Czy zamierzał jeszcze kiedykolwiek zainteresować się spłatą kredytu, czy też stanie się tak jak z alimentami? Na wspomnienie alimentów poczuła bolesne ukłucie. Przez chwilę pozwoliła myślom błądzić wokół tego tematu, trochę tak, jak człowiek ze złamanym zębem okrąża językiem uszkodzone miejsce sprawdzając, ile bólu sprawiłoby dotknięcie z pełną siłą. Mimo iż minęło już prawie sześć lat, wciąż podświadomie broniła się przed myśleniem o tej sprawie. Wolno osunęła się po chłodnych kafelkach i usiadła na podłodze. Szarpnął nią szloch. Głośny szum lejącej się wody zagłuszał głośne bicie jej serca i pulsowanie krwi w skroniach. Becky splotła ręce na brzuchu i próbowała zapanować nad rozpaczą. Była taka zmęczona samotnością. Nigdy nie miał jej kto pocieszyć, gdy budziła się śmiertelnie zmęczona w dzień Bożego Narodzenia. Nikt nie dodawał otuchy, dla nikogo nie była ważna. Czasem, wprawdzie nieczęsto, zniechęcenie ogarniało ją z taką siłą, że tęskniła do mężczyzny, który trzymałby ją w ramionach i pomógł jej przetrwać długą noc. - Mamo, przyjdziesz za chwilę? Już czas na obiad. Becky poderwała głowę i grzmotnęła nią w ścianę. Rozcierając czaszkę, wstała, oparta plecami o kafelki. Sięgnęła ręką do kranu, żeby zakręcić wodę, opuściła ręcznik na podłogę i weszła do wanny. - Jeszcze dziesięć minutek, Saro. - Dobra. Gdy wytarła się do sucha, wykorzystała ręcznik do oczyszczenia z pary wysokiego, podłużnego lustra na drzwiach. Dokładnie się w nim przejrzała. Zobaczyła średnio długie, brązowawe włosy, średnio ciemne brązowawe oczy i bardzo średnią sylwetkę z pięciokilową nadwagą. - Ale wyglądasz, pomyślała o sobie z dezaprobatą. Po energicznym suszeniu ręcznikiem kręcone włosy miała potargane tak, że bardziej już nie można. Wiedziała też, że ciemnych półkoli pod oczami wkrótce nie zakryje żaden make-up. Siateczka wokół kącików oczu była pozostałością po chwilach śmiechu, ale głębokie bruzdy na czole wskazywały, że trosk i napięcia było w jej życiu dużo więcej. Odwróciła się profilem do lustra, wyprostowała ramiona i wciągnęła brzuch, usiłując nie zwracać uwagi na rozstępy. Musisz zrzucić parę kilo, zarządziła w myśli i roześmiała się bez przekonania. Włożyła dżinsy i bluzę i zeszła na dół. Gdyby nie wyglądała jak ledwie dychająca kura domowa, Ellford może dałby jej te pieniądze. No, ale wtedy na pewno nie odczepiłby się od niej tak łatwo. - Co na obiad? Jestem wściekle głodny. Zjemy smażonego kurczaka? Gdy tylko weszła do jadalni, dzieci zaczęły domagać się swojego ulubionego dania. - Mamy gotowy gulasz. Podgrzeję go, a wy tymczasem zróbcie porządek i nakryjcie stół. W odpowiedzi rozbrzmiał jękliwy chór. - Jeejku, mamo, gulasz był w tym tygodniu już dwa razy. Dlaczego nie możemy iść do McDonalda na hamburgery? - spytał Mike. - I frytki - Nicky zaczął podskakiwać. - I koktajl mleczno-owocowy.

- Przykro mi, dzisiaj nic z tego. Zjemy na mieście jutro, ale pod warunkiem że dzisiaj mi pomożecie. Jestem zmęczona, więc macie być grzeczni i wcześnie położyć się do łóżek. - Mamo, dlaczego mamy się wcześnie położyć? Przecież to ty jesteś zmęczona. Becky parsknęła śmiechem. Sara jak zwykle trafiła w dziesiątkę. Sporo później Becky zamknęła drzwi pokoju Mike’a, Jednocześnie masując sobie krzyż. Wreszcie wszyscy usnęli. Co za potworny dzień! Wyprostowała się i zaczęła wolno schodzić po schodach. Postanowiła napić się czegoś ciepłego Przy pracy nad budżetem. A potem trochę pospać. W kuchni zamieszała czekoladę w garnuszku, bezmyślnie Przeglądając tytuły w lokalnej gazecie. Przede wszystkim Jednak upajała się ciszą i spokojem. Gdy nad garnuszkiem uniósł się kłąb pary, sięgnęła po duży kubek i po chwili wahania otworzyła nową torbę pianek. To był zdecydowanie dobry dzień na pianki. Becky wrzuciła piankę do czekolady, a zanim stanowczym ruchem zamknęła torbę i odłożyła ją na najwyższą półkę, śmiało dodała jeszcze dwie. Z dietą mogła poczekać do następnego dnia. Sparzyła czekoladą usta, bo gdy przytknęła kubek do ust, nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Odstawiwszy naczynie, szybko pobiegła otworzyć, żeby nieoczekiwany przybysz nie zbudził dzieci następnym dzwonkiem. Przez okno przy drzwiach zobaczyła, jak światło z latami przy wejściu odbija się w rozpuszczonych, miedzianozłotych włosach jej najlepszej przyjaciółki. Becky otworzyła drzwi na oścież, a Jan natychmiast zaczęła trajkotać. - Cześć! Wiem, że jest późno, ale nie mogłam się doczekać, żeby ci powiedzieć. Pamiętasz Ryana McLeoda, tego człowieka, u którego pracuje moja ciocia Hallie? Potrzebuje kogoś do opieki nad dziewczynką, zdaje się że swoją kuzyneczką. Powiedziałam Hallie, że doskonale byś się nadawała. Facet jest nadziany i ma nóż na gardle, więc możesz mu zaśpiewać sumę nie z tej ziemi. - Wejdź, Jan. - Nie mogę - odparła, po czym odwróciła się z uśmiechem i wskazała niewyraźną sylwetkę w samochodzie. - Nie jestem sama. - Jak ten ma na imię? - Simon. I powiem ci, że spotykamy się czwarty raz. - Czwarty? To już prawie rekordzista. - No wiesz, Becky! - Wsparła ręce na biodrach i zmroziła przyjaciółkę spojrzeniem. - Nie wpadłam po to, żebyś mi wytykała grzeszki. - Martwię się o ciebie. - Dotknęła ramienia Jan. - Ralph nie żyje od sześciu lat. Czy nie przyszła pora, żebyś pogodziła się z faktem, że jeśli nawet zaliczysz wszystkich mężczyzn w tym kraju, żaden z nich nie będzie Ralphem? - Ile razy mam ci powtarzać, że wcale nie rozumiesz. - Jan odtrąciła rękę Becky. - Nie chcę rozmawiać... na temat Ralpha. - Jan... - Daj spokój. Becky dostrzegła napięcie i zbolałe spojrzenie Jan. - Zgoda. Na razie. Ale nie obiecuję, co będzie jutro. Jan zamknęła oczy. Potem westchnęła, a gdy znowu spojrzała na Becky, miała na twarzy miły uśmiech. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że rozwiązałam wszystkie twoje problemy. Uwielbiasz dzieci i potrzebujesz pieniędzy. Facet jest bogaty, a ty jesteś mu potrzebna. Głośno zapiał klakson i Jan znowu zerknęła przez ramię. - Dobra, muszę lecieć. Mój chłopak się niecierpliwi. - Puściła do przyjaciółki oko i roześmiała się znacząco. - Prawdę mówiąc, ja też. - Ale...

