andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 996
  • Obserwuję380
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań556 034

Jackson Lisa - Płomień zemsty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Jackson Lisa - Płomień zemsty.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera J Jackson Lisa Vina
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 359 stron)

Lisa Jackson Płomień zemsty (Fatal burn) Tłumacz Kowalczyk Agata

Prolog Początek września Las w okolicy Santa Lucia w Kalifornii Był spóźniony. Spojrzał na zegarek; podświetlana cyfrowa tarcza wyglądała upiornie w smolistej ciemności lasu. Jedenasta pięćdziesiąt siedem. Cholera! Nie zdąży na czas i ściągnie na siebie uwagę, a na to nie mógł sobie pozwolić. Zaczął biec po nierównym terenie, w dół, po zboczu jednego z niskich, zalesionych wzgórz, z dala od cywilizacji. Tam, gdzie nikt ich nie nakryje. Słyszał odgłosy nocy: szelest jesiennych liści w gorącym wietrze, trzask suchej gałązki pod nogami i głośny łomot własnego serca, które biło jak oszalałe, pompując w żyły adrenalinę. Zerknął szybko na zegarek: północ. Zacisnął zęby. Każdy centymetr jego skóry zdawał się spływać potem, a każdy nerw był napięty jak garota. Zwolnij. Nie zwracaj na siebie uwagi, przedzierasz się przez krzaki jak ranny jeleń! Lepiej spóźnić się parę minut, niż narobić hałasu jak jakaś oferma i zepsuć wszystko. Zatrzymał się, kilka razy odetchnął głęboko zapachem lasu, suchego jak wiór. Był cały spocony pod ciemnym ubraniem. Z upału. Wysiłku. Podniecenia. I ze strachu. Otarł pot z oczu i złapał długi, uspokajający oddech. Skup się. Skoncentruj, nie popełnij błędu. Nie dziś. Gdzieś w pobliżu sowa zahukała miękko – uznał to za omen. Dobry znak. No więc spóźni się, i tyle. Poradzi sobie. Miał nadzieję, że sobie poradzi. Kiedy serce zwolniło, wyjął z kieszeni kurtki maskę narciarską i szybko zasłonił nią twarz, dopasowując otwory na nos i oczy. Spojrzał w dół stoku i dostrzegł pierwszy przebłysk światła w ciemnościach, potem kolejny. Latarki. Zbierali się. Serce mu zamarło. Ale nie było już odwrotu. Nie teraz. Nie mógł się wycofać. Oni też nie. Istniała szansa, że zostanie schwytany – że wszyscy zostaną schwytani – ale byli gotowi

podjąć to ryzyko. Schodził dalej. Pod księżycem w pełni wznoszącym się coraz wyżej przebiegł ostatnie pół kilometra przez gęstwinę dębów i sosen. Zmuszając serce, by biło wolniej, pokonał ostatni zakręt i wpadł na polanę, gdzie wszyscy już czekali. Ubrani jak on na czarno, mieli twarze zasłonięte ciemnymi narciarskimi makami. Stali mniej więcej metr jeden od drugiego, tworząc niepełny okrąg, czuł, że wszystkie te ukryte oczy zwracają się ku niemu, kiedy wszedł na swoje miejsce i zamknął krąg. – Spóźniłeś się – szepnął surowy głos. Najwyższy z zebranych zgromił go spojrzeniem. Stężały mu wszystkie mięśnie. Skinął głową. Nie odpowiedział. Żadna wymówka nie zostałaby przyjęta. – Nie może być żadnych błędów. Żadnych opóźnień! Znów skinął głową, przyjmując naganę. – Nie zrób więcej tego błędu! Wpatrywali się w niego, w winowajcę. A on patrzył wprost przed siebie. W końcu wszyscy zwrócili się ku przywódcy. Emanował siłą, zaciętością; było w nim coś, co nakazywało szacunek... i budziło lęk. – Zaczynamy – przywódca, ułagodzony, przynajmniej na razie, posłał zebranym ostatnie spojrzenie i schylił się. Pstryknął zapalniczką i mały płomyk dotknął sterty gałązek, które trzasnęły i zajęły się ogniem. Niewielkie jasne języki płomieni pomknęły wyznaczoną ścieżką. Zapach płonącej nafty poniósł się z wiatrem. Jeden z ostrych wierzchołków świetlistej figury stał się widoczny, potem drugi, w końcu zajaśniał cały symbol – płomienna gwiazda na środku polany. – Tej nocy to się skończy. – Przywódca wyprostował się i zajął swoje miejsce na końcu jednego z ramion gwiazdy. Każdy z zebranych stanął u jednego z wierzchołków; ich buty znajdowały się niebezpiecznie blisko płomieni. – Koniec z tym! – Wszystko gotowe? – zapytał ktoś po jego prawej stronie. Mężczyzna czy kobieta? Trudno powiedzieć. – Tak. – Przywódca spojrzał na zegarek. W jego głosie słychać było satysfakcję, nawet dumę, choć maska zmieniała nieco głos. – Wszyscy wiecie, co macie robić. Tej nocy Ryan Carlyle zapłaci za swój uczynek. Tej nocy umrze. Serce spóźnialskiego się ścisnęło. – Czekajcie! Nie! To błąd – sprzeciwił się jeden z zebranych, jakby ogarnęło go nagłe poczucie winy. A może to była kobieta? Z pewnością był najniższy z grupy, a jego workowate ubranie mogło zmylić. Kręcił głową, jakby zmagał się z wątpliwościami. – Nie możemy tego zrobić. To morderstwo. Morderstwo z

premedytacją. – To już postanowione. – Przywódca był nieugięty. – Musi być lepszy sposób. – Plan jest już w trakcie realizacji. Nikt się nigdy nie dowie. – Ale... – Powiedziałem: to już postanowione. – Szept, zjadliwy i okrutny, ucinał dalsze protesty. Wszystkie niewidoczne oczy zwróciły się na tego, który ośmielił się sprzeciwić. Wytrzymał presję przez ułamek sekundy, ale w końcu zwiesił ramiona, jakby nie był w stanie nic zrobić, nawet się sprzeciwiać. – Dobrze. Wszyscy zatem jesteśmy jednomyślni. – Przywódca posłał temu, który protestował, ostatnie spojrzenie, po czym nakreślił prosty, ale skuteczny plan pozbawienia życia Ryana Carlyle'a. Nikt nie zadał ani jednego pytania. Wszyscy rozumieli. – Jesteśmy jednej myśli? – upewnił się przywódca. Wszyscy w kręgu kiwnęli głowami, z wyjątkiem tego, który wyraził sprzeciw. – Jesteśmy jednej myśli? – jeszcze raz surowo zapytał przywódca. Oponent poddał się i zacisnął szczęki, jakby bał się wypowiedzieć choćby słowo. Przywódca mruknął zadowolony i zlustrował wszystkich zebranych, stojących na końcach ramion gwiazdy. Nagle przyjrzał się uważnie spóźnialskiemu. Dlatego że przyszedł kilka minut po umówionej godzinie? Tak podpowiadał mu instynkt? Spóźnialski poczuł spojrzenie wysokiego mężczyzny i odwzajemnił je spokojnie. – Wszyscy znacie swoje zadania. Oczekuję, że wykonacie je bez potknięć. – Nikt się nie odezwał. – Odejdźcie – przemówił wódz. – Oddzielnie. Tymi samymi drogami, którymi przyszliście. Z nikim o tym nie rozmawiajcie. Płomienie gwiazdy zaczęły biec, szukając nowych źródeł paliwa; wszystkich pięciu konspiratorów odwróciło się i zniknęło w lesie. On też zrobił, co mu kazano, nie zwracając uwagi na łomot serca i pot zlewający mu ciało. W środku wszystko w nim buzowało, zmysły miał wyostrzone. Biegnąc w górę, zaryzykował spojrzenie przez ramię. Choć wytężał słuch, nie słyszał nic poza własnym ciężkim oddechem i wzdychaniem wiatru przemykającego między drzewami wokół. Był sam. Nikt za nim nie szedł. Nikt nie odkryje jego planu. Daleko w dole ogień zaczynał już ogarniać polanę; płonąca gwiazda rozpadała się i rozpełzała szybko po suchej, letniej trawie w stronę otaczających ją drzew. Nie miał wiele czasu. A jednak czekał, przepatrując ciemne zbocze wzgórza. Sekundy mijały. W końcu usłyszał daleki odgłos zapalanego silnika, a potem,

