VINA JACKSON.
ODWIECZNY BAL.
PROLOG.
Dziecko nad jeziorem.
Dziecko spało.
Księżyc zaglądał w okno motelowego pokoju, a z ciemności dochodziło przytłumione pluskanie
pobliskiego jeziora. Leżeli nieruchomo na wąskim łóżku. Inżynier i Następczyni milczeli, pogrążeni
w myślach, wsłuchani w miarowy oddech dziecka i dalekie odgłosy cykad. – Nie wiedziałam, że
cykady nie śpią w nocy – powiedziała Następczyni. – Na pomoście jest jasno, może to dlatego –
odparł Inżynier. – Albo przez upał. – Fakt, jest gorąco… – Odruchowo przesunęła wilgotnymi
dłońmi po prześcieradle, jakby wygładzając pomarszczony materiał, mogła złagodzić duchotę. – Ale
może to świerszcze albo koniki polne. – Nie, na pewno cykady. To bardzo charakterystyczny
dźwięk. Potrafię go rozpoznać. Nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do niego, muskając palcami
jego skórę. Inżynier westchnął i poczuł, jak w jego piersi narasta niepohamowana fala wdzięczności.
Leżeli obok siebie z szeroko otwartymi oczami. Koszyk z dzieckiem stał na podłodze, tak by
Następczyni mogła widzieć go cały czas i dosięgnąć uchwytu, nie wstając z łóżka. Odwrócił się do
niej, do swojej żony. Którą była ledwie od dwóch tygodni. Jej jasne włosy rozsypały się w nieładzie
na poduszce – złociste, królewskie. Odtworzył w pamięci krótką ceremonię zaślubin w ratuszu
malowniczego miasteczka, w którym znaleźli wreszcie azyl po ucieczce z Balu. To tu przyszło na
świat ich dziecko. Miasteczko – mała osada w odludnej dolinie usianej jeziorami, do której trafili
zupełnym przypadkiem – stało się ich schronieniem przed burzą. Zastanawiali się, czy to
odpowiednie miejsce na kryjówkę – ładna, ale raczej turystyczna mozaika pocztówkowych chatek,
sklepów z pamiątkami i domków kempingowych otaczających leżące trochę na uboczu jezioro – ale
uznali, że pomysł jest dobry. Że wtopią się w przetaczający się przez miasteczko tłum turystów.
Wiosna dobiegała końca, a termin rozwiązania przypadał na początek lata. Z autobusu zauważyli
nieduży szpital na obrzeżach. Wiedzieli, że nie mogą uciekać w nieskończoność. Doszli do wniosku,
że miejsce jest równie dobre jak każde inne.
Nie brali uroczystego ślubu. Urzędnik miał na sobie czarny garnitur i ciemny krawat, a w roli
świadków wystąpiła położna, która odbierała dziecko, i właściciel zajazdu, w którym zatrzymali się
zaraz po przyjeździe. Nikogo więcej tu nie znali. W dziesięć minut było po wszystkim, a jedyny
barwny akcent stanowiło kilka bukiecików czerwonych róż, które Inżynier zorganizował w ostatniej
chwili. Leżące w koszyku dziecko uczestniczyło cichutko w uroczystości, podczas której jego
rodzice złożyli przysięgę i szybko stali się mężem i żoną. Inżynier wyciągnął rękę i pogładził długie
włosy Następczyni, jakby przesuwał w palcach jedwab – ich dotyk jednocześnie podniecał go i
uspokajał. Odetchnął głęboko, chłonąc doznania. Starając się zatrzymać tę chwilę. Wiedział, że
gdyby urodził się chłopiec, być może mogliby się tu zatrzymać – tutaj lub gdzie indziej – i zostać na
jakiś czas; porzucić drogę i szaleńczą ucieczkę. Ale nie mieli takiej możliwości. Bal nigdy nie
pozwoli dziecku Następczyni uniknąć swojego przeznaczenia. – Nie możesz spać? – spytała. – Nie.
Przysunęła się do męża, gładko prześlizgując się nad zagłębieniem na środku materaca, wyrobionym
przez setki sypiających na nim wcześniej par. A potem przytuliła się do Inżyniera. Spał nago, ona
natomiast wkładała zwykle na noc cieniutką bawełnianą nocną koszulę, która podwinęła się teraz do
góry. Zetknięcie ich ciał wyzwoliło dreszcz. Zawsze tak było. Od pierwszego spotkania rok temu
podczas Balu, na którym oboje pracowali. Ich usta się odnalazły. Dokładnie tak samo jak tamtego
pamiętnego wieczoru, gdy na horyzoncie w niebo wystrzeliły sztuczne ognie, dając znak do
rozpoczęcia bachanaliów – tęczowa paleta ognistych barw, iskry i płomienie, magiczny kobierzec
nad odległymi polami. Ich serca biły jednym rytmem. Wtedy i dziś. Inżynier przytulił żonę i odsunął
od siebie myśli o ostatnim wspólnym Balu. Przypomniał sobie rozkosz towarzyszącą ich
pierwszemu zbliżeniu – czas jakby się wtedy zatrzymał i wszystko wokół przestało istnieć. Otulił ich
kokon ciszy i miłości. I trwali tak, delektując się kołysaniem ciał, delikatną bryzą oddechów,
miękkim dotykiem skóry i malującym się w oczach pożądaniem. Oboje od razu wiedzieli, że
dokładnie na to czekali całe życie. Tamtego dnia wypowiedziała cichutko jego imię, jakby nie
chciała, by ktokolwiek inny je usłyszał. Inżynier zrobił to samo, szepcząc z namaszczeniem każdą
sylabę, ciesząc się każdym dźwiękiem. Wciąż tuląc się do siebie, spojrzeli sobie w oczy w
poszukiwaniu słów – tych właściwych i tych niewłaściwych – chcąc uchwycić się czegokolwiek.
– Nie powinniśmy tego robić – powiedziała, ale nie odsunęła się od niego. Zadrżała. – Wiesz, co
będzie rano, prawda? – Wiem – przyznał Inżynier. Osobiście zaprojektował rytualną konsolę. Nie
mógł zasłaniać się niewiedzą. Dziś po raz pierwszy zostanie naznaczona. Zamieni się na zawsze w
Następczynię. Wtedy postanowili uciec. Wiedząc, że będą ich ścigać. Choćby i do końca świata. –
Przytul mnie – poprosiła Następczyni, zmuszając go do powrotu do teraźniejszości. Do dusznej
sypialni, gdzie szeroko otwarte okna nie przynosiły żadnej ulgi w ciężkim jak ołów skwarze. Palce
Inżyniera zsunęły się po włosach żony na jej nagie ramiona. Miała wilgotną skórę. Przesunęła
drobną dłoń na jego gołe plecy, drażniąc je delikatnie paznokciami i przyciągając go bliżej do siebie.
Jego serce zaczęło szybciej bić. Nie kochali się od czasu narodzin dziecka. Nie planowali tego, tak
po prostu wyszło. Czekali na właściwy moment. Wcześniej tego ranka Inżynier przyglądał się jej,
kiedy poszła pod prysznic i zostawiła uchylone drzwi do łazienki. Porcelanowobiałe ciało żony lśniło
pod perlącą się wodą jak klejnot, wywołując w jego piersi wyraźny ucisk. Ogarnęło go dobrze znane
pożądanie. Wiedział, że zawsze będzie je odczuwał. Rozległ się jakiś przytłumiony odgłos. Dziecku
odbiło się, a może dostało czkawki. Odsunęli się od siebie. – Obudziła się? Następczyni zerknęła na
kosz. – Nie. Chyba jeszcze trochę za wcześnie jak na nią. W tym samym momencie, jakby w
psotnej odpowiedzi na słowa matki, dziewczynka otworzyła szeroko oczy, ukazując ciemnobrązowe
źrenice, które natychmiast ożywiły jej pucołowatą twarzyczkę. Rodzice się uśmiechnęli. Mała
zerknęła na nich w milczeniu, z pytaniem w oczach. – Chcesz jeść? – spytała mama, zsuwając
ramiączko nocnej koszuli i odsłaniając nabrzmiałą pierś i różowawy sutek. Wyraz twarzy małej się
nie zmienił, ale zaczęła poruszać ssąco usteczkami. – Zawsze chce – skwitował Inżynier. Jego żona
wychyliła się z łóżka, wyjęła dziecko z koszyka i przystawiła je do piersi. – Ciągle nie mamy dla niej
imienia – powiedział.
Jak dotąd zwracali się do niej czule „kluseczko”, ale nie zdecydowali się na żadne prawdziwe
imię. Każdą propozycję odrzucali dzień później jako niezbyt ciekawą, nieodpowiednią, banalną czy
w ogóle niewłaściwą.
– Coś wymyślimy – stwierdził i z niesłabnącą fascynacją przyglądał się żonie i nowo narodzonej
córce. Nakarmione i przewinięte niemowlę szybko znów zasnęło. – Przez kilka godzin powinien być
spokój – oznajmiła Następczyni. Przez szeroko otwarte okna domku zaglądał świt, zalewając pokój
migocącym światłem. Temperatura już zaczęła rosnąć, a cykady wzmogły swój monotonny śpiew.
Leżące w koszyku dziecko zdawało się tego w ogóle nie zauważać, nie było nawet spocone i spało
spokojnie. Cieniutkie kosmyki ciemnych włosków układały się nierówno na małej główce, oddech
był miarowy. – Muszę odetchnąć świeżym powietrzem – stwierdziła żona Inżyniera, ocierając
wilgotne czoło. – Na dworze wcale nie jest lepiej. – Ale może nad samym jeziorem? – wymyśliła,
zerkając z utęsknieniem w kierunku spokojnej tafli wody schowanej za ścianą drzew otaczających
motel i przylegające do niego domki. Na parkingu nie było ani jednego samochodu. Poza nimi
nikogo tu dziś nie było. Inżynier spojrzał na koszyk z dzieckiem ustawiony na podłodze między
łóżkiem a ścianą. – A co z małą?
– Dopiero co zjadła – stwierdziła żona. – Będzie spała do południa, a przynajmniej do
jedenastej. Nic jej się niestanie. Wyjdziemy najwyżej na godzinkę. – No dobrze – zgodził się z
wahaniem. Jakby potrzebowali rozgrzeszenia za chwilową dezercję, nachylili się nad koszykiem i
ucałowali czółko dziecka, po czym wyszli z domku i pokonali biegiem sto czy dwieście metrów
dzielących ich od jeziora. – Jesteśmy na tyle blisko, że usłyszymy, jeśli zacznie płakać. Malutka ma
zdrowe płuca – stwierdziła Następczyni. Trzymając się za ręce, minęli nieregularną zasłonę
wysokich dębów i wyszli na błotnisty brzeg. Mały, rozklekotany pomost wyciągał się nad spokojną
taflą wody, a znad niewielkiego, niezbyt głębokiego jeziora napłynęła jakby za sprawą czarów lekka
bryza, muskając ich skórę i nieudolnie przepędzając wzmagający się skwar wstającego dnia.
Nierówne drewniane deski pod ich stopami były ciepłe. Odeszli kawałek od granicy boi.
Znaleźli się tak daleko od drzew i pól, że uporczywy śpiew cykad wreszcie ucichł i spowiła ich
dziwna cisza. Nie wiadomo skąd zerwał się wiatr i poruszył wierzchołkami drzew, a do uszu
Inżyniera dobiegło niespodziewane skrzypienie gałęzi i szelest liści. Obejrzał się odruchowo i przez
chwilę wydawało mu się, że pomiędzy drzewami widzi przemykający cień, który zaraz potem
zniknął jak duch. Zamarł. – Co się stało? – spytała żona, wyczuwając jego napięcie. – Nie wiem.
Przez chwilę mi się wydawało, że ktoś nas obserwuje zza drzew.