- Posłuchaj, dobrze? Ryan przyprowadzi tę dziewczynkę tutaj. W poniedziałek rano, o dziesiątej, żebyście mogli się umówić. Klakson zabrzmiał znowu i Jan zbiegła ze schodków, wołając przez ramię „pa”. Becky pomachała jej ręką, zamknęła drzwi i wróciła do kuchni dokończyć czekoladę. Pracować dla Ryana McLeoda? To zadziwiające, że Ryan w ogóle chce z nią rozmawiać po tym, jak ubodła jego dumę dwa lata temu. Becky i Jan skończyły wtedy po trzydzieści lat, a Hallie sześćdziesiąt, więc Jan urządziła potrójne przyjęcie urodzinowe. Trzy zestawy przyjaciół stłoczyły się w jej mieszkaniu. Becky pierwszy raz od czterech lat włożyła rajstopy i ładną sukienkę. Wprawdzie była zadowolona ze swojego sposobu życia, ale nagle poczuła upojenie wolnością. Zajmująca rozmowa z innymi dorosłymi ludźmi sprawiła jej wielką przyjemność. Nie było dzieci, które domagałyby się jej uwagi, a lampka wina, na którą sobie pozwoliła, jeszcze dodała animuszu. Gdy na scenę wkroczył zabójczo przystojny mężczyzna, zauważyła go natychmiast i natychmiast poczuła do niego nienawiść. Z racji swojej przeszłości uważała się bowiem za znawczynię mężczyzn tego rodzaju. Ani przez chwilę nie wątpiła, że ma przed sobą samolubnego, zimnego drania, podobnego do Erica. Mężczyzna uściskał Hallie, wymienił uścisk dłoni z Jan, a gdy Hallie przedstawiła go Becky, przesłał jej uroczy uśmiech. Rozpoczęła się lekka, żartobliwa rozmowa. Becky nie mogła się oprzeć pokusie i przyłączyła się do niej, choć miała wrażenie, że to skutek wypitego wina. Ale wstrząs, jaki przeżyła, gdy mężczyzna dotknął jej ramienia, śmiertelnie ją przeraził. Zmartwiała. Przez te dziesięć minut rozmowy, a i później, mężczyzna dawał sygnały, że chciałby lepiej poznać Becky, ona jednak konsekwentnie nie zwracała uwagi na zaczepki, w końcu zaś wmieszała się w tłum gości. Potem widziała jeszcze kilka różnych kobiet uwieszonych ramienia tego mężczyzny i nabożnie wsłuchujących się w każde jego słowo. Kilka minut przed północą postanowiła wrócić do domu i zadzwoniła po taksówkę. Wprawdzie doceniała błogosławiony wpływ małych dawek wolności, ale zaczynała boleć ją głowa. Powiedziała więc Jan, że poczeka na taksówkę przed domem, włożyła płaszcz i wyszła. Po dwóch krokach na świeżym powietrzu zachwiała się jednak, jakby nagle uderzono ją młotem. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy złościć, gdy mocne ramię Ryana podtrzymało ją i zaprowadziło pod pobliski murek klombu. - Dziękuję. - Przytknęła dłoń do czoła. - Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pani. - Okropnie się czuję. - Za kilka minut poczuje się pani lepiej. To skutek pobytu w tłocznym, dusznym pomieszczeniu i alkoholu. - Muszę panu powiedzieć... ooch... - Wzdrygnęła się i przycisnęła palce do skroni, bo ostry ton tych słów spowodował rezonans i ból omal nie rozsadził jej czaszki. Po chwili dokończyła cicho: - Wypiłam tylko jeden kieliszek. - Nawet jeden kieliszek może tak podziałać, jeśli normalnie pani nie pije. Usiadła i w milczeniu poczekała, aż ból złagodnieje. Wreszcie spojrzała na niego podejrzliwie. - Skąd pan wiedział, że jestem na dworze? - Widziałem, jak pani wychodzi, i powiedziałem Jan, że poczekam z panią na taksówkę. - Dlaczego? - Nie przejęła się tym, że pytanie wypadło opryskliwie, a nawet bardzo opryskliwie, bo przecież jego pomoc okazała się naprawdę potrzebna. - Zdawało mi się, że tak powinien postąpić dżentelmen. - Niepotrzebnie zadał pan sobie tyle trudu. Może pan wrócić na przyjęcie. Roześmiał się. - Podoba mi się pani, Rebeko, chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Może jutro zjemy razem kolację? - Uśmiechnął się do niej.

Znowu poczuła, że świat zaczyna się niebezpiecznie chwiać. Mocno zacisnęła dłonie na kamieniach i zagryzła zęby. Tym razem jednak ból przyszedł w najwłaściwszej chwili. Zniweczył skutki tego uśmiechu, wspaniałego, olśniewającego uśmiechu, który jednoznacznie wyrażał męskie zadufanie i poczucie władzy nad kobietami. W dwóch krótkich zdaniach Becky powiedziała temu mężczyźnie, co może zrobić ze swoim zaproszeniem na kolację, swoimi upodobaniami i teksańskim wdziękiem. A że nadjechała taksówka, wsiadła do niej i zniknęła mu z oczu. Nigdy więcej już go nie widziała. Skrzywiła się z niechęcią. Wyglądało na to, że w poniedziałek zobaczy go znowu. Zdecydowana wykręcić się od tego spotkania i ewentualnej dodatkowej pracy, usiadła przy kuchennym stole z kalkulatorem Mike’a w dłoni i notatnikiem przed sobą. Ponieważ wydatki rodziny trudno było już zmniejszyć, musiała znaleźć dodatkowe źródło dochodu. W godzinę później siedziała ze zmarszczonym czołem nad kartką zabazgraną liczbami, a obok niej leżała na stole zgnieciona torba po piankach. Cały ten czas spędziła na konstruowaniu budżetu, ale nic nie wskazywało na to, by jej starania przyniosły jakiekolwiek skutki, jeśli nie liczyć dekagramów, których przybór wykaże następnego ranka waga. Zaskrzypiał korek, gdy przyczepiła listę najlepszych pomysłów do korkowej tabliczki. Potem metodycznie spłaszczyła torbę po piankach i złożywszy ją w mały kwadracik, wcisnęła głęboko do kosza na śmieci, żeby dzieciaki nie zauważyły. Postanowiła położyć się do łóżka i jak najszybciej zasnąć. Budżet mógł poczekać do następnego dnia. Przesunęła dłonią po wyłączniku i w kuchni zapadła ciemność. Gdy szła po schodach, po zmęczonej głowie tłukła jej się myśl. Gdyby zgodziła się zająć kuzynką Ryana McLeoda, widywałaby tego człowieka dzień w dzień. Ciekawe, czy nadal jest taki zabójczo przystojny. Zasnęła? - spytała Carol i schyliła się po kieliszek. Podciągnęła nogi na sofę i wygodniej się oparła. Potem wygładziła na udach spódniczkę kostiumu. - Tak. Nareszcie. - Ryan stał pośrodku pokoju dziennego i przyglądał się Carol z obojętnym, bezosobowym podziwem. Była bardzo elegancką kobietą. Zauważył, że ile razy ktoś mówił o Carol Hill, wspominał jej elegancję i inteligencję. Jej urodę. Jej bezwzględność. I niepowstrzymane parcie naprzód. To dziwne, ale zaczynało go zastanawiać, czemu wszystkie te wzmianki, pochlebne czy niechętne, podkreślały jej dystans do świata. Prawie od samego początku zdawał sobie sprawę, że w ich związku brakuje ciepła, że nie ma go nawet w łóżku. Namiętność była, owszem, ale nie żar. To prawdopodobnie wyjaśniało, dlaczego już od dawna nie proponował Carol seksu. Carol uśmiechnęła się do niego i poklepała poduszkę obok siebie. Przez chwilę wahał się, czy nie przyjąć tego ostentacyjnego zaproszenia, ale nie mógł wykrzesać z siebie wystarczającego entuzjazmu i nie miał dość energii na intymności. Poza tym kto mógł przewidzieć, jak długo Dani pozostanie uśpiona? Opadł na krzesło w drugim końcu pokoju i zwiesił głowę. - Matkowanie mnie wyczerpuje. - To dopiero pierwsza noc. - Nie przypominaj mi. - Pokiwał głową i uśmiechnął się do niej. - Przepraszam za nieudany wieczór. Trzeba było mimo wszystko skorzystać z tych biletów. - Miałam iść sama? Co to, to nie. Jestem pewna, że Paul z żoną ucieszą się z wieczoru poza domem, z dala od dzieci. - Przez dłuższą chwilę obwodziła palcem krawędź kieliszka. - Zazdrościłeś im kiedyś? Małżeństwa, kolorowego płotka dookoła domu i gromadki dzieciaków? - Paulowi i Sheili? Coś ty! To nie dla mnie. Nasz układ mi się podoba. - Po twarzy Carol przebiegł jakiś dziwny grymas. - A co? Ty im zazdrościsz?

Przyjrzała mu się uważnie znad krawędzi kieliszka. - Czy przeszło ci kiedyś przez myśl, że gdybyśmy się pobrali, mogłabym ci pomóc w rozwiązaniu niektórych problemów? - Nie. Nie mógłbym cię prosić o nic takiego. Znów zauważył coś dziwnego w jej twarzy, tym razem był to błysk w oczach. Czyżby błysk złości? - Carol, jeśli postanowiłaś ze mną zerwać i poszukać mężczyzny, który chciałby takiego życia, to wiedz, że cię zrozumiem. - Zadziwiające. Miał nadzieję, że Carol powie „tak”. - Nie. Nasz układ trwa. Przechyliła kieliszek i wypiła jego zawartość. Pusty oddała w milczeniu Ryanowi. Poszedł do kuchni dolać jej wina, a gdy wrócił, Carol znów była sobą. Wzięła od niego kieliszek z uwodzicielskim uśmiechem. - Co zamierzasz zrobić z tym dzieckiem? Oddać do szkoły z internatem? - Mała zostanie u mnie. Hallie szuka kogoś, kto zająłby się nią w ciągu dnia. - Zamieszka tutaj? - Carol uniosła brwi. - To będzie bardzo interesujący eksperyment. - Upiła trochę wina. - Jak ci minęła reszta dnia? - Fatalnie. Ten sukinsyn Pastin wygrał przetarg na reorganizację kartoteki szpitala. Zaufany informator Hallie doniósł, że przebili nas o głupie pięćset dolarów. Poza tym Susan złożyła dzisiaj wymówienie. Podkupił ją przyjaciel Pastina. - Zdaje się, że przegrałeś przetarg z Pastinem już szósty raz. - Mhm. - Pokręcił głową, próbując trochę rozluźnić mięśnie karku. - To powoli staje się zwyczajem. Sześć przetargów i wszystkie przegrane o niecały tysiąc dolarów. A Susan jest moim czwartym pracownikiem na kluczowym stanowisku, którego podbiera mi Pastin lub jego przyjaciele. Czwartą osobą w trudnej sytuacji finansowej, która nie potrafi się oprzeć pokusie. - Wszystko wskazuje na to, że Harold Pastin ma u ciebie informatora. - Owszem. - Hallie ma dostęp do wszystkich informacji o przetargach. Poza tym odgrywa matkę wszystkich pracowników, a to oznacza, że wie o ich prywatnych kłopotach. - To nie Hallie! - Ryan natychmiast pożałował, że podniósł glos, bo Carol spojrzała na niego zaskoczona. - Ona jest częścią tej firmy tak samo jak ja. - Już dobrze, dobrze. - Carol uniosła ręce w ustępliwym geście. - Ja tylko wysnułam przypuszczenie. Tyją znasz lepiej. - Wiem, że nerwy nie są dla mnie wytłumaczeniem, ale Przepraszam. - W porządku. - Odstawiła kieliszek i wzięła torebkę. - Lepiej już pójdę. - Nie musisz wychodzić tak wcześnie. Moglibyśmy obejrzeć jakiś film z tych kupionych mi przez Hallie. Ona ciągle wierzy, że nauczy mnie świata, który nazywa „prawdziwym”, chociaż słowo daję, że nie rozumiem, co prawdziwego jest w hollywoodzkich produkcjach. - Nie, dziękuję. Jednak pójdę. Jesteś zmęczony, a ja jeszcze muszę zrobić to i owo przed jutrzejszą podróżą. - Nie mogę zostawić Dani samej, więc nie odwiozę cię do domu, ale zatelefonuję po taksówkę. Podał jej płaszcz. Gdy wsunęła ramiona w rękawy i zapięła guziki, stanęła na palcach, żeby pocałować go na do widzenia. - Zadzwonię do ciebie po powrocie. Powodzenia w szukaniu opiekunki do dziecka. - Dziękuję. Podejrzewam, że to bardzo odpowiednie życzenie. Ech, te kobiety! Rozdrażnienie Ryana znów nieco wzrosło. Siedział za kierownicą srebrnego mercedesa i mijał inne