ledwie minutę później, kolejny samochód obudził się z rykiem. No dalej, już, pomyślał, spoglądając na zegarek i przygryzając wargę. W końcu rozległ się warkot trzeciego silnika, ledwie słyszalny, i ucichł w oddali. Dobrze. Czekał, aż zapali czwarty samochód. Minęła minuta. Uniósł maskę, otarł pot z twarzy i znów założył maskę. Na wszelki wypadek. Minęła kolejna minuta. Co jest, do diabła? Poczuł lekkie dotknięcie strachu, palące skórę na plecach. Nie panikuj. Czekaj, i tyle. Ale to nie powinno trwać tak długo. Wszyscy powinni zwiewać ile sił w nogach. Między drzewami widział strzelające coraz wyżej płomienie. Wkrótce ktoś je zauważy, zgłosi pożar. Do diabła! Może przywódca zmienił zdanie i jednak czegoś się domyślił. Może spóźnienie było o wiele większym błędem, niż sądził, i teraz wódz tajnej grupy ściga go, jest coraz bliżej. Z zaciśniętymi pięściami, nerwami napiętymi do granic, przeszukiwał wzrokiem ciemność. Nie zawal tego. Jeszcze jest czas. Jeszcze raz spojrzał na zegarek. Już prawie dwunasta trzydzieści. A płomienie poniżej zaczynały się panoszyć na dobre – trzaskały i nabierały sił, pędząc przez poszycie. Wytężał słuch... czy to odgłos zapalanego silnika? Minęło kolejne pięć minut, a on stał tak, spocony, z napiętymi mięśniami, gotów do ataku. Wciąż nic. Cholera! Nie mógł już zmarnować ani minuty. Zdecydował się zaryzykować i wykonać swój plan. Pobiegł dalej, w stronę mało uczęszczanej drogi do zwózki drewna, wysoko na zboczu, ale na rozwidleniu szlaku skręcił ostro w prawo. Z łomoczącym sercem, napiętymi nerwami, biegł w poprzek stoku. Mięśnie zaczynały go już boleć z wysiłku, kiedy nareszcie ujrzał przed sobą otchłań – głęboką rozpadlinę wcinającą się w zbocze. Był już blisko. Ciągle jeszcze mógł zdążyć. Bez wahania odnalazł wielkie drzewo, które przedtem posłużyło mu za most, i ostrożnie przeszedł po chropowatej korze, między połamanymi konarami, na drugą stronę rozpadliny. Daleko w dole ogień ogarniał coraz większą przestrzeń, płomienie świeciły jaśniej, dym wznosił się w czarne niebo. Szybciej! Dotarł do korzeni kłody, zeskoczył na ziemię i bez wahania pobiegł kolejną ścieżką do wysokiego jak człowiek głazu. Pięć kroków powyżej odnalazł drzewo

osmalone przez piorun, rozszczepione tak równo, jakby sam Bóg Wszechmogący rozłupał je na pół. U stóp rozszczepionego pnia siedziała jego ofiara. Ze związanymi rękami i nogami, z ustami zaklejonymi taśmą, przywiązany do drzewa, czekał jego więzień. Zapalił latarkę. Zauważył, że jeniec pokrwawił sobie nadgarstki i pociął linami skórę, próbując uciec. Na próżno. – Informacja się potwierdziła – powiedział do swojej przerażonej ofiary. Pot ciekł po twarzy związanego; więzień rozglądał się wokoło, jakby w nadziei na ratunek. – Oni chcą krwi. Z gardła związanego wydobyły się nieartykułowane dźwięki. – Twojej krwi. Jeniec zaczął się miotać, szarpiąc więzy, i oprawca poczuł litość – na krótko. Stłumione dźwięki stały się głośniejsze; więzień walczył o swój żałosny żywot. Z oczami wychodzącymi z orbit gwałtownie kręcił głową. Nie! Nie! Nie! Jakby zaszła jakaś straszna pomyłka. Ale wszystko, co się teraz działo, było sprawiedliwe. Oczekiwanie na to, co za chwilę się wydarzy, rozpalało krew oprawcy i rozchodziło się po jego ciele wraz z adrenaliną. Powoli sięgnął do kieszeni spodni i wyjął paczkę papierosów. Wytrząsnął jednego i włożył do ust, śledzony spojrzeniem żałosnego stworzenia przywiązanego do drzewa. – O tak, z całą pewnością chcą śmierci Ryana Carlyle'a – powiedział, przytykając płomyk zapalniczki do czubka marlboro i osłaniając go dłonią. Bibułka i tytoń zajęły się żarem. Zaciągnął się głęboko, smakując dym, czując, jak wypełnia mu płuca. – I wiesz co? Ja też chcę, żeby umarł. Ale inaczej, w sposób, który lepiej posłuży moim celom. – Odnajdował dziwny spokój w myśli o śmierci Ryana Carlyle'a i o jej wszystkich konsekwencjach. Więzień wił się i szamotał jak wariat. Chyba wykrzykiwał wyzwiska, zamiast błagać o litość czy wrzeszczeć ze strachu. Niczym ranne zwierzę rzucał się do przodu, napinając liny, jakby liczył, że zdoła się uwolnić. Za późno. Klamka zapadła. Oprawca znów sięgnął do kieszeni; tym razem wyjął z niej strzykawkę. Trzymając papierosa w ustach, lekko wcisnął tłoczek. Odrobina przejrzystej cieczy trysnęła w ciemność. Więzień miotał się w panice, ale to niczego nie zmieniało. Wbicie igły w odsłonięte ramię związanego człowieka nie jest trudne. Oprawca poczekał, aż narkotyk zadziała. Odsunął się i patrzył, jak oczy ofiary stają się szkliste, ruchy ospałe. Jeniec nie szarpał już więzów; przewracał tylko oczami, spoglądając na

swojego dręczyciela wzrokiem pełnym żałosnej nienawiści. Nadszedł czas. – Adios – powiedział cicho. Pstryknął zapalonym papierosem w suchą ściółkę. Ogień natychmiast pomknął po igliwiu, suchych liściach i gałązkach, płonąc jasno, trzymając się starannie wytyczonej ścieżki wokół podstawy drzewa. Trzask! Niewielka gałąź zajęła się płomieniem. Sssyk! Zapłonęła kępka mchu. Dym popłynął leniwie w niebo; krąg płomieni otoczył drzewo. Podpalacz odsunął się kilka kroków. Głowa więźnia przetoczyła się na bok. – Przykro mi, Carlyle – powiedział, kręcąc głową i patrząc na więźnia, który, jakby w zwolnionym tempie, próbuje rozerwać więzy. Liny z naturalnych włókien zmienią się w popiół, a nawet gdyby policja poddała zetlałe resztki analizie, znajdzie te same związki, co w ubraniu, które więzień miał na sobie. To, że był związany, będzie bardzo trudno stwierdzić. Nawet narkotyk, który teraz go obezwładniał, ulegnie rozkładowi i nie da się go wykryć. Odsunął się jeszcze kilka kroków, żeby patrzeć na swoją ofiarę przez rosnącą, strzelającą ścianę głodnych płomieni. – Nic więcej nie mogę zrobić – powiedział z satysfakcją. – Jesteś trupem.