– Znów wpadasz w paranoję – stwierdziła. – Poza tym nawet jeśli ktoś na nas patrzy, to co?
Przecież jesteśmy małżeństwem, a poza tym nieraz widziano nas nago, prawda? Inżynier wpatrywał
się jeszcze przez chwilę w wąską przerwę między pniami, po czym odwrócił się znów do żony. –
Nie, nic. Nie martw się. Nie powiedział jej, że gdy poprzedniego dnia poszedł do miasteczka po
mleko i coś do jedzenia, zobaczył dwójkę nieznajomych, którzy różnili się strojem od turystów
zwykle odwiedzających te strony. Kątem oka zobaczył też, że kobieta przygląda się mu z
zainteresowaniem. Z okresu, który spędził na Balu, nie kojarzył jednak ani jej, ani towarzyszącego
jej mężczyzny. Szybko odsunął myśl, że to akolici, którym nakazano ich odnaleźć, ale ziarenko
niepokoju zostało zasiane i teraz wykiełkowało. – Kocham cię – wyznał Inżynier. Żona odwróciła
się do niego i uśmiechnęła się w ten swój rozczulający sposób, a zaraz potem, jakby w zwolnionym
tempie, zsunęła ramiączka nocnej koszuli i pozwoliła, żeby cieniutki materiał opadł na ziemię. Pod
spodem niczego nie miała. Promienie porannego słońca wplatały się w jej długie jasne włosy,
tworząc nad złocistymi puklami coś w rodzaju delikatnej poświaty. Poraziła go jej uroda. Stanął
wyczekująco na lekko rozstawionych nogach i wstrzymał oddech, koncentrując się na każdym
najdrobniejszym szczególe jej odsłoniętego ciała, na niespotykanym odcieniu różowych sutków, na
linii żeber rysujących się pod białą skórą, na ciemnozłotym ogniu włosów, na eleganckiej krągłości
bioder, na zachwycających, szczupłych kostkach i złotym łańcuszku, który zawsze nosiła na nodze.
Potem podniósł głowę, a gdy ich oczy się spotkały. Zanurzył się w zielonych głębinach jej duszy.
Podszedł do niej i ją pocałował. Chłonął miękką delikatność jej ust, czuł dotyk jej nagiej skóry.
Pocałunek wydawał się trwać wiecznie, czas stanął w miejscu. W końcu Następczyni odsunęła się
odrobinę. Inżynier stał dalej z przymkniętymi powiekami. Słońce podnosiło się nad drżącą linią
horyzontu, z każdą minutą paląc coraz mocniej jego gołe plecy ostrymi promieniami, aż na chwilę
zakręciło mu się
w głowie i sam już nie wiedział, co go bardziej parzy – żar spływający mu powoli po ramionach
czy gorące usta żony, które zacisnęły się na nim i pieściły go na sobie tylko znane sposoby. Inżynier
westchnął głucho. – Nie teraz. Nie w ten sposób – zaprotestował. – Chcę być w tobie. – Mieli
kochać się po raz pierwszy od czasu porodu i zamierzał w pełni się tym nacieszyć. Pragnął, by to
była niezapomniana chwila. Odsunęła się od niego, a on przy niej uklęknął. Szorstkie drewniane
deski pomostu w przykry sposób przywołały go do rzeczywistości. Sięgnął po rzuconą na bok
nocną koszulę, rozłożył ją, delikatnie ułożył na niej żonę i rozchylił jej nogi. Następczyni wyciągnęła
w bok ręce i czekała z utęsknieniem na słodkie natarcie. Leżeli na drewnianym pomoście, zmęczeni,
wyczerpani. Słońce podnosiło się nad drżącą linią horyzontu, z każdą minutą coraz ostrzejsze, paląc
ich bezlitosnymi promieniami. – Rusz się – nakazała, wstając. – Na co czekasz? Mówiąc to, stanęła
na końcu pomostu i skoczyła. Na powierzchni uśpionego jeziora utworzyły się tysiące
rozmigotanych zmarszczek. W powietrzu zawisł jej śmiech. Inżynier zawahał się, po czym dołączył
do żony. Na wzburzonej już tafli pojawiła się kolejna galaktyka koncentrycznych okręgów. Chłodna
woda przyjemnie orzeźwiała. Zaczęli się pluskać jak rozbrykane dzieciaki na podwórku, ciesząc się
ulgą, jaką każda kolejna chwila niosła rozpalonej skórze. – Łap mnie – zawołała Następczyni i
zaczęła płynąć na środek jeziora. Widząc, że mąż się zbliża, zanurkowała, żeby się przednim ukryć i
przedłużyć zabawę. Choć dopłynął do miejsca, w którym zniknęła, nadal nie było jej widać na
powierzchni. Zorientował się, że w tym miejscu jezioro jest najgłębsze, nie tak jak na płytkich
obrzeżach, gdzie zaczynali zabawę. Odczekał jeszcze chwilę, ale powodowany nagłym strachem
zanurzył się. Zanim wzrok przyzwyczaił się do podwodnych ciemności, upłynęło przeraźliwie dużo
czasu. Musiał też ciągle walczyć z odruchem, który kazał mu zamykać oczy. Kręcił się w
przerażeniu, próbując odnaleźć żonę, a od wstrzymywanego powietrza paliły go płuca. Wymachiwał
jak opętany nogami i rękami, a jezioro zaciskało się coraz mocniejszym uściskiem wokół jego ciała,
niczym koc. W końcu, gdy miał już wypłynąć na powierzchnię i po zaczerpnięciu powietrza
wznowić poszukiwania, zauważył, że ledwie kilka metrów dalej unosi się niewyraźna postać. To
była ona. Jego żona. Unieruchomiona w czasoprzestrzeni. Oczy miała szeroko otwarte, patrzyła
błagalnym wzrokiem. Złociste włosy unosiły się nad jej głową jak płomienie
podczas wybuchu, ręce wybijały rytm jak metronom. Inżynier wiedział, że go zobaczyła. Chciał
do niej podpłynąć, ale ciężar w piersi stał się nie do wytrzymania. Miał wrażenie, że coś go zaraz
rozerwie na pół. Spojrzał niżej. Następczyni zaplątała się w wodorosty porastające dno jeziora i
próbowała rozpaczliwie wyswobodzić kostkę, ale wyraźnie opadała z sił, a każde kolejne szarpnięcie
zdawało się tylko mocniej zaciskać rośliny wokół jej nogi. Zanim do niej dopłynął, sam był już na
wpół przytomny i nie starczyło mu siły, by wyplątać ją z pułapki. Spojrzał na nią po raz ostatni ze
świadomością, że ona wie. Zrezygnowany pomyślał najpierw z pewną ulgą, że to wszystko nie stało
się przynajmniej z powodu Balu, na koniec zaś przypomniał sobie o córeczce, która spała spokojnie
ledwie kilka kroków dalej. Ruchem spowolnionym oporem wody chciał jeszcze pogładzić żonę po
policzku w ostatnim geście czułości, ale nie dosięgnął i musnął tylko palcami jej lewy sutek. Zaraz
potem ogarnęła go ciemność. Na wschód od jeziora słońce schowało się za chmurą.
1 ZABAWA W DUCHY.
Przestrzeń wokół nich wypełniały głosy, zapachy, ruch i światło.
Początek wieczoru wydawał się ledwie zapowiedzią jakichś ważniejszych, wspaniałych
wydarzeń. Siv odwróciła się do Aurelii. – Niesamowicie, prawda? – Niesamowicie to mało
powiedziane – odparła Aurelia, rozglądając się w zdumieniu, zadziwiona widokiem kolejnych
niezwykłości. W powietrzu wisiało coś dziwnego, jakby wieczór odurzał ją podstępnie swoją
atmosferą. Zwykły, rozległy trawnik zmienił się nie do poznania i został zastawiony namiotami, z
których każdy kolejny był bardziej jaskrawy i cudaczny od poprzedniego. Z bliska Aurelia
zobaczyła, że do wzniesienia tymczasowych konstrukcji kryjących najróżniejsze atrakcje lunaparku
użyto zwykłego płótna i stali. I że smugi czerwieni, żółci i błękitu wystrzeliwujące w niebo z dachów
namiotów cyrkowych niczym dziesiątki fluorescencyjnych języków to zwykłe wstążki. Ale z daleka
wyglądało to tak, jakby na wrzosowisku z dnia na dzień wyrosła masa wielobarwnych grzybów.
Aurelia spodziewała się poniekąd, że zaraz wszystko zniknie im z oczu, jakby wesołe miasteczko
pojawiło się za sprawą czarów, a nie celowego działania. Jabłka w polewie toffi, które kupiły sobie
przy wejściu, były wielkości małej dyni. A wata cukrowa, której Aurelia skosztowała z papierowej
torebki Siv, okazała się tak lekka i delikatna, że wiatr mógł z łatwością zdmuchnąć ją z jej palców,
zanim trafiła do ust. Dzieciaki, z twarzami rozświetlonymi kolorowymi światełkami rozwieszonymi
w każdym możliwym miejscu, biegały niepilnowane między namiotami jak rozpasane skrzaty.
Nawet skwierczenie smażących się kiełbasek, terkot maszynerii i strzelające ziarenka popcornu
wydawały się dużo ostrzejsze niż zwykle. Za żywopłotem odgradzającym wejście do lunaparku
wszystkie doznania jeszcze się wzmogły, łącznie z powiewami lekkiego wietrzyku, który muskał
skórę Aurelii, przeszywając ją przyjemnym dreszczem. Aurelia czuła się rozdarta, jednocześnie
podekscytowana i zaciekawiona. Jak na granicy upojenia, choć nie wypiła jeszcze ani kropli
alkoholu.
W przeciwieństwie do Siv, która zaopatrzyła się w jedną z płaskich srebrnych piersiówek ojca,
nalewając do niej przed wyjściem z domu mieszankę ginu i czegoś jeszcze. Pociągała z niej
regularnie w pociągu przez całą drogę do Londynu. – Jak już będę dorosła, chyba ucieknę z jakimś
cyrkiem – stwierdziła. – Ale przecież jesteś dorosła – odpowiedziała Aurelia. Obie kończyły niedługo
osiemnaście lat; miały urodziny w odstępie kilku tygodni. – Ale chodzi mi o taką prawdziwą
dorosłość – wyjaśniła Siv, gdy mijały stoisko z kiczowatymi pamiątkami i fluorescencyjnymi
pałeczkami. Sprzedawczyni przywołała je machnięciem ręki, zachwalając głośno swoje towary, ale
zignorowały starszą kobietę i poszły dalej w stronę okrągłego autodromu, przy którym stały
samochodziki. Spod plastikowego dachu niósł się głośny warkot i śmiech. Mięła ich grupka
nastoletnich chłopaków, biegnących w przeciwnym kierunku, jeszcze podekscytowanych jazdą na
autodromie. Najdrobniejszy z nich, najwyżej trzynastolatek, ubrany w szkolną bluzę, niebieską
koszulkę Chelsea, podarte dżinsy i ciężkie, nabijane stalą kowbojki, otarł się w biegu o Siv. –
Uważaj, jak leziesz! – krzyknęła. Chłopak przystanął gwałtownie i zerknął na nią spode łba, jakby
chciał się jakoś odciąć. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Siv, żeby tego zaniechał. Stała w
rozkroku gotowa do konfrontacji, w dżinsowych szortach opinających się na grubych, czarnych
rajstopach, z prowokacyjnie wściekłą miną. Choć drobna, Siv – z krótko ściętymi, jasnymi włosami
– wyglądała groźnie. Jakby tylko czekała na zaczepkę. Chłopak spuścił wzrok i pobiegł za kolegami,
unikając jej morderczego spojrzenia. Aurelię i Siv znów otoczył harmider wesołego miasteczka.