samochody, które wyjechały na ulice w niedzielny ranek. Towarzyszył mu odgłos nieustannie pracujących wycieraczek. Właśnie teraz, kiedy musiał skoncentrować wszystkie siły na stworzeniu dla firmy planu walki o byt, spotkało go coś takiego. Zamiast pracować, będzie miał tysiące różnych zajęć, jak inni znani mu rodzice. Zmarszczył czoło. Będą występy. Wywiadówki. Podwożenie samochodem do szkoły. Sięgnął do dźwigni zmiany biegów, żeby wyprzedzić autobus, zamiast tego zaczepił jednak palcami o plisowaną spódniczkę swojej pasażerki. Zmełł pod nosem przekleństwo i wyplątał rękę. - Przepraszam. Odpowiedzią na te przeprosiny było jedynie skinienie głowy. Każdy mężczyzna, któremu wydaje się, że zna kobiety, powinien spędzić trochę czasu z taką istotą. Przed dwa dni i dwie noce dziewczynka mówiła prawie wyłącznie „tak” i „nie”. Nie pierwszy raz smutno zadumał się nad śmiercią Rona i Marcii i z powątpiewaniem pomyślał o ich rozsądku, który kazał im wybrać kawalera na opiekuna ich dziecka. Spojrzał na małą, która siedziała w milczeniu, i jeszcze raz spróbował nawiązać rozmowę. - Myślę, że polubisz panią Hansen. - Tak - odpowiedziała posłusznie Dani. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi splecionymi na kolanach. Długie, czarne włosy miała związane niebieską aksamitką. I była absolutnie nieruchoma. Za bardzo nieruchoma. Nie wierciła się i wbrew oczekiwaniom Ryana nie paplała bez końca. Raz tylko z własnej inicjatywy zdobyła się na dłuższą wypowiedź, gdy powiedziała, że woli skróconą formę swego imienia. Ryan znał się na dzieciach bardzo słabo, to dziecko jednak nie wydawało mu się normalne. Załamany, wyciągnął z kieszeni marynarki kartkę i zerknął najpierw na wypisany tam adres, a potem na przesuwające się za szybą numery domów. Jak siedmioletnia dziewczynka, pozornie idealnie grzeczna, może tak człowiekowi skomplikować życie? Przez dwa dni spędzone na wizytach u potencjalnych opiekunek Dani odrzuciła wszystkie kandydatury, niekiedy wymieniając całkiem absurdalne powody. Rebeka Hansen była ostatnią osobą na liście sporządzonej przez jego sekretarkę. A Ryan miał szczerą nadzieję, że zdąży zatrudnić kogo innego i nie będzie musiał Jej odwiedzić. Zdumiało go, że Hallie zdołała namówić przyjaciółkę swojej siostrzenicy na to spotkanie. Wprawdzie nie wiedział, dlaczego Rebekę tak zirytowało zwykłe zaproszenie na kolację, dwa lata temu nie przebierała jednak w słowach, gdy wyjaśniała mu, co o nim myśli. Pech chciał, że teraz miał zamiar prosić ją o przysługę. Wzruszył ramionami. Będzie musiał męskim urokiem nakłonić Becky do przyjęcia tej pracy. Oczywiście, urok będzie całkiem bezużyteczny, jeśli Rebeka dom i jej dzieci nie spełnią oczekiwań Dani. A jeśli spotkanie Potoczy się tak jak poprzednie, to czeka go kłopot przez duże „K”. Jeszcze raz sprawdził adres i zwolnił przed frontem dużego, białego domu na rogu. Dwupiętrowy budynek wyróżniał się w okolicy, sąsiednie miały bowiem tylko jedno piętro lub były parterowe. Z zaokrąglonego naroża budynku wyrastała wieżyczka zakończona spiczastą kopułą. Na jej czubku pysznił się blaszany kurek. Natomiast z dachu werandy zwisała ozdobna, rzeźbiona tabliczka z napisem „Lilac House”. To musiał być kiedyś ładny dom, pomyślał, zatrzymując samochód na podjeździe obsadzonym nie strzyżonymi krzewami. Szkoda, że tak podupadł. Farba nie wyblakła i nie łuszczyła się tylko na tabliczce z napisem, która biła w oczy bogactwem fioletu, błękitu i zieleni. Dodatki do wielobarwnych ścian stanowiły zardzewiały, stary samochód na nierównym podjeździe i dżungla otaczająca dom. W sumie widok był mało pociągający. Znad zarośniętej winoroślą balustradki werandy wychyliła się głowa. Śledziły ich wielkie brązowe oczy, więc Ryan mocno uścisnął rękę Dani, szukającą schronienia w jego dłoni. Gdy wchodzili po schodkach, stanął przed nimi chłopiec z niesfornymi, brązowymi kędziorami. Na podbródku miał zaschniętą strużkę czekolady, a gołe kolana, wystające z rozdartych dżinsów, były zielone od trawy. - Cześć! Jak się nazywacie? Po co przyszliście? Czy mogę posiedzieć w waszym samochodzie?

- Nicky! Bądź grzeczny. - Starsza dziewczynka z długimi, kręconymi włosami, które sięgały talii jej marszczonej sukienki, uchyliła odrapane drzwi. - Czy mogę państwu w czymś pomóc? - Nazywam się Ryan McLeod, a to... - delikatnie pociągnął Dani za rękę, żeby stanęła przed nim - to jest Dani. Byłem umówiony z panią Rebeką Hansen w sprawie opieki nad dzieckiem. Dziewczynka zmierzyła Ryana spojrzeniem, w którym widać było ślady niezadowolenia. - Mama powiedziała, że pan przyjdzie jutro. - Obawiam się, że jutro będę nieuchwytny. Próbowałem do państwa zadzwonić, ale od ósmej rano linia jest zajęta. - Najlepiej będzie, jak pan wejdzie. Czy Dani może iść na górę? Nicky pokaże panu, gdzie jest mama. Zauważył, że kąciki ust Dani uniosły się w nieśmiałym uśmiechu, pierwszy raz odkąd dziewczynka była u niego. Trochę mu ulżyło. Może wreszcie znalazła rodzinę i dom, które łaskawie zaakceptuje. - Jeśli jesteś pewna, że mama nie będzie miała nic przeciwko temu... Wszedł za dziećmi do środka. Odetchnął głęboko aromatem jabłek i cynamonu, który unosił się w domu, i przystanął obejrzeć szerokie, równoległe poręcze schodów. Tymczasem Sara poprowadziła Dani na górę. W przestronnej sieni po obu stronach znajdowały się podwójne przeszklone drzwi. Na wąskim stoliku przy ścianie leżały liczne rękawiczki i kapelusze. Obok stał zaimprowizowany stojak na parasole, zrobiony z najbrzydszego wazonu, jaki zdarzyło się Ryanowi widzieć. W lustrze oprawionym w pozłacaną ramę odbijał się imponujący żyrandol, zwisający z wysokiego stropu. Na lewo wchodziło się do pokoju, który kiedyś zapewne był jadalnią. W tej chwili tapicerowane krzesła odsunięto pod ścianę, gdzie zajmowały miejsce razem z deską do prasowania. Do mahoniowego, podłużnego stołu była dostawiona maszyna do szycia, obok zaś leżały porozrzucane kawałki materiałów. Przez szybę w drzwiach z prawej strony widział parter wieży. Dawniej musiał tam być elegancki salon, teraz jednak w okrągłych ścianach mieścił się wygodny pokój dzienny, umeblowany wyjątkowo eklektycznie. Mały kominek miał rzeźbioną obudowę. Kotary ze spłowiałego różowego aksamitu zwisały po bokach smukłych okien, sięgających stropu trzy metry nad podłogą. Ryan zacisnął usta, stwierdził bowiem, że pokoje, choć czyste, zdradzają te same objawy zaniedbania; co dom na zewnątrz. Poczuł szarpnięcie za nogawkę, spojrzał więc na Nicky’ego. - Mama naprawia kominek w naszym pokoju. Ona umie naprawić wszystko. - Zamilkł, jakby zastanawiał się nad tym, go powiedział. - No, prawie wszystko. Obiecała nam, że zjemy lunch przy kominku, bo na dworze pada. Będzie piknik w domu. Nicky wziął Ryana za rękę i pociągnął przez sień. W łukowatym przejściu, przegrodzonym następną parą podwójnych drzwi, przystanęli. - Mamo! To była kiedyś wspaniała biblioteka, uznał Ryan, przyglądając się zdobionemu stropowi, oknom z drobną kratką szybek i ciężkim, dębowym półkom, na których bez ładu i składu leżały gry i zabawki. Na długiej, niskiej ławie pod oknem stało akwarium, które zaadaptowano na mieszkanie trzech żółwi. Przed telewizorem stał wygodny komplet wypoczynkowy, przykryty barwnymi narzutami. - Nie teraz, Nicky. Zmykaj z powrotem na dwór i pobaw się grzecznie, bo inaczej nie będzie pikniku. Powiedziałam ci, że to trochę potrwa. Ryan wyszedł zza futryny w poszukiwaniu źródła głosu. W przeciwległym końcu pokoju ujrzał inny komplet wypoczynkowy, rozstawiony dookoła drugiego kominka, większego niż pierwszy i różniącego się od niego prostą obudową. Kobieta była odwrócona plecami do Ryana. Nieświadoma jego obecności, wzięła z metalowego stojaka narzędzia do czyszczenia kominka. Serce mu drgnęło, w gardle zaschło. Musiał zwalczyć niepojęty i całkiem irracjonalny przypływ pożądania. Brązowe, kręcone włosy opadały kobiecie na ramiona, które osłaniała luźna, biała, bawełniana koszulka. Różowe szorty obciskały jej biodra i eksponowały smukłe, zgrabne nogi oraz niewielkie bose stopy. Zwrócił uwagę na paznokcie stóp, polakierowane na jaskrawoczerwony kolor. Miał wielką ochotę się przekonać, czy ciało tej kobiety rzeczywiście jest tak atrakcyjne, jak mu się zdaje.