Rozdział 1 Trzy lata później Pomocy! – krzyknęła, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Biegła, choć nogi miała jak z ołowiu. Strach pędził ją naprzód, przez dym, przez żar. Wszędzie wokół niej płonął las, pożar wymknął się spod kontroli. Palące płomienie strzelały w niebo jak ogień piekielny. Dym zatykał jej gardło, palił nozdrza gryzącym dymem. Płuca jej pękały. Oczy łzawiły, skóra pokrywała się pęcherzami. Wokół niej padały zwęglone konary drzew, rozsypując się w drzazgi. Chmury iskier leciały na płonącą wokół ziemię, przypalały jej skórę. Boże, Boże, Boże! To było tak, jakby przekroczyła wrota piekieł. – Pomocy! – krzyknęła jeszcze raz, ale głos uwiązł jej w gardle i nawet najcichszy szept nie wydostał się z jej ust. – Błagam, niech mi ktoś pomoże! Ale była sama. Tym razem nie zjawił się nikt, kto mógłby jej pomóc. Bracia, zawsze pędzący na ratunek, nie mogli jej ocalić. Biegnij, do licha! Ruszaj się! Uciekaj, Shannon! Już! Rzuciła się naprzód, potykając się, i niewiele brakowało, aby wylądowała na ziemi. Wokół niej szalał ognisty potwór, jego wstrętny oddech parzył, gorące ramiona sięgały po nią, otaczały zewsząd, skóra skwierczała pod ich dotykiem. Kiedy już myślała, że zginie, zostanie połknięta, pożar skurczył się z rykiem. Zniknął. Czarny dym zamienił się w gęstą białą mgłę. Nagle zorientowała się, że biegnie przez pola dymiących popiołów; smród palonego ciała wypełniał jej nozdrza, a wokół rozciągało się suche, nieskończone pustkowie. I wszędzie dokoła leżały kości. Całe sterty zbielałych kości. Białe szkielety zwierząt i ludzi, obsypane popiołem. Koty. Psy. Konie. Ludzie. Nagle szkielety stały się członkami jej rodziny, i choć były to jedynie kości, widziała ich twarze. Jej matka, ojciec. Jej dziecko. Ból przeszył ją na myśl o dziecku. Nie! Nie! Nie! To były tylko szkielety. Odór śmierci i dogasającego ognia palił jej nozdrza. Próbowała się wycofać, uciec, ale kiedy ruszyła z miejsca, potknęła się o porozrzucane kości. Upadła, a szkielety załamały się pod nią. Gorączkowo szukając oparcia, próbowała się podnieść, pobiec, wydostać się z tej głębokiej, grzechoczącej hałdy.

Drrrrryn. Zawyła syrena. Gdzieś daleko. Serce jej podskoczyło. Ktoś nadjeżdżał! Och, błagam! Obróciwszy się, ujrzała, że jeden ze szkieletów się porusza; jego groteskowa, na wpół spalona głowa odwróciła się w jej stronę. Strzępy zwęglonego ciała zwisały z kości policzkowych, większość czarnych włosów była przypalona, oczy zapadnięte, ale rozpoznawała te oczy, którym ufała, które kiedyś kochała. A teraz wpatrywały się w nią. mrugając, i milcząco oskarżały ją o niewybaczalne zbrodnie. Nie, pomyślała, czując, że oszaleje. Nie, nie, nie! Jak coś tak ohydnego mogło żyć? Wrzasnęła, ale była niema. – Sssshannon... – usłyszała zjadliwy głos męża. Gęsia skórka pokryła jej skórę mimo gorąca. – Sssshannon. – Wydawało się, że jego twarz nabiera kształtu, że zwęglone ciało rozrasta się, rozciąga na kościach, chrząstka wypełnia jamę nosa, zapadnięte oczy wgapiają się w nią nieruchomo. Jeszcze raz spróbowała krzyknąć. Drrryn! Syrena. Nie – telefon. Jej telefon. Shannon gwałtownie usiadła na łóżku. Pot ciekł jej po plecach, serce waliło z milion razy na minutę. Było ciemno, a ona obudziła się w sypialni, pod bezpiecznym dachem swojego małego wiejskiego domu. Zaszlochała, czując niewypowiedzianą ulgę. To był sen. Nie. Chory, pokręcony koszmar. Pies leżący na podłodze obok łóżka warknął, zdegustowany. Kolejny ostry dzwonek telefonu. – Jezusie, Mario, Józefie święty – szepnęła zaskoczona, powtarzając powiedzonko swojej matki. – Co się ze mną dzieje? – Odgarniając włosy z twarzy, roztrzęsiona, odetchnęła głęboko. W pokoju było gorąco, letniego powietrza nie poruszał najlżejszy podmuch. Zrzuciła wilgotne przykrycie, sapiąc, jakby właśnie ukończyła bieg maratoński. – Sen – powtórzyła. Poczuła ostry ból głowy. – Po prostu jeszcze jeden, cholerny sen. Z łomoczącym sercem podniosła słuchawkę do ucha. – Halo? Żadnej odpowiedzi. Tylko cisza... a potem jeszcze coś... cichy oddech? Spojrzała na zegarek przy łóżku, na czerwone, świecące cyfry, dość duże, by mogła je odczytać bez szkieł kontaktowych: dwunasta siedem. – Halo! Nagle zupełnie oprzytomniała. Szybko włączyła nocną lampkę. Kto mógł dzwonić o tej godzinie? Jak to

mawiała jej matka? Nic dobrego nie dzieje się po północy. Serce zabiło jej mocniej. Pomyślała o matce, starzejącej się, coraz słabszej. Jakiś wypadek? Ktoś z jej rodziny był ranny? Zaginął? A może jeszcze coś gorszego? – Halo! – powtórzyła jeszcze raz, głośniej i nagle zdała sobie sprawę, że gdyby dzwoniła policja albo któryś z jej braci, odezwaliby się natychmiast. – Kto dzwoni? – zapytała ostro, zastanawiając się, czy padła ofiarą jakiegoś okrutnego żartu. Przypomniała sobie, jak sama bawiła się w to na imprezach w średniej szkole: dzwoniło się w środku nocy do nieznajomej osoby i szeptało coś, by ją nastraszyć. Ale to było dawno temu, a teraz, tej nocy, nie miała ochoty stać się celem takich szczeniackich, idiotycznych dowcipów. – Albo się odezwiesz, albo się rozłączam. – Wciąż słyszała ten słaby odgłos ochrypłego, niemal podnieconego oddechu. – Świetnie! Niech ci będzie. – Trzasnęła słuchawką. – Świr – mruknęła, w sumie nawet zadowolona, że dowcipniś wyrwał ją z tego okropnego koszmaru. Jeszcze raz sięgnęła po słuchawkę i sprawdziła listę odebranych rozmów. Ostatni numer, z dwunastej siedem, miał zablokowaną identyfikację. – Też mi niespodzianka – prychnęła Shannon, próbując pozbyć się niepokoju. Po prostu znudzone dzieciaki dzwonią na chybił trafił. Zgadza się? Spojrzała na telefon, marszcząc brwi. No bo kto inny? Jej pies Khan, mieszaniec, którego marmurkowa sierść i oczy, każde w innym kolorze, sugerowały, że miał wśród przodków jakiegoś australijskiego owczarka, jeszcze raz szczeknął cicho ze swojego miejsca na dywaniku. Spojrzał na Shannon z nadzieją i zaczął stukać ogonem o deski podłogi, jakby się spodziewał, że wpuści go do łóżka. – Zwariowałeś? – zapytała, przewracając się na drugi bok i sięgając w dół, by go podrapać za uchem. – Jest północ i oboje musimy się wyspać, nawet więc nie myśl o tym, żeby tu włazić, dobrze? Muszę tylko wziąć coś na ten ból głowy. – Sturlała się z łóżka i boso poczłapała do łazienki. Ledwie weszła do ciasnego pomieszczenia, usłyszała miękki odgłos. Khan wskoczył na łóżko. – Złaź! – rozkazała, zapalając światło. Usłyszała, jak pies ląduje z powrotem na podłodze. – Bardzo sprytnie, Khan. Taka z ciebie trenerka psów, pomyślała, odgarniając włosy z twarzy i przytrzymując je z tyłu. Potrafisz namówić ratownicze psy, żeby wchodziły na rumowiska, do płonących budynków i do wody, ale nie potrafisz utrzymać tego kundla z dala od własnego łóżka. Schyliła się nad umywalką i wolną ręką odkręciła kurek. Napiła się prosto z kranu, woda, spływając po rozgrzanej skórze, zmywała resztki koszmaru, które płonęły jeszcze w zakamarkach jej mózgu.