Śmiechy, krzyki, stłumione dźwięki przedpotopowych piosenek popowych usiłujących przebić się
przez łoskot strącanych orzechów kokosowych i syk płomieni zanurzonych w parafinie, gdy
żonglujący pochodniami chłopak przystanął, by rozpalić je mocniej, przy okazji kłaniając się
dziewczętom teatralnie. Aurelia puściła do niego oko, za co została nagrodzona szerokim
uśmiechem. Zaraz potem chłopak zaczął znów malować na wieczornym niebie wstęgi światła. – I
po co ta złość? –Aurelia skarciła przyjaciółkę, która odprowadzała nastolatka wściekłym wzrokiem.
Już dawno zdążyła przywyknąć do wybuchów Siv, która miała w sobie coś z buntowniczki i
walczyła z całym światem od czasów podstawówki, gdzie się poznały. Wściekała się na status quo,
na zastany porządek, rekompensując sobie w ten sposób swój niski wzrost i zwodniczą słabość. A
zatem choć Aurelia zawsze była wyższa – teraz już prawie o głowę – Siv od początku brała na
siebie rolę jej obrończyni. I gdyby zaszła taka potrzeba, zaciekle by jej broniła przed
ewentualnymi agresorami. Którzy nigdy nie stanęli na ich drodze, bo wojownicza reputacja Siv
szybko zaczęła ją wyprzedzać. Aurelia przypomniała sobie, jak jakieś dziesięć lat wcześniej została
niesłusznie posądzona o drobne wykroczenie na lekcji. Wtedy drobniutka Siv wstała oburzona i cała
czerwona wykrzyczała nauczycielce prosto w twarz: „To niesprawiedliwe!”, skutkiem czego obie –
Aurelia i Siv – musiały zostać za karę dłużej w szkole. Ten incydent na zawsze przypieczętował ich
przyjaźń. – Te prostaki z Londynu nie będą sobie z nami pozwalać tylko dlatego, że jesteśmy ze
wsi, nie sądzisz?– stwierdziła z uśmiechem Siv. Aurelia odpowiedziała uśmiechem, ale celowo nie
skomentowała słów przyjaciółki, bo nie chciała, by kłótnia popsuła miłe popołudnie. Od dawna to
planowały – zwieńczenie wakacji – i po rozważeniu kilkunastu różnych możliwości postanowiły
wybrać się na cały dzień do Londynu, a wieczorem do lunaparku na Hampstead Heath. Obiecały
rodzicom Siv, że wrócą do domu przed północą. Choć były już w takim wieku, że mogłyby wracać
o dowolnej porze, to – ponieważ znane były ze skłonności do wpadania w tarapaty – obie dawno
zdążyły się przekonać, że życie w domu jest dużo prostsze, jeśli idą rodzicom na rękę lub
przynajmniej informują ich o planowanej porze powrotu. Rok wcześniej część koleżanek z klasy
wybrała się na Hampstead Heath podczas przerwy świątecznej. Potem nie kryły swoich
zachwytów. Ale dopóki Aurelia nie zobaczyła wszystkiego na własne oczy, wydawało jej się, że to
nie może przecież aż tak bardzo różnić się od innych lunaparków, w których miała okazję bywać na
południowym wybrzeżu i w miejscowościach bliżej domu. Jasne, diabelski młyn będzie pewnie
większy, karuzele szybsze, a inne atrakcje bardziej kolorowe. Ale żadna z tych rzeczy nie
wyjaśniała, dlaczego koniecznie musi wybrać się na Hamstead Heath, a nie na imprezę do jednego z
klubów na West Endzie, legitymując się dowodem osobistym, który Siv pożyczyła od pełnoletniej
koleżanki. Skąd więc to podniecenie w głębi serca i stan nerwowego wyczekiwania, którego oznaką
były motyle w brzuchu? Doszły do kasy przy autodromie, w której siedział ponury siwowłosy
mężczyzna ubrany na czarno. Siv kupiła żetony na trzy jazdy, płacąc wyłowionymi z kieszeni
drobniakami. Zaczekały, aż będą mogły wsiąść do upatrzonego gokarta – czerwonego metalika z
poobijanej stali, zaparkowanego po przeciwnej stronie toru, do którego nie miały jak się dostać
przed zakończeniem obecnej kolejki. Aurelia zatonęła w myślach. Dźwięki piosenki Taylor Swift I
knew you were trouble nadawały rytm przypadkowym uderzeniom zderzających się
samochodzików. – Tamci goście się na nas gapią – usłyszała głos Siv, choć początkowo miała
wrażenie, że dochodzi on zza wygłuszonej ściany. Otrząsnęła się.
– Którzy? – spytała, wyrwana z zamyślenia, niezbyt przejęta zainteresowaniem, jakie mogły
wzbudzać. – Tamci. Nie zauważyłaś? Siv skinęła głową, a Aurelia podążyła wzrokiem we
wskazanym kierunku. Trzech chudych nastolatków po przeciwnej stronie toru, w dżinsach i
flanelowych koszulach – każda w innym kolorze, mniej lub bardziej ubrudzona – wpatrywało się w
nie z nieskrywanym pożądaniem w oczach. – Aha… – skwitowała Aurelia. – Podoba mi się ten w
środku – stwierdziła Siv. Wyglądał najbardziej niechlujnie z całej trójki i lekko się garbił. Jego dwaj
kumple byli niżsi i niczym się nie wyróżniali. Każdy miał w ręce butelkę. – Nie są w moim typie –
zdecydowała Aurelia. – Nikt nie jest w twoim typie – zauważyła Siv. – Nikt ci się nigdy nie podoba.
Aurelia wiedziała, że Siv już kilkakrotnie uprawiała seks. Musiała wysłuchiwać fascynujących, choć
koszmarnych szczegółów, co robiła z mieszaniną przerażenia i rozbawienia. Jasne, czasem podobali
jej się różni faceci, ale nigdy ci, których wytypowała dla niej Siv. Nie posunęła się też nigdy dalej
niż trzymanie się za ręce czy cmoknięcie w policzek na pożegnanie. Wynikało to na równi z
nieśmiałości, jak i z tej prostej przyczyny, że za każdym razem, gdy zaczynała się kimś
interesować, wszystko szło nie tak, często w dość niezręczny sposób. Muzyka ucichła nagle, a wraz
z nią zatrzymały się auta sunące w pozornie nieskoordynowany sposób po stalowej nawierzchni
autodromu. Siv odwróciła się od podziwiających je chłopaków, wzięła Aurelię za rękę i
podprowadziła do upatrzonego wcześniej czerwonego samochodziku. Wcisnęły się obie na przednie
siedzenie. Aurelia zauważyła kątem oka, że dwóch chłopaków, którzy przypatrywali się im
wcześniej, podeszło do niebieskiego, poobijanego auta. Trzeci nie ruszył się z miejsca i palił
papierosa. Siv złapała obiema rękami kierownicę, a Aurelia wyczuła w oczach obserwującego je
chłopaka złośliwy błysk. Z głośników znów popłynęła muzyka, początkowo powoli, jakby ktoś
naciągał gumkę i dopiero po chwili puścił ją z pełną mocą. Znów leciała ta sama piosenka Taylor
Swift. Samochodzik drgnął, więc Siv nacisnęła mocno pedał. Auto poderwało się jak oparzone. Siv
ściskała mocno kierownicę i rozglądała się w poszukiwaniu potencjalnego celu. Ale na stalowej
płycie autodromu kręciło się smętnie tylko kilka pojazdów. Zanim zdążyła namierzyć ofiarę, poczuły
silne szarpnięcie, bo poobijany niebieski samochód prowadzony przez dwóch nastolatków wjechał
w nie pełną parą, a napastnicy wybuchnęli opętańczym śmiechem. – Baba za kierownicą! –
krzyknął jeden z nich z wyraźnym akcentem z Birmingham.
Siv wycofała szybko auto i jednym wprawnym ruchem zawróciła pojazd. Zanim tamci zdążyli
w jakikolwiek sposób zareagować, wcisnęła gaz do dechy i przygwoździła niebieskie auto do
barierki. Aurelię zarzuciło do przodu, ale Siv roześmiała się tylko i odjechała na pełnym gazie z
chłopakami na ogonie. Nie dała im się dopaść przez resztę kolejki, która zakończyła się
zdecydowanie za szybko. Siv wygrzebała się z samochodu i podała rękę Aurelii. – Będą mieli
nauczkę – oznajmiła z dumą, zerkając do tyłu, żeby zobaczyć miny chłopaków. Nie wysiedli, tylko
rozglądali się za kolejną ofiarą, którą będą mogli zaatakować po wznowieniu jazdy. Udawali, że nie
zauważają spojrzeń Siv. Trzeci chłopak – ten, który przyglądał się im z boku – już gdzieś zniknął,
najwyraźniej znudzony. Siv zmarszczyła brwi, z miejsca tracąc zainteresowanie autodromem, gdy
jej ofiary, nie oglądając się za siebie, pomknęły w innym kierunku. – Później wykorzystamy resztę
żetonów – stwierdziła. – Chodźmy zobaczyć inne rzeczy. Weszły na trawę. Z dala od huku
autodromu wydawała się chłodniejsza. Aurelia wciągnęła w płuca powietrze. – Chyba idzie zmiana
pogody – zauważyła. Kilka minut później zerwał się wiatr i zaczął się tłuc wśród rozstawionych na
zielonych polach namiotów. Sznury koralików przesłaniających wejście do pobliskiego namiotu
wróżki zaklekotały wielobarwną plątaniną plastiku. Diabelski młyn skrzypiał i stękał jak starożytny
olbrzym próbujący zerwać śruby spinające jego żelazne ramiona i rzucić się do ucieczki przez
otwartą przestrzeń wesołego miasteczka niczym wielka ośmiornica. Aurelia odgarnęła z twarzy
kosmyki kasztanowatych włosów, które wymknęły się jej spod gumki i falowały na wietrze jak
wodorosty w strumieniu. Wiatr na policzku był jak dotyk chłodnej szyby. Miała ogromną ochotę się
o niego oprzeć, rozluźnić ciało i albo znaleźć oparcie, albo wylądować na ziemi. Zamiast tego
wystawiła twarz na chłodne podmuchy i rozpostarła ramiona, jakby chciała wziąć w objęcia
targający nimi wicher. Roześmiała się. – Czujesz? – zawołała do Siv, przekrzykując wiatr. – W
powietrzu jest jakieś szaleństwo. Mam wrażenie, że to Halloween. Siv też się roześmiała. Porwany
przez wiatr śmiech przekształcił się w gwizd. Siv nie ułożyła swoich króciutkich jasnych włosów na
żel i wiatr je rozczochrał, przez co wyglądała dużo bardziej chłopięco niż zwykle. Większość
dziewczyn obruszyłaby się, że tak dużo osób bierze je za chłopaka. Ale nie Siv. Uwielbiała swoją
androginię. – Schowajmy się gdzieś do środka – zaproponowała Aurelia. – Zaraz będzie padać. –
Opuściła ręce i owinęła się ciaśniej czarnym szalem z frędzelkami, choć cienka tkanina niespecjalnie
chroniła przed chłodem.