- Ale, mamo... - Nic z tego, młody człowieku. Byłeś tu już co najmniej dziesięć razy w różnych sprawach. Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo... Nicky otworzył usta, by zaprotestować, ale widocznie lepiej się zastanowił, bo posłusznie znikł z pokoju. Tymczasem Ryan zdążył się trochę opanować. Odchrząknął i spróbował się odezwać: - Rebeko? Jego głos zagłuszyło jednak głośne walenie. Kobieta utrzymywała dość chwiejną równowagę, oparta kolanem o ciemną płytę paleniska i ręką o obudowę, natomiast drugą rękę miała wsuniętą w przewód kominowy. Usiłowała otworzyć zasuwę, na oślep dźgając pogrzebaczem w głąb przewodu. Bez wątpienia go nie usłyszała. Ryan ze wszystkich sił starał się nie zwracać uwagi na kształtne pośladki kobiety, przesuwające się tam i z powrotem za każdym ruchem ramienia. Nie rozumiał, co się stało z jego opanowaniem. Przecież prawie nie znał tej kobiety! Cicho podszedł po starym dywanie. - Pomogę pani. - Sięgnął po jej rękę opartą o obmurowanie. Becky poczuła dotyk wielkiej dłoni, jednocześnie tuż przy uchu usłyszała męski głos. Przerażenie odebrało jej mowę. Kolano straciło chwiejne oparcie, a ręka wyszarpnęła się z uścisku. Ryan chwycił ją w pół i pociągnął ku sobie, żeby nie upadła na cegły. Chociaż zareagował szybko, nie był w stanie zrównoważyć gwałtowności ruchu. Głowa i ramiona kobiety poleciały do przodu, a ręka trzymająca pogrzebacz wleciała jeszcze głębiej do przewodu. Rozległ się huk i zasuwa wreszcie ustąpiła. Owionęła ich chmura sadzy i popiołu. Zaskoczeni znieruchomieli. Po chwili Ryan zacisnął chwyt i zaczął podnosić kobietę. Loki załaskotały go w brodę. Ale kobieta poślizgnęła się i straciła równowagę. Jej piersi oparły się na ramieniu Ryana, a pośladki otarły się o jego krocze. Becky kompletnie osłupiała. Pogrzebacz, który wypuściła z dłoni, z brzękiem upadł na podłogę. Na sercu, które Panicznie jej łomotało, czuła wyraźny dotyk męskiej dłoni. Ryan okręcił ją dookoła, nie zwalniając bynajmniej uścisku. Becky spojrzała w srebrzystoniebieskie oczy i zaczęła uspokajać wyrywające się z piersi serce, powtarzając sobie w myśli, ten mężczyzna to ktoś obcy, nie Eric. Eric odszedł. Powoli jej lęk przerodził się w złość tym większą, że mężczyzna wybuchnął śmiechem. Równe rzędy jego białych zębów wyraźnie odbijały od osmolonej twarzy. - Niech pan mnie puści! - Nie zważając na to, że tylko jego ramię chroni ją przed upadkiem, z całej siły go odepchnęła i szarpnęła się, żeby stworzyć między nimi przynajmniej niewielki dystans. Przy okazji zatoczyła nogą łuk i przewróciła stojak z narzędziami. Ryan z trudem utrzymał równowagę. Przestał się śmiać i znów wzmocnił chwyt. - Niech się pani nie rusza, bo sobie pani zrobi krzywdę. Ignorując niezaprzeczalnie miłe brzmienie tego głosu, naznaczonego południowym akcentem, Becky spojrzała na niego morderczym wzrokiem. - Więc niech mnie pan puści. - Jak sobie pani życzy. - Przeniósł chwyt na ramiona i pozwolił jej osunąć się wzdłuż swego ciała. Puścił ją jednak dopiero wtedy, gdy upewnił się, że odzyskała równowagę. Cofnął się dwa kroki. - Kim pan jest i co pan robi w moim domu? - Pogrzebacz zgrzytnął o cegły, Becky poderwała go bowiem z paleniska w obronnym geście. - Nazywam się Ryan McLeod. Wpuściła nas tu Sara. - Ryan? Ojej! - Zerknęła za jego plecy. - Nas? - Pani córka zaprowadziła moją podopieczną na górę, a Nicky przyprowadził mnie prosto do pani.

- Powinien był mnie uprzedzić, że pan przyszedł. - Próbował. - Ryan wykrzywił usta w grymasie, który mógłby ujść za uśmieszek. - Ale zagroziła mu pani, że jeśli powie jeszcze jedno słowo, to nie będzie pikniku. - No tak. - Becky zdawała sobie sprawę, że zwyczajnie gapi się na tego mężczyznę, ale nie mogła oderwać od niego oczu. Żałowała, że nie widzi twarzy, cała górna połowa jego ciała była jednak czarna od sadzy. Sama zresztą z pewnością wyglądała nie lepiej. Miał długie nogi, był wąski w pasie i szeroki w barkach. Nosił stare dżinsy, wytarte na udach, bawełnianą koszulę, która kiedyś była biała, i szarą, sportową marynarkę z tweedu. Strój ten okrywał ciało, lecz nie ukrywał, że jego budowa może wywołać mocniejsze bicie serca u każdej kobiety, nawet tak powściągliwej jak Becky. Najwidoczniej przez ostatnie dwa lata nic się nie zmieniło. - Dlaczego pan nie zatelefonował? - Instynkt nakazał jej ostrożność, odwróciła więc wzrok. - Próbowałem. Bez przerwy było zajęte. - Podszedł do aparatu i odłożył na widełki słuchawkę, której miejsce zajmowała dotąd poduszka. Uprzytomniła sobie, ze wciąż trzyma pogrzebacz, wypuściła więc narzędzie z dłoni. - Przepraszam za to. Przestraszył mnie pan. - Nic się nie stało, Rebeko. Rozumiem. - Wolę, kiedy się mnie nazywa Becky. - Podniosła resztę narzędzi i odłożyła je na stojak. - Jan powiedziała mi, że potrzebuje pan opiekunki do dziecka. Może zostanie pan na lunch, a porozmawiamy potem? - Dziękuję. To dobry pomysł, ale... - Rozłożył ręce. - Jestem trochę za brudny na składanie wizyt. - Ojej! Powinniśmy chyba doprowadzić się do porządku. Jeśli pójdzie pan korytarzem, za kuchnią są drzwi do łazienki. Może pan wziąć prysznic. - Bardzo chętnie. - Lekko skłonił głowę i skinął dłonią. Musiała zapanować nad nerwowym śmieszkiem, gdy zorientowała się, że ten dworski gest był zaproszeniem, by pokazała mu drogę. Zgodnym z zasadami dobrego wychowania, lecz wyjątkowo śmiesznym, zważywszy na stan, w jakim oboje się znajdowali. Niezręcznie dygnęła, skubiąc dłonią nogawkę szortów, po czym wyminęła go i ruszyła przed siebie. Doszedł za nią do schodów w sieni. Czuła na plecach jego spojrzenie. - Teraz nasze drogi się rozchodzą - powiedziała, stawiając nogę na pierwszym stopniu. Wskazała ręką w głąb korytarza. - Dziękuję. Jego południowy akcent był wyraźniejszy, niż pamiętała z pierwszego spotkania. W dodatku uniósł dłoń do czoła, jakby chciał uchylić kowbojskiego kapelusza. Z błyskiem w oczach przesunął wzrokiem po jej obnażonych nogach i Becky poczuła, jak pod warstwą sadzy robi się pąsowa. Co za absurd. Dlaczego nagle wydało jej się, że jest prawie rozebrana, skoro w podobnym stroju często chodziła po zakupy? - Zaraz wrócę. Ręcznik i wszystko, co potrzebne, powinien pan znaleźć w szafce pod umywalką. - Zawahała się, bo mężczyzna nadal stał nieruchomo. - Chce pan, żebym panu pokazała? - Dziękuję, na pewno sobie poradzę. - Czy jeszcze czegoś pan sobie życzył. - Nie dbała o to, że ton jej głosu może wydać się opryskliwy. - Nie, dziękuję pani. - Uśmiechnął się od ucha do ucha, ale posłusznie oddalił się korytarzem w stronę kuchni. Becky szybko przemierzyła sypialnię i weszła pod prysznic, wciąż w ubraniu. Metalowe kółka zadzwoniły na poprzeczce, gdy energicznie szarpnęła zasłonką. U jej stóp powstała czarna kałuża, wolno ściekająca rurą