Nie zaczynaj znowu! Ryan nie żył od trzech lat. Shannon oskarżono o zamordowanie go, ale została uniewinniona. – Przestań więc już o tym myśleć – burknęła, niecierpliwym ruchem porywając ręcznik z wieszaka. Wytarła twarz i szyję. Psychoanalityk zapewnił ją że koszmary miną z czasem. Na razie nie mogła przyznać mu racji. Shannon spojrzała w lustro nad umywalką przykręcone do drzwiczek apteczki, i aż się wzdrygnęła. Pod przekrwionymi oczami pojawiły się ciemne smugi. Kasztanowe włosy były zmierzwione po niespokojnym śnie; wilgotne loki kleiły się do skóry. Drobne zmarszczki, których przysporzyły jej troski, pojawiły się wokół ust i w kącikach oczu. – Twarz anioła z diabelskim językiem – powiedział kiedyś jej brat Neville po wyjątkowo zajadłej kłótni, kiedy Shannon miała jakieś czternaście lat. Ale nie dziś, pomyślała kwaśno. Wzięła myjkę z półki, zmoczyła ją pod kranem i zaczęła zwilżać skórę. Neville. Wciąż straszliwie za nim tęskniła; na myśl o nim jej serce boleśnie ściskał smutek, teraz też. Neville przyszedł na świat siedem minut po swoim bracie bliźniaku Oliverze. Był więc najbliższy wiekiem Shannon; ona urodziła się prawie dwa lata później – ostatnia z sześciorga dzieci Patricka i Maureen Flannerych. Choć Olivera i Neville'a łączyło to wyjątkowe „bliźniacze pokrewieństwo”, ona też czuła bliską więź z Neville'em, jakiej nigdy nie dzieliła z resztą braci. Tak pragnęła, by Neville był tu z nią teraz. Zmierzwiłby jej włosy, uśmiechnął się krzywo i powiedziałby: – Za bardzo się martwisz, Shannon. To był tylko sen. – I telefon – dodałaby. – Dziwny telefon. – Pomyłka. – O północy? – No co, gdzieś na świecie mają już poranek. Wyluzuj. – Jasne – mruknęła, jakby mogła wyluzować. Jeszcze raz zmoczyła myjkę, wyżęła ją i położyła sobie na karku. Ból głowy, wywołany przez nocny koszmar, bardzo jej dokuczał. Sięgnęła do apteczki, odszukała ibuprofen i połknęła dwie tabletki, popijając je kolejnym łykiem kranówki. Na półce stało opakowanie pigułek nasennych, które doktor Brennan przepisał jej trzy lata temu. Zastanawiała się, czy nie wziąć jednej lub dwóch, ale odrzuciła ten pomysł. Jutro rano – nie, dzisiaj rano – nie mogła być przymulona. Zaplanowała kilka sesji treningowych z nowymi psami i miała podpisać umowę kupna nowego domu – większej farmy. Choć do przeprowadzki było jeszcze daleko, interes został już przyklepany. Na myśl o nieruchomości, którą miała kupić, poczuła kolejne ukłucie niepokoju. W zeszłym tygodniu, spacerując wokół nowej farmy, czuła się tak,

jakby ktoś ją obserwował, jakby zza sękatych pni czarnych dębów śledziły ją czyjeś oczy. Nawet Khan wydawał się nerwowy tego dnia. Niespokojny. Przestań o tym myśleć, skarciła się w duchu. W przeciwieństwie do większości trenowanych przez nią psów Khan nie grzeszył nadmiarem intuicji. Nikt jej nie śledził, nie obserwował każdego jej ruchu. Na litość boską, to nie był jakiś kiepski horror. Nikt nie chował się w cienistym lesie rosnącym wokół farmy, żaden złowrogi stwór nie obserwował jej z rumowiska głazów na pobliskim wzgórzu. Nie było tam nikogo poza nią. Po prostu czuła się podminowana, bo utopiła cały odziedziczony majątek i oszczędności w nowym domu. I niby jak miała się nie denerwować? Jej bracia jak jeden mąż byli przeciwni jej planom i każdy z osobna miał dość tupetu, by odmalować ogrom tej pomyłki. – Nie tego chciałby tato – stwierdził Shea, kiedy wpadł tu ostatnio. Jego czarne włosy lśniły granatowo w świetle lampy, gdy stał na ganku, paląc papierosa i patrząc na Shannon, jakby postradała zmysły. – Przez całe życie zaciskał pasa, oszczędzał i inwestował. Nie chciałby, żebyś roztrwoniła swoją część, kupując zrujnowaną zarośniętą farmę. – Nawet jej nie widziałeś – zaatakowała Shannon, niezrażona. – I nie graj mi tu na sentymentach. Tato zawsze mi ufał. Shea zaciągnął się papierosem i posłał jej mroczne, nieodgadnione spojrzenie, jakby chciał powiedzieć, że ani trochę nie znała ojca. – Tato zawsze mnie popierał – stwierdziła nieco mniej pewnym głosem. – Ja ci tylko mówię. – Shea wypuścił chmurę szarego dymu, po czym rzucił niedopałek na żwir, którym wysypany był parking rozciągający się między domem a stodołą i resztą zabudowań gospodarskich. – Uważaj, Shannon. Na swoje pieniądze i na siebie. – Co to ma niby znaczyć, do licha? Papieros ciągle się tlił. – Tylko to, że czasem jesteś narwana. – Przechylił głowę i puścił do niej oko. – No wiesz. Wszystko przez tę klątwę Flannerych. – Nawet nie zaczynaj. To największy stek bzdur, jaki w życiu słyszałam. To był po prostu sposób mamy, żeby odgrywać się na tacie. Klątwa Flannerych? Daj spokój, Shea. Uniósł czarną brew. Przez sekundę wyglądał jak jedna z tych karykatur szatana, z jego wszystkowiedzącym uśmieszkiem i uniesionymi brwiami. – Ja ci tylko mówię. – No więc ja ci mówię, że kupuję tę farmę, i koniec. Teraz, tydzień później, zastanawiała się, o co właściwie wtedy chodziło. To wyglądało niemal tak, jakby brat ją ostrzegał. A Shea nie był jedynym defetystą. O nie! Inni bracia też jej truli głowę przez

ostatnich kilka tygodni – dorośli mężczyźni, którym się wydawało, że ciągle jeszcze mają coś do powiedzenia w jej życiu. Prychnęła zdegustowana, przypominając sobie, jak to Robert radził jej, by włożyła pieniądze do banku. Zarobiłaby na tym jakieś marne grosze. Robert! Temu facetowi jego część spadku przepływała przez palce jak woda; ostatnio kupił sobie nowe, sportowe auto i przechodził potężny kryzys wieku średniego, łącznie z porzuceniem żony i dzieci. Co do Aarona, jej najstarszego brata, on już stracił część swoich pieniędzy, grając na giełdzie. Nie wspominając już o tym weekendzie w Reno, kiedy to, jak twierdzą plotki, wygrał trzydzieści tysięcy w blackjacka, po czym je stracił, i postawił drugie tyle, by się odegrać. Nie wyszło, a Aaron był od tamtej pory bardzo drażliwy na tym punkcie. No i jeszcze Oliver, który przyrzekł oddać wszystkie swoje pieniądze Kościołowi i Bogu. Jakżeby inaczej. Shannon zmarszczyła brwi, po raz kolejny zastanawiając się, czy to ona była powodem tego nagłego nawrócenia się Olivera. Poczucie winy wygryzło głęboką dziurę w jej sercu, kiedy po wypadku, w którym Ryan stracił życie, i po zniknięciu Neville'a Oliver stał się ultrareligijny, do tego stopnia, że wstąpił do seminarium. Shannon wzruszyła ramionami, nie mając zamiaru znów zapuszczać się na to dobrze znane, lecz zakazane terytorium. W sumie chyba tylko Shea ostrożnie obchodził się ze swoją częścią spadku. Ale on zawsze był ostrożny. W inwestycjach. W życiu. Był skrytym typkiem, który skradał się cicho, ale za to ciężko uzbrojony. Nosił ze sobą nie tylko porządny kij, ale też bazookę i granaty. Ale kimże byli jej bracia, żeby jej doradzać? Mogli sobie wygłaszać swoje opinie do końca świata, a ona i tak zrobi to, co uważa za słuszne. Była równie uparta jak oni. Dlaczego więc ostatnio stała się taka nerwowa? Dlaczego nie sypiała? Podskakiwała z byle powodu? Miewała te przerażające koszmary? Skrzywiła się i rzuciła myjkę do umywalki. Może powinna znów odwiedzić swojego psychoanalityka. Minął już rok, od kiedy poczuła się dość silna, by zrezygnować z cotygodniowych sesji, które pomogły jej dojść do ładu z własnym życiem. Choć wcale jej się nie podobała ta myśl, może naprawdę była jedną z tych osób, które potrzebują terapii, by w ogóle funkcjonować. – Cudownie – mruknęła. Boże, ależ było gorąco. Temperatura przez cały tydzień sięgała niemal czterdziestu stopni; wieczorami ochładzało się najwyżej do dwudziestu pięciu. Całe miasto gadało o wielkiej suszy i oczywiście o podwyższonym zagrożeniu pożarami. Shannon postanowiła, że nie spojrzy więcej w lustro.