– No to chodźmy. – Siv wzięła przyjaciółkę za rękę i jak zwykle pociągnęła ją za sobą. Weszły
do najbliższego namiotu, olbrzymiej ciemnozielonej wieży, która mimo rozmiarów tak dobrze
wtopiła się w otoczenie, że omal nie minęły jej niezauważenie. Płócienne drzwi rozchyliły się, po
czym natychmiast opadły, zamykając je w czeluściach namiotu. Przestronne wnętrze wypełniał
nieprzyjemny zapach potu, wilgoci i starych cukierków, pozostawiając w ustach Aurelii gorzkawy,
metaliczny posmak, jakby ssała monetę. – Jest tu ktoś? – szepnęła w ciemności. Pstryknęło światło i
zapaliła się żarówka. Dziewczyny aż podskoczyły i złapały się mocniej za ręce. – Przepraszam –
odezwał się chłopak, widoczny teraz za kontuarem. – Mamy awarię. Światła, nie całej reszty –
dodał pospiesznie. – Wchodzicie? Miał na sobie zieloną gumową maskę potwora, zsuniętą na
czubek głowy. Na czoło opadała mu szopa rudych włosów. Gumka, która miała w założeniu
przytrzymywać maskę, wpijała się mu pod brodą, zostawiając czerwony, nabrzmiały ślad. Aurelia
miała ochotę ją poluzować, ale sięgnęła tylko do torby i wyciągnęła pikowaną portmonetkę ze
złotym zatrzaskiem, którą dostała na urodziny od babci. – A co tu właściwie jest? – spytała. W
środku nie było żadnych napisów ani tabliczek. To mogło być wszystko. – Jaskinia duchów – odparł
chłopak zdawkowo, jakby zapowiadał odjazd najbliższego pociągu pospiesznego do Londynu.
Wpatrywał się w paznokcie Aurelii, gdy odliczała drobne na bilety. Pomalowała je rano na głęboki
odcień granatu, który lśnił intensywnie na tle jej bladej skóry. Siv wybrała soczystą zieleń, kolor
świeżej limonki, którą lubiła wciskać do ginu, o ile nie piła go prosto z piersiówki. Aurelia sięgnęła
po bilety. Chłopak przytrzymał je o ułamek sekundy zbyt długo i dopiero potem puścił. Paznokcie
prawej ręki miał obgryzione do żywego mięsa. Paznokcie lewej były normalnej długości, schludnie
opiłowane. Aurelia lubiła obserwować ludzi i z zainteresowaniem odnotowała ten drobny fakt.
Zastanawiała się, czy są jeszcze jakieś inne miejsca na jego ciele, które noszą ślady niszczycielskiej
działalności tylko z jednej strony. – Tamtymi drzwiami – oznajmił chłopak i wskazał cienką czarną
zasłonkę za swoimi plecami. Nie spuszczał wzroku z Aurelii. Nad wejściem wisiał wyszczerzony
plastikowy kościotrup. Kiedyś miał białe kości, ale z upływem czasu i pod wpływem intensywnego
użytkowania zmieniły kolor. Siv odepchnęła go niecierpliwie na bok, żeby zrobić przejście, na co
szkielet jęknął mechanicznie. – Podobasz mu się – zauważyła rzeczowo i pociągnęła znów ze
srebrnej piersióweczki, skinieniem głowy wskazując majaczącego jeszcze za cienką
zasłonką biletera, jakby chciała dla pewności zaznaczyć, że chodzi o niego, a nie o kościotrupa.
Aurelia wzruszyła ramionami. Nie chodziło o to, że obecność chłopaków ją onieśmielała. Flirt ją po
prostu nie interesował. A tych kilka razy, kiedy podejmowała jakieś próby – zawsze na skutek
knowań Siv – wszystko szło nie tak i to w sposób, który z perspektywy czasu wydawał się wręcz
nieprawdopodobny. Pierwszy chłopak, który próbował ją pocałować, potknął się na chodniku przed
jej domem, upadł prosto na twarz i złamał nos. A rok wcześniej, na dyskotece pod koniec roku
szkolnego, jej partner zatrzasnął się niechcący w składziku. Znalazł go dopiero woźny, który
następnego dnia rano zamiatał korytarz. Siv śmiała się, że na ramieniu Aurelii zasiadł wróg
Kupidyna i odbijał wszystkie strzały miłości. Ale nawet jeśli taka była prawda, Aurelii to nie
przeszkadzało. Zauważała spojrzenia mężczyzn i ich próby nawiązania kontaktu. Tyle że budziły w
niej one mieszane uczucia. – A do tego facet nie wygląda źle – dodała Siv. – Rudy, ale niezły.
Powinnaś z nim porozmawiać. – Rozmawiałam. Na szczycie niewielkiego wzniesienia stał
pojedynczy wagonik. Nie wyglądał, jakby miał jechać po szynach. Aurelia nie bardzo wiedziała, co
mają dalej robić. Czekała na jakiś znak. – Myślisz, że powinnyśmy wsiąść? – Ale tak naprawdę
porozmawiać – ciągnęła Siv. – A co do wsiadania, to co za różnica. Te kolejki są i tak głupawe. A
tak w ogóle to jest tu ktoś jeszcze oprócz nas? Zza cienkiej zasłonki oddzielającej miejsce odjazdu
wagonika od kasy biletowej dobiegły ich przytłumione głosy i bezczelne śmiechy. – Ćśś – syknęła
Siv. – Ktoś idzie. – Nie zmieścicie się wszyscy do jednego wagonika! – rozległ się głos rudego
kasjera. – Musicie zaczekać, aż przygotuję następny. – No to ruchy – odparł ktoś niższym głosem.
– To oni! Ci z autodromu – parsknęła radośnie Siv. – Chodź! Złapała Aurelię za rękę i pociągnęła ją
w głąb ciemnego tunelu, odpychając gumowe pająki, które zaczęły opadać z sufitu, bo dziewczyny
uruchomiły czujki ruchu. Pod stopami chrzęścił im stary popcorn. Siv rozgniatała go ukochanymi
ciężkimi martensami, błyszczącymi, fioletowymi buciorami z jaskrawymi żołto-czarnymi
sznurówkami, Natomiast Aurelia ledwie go dotykała w swoich miękkich balerinkach. Gdzieś za nimi
zaskrzypiał uruchomiony wagonik. – Szybko! – krzyknęła Siv, gdy chłopacy ładowali się do środka,
nie zważając na uwagi rudego biletera, który nalegał, żeby zapięli pasy. – Schowajmy się.
Miały wrażenie, że namiot ciągnie się bez końca w każdym możliwym kierunku. Z zewnątrz nie
wydawał się taki duży. Odnalazły metalowe tory, po których jeździły wagoniki, i pobiegły wzdłuż
nich, szukając kryjówki na tyle dużej, by obie mogły się do niej wcisnąć. – Tutaj – rzuciła Siv, gdy
omal się nie potknęły o dwa podstarzałe wampiry, usadzone niepewnie na skałce oblanej sztuczną
krwią. Przykucnęły akurat w chwili, gdy wagonik ruszył w ich stronę, dużo szybciej niż się
spodziewały. Pojazd uruchomił włącznik i twarze obu wampirów wykrzywiły się nieprzyjemnie,
podświetlone wiązką światła zapalonego akurat na czas, by rzucić jasną poświatę na dwa
księżycowe pośladki Siv, która poderwała się do góry i, ściągając szorty i rajstopy, wystawiła tyłek.
Jeden z chłopaków krzyknął zaskoczony. – Ej! To chyba jakaś dziewczyna! – zawołał, odwracając
się. Pozostali pasażerowie też próbowali się odwrócić, ale było już za późno. Wpadli w zakręt,
zanim zdążyli lepiej się przypatrzeć lub rozpoznać sprawcę. Siv parsknęła i zapięła guzik w
dżinsowych spodenkach. – Zadowolona? – spytała ze śmiechem Aurelia. Siv znów zarechotała. –
Nie – odparła. – Miałam nadzieję, że się wywrócą. Wcisnęła Aurelii do ręki piersiówkę. – Masz,
łyknij sobie na uspokojenie. Chodźmy zobaczyć, co jest dalej. Aurelia upiła łyk i się skrzywiła. –
Fuj! Nie miałaś tego rozcieńczyć? – Za mała butelka. Nie chciałam marnować miejsca. – Ale wielka
przestrzeń – stwierdziła zdumiona Aurelia, gdy szły kolejnym korytarzem. – W ogóle nie wygląda
na namiot. – Przesunęła dłonią po najbliższej ścianie. Była chłodna i wilgotna jak głaz w rzece.
Znów ogarnęło ją dziwne podniecenie, jakby wesołe miasteczko znajdowało się na obrzeżach
rzeczywistości, jakby należało do świata, ale nie podlegało zasadom nim rządzącym. Poszły dalej.
Tym razem to Aurelia prowadziła. Weszła w ciemność i jedną ręką wciąż gładziła ścianę, a drugą
trzymała Siv, która szła krok za nią. Dziewczęta spowijała ciemność. Ich spacer pod płóciennym
dachem, wzdłuż słabo widocznych torów, nie wyzwalał już czujek ruchu, bo większość była
ustawiona na przejeżdżające wagoniki. – Wyciągnij telefon. Zawsze to trochę światła. Czuły się jak
w jakimś mrocznym labiryncie. Zza ścian docierały do nich niewyraźne odgłosy lunaparku, ale
dziewczęta nie mogły zorientować się w swoim położeniu na tyle, żeby odnaleźć wyjście –
światełko na końcu tunelu.
Aurelia ścisnęła mocniej rękę Siv. Czuła, że przyjaciółka nie jest już aż tak odważna, widząc
rozciągającą się przed nimi ciemność. Obie zrobiły się niespokojne. Tory zadrgały. Zaczęło narastać
dudnienie zbliżającego się wagonika, nadjeżdżającego z nocnej niemal czerni spowijającej kolejkę
duchów. Wśród metalicznego łoskotu dało się wyróżnić jakieś głosy. Aurelia wyłączyła telefon. –
Przyrzekam, że opuściła spodnie – mówił jeden z chłopaków. – Miała niezłą dupcię, nawet jak na
ducha – rozmarzył się drugi. – Jeśli ją znajdziemy, może pokaże nam coś więcej niż tyłek –
odpowiedział na to pierwszy. Siv zachichotała cicho. – Myślisz, że powinnam jeszcze raz wystawić
tyłek? – wyszeptała, gmerając przy pasku. – Chyba sobie na to nie zasłużyli – stwierdziła Aurelia. –
Lepiej ich nastraszyć. – Rozejrzała się za odpowiednim rekwizytem, z którym mogłaby wyskoczyć
w ostatniej chwili, ale nie zdążyła nic znaleźć i wagonik przemknął obok. W półmroku zamajaczyły
głowy chłopaków, a zaraz potem zniknęły za zakrętem. Dziewczyny podążyły wzdłuż torów i w
końcu dotarły do wyjścia, odczekawszy kilka minut, żeby pasażerowie zdążyli wyjść. Wyrosła
przed nimi kurtyna z plastikowych czaszek i kości, ale Aurelia rozsunęła ją z całkowitą obojętnością.