odpływową. Zmywszy z siebie większość sadzy, Becky rozebrała się i nogą odepchnęła ubranie tak, że znalazło się przy końcu wanny. Nalała na dłoń szamponu i mocno wtarła go sobie we włosy. Za kogo ten człowiek się uważa? Wchodzi jak do swojego domu i omal nie przyprawia jej o zawał. Becky obróciła się i odchyliła głowę, żeby woda spłukała szampon, a przy okazji wirusy szaleństwa, które mogły pozostać na skórze po jego dotknięciu. Bardzo trudno jej było zrozumieć, dlaczego nie zadzwoniła do Hallie i nie odwołała tego spotkania natychmiast po tym, jak dowiedziała się, że Jan ich umówiła. Spadło ciśnienie w rurach. Becky zaczęła kręcić kurkami, żeby utrzymać temperaturę wody. Do diabła z tą wiekową instalacją, pomyślała. Powinna pamiętać, że ile razy ktoś puszcza wodę na dole, natychmiast spada ciśnienie na górze. Niespodziewanie zobaczyła oczami wyobraźni nagiego Ryana pod prysznicem. Zalało ją gorąco. Dawno i bez żalu zapomniane doznania nagle w niej ożyły. Dla ich stłumienia musiała sobie przypomnieć Erica, z jego piękną twarzą i podłym sercem. Zadrżała. Nie! Dostała już swoją lekcję, a chociaż jej ciało i Jan twierdziły co innego, nie potrzebowała mężczyzny. Chwyciła kostkę mydła i zaczęła to zdradzieckie ciało z całej siły nacierać, przekonana, że im szybciej się doczyści i ubierze, tym szybciej pozbędzie się Ryana z domu. Niepożądane myśli odpędziła w najciemniejszy zakamarek umysłu. Postanowiła, że Ryan będzie musiał znaleźć kogo innego do opieki nad dziewczynką. Co do niej, nie chciała się z nim umówić dwa lata temu i dalej nie życzyła sobie utrzymywać z nim znajomości. Gdyby nie sytuacja finansowa, w ogóle nie zastanawiałaby się nad przyjęciem pracy, którą chciał jej zlecić. Szybko się wytarła, a potem otworzyła szafę w poszukiwaniu najstarszego posiadanego dresu. Wybrała taki, który w okresie świetności był złocistożółty, ale po wypadku w pralni zdeformował się i nabrał koloru błota. Uśmiechnęła się zadowolona. Ryan McLeod nie dostanie od niej nawet najmniejszego sygnału, że jest zainteresowana jego osobą. Świadomie zignorowała fakt, że pierwszy raz po fatalnych doświadczeniach z Erikiem jej ciało zareagowało na mężczyznę. Idąc do schodów, przystanęła koło pokoju Sary, żeby wziąć dziewczynki na lunch. Położywszy rękę na klamce, zawahała się jednak. - Dlaczego u niego mieszkasz? - Głos Sary brzmiał rzeczowo jak zwykle. Chciała czegoś się dowiedzieć, więc Pytała, nie zastanawiając się nad tym, jak może zostać odebrane jej pytanie. - Moi rodzice nie żyją. - Cicha odpowiedź była równie bezpośrednia. - Kiedy umarli? - Trzy tygodnie temu. Ich samolot rozbił się w Peru. - Po co polecieli do Peru? - Mama i tata byli naukowcami. Becky zapukała do drzwi i weszła, zanim Sara zdążyła zadać następne pytania, które mogły sprawić ból jej rozmówczyni. - Dzień dobry. Nazywam się Rebeka Hansen, ale wszyscy mówią do mnie Becky. A ty jak się nazywasz? - Uśmiechnęła się szeroko do dziewczynki siedzącej na krześle przy łóżku Sary. - Danielle Anna McLeod, ale lubię kiedy mówi się na mnie Dani. - Wstała i nieśmiało wyciągnęła do niej rękę. - Chodźmy na dół - powiedziała Becky, z powagą uścisnąwszy dłoń dziewczynki. - Zaprosiłam Ryana i ciebie na lunch. Chcesz zjeść z nami? - Z przyjemnością. - No, to ruszajmy. Becky sprowadziła dziewczynki na parter i wysłała Nicky’ego na poszukiwania starszego brata. Postanowiła otoczyć się dziećmi i nie rezygnować z ich eskorty aż do końca wizyty Ryana.

Mijając dziecięcy pokój zabaw, przystanęła. Ktoś posprzątał cały bałagan, a na kominku wesoło skakał ogień. Zaczęła podziwiać grę płomieni. Dotąd była absolutnie pewna, że przypięła Ryanowi właściwą etykietkę, ale przecież to właśnie on musiał tu wszystko uporządkować. Eric za nic nie zrobiłby czegoś takiego, nawet gdyby go o to poprosiła. W kuchni posadziła dziewczynki przy wielkim stole i postawiła przed nimi szynkę, ser, masło orzechowe, galaretkę i chleb, wraz z zestawem noży i talerzy. - Wy robicie kanapki, ja podgrzewam zupę. Wkrótce czworo dzieci siedziało przy stole i przygotowywało przenośną ucztę złożoną z kanapek, warzyw, owoców i frytek, a Becky stała przy kuchni i chochlą mieszała w garze zupę z owoców morza. Było to ulubione danie jej dzieci, Dani też powiedziała, że je lubi, ale czy taki zwykły domowy posiłek będzie odpowiadał człowiekowi, który właśnie brał prysznic? Phi! Mężczyźni tego pokroju na widok pokoju pełnego dzieci uciekają, gdzie pieprz rośnie. - Hej, proszę pana! Woli pan kanapki z dżemem i masłem orzechowym czy z serem i szynką? - zawołał piskliwie Nicky. - Lubię i takie, i takie. Mogę jakoś pomóc? Zdrętwiała słysząc dźwięczny męski głos, odpowiadający na pytanie jej syna. Prawie siłą oderwała nagle zdrętwiałe palce od chochli, żeby położyć dłoń na blacie. Dopiero wtedy odwróciła się do Ryana McLeoda. Był niewiarygodnie piękny. Złote włosy opadały mu falą na czoło. Przez dwa lata przybyło mu kilka bruzdek przy oczach i wokół kącików ust, ale to niczego mu nie ujęło, a wręcz przeciwnie, jeszcze dodało atrakcyjności. Stał przed nią bosy i obnażony do pasa. Resztki sadzy były jeszcze widoczne na dżinsach, które odsłaniały nieznacznie wklęsły brzuch. Ramiona miał umięśnione, nie przesadnie, ale efektownie, a szeroki tors okrywało złociste owłosienie, które stopniowo zwężało się ku dołowi i nikło w spodniach. Becky przełknęła ślinę. Przy tym mężczyźnie Dawid Michała Anioła wyglądałby jak zwyczajny mięczak. Ryan omal nie wybuchnął śmiechem, gdy zobaczył panią domu. Włożyła stare, workowate spodnie od dresu w kolorze błota i bluzę od kompletu, zapiętą po szyję. Włosy miała zaczesane do tyłu, co niewątpliwie stanowiło próbę poskromienia niesfornych loków. Wyglądało na to, że chciała ukryć swoje wdzięki. Z poprzedniego spotkania pamiętał jednak, że Rebeka Hansen jest atrakcyjną kobietą. Bardzo atrakcyjną i wciąż wolną, jeśli wierzyć Hallie. O czym ty myślisz, zrugał się w myśli. Masz spotkanie z opiekunką do dziecka, a nie randkę z kobietą, nawet jeśli opiekunka jest bardzo pociągająca. Nagle zauważył, że mimo nieufności w oczach, Becky raz po raz przesuwa wzrokiem po Jego ciele. Może więc pociąg był wzajemny? Natychmiast przestał jednak okazywać uznanie dla kobiecych zalet Becky, gdy zauważył bardzo niechętną minę chłopca, siedzącego przy stole. - Ryan, nie poznałeś jeszcze mojego starszego syna. To jest Mike. Mike, to jest pan McLeod. Chłopiec skinął mu głową, nie przestając się burmuszyć. - Gdzie pana ubranie? - Mieliśmy mały kłopot z kominkiem. Przy okazji tak ubrudziłem się sadzą, że twoja mama pozwoliła mi skorzystać z łazienki i wziąć prysznic. - Dzieci, kończcie przygotowywać kanapki, bo inaczej nie będziecie miały co jeść. - Becky zmarszczyła czoło i pokręciła głową widząc, że syn wzruszeniem ramion wyraził swą dezaprobatę. - Wziąłem z ganku szmaty i starłem nimi sadzę z podłogi, a potem wyrzuciłem je do pojemnika przed domem - powiedział Ryan. - Ogień już się pali, jak trzeba. - Podszedł do niej, wyraźnie nie zwracając uwagi na swój niekompletny ubiór. - Jest tylko jeden problem. Zerknęła na dzieci, licząc że oderwą jej uwagę od Ryana, ale latorośle straciły już zainteresowanie rozmową dorosłych. Znowu skupiły się na przygotowywaniu kanapek i układaniu ich na dwóch półmiskach, stojących pośrodku stołu.