– Rano będziesz lepiej wyglądała – mruknęła do siebie. Czuła trampek w ustach. Przejechała więc po zębach szczoteczką i pastą, wypłukała usta i mocno zakręciła kapiące kurki, aż stare rury jęknęły w proteście. Ale wciąż drażnił ją zapach dymu i ognia. Otarła usta ręcznikiem. Dlaczego nie mogła się pozbyć tego okropnego swądu? W tej samej chwili usłyszała warkot Khana. Niski. Ostrzegawczy. Wciąż trzymając ręcznik w dłoni, popatrzyła w stronę drzwi i zobaczyła szarobrązową smugę, wskakującą na łóżko. – Co, u diabła? – zapytała, wyglądając przez okno. Dopiero wtedy zrozumiała, co jest nie tak. Wciąż czuła dym, bo nie był tylko sennym wytworem wyobraźni. Był rzeczywisty. Jej serce omal nie przestało bić. Pognała do okna; Khan, sztywny, z najeżoną na karku sierścią zaczął dziko ujadać. Boże, co się dzieje? Dreszcz strachu przebiegł Shannon po plecach. Niespokojnie wyjrzała przez moskitierę, ale nie zobaczyła nic prócz nocy. Srebrna plama księżyca wznosiła się ponad otaczające miasto wzgórza i oświetlała dwa hektary przylegających do farmy Shannon wyschniętych, zachwaszczonych pól, na których miało powstać osiedle. Nagły, ostry podmuch suchego wiatru ze wschodu przemknął przez dolinę, poruszył gałęziami drzew rosnących koło domu i zaszeleścił schnącymi liśćmi. Wszystko wydawało się w porządku. Nie było nic niezwykłego. Z wyjątkiem zapachu. Shannon wystraszyła się jeszcze bardziej. Khan znów zaczął warczeć; z pochyloną głową wyglądał przez otwarte okno. Shannon nagle zdała sobie sprawę, że jej nagie ciało widać w oknie, zgasiła więc lampę, po czym na oślep zaczęła szukać okularów w szufladzie nocnej szafki. Cały czas obserwowała ciemny, rozjaśniony nieco poświatą księżyca teren. Nie zobaczyła nic... zaraz, czy coś tam się świeci na południowym pastwisku? O Jezu. Gardło jej się ścisnęło. Odnalazła okulary i przewróciła lampkę, wyciągając je z futerału. Po chwili miała je już na nosie i wpatrywała się w ciemność. Blask zniknął... nie było żadnych błędnych ogni, żadnych płomieni... ale ślad dymu wciąż wisiał w powietrzu. Czuła jego smak na języku. Czyżby pochodził z wnętrza domu? Dlaczego więc pies wygląda przez okno? Sięgnęła po słuchawkę, zamierzając zadzwonić do Nate'a Santany, który mieszkał nad jej garażem, ale przypomniała sobie, że Nate wyjechał na tydzień, na pierwszy od lat urlop. – Cholera. – Shannon zacisnęła zęby. Nie było nikogo innego, do kogo mogłaby zadzwonić o północy w sprawie ewentualnego zagrożenia. Nie mogła zadzwonić nawet do braci, którzy wciąż, mimo upływu trzech lat, uważali, że jest

trochę niezrównoważona. Miała mięśnie napięte ze zdenerwowania. Pobiegła po drewnianej podłodze do mansardowego okna, wystającego nad dachem po drugiej stronie pokoju, z którego rozciągał się widok na żwirowy parking od frontu, na stodoły, psiarnię i szopy. Zmrużyła oczy, by nie oślepiało jej upiorne halo lamp oświetlających plac, ale nie dostrzegła nic, co mogłoby zaniepokoić psa. Może Khan usłyszał sowę albo nietoperza, albo wyczuł jelenia czy szopa łażącego po polach. Ale to nie wyjaśniało tego słabego zapachu dymu, który wciąż nie znikał. – Chodź – powiedziała do psa. – Idziemy to zbadać. – Ruszyła na dół po schodach, nie zapalając świateł. Khan, drapiąc pazurami, śmignął obok niej. Niewiele brakowało, a by ją przewrócił. Wpadł do niewielkiego przedpokoju i stanął, najeżony, z nosem przy drzwiach. Shannon wspięła się na palce i wyjrzała przez małe okienko, wycięte w dębowym panelu. Nocne powietrze było spokojne, wiatr szybko ucichł. Jej pick–up stał tam, gdzie go zaparkowała, przed garażem. Drzwi zabudowań były pozamykane. W psiarni i stajni panowała cisza. Wybiegi, na których trenowała psy ratownicze, były puste, a okna w mieszkaniu Nate'a nad garażem ciemne. Widzisz? To tylko twoja wyobraźnia znów się zrobiła nadgorliwa. Spróbowała się rozluźnić, ale supeł napięcia między łopatkami nie odpuszczał. Ból głowy szalał w najlepsze, nie pomogły tabletki, które połknęła. Khan uparcie skomlał przy drzwiach. – Fałszywy alarm – powiedziała mu, w duchu besztając samą siebie, że jest takim tchórzem. Kiedy to się stało? Kiedy umarł w niej duch przygody? Ona, która wychowała się z pięcioma starszymi braćmi, która nigdy nie okazywała strachu i upierała się, że będzie robić to samo co oni, zamieniła się w taką panikarę. Shannon wychowała się w tych stronach. Była prawdziwą łobuziarą. Na dwukołowym rowerze nauczyła się jeździć, mając niespełna cztery, a zanim skończyła osiemnaście lat, zjeździła całe poszarpane kalifornijskie wybrzeże na harleyu najstarszego brata. Jako dziecko jeździła konno na oklep, wzięła nawet udział w wyścigu wokół beczek podczas miejscowego rodeo. Jako piętnastolatka, bez wiedzy rodziców, razem z dwiema koleżankami pojechała na koncert rockowy w Denver. Jakiś czas potem zaliczyła wypadek samochodowy, siedząc za kółkiem nowego mustanga kabrio Roberta. Samochód wylądował w głębokim rowie, nosem naprzód. Kompletnie go skasowała, ale sama wyszła z tego tylko ze złamanym obojczykiem, pękniętym nadgarstkiem, podbitymi oczami i posiniaczonym ego. Podejrzewała, że Robert do dziś jej nie wybaczył, że skasowała mu samochód. Nic dziwnego, że kiedy się zakochała, to szybko, mocno i ani przez chwilę nie wątpiła, że wynikną z tego same cudowne rzeczy.