Znalazły się nagle wśród kolorowych lampionów i wrzawy wesołego miasteczka. – To nie było
mądre – odezwał się jakiś głos. Bileter czekał na nie przy wyjściu z kolejki. – Bałem się, że coś
wam się stanie. – Rudy kasjer z zieloną maską potwora na czubku rozczochranej głowy opierał się z
założonymi rękami o ścianę namiotu. – Nie robiłyśmy nic złego – wyjaśniła stanowczo, prawie
prowokująco Siv, nie dając się zbić z pantałyku. – Naprawdę. – Zwykle to chłopcy sprawiają
problemy. Po was się tego nie spodziewałem. – Zmierzył Siv wzrokiem, po czym przeniósł
spojrzenie na Aurelię. Siv roześmiała się i przeczesała palcami króciutkie włosy. Aurelia wiedziała,
że robi to odruchowo, gdy zaczyna flirtować. – A masz coś przeciwko dziewczynom, które
sprawiają problemy? – spytała zaczepnie, rozstawiając buńczucznie szczupłe nogi, prostując całe
ciało i wypychając do przodu skromne piersi. Zdezorientowany dziwną mieszanką zalotności i
agresji kasjer zerknął na Aurelię, ale na widok jej obojętnego spojrzenia, szybko zwrócił się znów
do Siv. – Daj spokój, Siv. Chodźmy – powiedziała Aurelia. Zrobiło się jej żal biletera, który
wydawał się dosyć miły, w przeciwieństwie do chłopaków z autodromu,
typowych nastolatków, nabuzowanych od testosteronu i niezbyt interesujących dla każdego
poza Siv, której podobali się wszyscy co do jednego. Ale Siv nie chciała się wycofać. – Chodziło mi
tylko o to, że nie powinnyście urządzać sobie wędrówek tam w środku. Coś się wam mogło stać, a
potem to mnie się zawsze obrywa – westchnął. – To nie ty jesteś szefem? – spytała Siv. – A
wyglądam na właściciela? – odpowiedział pytaniem Rudy. – To zwykła robota. A do tego niezbyt
pasjonująca. Poza tym chciałem się tylko upewnić, że wszystko w porządku. Nie mam ochoty się
kłócić. Cofnął się o krok, czekając, aż wyjdą. Siv stała dalej w miejscu i wpatrywała się w niego, ale
szybko się zorientowała, że nie uda jej się go sprowokować, więc zmieniła taktykę. Aurelia czekała
bez słowa. Widywała swoją przyjaciółkę w takim stanie wystarczająco często, by wiedzieć, że nie
ma co próbować z nią dyskutować. W końcu twarz Siv złagodniała. – Słuchaj – powiedziała nagle.
– Przepraszamy, dobra? Chciałyśmy się tylko powygłupiać. – Spuściła wzrok i pogrzebała butem w
ziemi. Jej policzki pokryły się jaskrawoczerwonym rumieńcem. Siv rzadko przepraszała. Aurelia nie
wierzyła własnym uszom. Chłopak podniósł głowę i się wyszczerzył. Uśmiech odmienił jego twarz i
sprawił, że bardzo wyprzystojniała, co nie umknęło uwadze Siv. – W porządku – rzucił. – Nic się
nie stało. – Możemy ci to jakoś zrekompensować? Postawić ci drinka albo coś? – ciągnęła Siv
nieudolnie. – Tak. Dzięki. Z przyjemnością. Żaden znany Aurelii chłopak nie wypowiadał się w ten
sposób. Spojrzała na niego z ciekawością, ale on patrzył teraz uprzejmie na Siv, od której wyszło
zaproszenie. – Muszę wracać do kasy. Ale za pół godziny kończę. Na twarz Siv wypłynął szeroki
uśmiech. Spojrzała na Aurelię, pytając ją milcząco o zgodę. – Mnie pasuje – stwierdziła Aurelia. Nie
pogardzi czymś smaczniejszym, żeby spłukać z ust smak ginu od Siv. – No to świetnie – odparł
bileter. – Widzicie tamten duży namiot z czerwonym dachem? Tam jest główny bar. Za pół
godziny, dobra? – Jesteśmy umówieni, Rudy – potwierdziła Siv. – Mam imię – sprzeciwił się. –
Nazywam się… – Ćśś… – przerwała mu szybko Siv. – Nie chcę wiedzieć. Dla mnie jesteś Rudy. I
zdejmij tę maskę. Nie całuję się z facetami w maskach…
Wzięła Aurelię za rękę i ruszyła w kierunku głównej części wesołego miasteczka. Wiatr ustał. –
Może pójdziemy teraz do wróżki? – zaproponowała Aurelia. – O nie! Nie sądziłam, że wierzysz w
te hipisowskie czary-mary. Chcę postrzelać. Chodźmy na strzelnicę. Aurelia zgodziła się, ale
postanowiła w duchu, że i tak pójdzie do wróżki. Choćby sama, jeśli Siv nie będzie chciała
dotrzymać jej towarzystwa. Nagle koniecznie chciała się dowiedzieć, co kryje dla niej przyszłość,
choć podobnie jak Siv zazwyczaj nie była wielbicielką irracjonalności i jarmarcznego kuglarstwa.
Siv miała niezłego cela i prawie udało jej się ustrzelić główną nagrodę w postaci wielkiego
pluszowego misia, musiała jednak zadowolić się pomarańczowożółtą plastikową kaczką, którą
zabrała z dumą na umówione spotkanie. Wcześniej wspólnie zastanowiły się, czy w ogóle iść. A Siv
dla pewności spytała, czy Aurelia nie jest przypadkiem zainteresowana bileterem z domu duchów. –
Jestem pewna, że gdyby mógł, wybrałby ciebie… – Nie jest w moim typie. – W takim tempie jako
dwudziestopięciolatka będziesz jeszcze dziewicą – skwitowała Siv. – I co z tego. – Aurelia
wzruszyła ramionami. Nie potępiała w żaden sposób zachowania Siv, ale nie czuła się też w
obowiązku tylko dla zasady flirtować z kimś, kto wcale jej się nie podobał. Siv pokiwała głową. –
Mnie on się podoba i nie unoszę się dumą na tyle, żeby nie dać mu szansy, chociaż to ciebie sobie
najpierw upatrzył. Bo w sumie zawsze tak jest. – Nie skarżyła się, tylko stwierdzała fakt. Aurelia
była ładniejsza i zawsze pierwsza budziła zainteresowanie mężczyzn, którzy jednak szybko się
orientowali, że na wzajemność mogą liczyć tylko ze strony Siv. Weszły do baru i brodząc w morzu
zużytych plastikowych kubków, ruszyły w stronę potrójnego rzędu klientów, tłoczących się w
kolejce po tanie piwo. Dostrzegły Rudego, który trzymał im miejsce na przedzie. Miał podarte
dżinsy, ale zdjął już gumową maskę i zdołał nawet przeczesać jako tako włosy. Na widok
dziewczyn wchodzących o umówionej porze uśmiechnął się szeroko, jakby mu ulżyło, bo aż dotąd
nie wierzył, że faktycznie się zjawią. – Cześć, Rudy. – Cześć, jesteście. – Uśmiechnął się do nich z
wdziękiem. – Myślałem, że może się rozmyśliłyście. – My dotrzymujemy słowa – odpowiedziała
Siv. – To jak wam na imię?
– Ona jest Duża, a ja Mała. Może być? Nie ma co komplikować – stwierdziła Siv. Pod ścianą
po drugiej stronie baru stał długi stół na kozłach nakryty serwetą w białoczerwoną kratkę. Podeszli
do niego z plastikowymi kubeczkami. Aurelia i Siv piły cydr, a Rudy oranżadę. – Wracam
samochodem – wyjaśnił, gdy Siv spojrzała znacząco na jego bezalkoholowy napój. Po bliższym
przyjrzeniu się Aurelia stwierdziła, że bileter o artystycznie niechlujnym wyglądzie musi mieć jakieś
dwadzieścia pięć lat. Mimo różnicy wieku było jasne, że to młodsza Siv rozdaje karty. Godzinę
później, pod pretekstem, że chce zaczerpnąć świeżego powietrza, Siv zaciągnęła Rudego pod
wysoki dąb na obrzeżach wesołego miasteczka, gdzie nie docierało już światło. Śmiertelnie
znudzona Aurelia zostawiła ich samych. Ale przystanęła jakieś dziesięć metrów dalej i po całym tym
czasie spędzonym w dusznym i głośnym barze z przyjemnością delektowała się chłodnym
wieczornym powietrzem. Obejrzała się i zobaczyła, że para pod drzewem namiętnie się całuje.
Rudy musiał się pochylić, żeby dosięgnąć ust Siv. Ich ręce poruszały się gwałtownie pod warstwami
ubrań. Aurelia z mimowolną fascynacją przyglądała się tym gorączkowym pieszczotom, po części w
szoku, a po części z zazdrością. Choć z tęsknych spojrzeń, jakie rzucał jej wcześniej Rudy,
wiedziała, że wolałby dużo bardziej, gdyby to ona chciała z nim iść pod drzewo. Zastanawiała się,
co sobie pomyślał, gdy wsunął dłoń w spodenki Siv, ale ona odtrąciła ją stanowczo, nie wyrywając
się jednak z jego objęć. Aurelia wiedziała, że powinna się odwrócić, ale ciekawość wzięła górę.
Wiatr trochę ucichł i poświata padająca z kolorowych żarówek zawieszonych na przewodach
ciągnących się wzdłuż słupów rozstawionych na terenie wesołego miasteczka przebiła się przez
gałęzie drzew, dzięki czemu dziewczyna zyskała lepszy widok na całą scenę. Po chwili parę znów
spowiła ciemność. Aurelia zdążyła jednak dostrzec błysk białej skóry. Siv chyba nie ściągnęła
spodenek, jak zrobiła to w domu duchów? Nie tu, na widoku. Aurelia usłyszała z lewej strony jakiś
niewyraźny szelest i zaalarmowana odwróciła się szybko. Ktoś sikał na tyłach jednej ze stojących
niedaleko długich przyczep. Przestraszyła się, rozpoznając znajomy odgłos. Po chwili jednak postać
oddaliła się w przeciwnym kierunku, nie zauważając ani jej, ani Siv i Rudego. Aurelia popatrzyła na
przyjaciółkę. Światło znów padało pod innym kątem, więc widziała parę wyraźniej. To nie Siv
wystawiła białe pośladki, tylko Rudy. Dżinsy opadały mu wokół kostek. Miał jędrny, umięśniony
tyłek. Najwidoczniej nie zawsze siedział w kasie wesołego miasteczka. Siv klęczała przed nim, jej
drobne
dłonie spoczywały lekko na jego udach, a głowa poruszała się rytmicznie w górę i w dół. Aurelia
wstrzymała oddech. Ale nie przestała patrzeć. Słuchać barwnych opowieści Siv na temat kształtu i
smaku mężczyzn, z którymi sypiała, to jedno, ale widzieć ją w akcji to zupełnie co innego –
widzieć, jak powoli i ze znawstwem przesuwa usta wzdłuż członka, widzieć, jak Rudy zaciska
pięści, usiłując nad sobą zapanować. Aurelia poczuła ucisk w gardle. Chmura odsłoniła na moment
księżyc i para znalazła się przez sekundę w jego pełnym świetle. W tej samej chwili Rudy odwrócił
lekko głowę i spojrzał Aurelii w oczy. Zaczerwieniła się, wiedząc, że ją przyłapał. Miała wrażenie,
że jego wzrok mówi: „Szkoda, że to nie ty”. Potem księżyc znów przesłoniły chmury i pod
drzewem zrobiło się ciemno. Aurelia spuściła wzrok, serce tłukło jej się w piersi. Kątem oka
zobaczyła, że Siv wstaje i idzie w jej kierunku. Rudy szedł za nią, zapinając po drodze spodnie. –
Tu jesteś – zawołała Siv. Rudy odchrząknął i zażenowany do granic możliwości spróbował zmienić
temat. – Mogę was zabrać w jedno miejsce – powiedział. – Jest tylko dla pracowników, ale nikt nie
będzie się was czepiał, zwłaszcza że pójdziecie tam ze mną. Siv zastrzygła uszami, słysząc o
kolejnym miejscu, do którego nie miały wstępu. – A nie powinnyśmy już wracać? – spytała Aurelia.
– Co z twoimi rodzicami? – Możemy powiedzieć, że była awaria metra albo coś w tym stylu.
Zostańmy jeszcze chwilę – poprosiła. Dogadały się. Rudy i Siv poszli przodem, a Aurelia za nimi.
Włosy chłopaka połyskiwały w świetle księżyca. Aurelia przyglądała się idącej przed nią parze.