- Jaki? - Cofnęła się kilka kroków, aż wreszcie poczuła za plecami kuchenny blat. - Mam brudne ubranie. Wciąż się do niej zbliżał, więc Becky usuwała mu się z drogi, aż w końcu zapędził ją do kąta między drzwiami i kuchenką. Zatrzymał się o centymetry od niej i zajrzał do garnka. Poruszył w nim chochlą i z uznaniem wciągnął w nozdrza aromat zupy. - Owoce morza? Skinęła głową. - Pyszne jedzenie plus piękna kobieta - powiedział schrypniętym głosem. - Krótko mówiąc, posiłek jak marzenie. Niefrasobliwie przesunął dłonią po torsie i opuścił ją na brzuch. W końcu zaczepił palec o brzeg dżinsów, przyciągając tym spojrzenie Becky. Zauważył u siebie wyraźną reakcję na to spojrzenie. Ale nie miała ona najmniejszego sensu, zwłaszcza w pokoju pełnym dzieci. Daj spokój, głupcze, nakazał sobie w myśli. - Nie mogę w takim stanie ani zjeść lunchu, ani jechać do domu. - Mówił teraz głośniej, chrapliwy przydźwięk znikł. - Potrzebna mi jest koszula do włożenia i plastikowa torba na brudy. Sadza ma to do siebie, że wszędzie się wciska. Gdy nie odpowiedziała, tylko dalej stała z wytrzeszczonymi oczami, zachichotał i dotknął palcem wskazującym czubka jej nosa. - Może ma pani koszulkę podobną do tej, w której panią tu zastałem. - Saro. - Głos jej się dziwnie załamał. - Czy możesz przynieść jakąś moją nocną... - Zająknęła się i spłonęła rumieńcem. - Jakąś nocną koszulkę dla pana McLeoda? - Jasne. - Sara raźnie zerwała się z krzesła i pobiegła do drzwi. - A torby są w szafce pod zlewem - wybąkała Becky. Leżą w pudle. - Dziękuję, zaraz sobie wezmę. Błysnął białymi zębami i odwrócił się we wskazanym kierunku. Jak królik spłoszony przez lisa Becky nie bardzo wiedziała, czy bezpieczniej dla niej będzie uciec, czy zastygnąć w bezruchu. Ramiona Ryana były gładkie, szerokie, tu i ówdzie upstrzone piegami. Na pochylonych plecach było widać grę mięśni. Luźne dżinsy nieco odstawały od ciała, zanim więc Ryan się wyprostował, Becky zdążyła zobaczyć pod nimi nisko sięgającą opaleniznę i wąski pasek jasnej skóry. - Pójdę zapakować ubranie i włożę torbę do samochodu - powiedział. Na progu spotkał Sarę, która podała mu złożoną koszulkę. Sądząc po rumieńcu Becky i jej zająknieniu uznał, że jest to codzienny nocny strój właścicielki. - Proszę, panie McLeod. To była ostatnia w szufladzie, mamo. Ryan wcisnął róg plastikowej torby do kieszeni i ujął w dłonie obszerną koszulkę. Delikatnie przesunął palcami po materiale. Koszulka była sprana tak samo jak ta, którą Becky miała na sobie poprzednio. - Może jednak nie powinienem nadużywać pani uprzejmości. Nie chciałbym, żeby w taką chłodną, deszczowa noc, jakiej należy się dziś spodziewać, musiała się pani obyć bez koszuli. Uśmiechnął się do niej przewrotnie, a Becky wyobraziła sobie, jak coś, a właściwie ktoś ogrzewa ją tej nocy zamiast koszuli. Niewątpliwie właśnie taką myśl Ryan chciał jej podsunąć. Przez chwilę napawała się widokiem jego palców, pieszczotliwie przesuwających się po koszuli. - Nie. - Odchrząknęła, chcąc się pozbyć nagłej chrypki. - Nie, proszę wziąć. Rozłożył koszulkę, trzymając ją za ramiona, i przeczytał napis nad małym żółtym ptaszkiem rodem z komiksu, zdobiącym przód. - Pocałuj twojego ćwirka - przeczytał na głos i spojrzał na nią z uniesionymi brwiami. - Dostałam ją w prezencie od dzieci - wyjaśniła zażenowana.

Patrzyła, jak Ryan naciąga koszulkę przez głowę. Dla niej ta koszulka była jak luźna sukienka, na szerokich ramionach Ryana mocno się opięła. Biedny ćwirek, już nigdy nie będzie taki sam. Patrząc na potargane włosy Ryana i jego gorący uśmiech, Becky zaczęła się obawiać, że i ona, tak jak nieszczęsny ptaszek, już nigdy nie będzie taka sama. Jak kobieta może się dąsać, a mimo to wyglądać uroczo? zastanawiał się Ryan. Po lunchu, na który dzieci zjadły tyle, że nie mógł pojąć, w jaki sposób zmieściły to wszystko w żołądkach, cała czwórka poszła w coś Pograć. Becky zmywała naczynia w kuchni, bezskutecznie usiłując nie okazać, jak bardzo onieśmiela ją obecność Ryana. Ryan usiadł na jednym z nie pasujących do wnętrza krzeseł i wyciągnął przed sobą skrzyżowane nogi. Ilekroć Becky chlała coś zrobić w drugim końcu kuchni, musiała przejść nad jego nogami albo ostrożnie ominąć nagie stopy. Za każdym razem, gdy tak się działo, rzucała mu gniewne spojrzenie. Na każde gniewne spojrzenie Ryan odpowiadał czarującym uśmiechem. - Wspaniały lunch. W życiu nie jadłem tak wybornej szarlotki. A zupa była palce lizać. Wybornie pani gotuje. - Czy mógłby pan schować nogi pod krzesło? Nie chciałabym się potknąć. - Złapię panią. - Lepiej niech pan stąd wyjdzie albo przynajmniej niech będzie z pana jakiś pożytek. - Rzuciła mu ścierkę. - Proszę powycierać naczynia. Złapał ścierkę w powietrzu, zanim uderzyła go w twarz, i skinął głową w stronę oliwkowej zmywarki, stanowiącej część zabudowy zlewu. - Czemu pani jej nie włączy? - Bo jest zepsuta. Myśli pan, że moczenie rąk sprawia mi przyjemność? Zmywanie jest nudne, ale jeśli nie zamierza pan pomóc, to może pan posiedzieć z dziećmi. Oderwał spojrzenie od bioder Becky, których zarys pod workowatym dresem był ledwie widoczny, i zatrzymał je na włosach. Wysychające kosmyki uwolniły się spod opaski i teraz spiralnie opadały jej wokół twarzy. Aż drgnął, gdy wyobraził sobie Becky mającą na sobie jedynie koszulkę w męskim rozmiarze, taką jak ta, którą pożyczył. Ale w tej wizji była to jego koszulka. I jego łóżko. Ostrożnie położył ścierkę na kolanach, zasłaniając coraz wyraźniejszy dowód swego podniecenia. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ta kobieta tak go rozbudza. Nie był głupi, odkąd skończył czternaście lat, wiedział, co pociąga kobiety. Jego twarz. Jego ciało. Powodzenie i pieniądze, odkąd je miał. Dla kobiet rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, liczył się człowiek, który krył się za tą fasadą. Póki był młody i gotowy na wszystko, robił to, co musiał, żeby przeżyć. Gdy osiągnął wiek dojrzały, korzyści z męsko-damskich kontaktów stały się wzajemne. Z czasem jednak nabrał tak silnego obrzydzenia do swojego stylu życia, że rzadko reagował na najbardziej nawet subtelne próby nawiązania znajomości. Wolał utrzymywać wygodny dla obu stron wiązek z kobietą interesów, która prowadziła własną firmę public relations. Poznał Carol przypadkiem, przez wspólnych klientów. Potem któregoś wieczoru podeszła do niego na przyjęciu organizowanym przez Izbę Handlową, zauważyła bowiem, jak broni się przed natarczywością Sally, pijanej żony kolegi. Z uśmiechem na twarzy podała mu kieliszek szampana, jeden z dwóch, które trzymała. Gdy zawahał się, zapewniła go, że proponuje mu tylko drinka i ucieczkę od kłopotliwej sytuacji, nic więcej. Zerknąwszy przez ramię, Ryan przekonał się, że Sally nie zamierza zrezygnować. Miała na twarzy głupkowaty uśmiech i znów