– Idiotka – mruknęła pod nosem na myśl o Brendanie Gilesie, swojej pierwszej miłości. Ależ była głupia i narwana, a jaka zdruzgotana, kiedy to się skończyło... By rozproszyć ponure myśli, otworzyła lodówkę i zza sześciopaka dietetycznej pepsi wyciągnęła schłodzoną butelkę wody. Odkręcając butelkę, zamknęła lodówkę. Kuchnia znowu pogrążyła się w ciemnościach. Oparła się pośladkami o blat i przycisnęła zimny plastik do czoła. Po plecach wciąż ciekł jej pot. Klimatyzacja. Właśnie tego potrzebowała. Przydałaby się jej klimatyzacja i jakiś sprytny sposób na różnych idiotów dzwoniących w środku nocy. Khan nareszcie opuścił swój posterunek, przytruchtał do niej i drapnął w tylne drzwi. Sierść nie stała mu już na karku. Obejrzał się na Shannon i popatrzył błagalnie, jakby nie mógł się już doczekać, żeby wyjść i podnieść nogę przy pierwszym lepszym krzaku. – Jasne, czemu nie? – mruknęła Shannon. – Ulżyj sobie. – Wciąż trzymając butelkę przyciśniętą do czoła, otworzyła zasuwkę. – Tylko się nie przyzwyczajaj. Jest środek nocy. – Khan wyskoczył na zewnątrz, a ona poszła za nim, w nadziei, że na dworze jest mniej upalnie. Może znów ruszy się wiaterek. Marzenia ściętej głowy. Noc była gorąca i nieruchoma. Nie dało się oddychać. Ledwie wyszła na ganek, jej spojrzenie padło na coś niezwykłego – kawałek białego papieru, przyczepiony do jednego ze słupków podtrzymujących okap dachu. Dreszcz przemknął Shannon po plecach, choć przecież ta kartka mogła nic nie znaczyć. Ktoś zostawił liścik. W nocy? Dlaczego po prostu nie zadzwonił? Cofnęła się i zaczęła na oślep szukać włącznika. Nagle ganek zalało światło z dwóch żarówek wiszących pod sufitem. Shannon znieruchomiała. Przyjrzała się kartce papieru. – Boże. Nagle poczuła, że wnętrzności się w niej przewracają. Kartka była przypalona, miała brzegi pozwijane i czarne. Ktoś przypiął ją do słupka zieloną pinezką. Z łomoczącym sercem podeszła bliżej. Zorientowała się. że przypalony papier jest jakiegoś rodzaju formularzem. Poprawiwszy okulary, odczytała zasmolone, częściowo spalone słowa, które były widoczne pośrodku kartki. Nazwisko matki: Shannon Leah Flan... Nazwisko ojca: Brendan Giles. Shannon wstrzymała oddech. Data urodzenia: dwudziesty trzeci wrze... Godzina urodzenia: 00.07 – Nie! – krzyknęła i upuściła butelkę. Odgłos butelki turlającej się po schodkach dotarł do niej jakby z oddali. Dwudziesty trzeci września! Jej mózg pracował jak szalony. To jutro. Nie, nieprawda. Było już po północy, to dziś był

więc dwudziesty trzeci, a ten telefon... Boże, telefon zadzwonił dokładnie siedem po dwunastej. Z miękkimi kolanami oparła się o poręcz ganku, wpatrując się w ciemności, szukając tego, kto jej to zrobił, tego, kto na nowo obudził cały ten ból. – Ty sukinsynu – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Mimo upalnej nocy chłód przenikał ją aż do kości. Trzynaście lat temu, dwudziestego trzeciego września, dokładnie siedem minut po północy, Shannon urodziła córeczkę. Nie widziała jej od tamtej pory.

Rozdział 2 Stał przed paleniskiem, czując ciepło ognia, słuchając trzaskania płomieni pożerających suchą jak pieprz podpałkę. Wszystkie zasłony były zaciągnięte. Powoli rozpiął koszulę; śnieżnobiała bawełna opadła z jego ramion. Mech w kominku zajął się z sykiem, sypnął iskrami. Nad kominkiem wisiało lustro. Rozbierał się, patrząc na swoje odbicie, na swoje idealnie wyrzeźbione ciało, na mięśnie poruszające się z łatwością, napinające się i prześlizgujące pod jędrną skórą sportowca. Spojrzał na swoje oczy. Niebieskie. Lodowate. Pewna kobieta nazwała je „łóżkowymi”, inna „zimnymi”, a jeszcze inna, niczego niepodejrzewająca kobieta nazwała je „oczami, które widziały za dużo”. Wszystkie miały rację, pomyślał i na jego twarzy błysnął uśmiech. „Zabójczy uśmiech”, jak często słyszał. Bingo. Te wszystkie kobiety nawet nie miały pojęcia, jak były bliskie prawdy. Był przystojny i wiedział o tym. Nie do tego stopnia, by oglądano się za nim na ulicy, ale na tyle interesujący, że kobiety, kiedy już go zauważyły, miały kłopot z oderwaniem wzroku. Był taki czas, że wybierał i przebierał, i rzadko mu odmawiano. Rozpiął skórzany pasek, pozwolił mu opaść na drewnianą podłogę. Spodnie zsunęły się gładko aż do stóp. Nie zawracał sobie głowy bokserkami czy slipkami. Bo i po co? Przecież chodziło tylko o zewnętrzne pozory. Zawsze. Kiedy podszedł bliżej do kominka, poczuł ciepło bijące od nagrzanych cegieł. Jego uśmiech zniknął. Na gładkiej, drewnianej półce stały na baczność zdjęcia w ramkach. Zdjęcia, które robił, kiedy fotografowani nie zdawali sobie z tego sprawy. Zdjęcia ludzi, którzy go znali. Albo wiedzieli o nim. Ludzi, którzy musieli zapłacić. Dzieciak, staruszka, bracia. Wszyscy uchwyceni przez aparat bez swojej wiedzy. Głupcy! Za zdjęciami leżał jego nóż myśliwski. Z kościaną rękojeścią i cienką klingą, która z łatwością cięła każdą żywą tkankę. Futro, skóra, ludzka czy zwierzęca, mięśnie, kości, ścięgna – wszystko ustępowało bez oporu, jeśli użyło się odpowiedniej siły. Nóż był jego ulubioną bronią numer dwa. Na pierwszym miejscu znajdowały się benzyna i zapałka... ale to czasami po prostu nie wystarczało. Wypróbował ostrze na dłoni, i jak można się było spodziewać, ledwie dotknął

skóry, pojawiła się cienka kreska krwi; kropelki czerwieni, zbierające się w powierzchownym nacięciu biegnącym równolegle do jego linii życia. Rozbawiło go to. Na dłoni miał mnóstwo cieniutkich blizn – dowodów jego fascynacji ostrzem. Patrzył, jak czerwona ścieżka poszerza się, a kiedy było już dość krwi, by uformować sporą kroplę, wyciągnął dłoń nad ogniem. Kiedy płomienie prawie przypalały mu skórę, patrzył, jak czerwona kropelka spada w żar i skwiercząc, wyparowuje w głodnych płomieniach. – Dziś wszystko się zacznie – przyrzekł sobie solennie. Zrealizował już pierwszą część planu – dał jej do zrozumienia i ostrzegł, że jest tuż. W ciągu godziny niespieszna podróż na północ miała rozpocząć następną fazę. A do wieczoru zostanie wykonany kolejny punkt. Postanowił, że zacznie od starej – jak ona się teraz nazywała? Blanche Johnson? Ta, jasne. Parsknął na myśl o jej żałosnych próbach zachowania anonimowości. On wiedział, kim naprawdę była, choć udawała idiotyczną, starą nauczycielkę fortepianu. I te jej dziergane szaliki! Ale już wkrótce miała zapłacić, tak samo jak Shannon Flannery. Tak samo jak oni wszyscy. Musnął ostrze palcami. Zacznie od Blanche, a potem, kiedy już zwabi tę małą przyjdzie kolej na Shannon. Na Shannon i całą resztę. Jego spojrzenie przewędrowało po zdjęciach, aż natrafiło na trochę większą fotografię Shannon. Z zaciśniętymi zębami zapatrzył się na jej cudowną twarz. Niewinna i seksowna, słodka, a jednocześnie uwodzicielska. I pełna grzechu jak samo piekło. Przeciągnął palcem wzdłuż konturu włosów; żołądek mu się ściskał na widok jej zielonych oczu, lekko piegowatego nosa, bujnych, niesfornych fal kasztanowych loków. Miała jasną skórę, pełne życia oczy i niepewny uśmiech, jakby wyczuwała, że on kryje się w cieniu drzew z obiektywem wycelowanym w jej twarz w kształcie serca. Wtedy, w lesie, jakiś kudłaty kundel pojawił się nagle z drugiej strony; kiedy on podszedł do Shannon, pies uniósł nos w powietrze, warcząc i drżąc. Omal go nie zdradził. Shannon wydała mu jakąś krótką komendę i zaczęła obserwować las. A on w tym momencie już uciekał. Po cichu przemykał między ciemnymi drzewami i krzakami, coraz dalej z wiatrem. Miał swoje zdjęcia. Nie potrzebował niczego więcej. Wtedy. Bo to nie był odpowiedni moment. Ale teraz... Płomienie świeciły jasno, zdawało się, że pulsują życiem, rosną zalewając pusty pokój ciepłą różaną poświatą. Zapatrzył się w swoje odbicie. Takie idealne w lustrze. Odwrócił się tyłem, obejrzał się przez ramię, znowu spojrzał w lustro i