Rudy był dość wysoki, co przy Siv szczególnie rzucało się w oczy. Dziwnie wyglądali razem. Choć
w oczach innych ludzi równie dziwnie musiała wyglądać Aurelia i Siv. Namiot, do którego
zaprowadził ich Rudy, był dużo mniejszy niż główny bar przeznaczony dla klientów. Jakaś
artystyczna dusza obwiesiła wnętrze kolorowymi światełkami tak, że całość przypominała układ
słoneczny, co optycznie podwyższało sufit. Za każdym razem, gdy Aurelia podnosiła głowę, miała
wrażenie, że znajduje się gdzieś za miastem, bliżej domu, na wybrzeżu, gdzie widać gwiazdy,
których nie przesłaniają smog i sztuczne światła miasta. Na środku namiotu urządzono
prowizoryczny bar, rozstawiony na wielkich drewnianych beczkach. Rozchodziły się stamtąd
zapachy, z którymi Aurelia nie zetknęła się w żadnym innym barze. Pociągnęła nosem i poczuła, że
do ust napływa jej ślinka. – Czekolada – wyjaśnił Rudy, obserwując z uśmiechem jej reakcję. –
Gorąca czekolada. Nigdzie nie znajdziecie lepszej. Przyrządza ją wróżka. Mówi, że
wyczytała przepis w myślach jednego z klientów i nie wolno jej zdradzać jego sekretów, nie
wiemy więc, co dodaje do środka. Zarabia na niej kupę forsy… Czekajcie, zaraz wam przyniosę.
Stanął w kolejce do baru, a ponieważ Siv postanowiła mu pomóc przynieść napoje, Aurelia została
sama na uboczu, wystawiona na ciekawskie spojrzenia. Czekała spokojnie. Kusiło ją, żeby dla
zabicia czasu zagrać w coś na telefonie, ale wiedziała, że gdy o północy nie zjawią się w domu,
zacznie dostawać informacje o nieodebranych połączeniach i SMS-y od rodziców, jej i Siv.
Ponieważ towarzystwa dotrzymywała jej tylko atrapa gwieździstego nieba, Aurelia pogrążyła się w
myślach i smakowała najdrobniejsze doznania ciała. Przez chwilę miała wrażenie, że czas stanął w
miejscu i w namiocie zrobiło się nagle głośniej, jaśniej i żywiej. Ucichły rozmowy klientów i mogła
rozpoznać lecącą w tle piosenkę. Missing everything but the girl. Poczuła się nagle samotna, jakby
słowa piosenki mówiły w jakiś sposób o przyszłości. Powietrze wypełnił nowy zapach, który
wmieszał się w aromat użytych do doprawienia czekolady imbiru i cynamonu. Aurelia odwróciła się
i wytężyła zmysły, ale nie była w stanie rozpoznać jego źródła. Zapach nabrał intensywności i
Aurelia zorientowała się nagle, że obok niej stoi jakiś mężczyzna. Przestraszyła się. Nie zauważyła
jego nadejścia. W namiocie zrobiło się jakby ciemniej, więc nie mogła dostrzec jego twarzy.
Widziała tylko zarysy masywnej postaci i ogarnęło ją nagle nieodparte wrażenie, że jest bezpieczna,
że nie jest już sama wśród obcych. – To ty – powiedziała, jakby od dawna się znali. Słowa same
wypłynęły z jej ust. – Tak – odparł mężczyzna niskim, podszytym rozbawieniem głosem. – To ja.
Jej ciało zareagowało w dziwny sposób, jakby jego oddech i słowa otoczyły ją niewidzialnym
kokonem, tarczą zbudowaną z czułości i oczywistego poczucia bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że
wszyscy zniknęli, że została tylko ona i ten mężczyzna. Nieznajomy, którego bliskość wyczuwała
każdą komórką swojego ciała, choć nie widziała wyraźnie jego twarzy. Mężczyzna uniósł rękę i
pogładził ją po włosach. Poczuła na policzku jego chłodną dłoń. Przypomniała sobie ukojenie, które
dawały jej podmuchy wiatru pod domem strachu. Wtuliła się w nieznajomego i poczuła spokój.
Mężczyzna pochylił się i ją pocałował. Dotyk jego ust wymazał z jej głowy wszystkie myśli, a z
ciała wszelkie doznania. Namiot, Siv, Rudy, gwiazdy i wesołe miasteczko – wszystko zniknęło.
Pozostały tylko ich usta, cała reszta przestała mieć znaczenie.
2 WIELKIE NADZIEJE.
Zaraz potem przepadł.
Zniknął, zanim Aurelia zdążyła się odezwać czy chociaż złapać go za rękę. Po chwili wrócili
Rudy i Siv. Smak ust nieznajomego zmyła słodka, pachnąca lekko dymem gorąca czekolada, którą
Siv podała jej na spodeczku w delikatnej porcelanowej filiżance. Coś takiego mogłaby pić Alicja w
Krainie Czarów. – To chyba chili – odezwał się Rudy, upiwszy łyk. – Nie, papryka – sprzeciwiła się
stanowczo Siv. – Jestem w jednej czwartej Węgierką. Znam ten smak – dodała, by jej opinia
nabrała większej mocy. – Miłość – powiedziała rozmarzona Aurelia. – To smak miłości. – Dotknęła
palcami ust. – Odbiło ci? – spytała Siv, gapiąc się na nią. – Może faktycznie powinnyśmy wracać…
– Spojrzała na zegarek. – O cholera! Zaraz północ! Dziewczyny wybiegły z wesołego miasteczka w
takim pośpiechu, że żadna z nich nie miała czasu, by podzielić się na głos subtelnymi zmianami,
które nie uszły ich uwadze, gdy mijały szeroki łuk wieńczący wyjście z lunaparku. Powietrze na
zewnątrz było trochę chłodniejsze, światło bardziej przytłumione, a unoszący się w powietrzu
zapach lekko kwaśnawy, zwłaszcza w porównaniu z odurzającym aromatem kakao i przypraw
wypełniających bar dla pracowników. Siv zmrużyła oczy, żeby zorientować się, gdzie są, szukając
znaku wskazującego drogę do północnej linii metra, Aurelia natomiast zaklęła pod nosem, bo
zorientowała się, że zostawiła gdzieś rękawiczki. Obie zignorowały nagły ucisk w piersiach i
gardłach oraz fakt, że ich nogi zrobiły się nagle bardzo ciężkie. Jakby zaczęły naciągać jakąś
niewidzialną nić, która łączyła je z centrum wesołego miasteczka i nie chciała puścić. Biegły po
peronie, wołając, żeby przytrzymać im drzwi, i w ostatniej chwili wskoczyły do ostatniego pociągu
do Leigh-on-Sea, tuż przed odjazdem ze stacji przy Liverpool Street. Siv z ulgą klapnęła na
siedzenie i szybko zasnęła, przez całą drogę pochrapując lekko na kolanach Aurelii, która starała się
ignorować pijanych i rozwrzeszczanych pasażerów, mruczących do niej: „W porządku, mała”, gdy
zataczając się, przeciskali się przez wąski wagon, zostawiając za sobą papierki po burgerach i na
wpół dojedzone frytki.
Wysiadła z pociągu i odetchnęła morskim powietrzem tak głęboko, że aż zaszczypało ją w nosie.
Pociąg oddalił się z łoskotem, a Aurelia poczuła nagle, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu jej
życie właśnie się zmieniło i że nigdy już nie będzie taka jak przedtem. Ku ich zaskoczeniu i wbrew
obawom, ani rodzice chrzestni Aurelii, ani rodzice Siv nie mieli im za złe późnego powrotu. –
Jesteście już chyba dorosłe – zauważył tata Siv, gdy zwlokły się następnego dnia rano na dół. W
jego głosie dało się wyczuć smutek. Nieraz miewał powody, by narzekać pod nosem na zmienność
nastolatek. Aurelia i Siv dostały milczące przyzwolenie na późne powroty czy wręcz spędzanie nocy
poza domem, ale żadna z nich nie miała ochoty z niego korzystać. Prawda była taka, że wizyta w
wesołym miasteczku zmieniła odrobinę każdą z nich w zauważalny sposób. Siv zrobiła się bardziej
skoncentrowana i niemal pilna, choć nie w szkole, ale raczej na swoich treningach, poświęcając cały
wolny czas i energię na ćwiczenie „sztuczek”. Spotykała się dalej z bileterem, który ubiegał się teraz
o nią otwarcie tradycyjnymi metodami i w każdej wolnej chwili przyjeżdżał do niej nad morze. W
końcu wyszło na jaw, że ma na imię Harry, choć dziewczyny i tak mówiły na niego Rudy, a on
zwykle zwracał się do Siv per Mała. Aurelia pozostała jak zawsze tylko Aurelią. Przezwiska jakoś
się jej nie trzymały. Rudy znał się trochę na takielunku, więc Siv namówiła go, żeby zamontował u
niej w garażu trapez gimnastyczny. Skakała z drążka na drążek i z liny na linę jak małpka. Wypadki
były nieuniknione, więc Rudy sporo czasu poświęcał na opatrywanie ran i narzekanie, że jej ojciec
uzna go za damskiego boksera, jeśli wciąż będzie wracała do domu posiniaczona. Siv jednak robiła
się coraz silniejsza, a jej wiotkie dotychczas ramiona zyskały wyraźnie zarysowane, choć nie
przesadnie duże mięśnie. Ćwiczenia dobrze jej robiły i stanowiły ujście dla kłębiących się w niej
pokładów agresji, więc wkrótce ustały jej ciągłe wybuchy złości. Nie wściekała się już nawet na
małolatów na deskorolkach, którym zdarzało się śmignąć po nadmorskim bulwarze zbyt blisko
kostek spacerujących dziewcząt. Od wieczora w wesołym miasteczku Aurelia też miała czym zająć
myśli, choć krążyły one wokół zupełnie innych tematów i zawsze wracały do nieznajomego i jego
pocałunku. Początkowo odtwarzała tylko na okrągło dotyk jego ust na swoich wargach, kiedy
jednak to wspomnienie powoli jej spowszedniało, zaczęła sobie wyobrażać, jakby to było poczuć
jego usta gdzie indziej. W końcu nie była już pewna, która część jej marzeń to prawda, a która jest
wytworem wyobraźni. Czasem miała wrażenie, że wszystko to jej się tylko przyśniło, a czasem
nabierała przekonania, że musiało dojść do czegoś więcej niż pocałunku, ale z jakiegoś powodu
wymazała
z pamięci całą resztę. Jej wspomnienia tamtej chwili były pod pewnymi względami niezwykle
jasne i wyraźne, a pod pewnymi zupełnie zagmatwane. Myślenie o tym przypominało próbę nadania
kształtu wodzie. W chwilach samotności myślom Aurelii towarzyszyły zawsze pieszczoty. Zabierała
się do nich niespiesznie i ze skupieniem, z powolnością, z którą podchodziła do wszystkich swoich
działań. Często robiła sobie kąpiel, ustawiała na krawędzi wanny, jedna obok drugiej, dziesiątki
świeczek i dotykała się całymi godzinami, póki woda nie wystygła. Rzadko doprowadzała się do
orgazmu. Wolała pławić się w głębokiej frustracji seksualnej, która od wielu dni nie dawała jej
spokoju. Oczywiście powiedziała Siv o pocałunku. Przyjaciółka początkowo podeszła do tego z
wielkim entuzjazmem. Ale gdy mimo upływu czasu Aurelia nadal obsesyjnie myślała o
nieznajomym, Siv znudziła się i przestała ją zmuszać, by przypomniała sobie chociaż, jak wyglądał
lub w co był ubrany. Jedyne, co do czego Aurelia miała jako taką pewność, to jego zapach. –
Pachniał owocem granatu – powiedziała. – Owocem granatu? – parsknęła Siv. – Mężczyźni nie
pachną granatami. Aurelia zaczęła jadać na śniadanie intensywnie czerwony miąższ tych owoców.