zbliżała się do niego chwiejnym krokiem. Była w stanie uniemożliwiającym trzeźwe myślenie. Przyjął więc kieliszek od Carol i podał jej ramię, wdzięczny za tę interwencję. Przez dłuższy czas przechadzali się razem po sali, potem każde poszło swoją drogą. Następnego ranka zdziwił go telefon od Carol z zaproszeniem na kolację. Przejęty nieufnością, uprzejmie, lecz stanowczo wymawiał się, póki Carol nie wyjaśniła, że ma pomysł, który może przynieść korzyść im obojgu. Ot, dobry interes. Wieczorem ze zdumieniem wysłuchał propozycji, by zaczęli odgrywać przed znajomymi parę. Carol. opowiedziała mu, że od wielu lat ma kłopoty z nie chcianymi adoratorami, przez co żony niektórych klientów upatrują w niej zagrożenie. Gdyby zaczęli się razem pokazywać publicznie, rozwiązałoby to wiele problemów im obojgu. W końcu Ryan przystał na jej propozycję. Po kilku miesiącach platoniczny związek nabrał również wymiaru fizycznego. Nie było mowy o wyłączności, ale brak czasu i zainteresowania romansami sprawiał, że w praktyce do niego się ograniczali. Carol nie chciała i nie oczekiwała od Ryana niczego więcej niż towarzystwa przy różnych okazjach, a od czasu do czasu również bezpiecznego seksu. Ostatnio jednak nawet ten powierzchowny związek bardzo osłabł, oboje bowiem mieli bardzo dużo pracy. Gdy kiedyś wypłynął w rozmowie temat małżeństwa, Carol wydała mu się absolutnie zadowolona z ich status quo. Bez wahania zgodziła się z nim, że lepsze jest życie bez zobowiązań niż urwanie głowy z kredytami i dziećmi. Podczas wizyty u Becky zaczął się zastanawiać, w jaki sposób on lub Carol mogliby osiągnąć satysfakcję, mając tak niepełne życie osobiste. Niedowierzająco pokręcił głową. Małżeństwo i rodzina stanowczo nie mieściły się w jego planach. Skąd więc u niego nagle szalone myśli? Co takiego jest w Becky, że przychodzą mu do głowy najdziwniejsze pomysły? Pożądanie, odpowiedział sobie. To, co jest między nimi, ma podłoże czysto fizyczne. Łatwo mogliby przeżyć niezapomniane chwile rozkoszy, gdyby Becky była tym zainteresowana. Już on by się postarał, żeby nie żałowała wspólnie spędzonego czasu, póki oboje mieliby ochotę spędzać go wspólnie. - Więc jak? Wychodzi pan czy bierze się do roboty? - Wolałbym zostać tutaj z panią, nawet gdyby miało to oznaczać pracę. - No, to już. - Becky odwróciła się do niego plecami i zanurzyła ręce w wodzie z mydlinami. Usłyszała zgrzyt odsuwanego krzesła, potem skrzyp starej podłogi. Ryan stanął obok niej. Czysty, męski zapach podrażnił jej powonienie, a od bliskości Ryana przebiegły ją ciarki. Nie! - pomyślała zdecydowanie. Z jeszcze większym zapamiętaniem rzuciła się na brudne talerze, usiłując przezwyciężyć reakcję swego ciała. - Po co pani tak się śpieszy? Łatwo coś stłuc i się pokaleczyć. - Był tak blisko, że poczuła jego oddech we włosach. Zadrżała. Upuściła talerz do wody i odsunęła się od niego. - Dlaczego pan to robi? - Co? - Narzuca mi się. Prawie wszystko, co pan mówił w czasie lunchu, było... było dwuznaczne. I ciągle się pan uśmiechał tak znacząco. Oparł się o kuchenny blat i skrzyżował ramiona na piersi. - Przykro mi, jeśli wprawiłem panią w zakłopotanie. - Owszem, udało się to panu, ale wcale pan tego nie żałuje. Ryan poczuł nagłe pragnienie, by pocałunkiem spędzić gniewny grymas z tych kuszących warg, ale tylko się cofnął. Miał wrażenie, że zmierza do konfrontacji. Instynkt podpowiadał mu, że należy zachować czujność i nie wolno ulec zwodniczej myśli o pocałunku. Ale wiedział, że nie będzie to łatwe. Jak to możliwe, że ktoś taki jak Rebeka Hansen bez najmniejszego trudu pokonał jego mury obronne?

- Przychodzi pan do mojego domu, omal nie przyprawia o zawał serca ze strachu, a potem bez przerwy mnie pan dręczy. - Należy się pani - mruknął pod nosem. - Pani też mnie dręczy. Bardzo. - Słucham? - Nic takiego. Nie uszło jego uwagi, w jaki sposób Rebeka porusza się po kuchni. Za każdym razem obchodziła go wielkim kołem. W czasie lunchu zrobiło się gorąco od ognia, więc nieco odsunęła zamek błyskawiczny bluzy. Teraz widać było spod materiału biel jej szyi i początek przełączki między pełnymi piersiami. Wyczarował najpiękniejszy ze swych uśmiechów, przy którym nieznacznie unosił się kącik ust, a bruzdki wokół oczu trochę się pogłębiały. Wiele razy mówiono mu, że żadna kobieta nie potrafi się oprzeć takiemu uśmiechowi. Istotnie, Becky zastygła w miejscu. - Ja panią dręczę? - Głos miał niski, zmysłowy. Becky natychmiast naszły wyobrażenia, których wolałaby nie mieć. Ryan wyciągnięciem ręki pokonał dzielącą ich odległość i pogłaskał Becky po ramieniu. Poczuła prąd biegnący w głąb jej ciała. Bała się, że lada chwila odtają w niej dawno zamrożone uczucia. Wspomnienie bólu pomogło jej jednak zapanować nad pragnieniem. Przybrała sztywną pozę i odsunęła się. - Nie umie pan pogodzić się z odmową, McLeod? - Odwróciła się do niego plecami. - Dwa lata temu nie byłam zainteresowana. Nic się w tym czasie nie zmieniło. - Becky... - Ten głos drażnił jej zmysły jak powiew tropikalnego wiatru. - O, właśnie. - Odwróciła się i spiorunowała go spojrzeniem. - O tym mówię. Zwykłe zdanie albo nawet jedno słowo, a pan robi z niego coś... coś zupełnie innego. Lepiej niech pan poszuka opiekunki dla Dani gdzie indziej. Przykro mi, bo to miła dziewczynka i bardzo mi się podoba. Ale nie dopuszczę do tego, żeby molestowano mnie w moim własnym domu. - Molestowano? - Ryanem tak to wstrząsnęło, że aż zapomniał o swym bezczelnym uśmiechu samozadowolenia. - Myślałem, że pani... To znaczy, nie zamierzałem... - Nie wątpię. Tacy mężczyźni jak pan nigdy nie zamierzają. Narzucanie się kobiecie jest wszczepione w ich naturę tak samo jak konieczność oddychania. Wszystko jedno, co to za kobieta. Może pan zabrać swoje fałszywe klejnoty i... - Słucham? - Może pan zabrać swoje fałszywe klejnoty i handlować nimi gdzie indziej. Już kiedyś miałam przystojnego męża. Jeden raz mi wystarczy. - Głos Becky ochłódł, stał się bardziej obojętny. - Nie jestem zainteresowana. - Fałszywe klejnoty? - Ryan szeroko otworzył usta. Czuł, że twarz mu purpurowieje. Po chwili zamknął usta, odrzucił ścierkę na blat i zrobił krok do tyłu, z najwyższym trudem powstrzymując się, żeby nie krzyknąć. - Uderz w stół... - Becky z powrotem włożyła ręce do chłodnej wody. - Przykro mi, jeśli pani tak to widzi. - Na zniszczonym linoleum skrzypnęło krzesło wsuwane pod stół. Potem zabrzmiały oddalające się kroki. - Dziękuję za lunch. Dopilnuję, żeby Hallie zwróciła pani koszulkę. Skwitowała te słowa skinieniem głowy, ale nie spojrzała na niego. Ryan obrócił się na pięcie i sprężystym krokiem poszedł do pokoju zabaw, gdzie dzieci leżały na podłodze wokół planszy do gry. - Dani, idziemy. - Dobrze, proszę pana. - Natychmiast odłożyła kostkę i wzięła z krzesełka kurteczkę. - Dziękuję, że nauczyłaś mnie grać w „Monopol”, Saro. - Jutro po szkole możemy zagrać w coś innego - powiedziała Sara.

- Obawiam się, że nic z tego. Mamy na jutro zaplanowane jeszcze kilka wizyt. - Ryan siłą woli zignorował minę Dani. Nieśmiały uśmiech ustąpił miejsca bolesnemu grymasowi. Wolał też nie myśleć w tej chwili o liście Hallie, z której wszystkie nazwiska były już wykreślone. - Do widzenia. Przesyłając pożegnalny uśmiech pozostałym dzieciom, ruszył za Dani korytarzem do frontowych drzwi. Omal nie wpadł na nią, gdy dziewczynka niespodziewanie przystanęła. - Dlaczego mamy jeszcze gdzieś chodzić? Becky i Sara mi się podobają. - Bo... bo... - Ryan przesunął dłonią po karku. Co ma jej powiedzieć? Nie mógł dopuścić do tego, żeby dziewczynka czuła się winna, skoro zawinił upór Becky. - W ostatnim domu powiedziałaś mi, że jest brudno. Tutaj też jest bałagan. Chcę mieć pewność, że dokonaliśmy najlepszego wyboru. - Becky jest najlepsza. Jest świetna. - Oczy Dani zalśniły łzami. - Chcę być z Sara. Ona powiedziała, że zostanie moją przyjaciółką. A Lilac House nie jest brudny. Jest taki... taki domowy. Ma rację, pomyślał Ryan, rozglądając się dookoła. Na dzieci w tym domu nie krzyczy się za każdym razem, gdy położą coś nie na miejscu. Ponieważ rozczarowanie Dani było oczywiste, doszedł do wniosku, że musi z bezwzględną szczerością przyjrzeć się swojemu dotychczasowemu zachowaniu. Rebeka Hansen była samotną matką, utrzymującą troje dzieci. Była też bardzo sympatyczną kobietą, w niczym niepodobną do Carol Hill ani innych rekinów, czyhających w głębokich wodach jego świata. A on zachował się jak skończony dureń. Wystarczyło mu parę sekund, by pojąć, co naprawdę zrobił i ile to będzie kosztować jego podopieczną. - Wiesz co? Idź się jeszcze pobawić. Porozmawiam z Becky. - Czy ona może się mną zaopiekować? Ryan wyjął z kieszeni zgniecioną, ale czystą ligninową chusteczkę i niewprawnym ruchem otarł dziewczynce oczy. - Nic nie obiecuję. Zobaczymy. Dani wróciła więc do pokoju zabaw i znów usadowiła się na podłodze przy reszcie dzieci, a Ryan stanął w otwartych drzwiach kuchni i przez chwilę patrzył, jak Becky łomocze talerzami o suszarkę przy zlewie. - To nie jest zgodne z planem - mruknął do siebie. Z cichym westchnieniem podszedł do blatu, podniósł ścierkę, którą wcześniej tam rzucił, i wziął do ręki mokry głęboki talerz. - Powiedziałam, żeby pan wyszedł. - To prawda. - Pochwycił jej chmurne spojrzenie i nie odwracając oczu ani na chwilę, zaczął przesuwać ścierką po talerzu. Co miał powiedzieć, żeby ją przekonać? Dani chciała tu przychodzić, a on miał pracę, na której musiał się skupić. Becky była dotąd jedyną kandydatką, którą dziecko zaakceptowało. Gdyby mimo to chciał szukać dalej, mógłby znowu znaleźć się w wielkim kłopocie. - Bardzo niewłaściwie się zachowałem. - Owszem. - Nie znam się na wychowaniu, ale w tym domu widzę trójkę dzieci, które kochają i szanują matkę. Jest dla mnie oczywiste, że pani też je kocha i ze wszystkich sił stara się, żeby były szczęśliwe. I nie wątpię, że obdarzy pani tym samym uczuciem każde dziecko, które zostanie oddane pani pod opiekę. - Jasna sprawa. - Niech pani mnie posłucha, Becky. - Kącik ust uniósł mu się lekko w smutnym uśmiechu. - Dani potrzebuje kogoś takiego. Niech pani da szansę jej i mnie. Co do mnie, myślałem, że oboje czujemy do siebie pociąg. Nie popełnię drugi raz podobnej omyłki. Obiecuję. Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej ramienia, zorientował się jednak w pół gestu i tylko wskazał krzesło za jej plecami. - Proszę, niech pani usiądzie. Chciałbym trochę opowiedzieć o Dani. Nadąsała się, ale mimo to usiadła.