zazgrzytał tymi swoimi idealnymi, białymi zębami. Jego plecy wyglądały strasznie, skóra była pokryta bliznami i błyszcząca, jakby stopiła się i spłynęła z ciała. Pamiętał ten ogień. Koszmarny ból palonego ciała odpadającego od kości. Wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Dopóki będzie chodził po tej przeklętej planecie. A ci, którzy mu to zrobili, zapłacą. Kątem oka znów dostrzegł zdjęcie Shannon. Pięknej i nieufnej, jakby wiedziała, że jej życie wkrótce zmieni się na zawsze. Ale najpierw potrzebował przynęty. Żeby ta dziwka chciała wypełniać jego polecenia. Uśmiechnął się do siebie. Na całe szczęście jej córka mieszkała w Falls Crossing, małym miasteczku w Oregonie, nad brzegiem rzeki Columbia. Dobrze je znał. Był tam. Czekał. I obserwował. Sam los tak chciał, że i dziewczyna, i ta stara, używająca imienia Blanche, znały się, że mieszkały w tym samym miejscu, że mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – dosłownie i w przenośni. Płomienie w palenisku strzelały i syczały. Ale to był tylko początek. Musiał się zająć jeszcze paroma drobiazgami, a potem – w drogę. Uważaj, pomyślał, spoglądając ze złośliwym uśmiechem na długie, wąskie ostrze noża, w którym odbijały się płomienie. Idę do ciebie, Shannon. O tak, idę. I tym razem będę miał przy sobie nie tylko aparat i starą metrykę. – Coś ty sobie myślała, u diabła? – zapytał Aaron, dźgając palcem przypalony skrawek papieru leżący na podrapanym dębowym blacie kuchennego stołu Shannon. Kartka, wraz z pinezką, schowana była do plastikowego woreczka z hermetycznym zamknięciem. W kuchni panował upał nie do zniesienia, mimo iż elektryczny wiatrak pod sufitem z głośnym buczeniem przeganiał gorące powietrze z jednego końca pomieszczenia w drugi. Khan leżał przy tylnych drzwiach na małym dywaniku i przyglądał się uważnie Shannon, jakby się spodziewał, że pani wytrzaśnie nagle nie wiadomo skąd jakąś smakowitą resztkę z obiadu. Shannon zamknęła zmywarkę, wcisnęła guzik „start” i wreszcie odwróciła się do brata. – Co sobie myślałam? Nie wiem. Raczej reagowałam, niż myślałam. – Przez trzy dni. – Zgadza się. Przez trzy dni. Tamtej nocy, kiedy już trochę ochłonęła po znalezieniu kartki, włożyła lateksowe rękawice, w których czyściła boksy dla psów, odpięła nadpalony akt

urodzenia od słupka i razem z pinezką wrzuciła do woreczka. – Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie od razu, kiedy to się stało? – Słuchaj, Aaron, nie wiedziałam, co robić. – Przyznała, wycierając ręce w mocno zużytą ściereczkę. – To... to był szok. – Domyślam się. – Aaron przeczesał dłonią swoje gęste włosy. Podszedł do lodówki i wyjął piwo. Widząc na puszce napis: „jasne” skrzywił się, ale i tak otworzył wieczko i usiadł na blacie. Jego nogi w spodniach koloru khaki dyndały teraz na wprost głośno mruczącej zmywarki. Na czole i skroniach widniały mu kropelki potu. Najstarszy brat Shannon był jak skóra zdarta z ojca. Ta sama kwadratowa szczęka. Te same przenikliwe, poważne oczy. Ten sam prosty nos. Te same starannie przycięte wąsy i tak samo ruchliwe nozdrza, kiedy się irytował. Dokładnie ta sama, nieprzytomna furia, która mogła wybuchnąć w każdej chwili. Przez swój wybuchowy temperament Aaron został wywalony z armii, ze straży pożarnej, a w końcu wylądował na terapii kontrolowania gniewu u miejscowego psychologa, do którego przestał chodzić ponad rok temu. W tej chwili bujał się solo, jak to sam nazywał, prowadząc własną agencję detektywistyczną; była to jednoosobowa firma, przez co Aaron tonął w papierkowej robocie. Teraz, nie spuszczając siostry z oka, pociągnął długi łyk z puszki. – Wie o tym jeszcze ktoś? – Tylko ten, kto to zostawił. – I myślisz, że to on dzwonił. – On albo ona. Tak. To wszystko było zaplanowane. Ktoś chciał mnie przestraszyć, i udało mu się, i to jak mu się udało. Dlatego więc do ciebie zadzwoniłam... – W końcu. – Słuchaj, mogłam zadzwonić do Shei, ale nie chciałam mieszać w to policji. Przynajmniej nie teraz, dopóki się nie dowiem, o co chodzi. Mogłam też zadzwonić do Roberta, ale uznałam, że to nie jest sprawa, która mogłaby zainteresować straż pożarną. Nic nie zostało spalone ani zniszczone. – Oprócz twojego spokoju. – Amen – szepnęła, kręcąc głową. – Przez proces eliminacji zdecydowałaś się więc na mnie. – Wydawało mi się, że to najbardziej logiczny wybór. – A od kiedy ty działasz logicznie? – zapytał z cieniem uśmiechu. – Nie wiem, może od kiedy wreszcie postanowiłam dorosnąć. Znalazła na parapecie gumkę, schyliła się i ściągnęła włosy w koński ogon. Kiedy się wyprostowała, wyjrzała przez okno. Psy były nakarmione i bezpiecznie pozamykane w boksach, koniom też niczego nie brakowało. Dopiero kiedy

skończyła ze zwierzętami, zadzwoniła do brata. Teraz zapadał już zmierzch; na parkingu i zabudowaniach kładły się długie cienie, choć temperatura nie zamierzała spaść. – Jesteś prywatnym detektywem. Pomyślałam, że mógłbyś się temu przyjrzeć. Aaron upił kolejny łyk piwa i odwróciwszy głowę, podążył za spojrzeniem Shannon. Wskazując podbródkiem garaż i ciemne okna mieszkania Nate'a Santany, zapytał: – Santany nie ma? – Nie. – Wygodne, nie sądzisz? – Przypadek. – Shannon zjeżyła się i zaczęła zastanawiać, nie po raz pierwszy zresztą, czy wezwanie brata nie było błędem. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego z tym zwlekała. Nie chciała zdawać się na żadnego ze swoich braci, nie chciała, aby myśleli, że jest osobą, która nie radzi sobie z własnymi sprawami, nie potrzebowała, by mieszali się w jej życie. Czekała więc. W końcu uznała, że jednak potrzebuje fachowej rady Aarona, a teraz miała wątpliwości, czy na pewno dobrze zrobiła. – Myślałem, że nie wierzysz w „przypadki”. – Bo nie wierzę. – Ale nie wydaje ci się dziwne, że kiedy Santana po raz pierwszy wyjeżdża na parę dni, dzieje się coś takiego? – Aaron kiwnął kciukiem w stronę leżącej na stole kartki schowanej w plastikowym woreczku. – Myślałem, że jesteście ze sobą blisko. – Jesteśmy wspólnikami i tyle. – A wyprowadza się z tobą na nową farmę? – Nie wiem, ale na pewno nie do domu. – Shannon westchnęła i posłała bratu złe spojrzenie z serii: Nie zaczynaj od nowa. – Ze mną i Nate'em nie jest tak, jak myślisz, a zresztą to nie twój interes. – Teraz już jest. – No dobra. Racja. Ale Nate i ja jesteśmy tylko wspólnikami w interesach. Nie jesteśmy kochankami. Jeśli to próbujesz mi insynuować. Co do jego przeprowadzki, to jeszcze nic nie wiem. Wciąż rozmawiamy. Aaron burknął, być może chcąc dać do zrozumienia, że jej nie wierzy, ale nie powiedział tego na głos. I dobrze. Jego oczy stały się jeszcze poważniejsze niż zwykle, kiedy zapytał: – Kontaktowałaś się kiedykolwiek ze swoim dzieckiem? – Słucham? – spytała zaskoczona. – Z tą małą, którą urodziłaś i która właśnie miała urodziny. Kontaktowałaś się z nią? – Nie! To znaczy... ja nawet nie wiem, gdzie ona jest.