Zaskoczył ją gorzkawy posmak, ale szybko polubiła sprzeczność cierpkiego, drzewnego smaku,
który towarzyszył początkowej słodyczy każdego kęsa. Lubiła też lizać ziarenka granatu i myśleć o
nieznajomym. W końcu jednak wesołe miasteczko zamieniło się w jedno z wielu wspomnień i
dziewczęta powróciły do szkolnej rutyny urozmaiconej kółkiem teatralnym i lekcjami tańca oraz
dorywczą pracą Aurelii w kwiaciarni w Old Leigh i sobotnimi porankami Siv na stoisku z kartami do
gry i pierdzącymi poduszkami w pobliskim centrum handlowym. Niedziele były zarezerwowane na
wydawanie zarobionych pieniędzy i życie towarzyskie. Przez kilka kolejnych miesięcy życie toczyło
się mniej więcej w ten właśnie sposób. Egzaminy zostały zaliczone zgodnie z planem, a po nich
nadszedł czas podejmowania decyzji. W weekend po maturze Siv i Aurelia potwornie się spiły,
włócząc się od knajpy do knajpy ze szkolną paczką. Tego wieczoru, ulegając naciskom mocno
nietrzeźwej Siv, która upierała się, że Aurelia musi wreszcie sobie kogoś znaleźć, Aurelia zaczęła
flirtować z Kevinem, przystojnym, choć nieco nierozgarniętym studentem pobliskiej uczelni.
Wspomnienie wesołego miasteczka i pocałunku nieznajomego szybko zaczęło się zamazywać i po
kilku godzinach Aurelia zgodziła się pójść do Kevina. Tyle że w drodze do samochodu chłopak
potknął się, upadł nieszczęśliwie na nadgarstek i musiał jechać na pogotowie, co skutecznie
uniemożliwiło wszelkie amory. Aurelia zaczynała podejrzewać, że nad jej życiem miłosnym ciąży
klątwa. Lub też że czuwa nad nią anioł stróż, co wydawało się całkiem do rzeczy, gdy
przypominała sobie, czego jako nastolatka cudem uniknęła. Szybko odsunęła od siebie tę myśl,
choć od jakiegoś czasu faktycznie nie opuszczało jej dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Trochę
ją to niepokoiło, ale nigdy nie udało jej się nikogo zobaczyć, choć się rozglądała. I wtedy dostała list.
W grubej, brązowej kopercie, oficjalnej do bólu, spadł ciężko na wycieraczkę razem z plikiem
rachunków, czasopism i gazetek reklamowych. Aurelia myła właśnie zęby w łazience na piętrze.
Słyszała kroki Laury na korytarzu i stęknięcie, z jakim jej matka chrzestna schyliła się po pocztę.
Chorowała na artretyzm i ostatnio jej ruchom zdecydowanie zbyt często towarzyszyły westchnienia
i cicha niezgoda na sposób, w jaki funkcjonowało jej ciało. Laura była o dziesięć lat starsza od
Johna, ojca chrzestnego Aurelii, i dziewczynę zawsze zdumiewało, jakim cudem dwoje tak różnych
ludzi tak długo ze sobą wytrzymało. John – poważny i pragmatyczny – pracował jako architekt w
City przy nudnych projektach biurowców. Laura natomiast była artystką i tworzyła delikatne figurki
z dmuchanego szkła, kształtem przypominające ptaki, zupełnie inne od zwalistych stalowych
konstrukcji projektowanych przez Johna. Poznali się dwadzieścia lat wcześniej w metrze. Laura
jechała z jednym ze swoich dzieł na wystawę. Wypadło jej z rąk prosto pod nogi Johna i
roztrzaskało się na milion kawałków. Ich dłonie zetknęły się, gdy Laura przyklękła, żeby pozbierać
odłamki, a John próbował jej pomóc. Reszta, jak lubili mawiać, to już historia. I mimo, że z pozoru
bardzo się różnili, do dziś byli w sobie zakochani z równą siłą jak podczas pierwszego roku swojego
związku. Aurelia nie znała swoich prawdziwych rodziców. Była całkiem malutka, gdy zginęli w
wypadku w Stanach Zjednoczonych. Wychowywał ją John, przyjaciel ojca ze studiów, i jego żona
Laura, która nie mogła mieć własnych dzieci. Aurelia była im wdzięczna za to, że ją przygarnęli, ale
mimo ich dobroci nie była w stanie myśleć o nich jak o mamie i tacie, łączyła ich więc dość dziwna
mieszanina miłości i dystansu. Opiekunowie zawsze dość oględnie wypowiadali się na temat
szczegółów śmierci jej prawdziwych rodziców, więc Aurelia uznała w końcu, że po prostu sami nie
wiedzieli zbyt dużo. Przestała więc zadawać pytania, choć wciąż zastanawiała się, jakimi ludźmi byli
jej rodzice, jak dokładnie zginęli i czy choć trochę ich przypominała. Z korytarza dał się słyszeć
szelest papierów, a zaraz potem głos Laury. – Aurelio, skarbie, coś do ciebie przyszło. Aurelia
wypłukała usta i odkrzyknęła, że słyszy. To pewnie i tak nic ważnego. Nie przypominała sobie,
żeby kiedykolwiek przyszedł do niej prawdziwy list. Z Siv i resztą znajomych komunikowała się za
pomocą maili i SMS-ów. A długopis brała
do ręki chyba tylko po to, żeby od czasu do czasu wypisać jakąś kartkę urodzinową. Poszła
szybko do swojego pokoju, wskoczyła w dżinsy i zbiegła na dół. Laura była już w kuchni i
szykowała śniadanie. Poprzez cichy syk ekspresu do kawy słychać było miarowy rytm drewnianej
łyżki, którą mieszała w rondlu owsiankę, pilnując, żeby się nie przypaliła. Przez duże okna
wykuszowe wpadało delikatne światło i rozświetlało słoiki z powidłami i piklami, ustawione na
drewnianych półkach spiżarki. John leżał jeszcze w łóżku z książką, na co zwykle pozwalał sobie w
weekend. Poczta z wycieraczki leżała na stole, a list do Aurelii stał oparty o duży wazon pełen
importowanych z holenderskich szklarni tulipanów, które zadziwiająco szybko zaczęły rozchylać
swoje bladoróżowe pąki, sprawiając, że tego zimowego poranka dało się już poczuć pierwsze
powiewy wiosny. Aurelia zerknęła na kopertę. Rzeczywiście na prostokątnej białej nalepce widniało
jej nazwisko, wypisane maszynowo tradycyjną czcionką. Zamiast od razu otworzyć list, Aurelia
postanowiła iść z nim do swojego pokoju i zrobić to na spokojnie. Usiadła po turecku na łóżku,
wsunęła pęsetę w róg brązowej koperty i rozdarła ją delikatnie. Było to pismo od jakiegoś prawnika,
który prosił ją o jak najszybsze spotkanie w kancelarii w Inns of Court w Londynie. W pierwszej
chwili Aurelia pomyślała, że nastąpiła jakaś pomyłka i jeszcze raz spojrzała na kopertę, skrupulatnie
sprawdzając nazwisko i adres, ale wszystko się zgadzało. Przeczytała jeszcze raz krótką wiadomość
i uderzyło ją, że ma się stawić w kancelarii sama. Żadnych dalszych wyjaśnień nie było.
Wyguglowała nazwę firmy i wszystko wydawało się w porządku. Kancelaria miała swoją stronę
internetową, na której widniały nazwiska wszystkich partnerów i pracowników, uzupełnione o całą
listę tajemniczych skrótów. Coś kazało Aurelii zataić przed Johnem i Laurą treść listu i udawać, że
przyszedł tylko jakiś katalog. – Nie mam zielonego pojęcia, o co może chodzić – powiedziała, gdy
spotkała się później z Siv w małej kawiarence na bulwarze, w której często przesiadywały, gdy nie
chciało im się nic robić. Harry utknął z wesołym miasteczkiem w Midlands i nie mógł do nich
dołączyć. – Może zadzwoń? – podsunęła Siv. – Spytaj, o co chodzi. – W sobotę na pewno nie
pracują – zauważyła Aurelia. – A może jednak. Spróbuj. Zgodnie z przewidywaniami, nikt nie
odbierał. Przez cały weekend Aurelia starała się nie myśleć o intrygującym wezwaniu. Wybrały się
do Cineworld na najnowszy film z Michaelem Fassbenderem, ale Siv
była zawiedziona, bo aktor ani razu nie zdjął koszuli. Aurelia cały czas wracała myślami do
otrzymanego listu. W poniedziałek, zaraz po dzwonku na długą przerwę, pobiegła na boisko, gdzie
mogła liczyć na odrobinę prywatności. Zadzwoniła do kancelarii. Nie udało jej się porozmawiać z
prawnikiem, który przesłał jej list. Asystentka poinformowała ją, że może ją z nim umówić dopiero
na przyszły wtorek. Nie mogła niestety wyjaśnić, o co chodzi. Powiedziała jedynie, że Aurelia
dowie się wszystkiego w stosownym czasie. Dziewczyna bez wahania zgodziła się na
zaproponowany termin, choć wiedziała, że będzie musiała uciec z lekcji. Tydzień ciągnął się
niemiłosiernie. Aurelia starała się nie myśleć o wizycie w Londynie i skupić na szkole, która i tak
kończyła się za miesiąc. Aurelia miała dobrą średnią i została już wstępnie przyjęta przez dwa
zupełnie przyzwoite uniwersytety – wszystko zależało teraz od wyników egzaminów. Ale myśl o
studiach nie budziła w niej większych emocji. Zastanawiała się nad tym wieczorami w łóżku,
usiłując zasnąć, i doszła do wniosku, że w przeciwieństwie do większości kolegów i koleżanek z
klasy, nie chciała robić kariery, a perspektywa wyprowadzki z domu i większej niezależności nie
bardzo ją pociągała. Gdy nie wracała myślami do niezwykłego pocałunku, który przywoływał
miliony zapachów i barw, to z jakiegoś powodu zaczynała się zastanawiać nad wyjazdem do
Stanów. Do miejsca, w którym się urodziła. Nie chodziło wcale o to, że chce się wyrwać spod
klosza, bo jej rodzice chrzestni mieli dość luźny stosunek do wychowania i niespecjalnie ją
ograniczali, ale potrzebowała świeżej energii. Aurelia często odnosiła wrażenie, że Anglia to nie do
końca miejsce dla niej. Jednak w końcu zawsze pogrążała się w marzeniach o nieznajomym z
wesołego miasteczka i dotyku jego ust. Kładła się na łóżku, opuszkami palców pieściła wargi, a
potem zsuwała dłoń niżej i bezskutecznie próbowała udawać, że sprawiająca jej taką rozkosz ręka
nie należy do niej. Miała głębokie przekonanie, że nieznajomy jeszcze się pojawi, i bała się, że jeśli
wyjedzie tak daleko, nie uda mu się jej odszukać. – W co mam się ubrać do tego adwokata? –
spytała, gdy w dzień poprzedzający wizytę rozmawiała wieczorem z Siv przez telefon. Pokój Aurelii
znajdował się na piętrze i z otwartego okna było widać ostatnie promienie słońca chowającego się za
horyzontem, nad brukowanymi ulicami, drewnianymi domkami i skrawkiem ciemnego morza po
lewej. Wieczorne powietrze było ostre i świeże. – Coś eleganckiego. I prostego – podsunęła
przyjaciółka. – Jakieś ładne dżinsy i sweter? – Nie. Dżinsy nie. Może sukienkę? Wydasz się wtedy
poważniejsza. Aurelia wybrała ostatecznie fioletoworóżową spódnicę, kupioną na przymusowy ślub
koleżanki, która pół roku wcześniej zaszła w ciążę. Do tego włożyła białą jedwabną bluzkę,
skromną aż do bólu, i buty na płaskich obcasach, by zapewnić
sobie choć odrobinę wygody. Siv obiecała ją kryć. W szkole wypadały akurat godziny nauki
własnej, więc może nikt się nie zorientuje. Aurelia wiedziała, że w takim stroju będzie się czuła
skrępowana wśród rówieśników. W kolejce podmiejskiej był tłok i Aurelia przez całą drogę musiała
stać uczepiona uchwytów. Trochę ją mdliło ze stresu przed spotkaniem. Pociąg zatrzymał się i
wypluł na peron cały swój ludzki ładunek. Dziewczyna miała wrażenie, że płynie z prądem – nic
nieznacząca kropla w potężnej rzece ludzi, śpieszących się rano do pracy i na ważne spotkania.