Obszedł długi stół i zajął miejsce naprzeciwko, celowo odgradzając się od niej metrem solidnego drewna. Nie było sensu siedzieć tuż obok i bez przerwy zwalczać pokusę dotyku. Musiał teraz jasno myśleć. Położył ręce na pokancerowanym blacie stołu i splótł dłonie. Czuł się skrępowany. W milczeniu mierzyli się wzrokiem. Z wyrazu twarzy Becky wyczytał, że jest pełna wahań, ale chce go wysłuchać. Przelotnie zerknął na swe dłonie, potem znowu podniósł oczy. - Mój kuzyn i jego żona pasjonowali się antropologią. Niewiele widzieli poza swoimi badaniami. Po urodzeniu Dani zostawili małą u krewnych Marcii i wrócili do południowoamerykańskiej dżungli. Z tego, co mi mówiono, Dani widywała ich dwa razy do roku, gdy przyjeżdżali złożyć sprawozdanie z badań albo zdobyć fundusze na ich dalszy ciąg. Zginęli w zeszłym miesiącu podczas ekspedycji. - Słyszałam, jak Dani mówi mojej córce, że to było w Peru. - Podobno. Nie widziałem Rona i Marcii od dnia ich ślubu. Ich adwokat powiedział mi, że mianowali mnie opiekunem dziecka, bo kiedyś udzieliłem subwencji jakiejś ich wyprawie. Uznali, że jestem hojny. - Nerwowo przeczesał dłonią włosy. - A pan się nie zgadza z tą oceną? - Mnie chodziło po prostu o zmniejszenie podatku. Nawet nie wiedziałem, że mają córkę. Dowiedziałem się o jej istnieniu dopiero parę dni temu, kiedy adwokat Rona i Marcii pojawił się z małą w moim gabinecie. - To potworne. Jak rodzice mogą tak nie dbać o swoje dziecko? - Właśnie o to samo spytałem adwokata. Ron i Marcia nie pozostawili ani centa, więc krewni Marcii nie chcieli zatrzymać dziecka u siebie, chyba że wypłacałbym im na ten cel znaczną sumę. Tak znaczną, jakby spodziewali się, że będę utrzymywał całe ich gospodarstwo domowe. Nawet byłbym gotów to zrobić, ale musiałbym mieć pewność, że Dani będzie szczęśliwa. - Czy oni źle ją traktowali? - Dani nie opowiada, jak jej u nich było, ale adwokat wspomniał mi co nieco na ten temat. Jego zdaniem krewni Marcii uważali ją za piąte koło u wozu i wcale tego przed nią nie ukrywali. - To straszne! - No i w ten sposób jesteśmy razem... kawaler z małą dziewczynką. - Urwał i spojrzał Becky w twarz, żeby poszukać tam oznak, że opowieść o losie Dani ją poruszyła. Czy uda mu się skłonić tę kobietę do zmiany decyzji? - Jak widzę, Dani jest grzecznym dzieckiem. Cicha, umie sobie znaleźć zajęcie. Nie będzie pani sprawiać kłopotów. I ja również nie będę. Przyrzekam. - To śmieszne, że chce ją pan wozić pięć razy w tygodniu aż do Richmond. - Coś wymyślę. Może uda mi się zatrudnić kierowcę na godziny. - Mógłby pan znaleźć inną opiekunkę, która mieszkałaby bliżej pańskiego domu. - Dani chce być tutaj. - Czyżby liczył się pan z jej zdaniem? - Pewnie, że tak. Dobrze rozumiem, jaka czuje się teraz osamotniona. - Na chwilę pozwolił się unieść przykrym wspomnieniom. - Co... Przerwał jej zdecydowanym ruchem głowy. Becky nie zaprotestowała. Prawdę mówiąc, właściwie nie chciała słyszeć, co Ryan ma na myśli, bo wtedy mogłaby się o nim więcej dowiedzieć. Wiedza zaś oznacza zażyłość, a wizja zażyłości z takim mężczyzną budziła w niej lęk. - Dani chce tutaj zostać. Spojrzała mu w oczy, szukając tam śladów fałszu. Pieniądze, które zarobiłaby za opiekę nad Dani, pozwoliłyby jej spokojnie myśleć o przyszłości, ale bała się obdarzyć tego człowieka zaufaniem. Ryan wyczuł jej wahanie i gorączkowo szukał w myśli czegoś, czym mógłby ją przekonać o swojej szczerości.

- Bardzo żałuję, naprawdę żałuję, jeśli zrobiłem lub powiedziałem coś, czym skłoniłem panią do odmowy. - Ale... - Dobrze zapłacę. - Wymienił sumę, od której zakręciło jej się w głowie. Mając te pieniądze, spłaciłaby raty bez kłopotu. Jej dzieci nie straciłyby domu. Wahała się jeszcze chwilę, potem skinęła głową, święcie przekonana, że niepokojące ściskanie, jakie poczuła w żołądku, jest oznaką ulgi. Bądź co bądź, Ryan obiecał dać jej spokój. - Zgoda. - Wyciągnęła rękę nad stołem, - Czekam na Dani od jutra. Uścisnęli sobie dłonie. Oboje starannie ukrywali wrażenie, Jakie robił na nich zwykły dotyk. - Wyobrażałam sobie naszą rozmowę zupełnie inaczej - powiedziała Becky. - Może udamy, że nic się nie stało i zaczniemy od nowa? - Odsunęła od siebie poważną wątpliwość, czy w ogóle jest to do zrobienia. - Proszę bardzo. - Ryan wstał i obszedł stół dookoła. Przystanął obok niej. - Dzień dobry. Zapewne spodziewała się pani mojej wizyty. Becky z trudem powściągnęła grymas, gdy spojrzała w jego roześmianą twarz. Boże, on jest niesamowity, pomyślała, zanim przypomniała sobie, że to tylko opiekun Dani i nikt więcej. Odpowiedziała mu równie promiennym uśmiechem i zaśmiała się. Ryana zaskoczył ten przejaw wesołości. Nagle uświadomił sobie, że podczas jego wizyty Becky ani razu się nie roześmiała i że prawdopodobnie to jego wina. - Dzień dobry, Ryan. Proszę mówić do mnie Becky. Mam do pana kilka pytań i chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o Dani. Może pan usiądzie i porozmawiamy? - To znakomity pomysł. Spojrzał w jej brązowe oczy tak przenikliwie, że miała wrażenie, jakby docierał do największych głębi. Ryanowi ulżyło. Zdawało mu się, że podpisał największy kontrakt w życiu, mimo iż w swej długiej karierze negocjował i podpisywał wiele trudnych kontraktów. Tylko jedna myśl wracała do niego bardzo natarczywie. Co dalej? Wieczorem, gdy dzieci wreszcie znalazły się w łóżkach, Becky usiadła odprężona przy kominku, z kubkiem czekolady i mrożącym krew w żyłach kryminałem. Nagle odezwał się dzwonek. Otworzyła drzwi Jan, która bez ceregieli weszła prosto do pokoju dziennego i usiadła na kanapie. - I jak? - Spojrzała na Becky. - Opowiedz mi wszystko z pikantnymi szczegółami. - O czym ty mówisz? - Dzwoniła do mnie ciocia Hallie i powiedziała, że zgodziłaś się zająć tą dziewczynką. - Jan zachowywała się tak, jakby miała przed sobą kogoś bardzo sennego albo zamroczonego. - No, i co? Nie pochwalisz przy- jaciółki? Becky przysiadła na drugim końcu kanapy. - Jesteś trzepnięta, wiesz? - Bzdura. Nagrałam sprawę i wszystko wyszło, jak trzeba. - Jan rozłożyła ramiona. - Zawsze tak jest. Becky pokręciła głową i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Nigdy się nie zmienisz, co? Jak ty mydlisz oczy swoim szefom? Oni chyba myślą, że świetnie się nadajesz do tej odpowiedzialnej pracy, od której zależy los mnóstwa ludzi? - Po prostu mam tysiące pomysłów i rzetelnego asystenta, który je wszystkie skrupulatnie rozpracowuje. - Jan zachichotała. - Ale teraz chcę usłyszeć, jak było, więc mów, kobieto. Czy rzuciłaś tego wspaniałego mężczyznę na ziemię i dałaś upust swoim niegodziwym pragnieniom? - No, wiesz! - Nie musisz się oburzać. Wciąż mam nadzieję, że będziesz miała z tej pracy także korzyści uboczne. Ale