Na tę myśl Shannon poczuła bolesne ukłucie, jak zawsze, kiedy przypominała sobie, że oddała swoje jedyne dziecko i że nigdy nie widziała go po tym krótkim spojrzeniu na niemowlaka w szpitalu. Temu bólowi towarzyszyła zawsze fala poczucia winy, że nie miała dość odwagi, by wychować to dziecko samotnie. Choć nie wiadomo ile razy powtarzała sobie, że postąpiła właściwie, że dziewczynce żyje się o wiele lepiej z dwójką kochających rodziców, którzy rozpaczliwie pragnęli dziecka, wątpliwości wciąż zakradały się do jej myśli i snów... Nagłe, gorące, nieproszone łzy napłynęły jej do oczu. Kiedy znów się odezwała, głos miała ochrypły. – Myślałam o tym. Boże, chciałam to zrobić. Ale nawet nie spróbowałam. Nie wpisałam swojego nazwiska na żadną z internetowych list ani nie zgłaszałam się do agencji, które pomagają adoptowanym dzieciom odszukać biologicznych rodziców. – Ale myślałaś o tym? Skinęła głową. – Rozmawiałaś z kimś na ten temat? – Nie. – Odchrząknęła. – Myślałam, że mogłabym ją odnaleźć za parę lat, kiedy będzie dorosła. Aaron potarł podbródek. – A co z Gilesem? – Z Brendanem? – powtórzyła, choć spodziewała się, że temat jej dawnego chłopaka, ojca dziecka, w końcu wypłynie. – Tak. Miałaś od niego jakieś wiadomości? – Nie... Nigdy. Aaron zmarszczył brwi, jakby wątpił w jej słowa. Pies, przekonawszy się, że nie dostanie żadnego smacznego kąska, wstał, przeciągnął się i ziewnął; spod odwiniętych warg ukazały się zęby. – Nigdy – powtórzyła Shannon. Stare rany otwarły się i zabolały na nowo. Dostrzegła kroplę wody na blacie i starła ją palcem. – Jest ojcem dziecka. – Wiem, ale nie zapominaj, że się zwinął, kiedy usłyszał, że jestem w ciąży. Wyjechał z kraju. – Tak myślisz. – Aaron zeskoczył z blatu i wylądował lekko na starym, popękanym linoleum. – Ja to wiem. Całe miasto wie. – Uniosła ręce i głośno westchnęła. – Nie wciągajmy go w to. – Po prostu chciałbym z nim porozmawiać. Ja nie, pomyślała Shannon. Nigdy więcej w swoim życiu nie chciała oglądać Brendana Gilesa. – To kawał tchórza, a dziecko nie obchodziło go ani trochę. Ale jeśli zdołasz go znaleźć, świetnie. Proszę bardzo. – Mięśnie jej twarzy stężały, kiedy przypomniała

sobie ostatnie starcie, gdy powiedziała mu o ciąży. Pamiętała, jak jego przystojna twarz zmieniła się w coś ohydnego, jak jego usta wykrzywiły się, niemal z obrzydzeniem, i jak wypowiedział słowa, które wypaliły ślad w jej mózgu i złamały jej i tak już mocno nadwerężone serce. – Ty wiesz – powiedziała do brata – że on miał czelność insynuować mi, że to dziecko może nie być jego? – Reakcja normalnego faceta. – Nie, to nie jest reakcja normalnego faceta. To jest wykręt tchórza. – Mogłaś zażądać testu na ojcostwo. – A po co? Nie chciałam go zmuszać do zrobienia czegoś, na co nie miał ochoty. Do uznania dziecka. Do przyznania się przede mną do odpowiedzialności. To nie wchodziło w grę. – Przynajmniej za niego nie wyszłaś. Kiedy wypowiedział te słowa, opadły jak ołowiany ciężar w gorącej kuchni. Bo oboje pomyśleli o Ryanie Carlyle'u. O człowieku, za którego wyszła. Był chyba jeszcze gorszym kandydatem na męża niż Brendan Giles. Rany, ona to miała gust do facetów. Nic dziwnego, że od śmierci Ryana unikała poważnych związków. Aaron spojrzał na zegarek. – Mogę to wziąć? – zapytał, podnosząc plastikową torebkę. Shannon kiwnęła głową schował więc do kieszeni dowód rzeczowy, po czym schylił się, by poklepać Khana po głowie. – Na razie nie mów o tym nikomu – zasugerował. – Shei powiemy później, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, pozwól, że trochę poszperam, i zobaczymy, co z tego wyniknie. – Dopił piwo, zgniótł puszkę i zostawił ją na blacie. Ponury uśmieszek, jaki posłał siostrze, znów przypomniał jej ojca. Aaron ruszył do drzwi, Khan deptał mu po piętach, ale nagle zatrzymał się i odwrócił do niej. Jego uśmiech zniknął. – Nie podoba mi się to, Shannon. – Nie tylko tobie. – To na razie. Uściskał ją energicznie, jeszcze raz poklepał Khana po głowie, i w końcu wyszedł w gorący, suchy półmrok. Ciemność zapadała szybko, lampy na podjeździe zaczynały się żarzyć. Aaron podbiegł truchtem do swojego samochodu i wślizgnął się do środka. Przekręcając kluczyk, przypalił sobie papierosa. Wdepnął pedał gazu; silnik zwiększył obroty. Shannon patrzyła, jak tylne światła jego hondy znikają między drzewami. Zdawało się, że połknęła go ciemność. Shannon szybko zamknęła drzwi i sprawdziła zamek. Jej palce odruchowo poszukały obroży Khana. Przyciągnęła psa do siebie. Dobrze, że go miała. Dobrze, że nie była całkiem sama.

Rozdział 3 Dani Settler po raz pierwszy w życiu poszła na wagary. Miała trochę wyrzutów sumienia, że opuściła wf., ostatnią lekcję tego dnia, a jednocześnie swój ulubiony przedmiot. Nawet nauczyciel, pan Jamison, był fajny, i dał się lubić jako jeden z niewielu nauczycieli w gimnazjum Harrington. Ale musiała to zrobić. Po prostu musiała. Chociaż rok szkolny rozpoczął się dopiero trzy tygodnie temu. Zarzuciła plecak na ramię i wyszła przez boczne drzwi koło sali gimnastycznej. Szybko minęła rządek iglaków, dzięki którym nie mógł zobaczyć jej nikt z okna sekretariatu – a szczególnie wścibska pani Craig, wiecznie skwaszona sekretarka – i zniknęła za wiatami dla gimbusów. Na razie idzie dobrze, pomyślała. Już zdążyła się spocić. Był koniec września i panowała taka duchota, że nie dało się oddychać. Liście na drzewach zwisały smętnie, suche i zakurzone, a wysoko na głębokim błękicie nieba rysował się znikający ślad odrzutowca. Słońce było nieubłagane, wisiało nad górami i wysyłało drgające fale żaru. Mimo to Dani ruszyła biegiem. Miała czterdzieści minut na dotarcie do kafejki internetowej i na powrót, zanim gimbusy zaczną rozwozić uczniów. Wiedziała, że z powodu jej nieobecności na wf. zadzwonią ze szkoły do jej ojca, ale ona będzie już w domu, z gotową wymówką, zanim tato zdąży się tak naprawdę rozzłościć. Miała nadzieję, że się uda. Nie cierpiała, kiedy tato gniewał się na nią a jeszcze bardziej nie cierpiała sprawiać mu zawodu. Ale tym razem czuła, że nie ma wyboru. Nie oglądając się za siebie, pokonała biegiem boczną uliczkę i przecięła park. Podeszwy jej nike'ów klaskały na asfaltowej alejce między wysokimi, zielonymi jodłami kuszącymi cieniem, i dębami, które gubiły już liście. Jej plan był dość prosty. Kiedy już dotrze do kafejki i siądzie przy komputerze, zaloguje się na swoje nowe, darmowe konto pocztowe. Otworzyła je u swojej przyjaciółki Jessiki, podając fałszywe dane na swój temat. Jessica nic nie wiedziała o jej nowym nicku, tak samo jak Andrea, z której komputera też czasem korzystała. Dla nich była po staremu DaniSet321 – pod takim nickiem i adresem wszyscy ją znali i takiego używała, kiedy gadała przez komunikator albo pisała maile do koleżanek. Nikt nie domyślał się, że ma nowy nick, bo za każdym razem, kiedy używała czyjegoś komputera, logowała się jako DaniSet321, a potem, kiedy nikt nie zwracał uwagi, przełączała się na nowe konto. Sądziła, że jest bezpieczna, bo starsi bracia Andrei i Jessiki zainstalowali programy antyszpiegowskie. Dzięki temu i dzięki