Miała jeszcze godzinę zapasu, więc postanowiła nie jechać dalej metrem, tylko przejść się z
Liverpool Street do Holborn. Najpierw jednak kupiła sobie na Brushfield Street kawę od dwóch
Włochów stojących pod jaskrawo-pomarańczową parasolką, jedyną plamą koloru w ten bury
poranek. City zostało gdzieś z tyłu. Godziny szczytu minęły i na ulicach zrobiło się luźniej, więc
Aurelia mogła się skupić bardziej na otoczeniu i przyjrzeć kamiennym murom zabytkowych
budowli, białym i gładkim, kontrastującym z jaskrawymi kolorami kwiatów zawieszonych w
doniczkach przy wejściach do pubów. Zatrzymała się na światłach przed przejściem dla pieszych
przy Holborn Circus, w drodze na Fetter Lane. Owinęła się ciaśniej ciemnozieloną peleryną i
przyglądała trzem wysokim czerwonym autobusom sunącym jeden za drugim w korku. Nagle w
oknie jednego z nich zobaczyła niewyraźne odbicie, jakiś ruch. Odwróciła się szybko, przekonana,
że widzi ciemną postać znikającą w pośpiechu za rogiem dużego biurowca, jakby chowała się w
boczną uliczkę przed jej bystrym wzrokiem. Serce zaczęło jej mocniej bić i ruszyła szybciej w
stronę Tamizy, odwracając się co jakiś czas, aby sprawdzić, czy w tłumie nie widać czegoś
podejrzanego, ale wszystko wyglądało normalnie. Weszła do Inns of Court, istnej oazy zieleni w
sercu miasta, i odetchnęła. Od strony pobliskiej rzeki wiał lekki wietrzyk, wprawiając w ruch gałęzie
drzew. Odnalazła budynek, którego szukała. Recepcjonistka wyglądała jak sobowtór dyrektorki
szkoły Aurelii. Odnotowała jej nazwisko w księdze i zaprowadziła do poczekalni. – Pan Irving na
panią czeka – poinformowała starsza kobieta. – Za momencik panią poprosi. Przestronne i jasno
oświetlone pomieszczenie przypominało poczekalnię u lekarza, tyle że bez tradycyjnych stosów
starych czasopism. W głębi, na wąskiej szklanej półeczce stało starannie uformowane drzewko
bonsai. Aurelia obciągnęła obcisłą spódniczkę i spróbowała zapanować nad nerwami. Rozejrzała się
z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Nie czekała długo. Po chwili zjawił się mężczyzna w średnim
wieku ubrany w prążkowany garnitur, ciemnoniebieską koszulę, srebrny krawat, czerwone szelki i
czarne błyszczące półbuty. Podszedł do niej szybko i wyciągnął na powitanie
rękę. Był średniego wzrostu, nosił okulary i miał siwe włosy, które zupełnie nie pasowały do
wieku i wykonywanego zawodu – sięgające połowy ramion, lśniące i zaczesane do tyłu. – Gwillam
Irving – przedstawił się i przywitał mocnym uściskiem dłoni. Jego ręka była dziwnie chłodna. –
Aurelia… – odpowiedziała. – Aurelia Carter. – Kilka lat temu postanowiła posługiwać się
nazwiskiem rodziców chrzestnych, a nie własnym. Wychowywali ją i byli dla niej dobrzy, więc
chciała im w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność i okazać szacunek. – Wiem – powiedział
prawnik i wskazał gestem, by poszła za nim. Jego gabinet znajdował się po drugiej stronie recepcji i
był nadspodziewanie mały, zawalony stosami akt i czasopism prawniczych, zakurzony w każdym
możliwym miejscu. Pan Irving uprzątnął jakieś teczki ze starego skórzanego krzesła stojącego
naprzeciwko zagraconego biurka i poprosił Aurelię, żeby usiadła. Sam zajął miejsce po drugiej
stronie blatu i uśmiechnął się ze staroświecką życzliwością. Odchrząknął i spojrzał na Aurelię. –
Panno Carter, polecono mi się z panią skontaktować i złożyć pani pewną ofertę – zaczął. – Jednak
muszę uprzedzić, że nie wolno mi odpowiedzieć na żadne z pytań, które, nie wątpię, będzie mi pani
chciała za chwilę zadać. Z góry za to przepraszam, ale moje wytyczne w tym względzie są bardzo
jasne. Oszołomiona Aurelia nie odpowiedziała. – Ma pani bardzo hojnego patrona – ciągnął Gwillam
Irving, wyprostowany jak struna. – Patrona? – Tak, chyba najlepiej ująć to w ten właśnie sposób –
wyjaśnił. – Nie bardzo rozumiem. – Kancelaria Irving, Irving & Irving, której jestem
współwłaścicielem, została poproszona o utworzenie funduszu powierniczego na pani nazwisko.
Portfel opiewa na dość pokaźną kwotę, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Kwota główna będzie do
pani dyspozycji z chwilą ukończenia dwudziestych pierwszych urodzin, ale stosowne niższe kwoty
mogą zostać wypłacone wcześniej pod warunkiem, że zdecyduje się pani na dalszą edukację.
Aurelia siedziała w milczeniu, przetrawiając to, co usłyszała. Chciała właśnie otworzyć usta i zadać
pierwsze z długiej listy pytań, gdy siwowłosy adwokat znów się odezwał. – Nie wolno mi zdradzić
tożsamości naszego klienta, który życzy sobie pozostać anonimowy. – Pan Irving czekał na jakąś
reakcję z jej strony. Umysł Aurelii pracował na przyspieszonych obrotach. Nie miała pojęcia, kto
mógłby wymyślić coś takiego. Nikt nie przychodził jej do głowy. Jej rodzice
chrzestni nigdy nie wydawali lekką ręką pieniędzy, ale nie mieli dużych oszczędności, a z tego,
co jej było wiadomo, nie miała innych krewnych. – Ile? – spytała. Podana liczba na chwilę odebrała
jej mowę. Widząc jej zdumienie, Gwillam Irving dodał: – Zapewniam panią, że już same odsetki, a
zrobimy wszystko, by do czasu ukończenia przez panią dwudziestych pierwszych urodzin były one
jak najwyższe, wystarczą do pokrycia wszelkich kosztów związanych ze studiami. – To jakiś obłęd
– powiedziała Aurelia. – Muszę jednak zaznaczyć, że zostały pani postawione dwa ważne warunki.
Przed wyjściem dostanie pani oczywiście wszystko na piśmie. Jest pani zobowiązana rozpocząć
studia, na dowolnie wybranej przez siebie uczelni, przed ukończeniem dwudziestego pierwszego
roku życia, a także… – Gwilliam Irving zawahał się. Aurelia nie spuszczała z niego wzroku. – …nie
wolno pani wejść przed tym terminem w związek małżeński. Coś ścisnęło Aurelię za gardło. To
jakiś absurd. Co prawda i tak nie planowała ślubu w najbliższej przyszłości. W jej życiu nie było
nawet żadnego mężczyzny ani chłopaka. – Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że w przypadku
złamania któregokolwiek z powyższych warunków fundusz zostanie automatycznie zlikwidowany.
W głowie kłębiło jej się mnóstwo pytań, ale wiedziała, że nie ma sensu ich zadawać, bo prawnik i
tak na żadne z nich nie odpowie. Irving objaśnił jej szczegółowo działanie funduszu i formalności, z
którymi musieli się wstrzymać do czasu uzyskania jej zgody. Oszołomiona Aurelia podpisała
dziesiątki dokumentów, nie zawracając sobie nawet głowy ich czytaniem. Adwokat odprowadził ją
do drzwi i podał jej rękę na pożegnanie. – Moje gratulacje, panno Carter. Ma pani wielkie szczęście.
Wiatr znad rzeki ucichł, liście na drzewach rosnących równymi rzędami wzdłuż Inns of Courts
szeleściły ledwo zauważalnie i wszystko wydawało się Aurelii dziwnie nierzeczywiste. Ruszyła z
powrotem tą samą drogą i dotarła w oszołomieniu ruchliwymi londyńskimi ulicami do City. Na rogu
Bishopsgate zaczęło jej burczeć w brzuchu, więc zatrzymała się przy jednym z ulicznych straganów
i wybrała koszyczek truskawek. Nagle znów poczuła na karku czyjś świdrujący wzrok. Odwróciła
się gwałtownie z irracjonalnym przekonaniem, że ktoś ją śledzi lub obserwuje. Ale nie zauważyła
nic niepokojącego. Wsunęła do ust soczystą, czerwoną truskawkę, wciąż
przyglądając się mijającym ją przechodniom z przesadną uwagą. To było normalne życie, a nie
thriller, na pewno nikt za nią nie chodzi. Bo i po co? Schowała resztę truskawek do torby i zeszła po
schodach na peron. Jej pociąg już stał, w połowie pusty. Wsiadła i zaczęła odtwarzać w myślach
poranne wydarzenia, starając się doszukać w nich jakiegoś sensu. Megafony zapowiedziały odjazd,
drzwi zamknęły się i pociąg ruszył. Aurelia wyjrzała przez okno i przy wejściu na peron zauważyła
ciemną postać mężczyzny, z każdą sekundą oddalającą się coraz bardziej. Oderwała od niego
nieprzytomny wzrok i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. Palce miała czerwone
od soku z truskawek. Aurelia coraz więcej czasu spędzała, spacerując nad morzem. Nie powiedziała
jeszcze rodzicom chrzestnym, że nagle zrobiła się bogata. Może chciała w ten sposób uchwycić się
przeszłości, choć wiedziała, że nadchodzą nieuchronne zmiany? Często przyłączała się do niej Siv,
aż w końcu niedzielne wypady weszły im w nawyk. Szły brzegiem morza do Old Leigh,
zatrzymywały się na rybę z frytkami i lody, a potem siedziały i gapiły się na białe żaglówki
kołyszące się na łagodnych falach i na wstęgi dymu znad rafinerii Canvey po drugiej stronie ujścia
rzeki. Rozmawiały o przyszłości, ale nie robiły żadnych planów. Rozmowa często wracała do
funduszu powierniczego Aurelii i tego, jak mogłaby go wykorzystać. Siv sypała pomysłami jak z
rękawa. – Mogłabyś kupić zoo. I zająć się tresurą lwów. Albo kupić jacht, żebyśmy popłynęły na
Madagaskar. Zostałabym oczywiście pierwszym oficerem. Aurelia znieruchomiała z frytką w ręce i
zacisnęła usta, zastanawiając się nad nowymi absurdalnymi propozycjami. Nigdy nie miała
pewności, czy przyjaciółka mówi poważnie. – Ale dopiero po studiach będę miała dostęp do tych
pieniędzy. – Ale wolno ci przeznaczyć część z nich na studia, prawda? – Tak powiedział ten
prawnik. Część jest przeznaczona na opłacenie studiów, a po ich ukończeniu uzyskam dostęp do
całej reszty i będę mogła z nimi zrobić, co zechcę. – No cóż, musisz w takim razie wybrać sobie
jakąś ekstrawagancką szkołę. Może szkołę rocka? Albo obóz kosmiczny? A może coś za granicą?
Aurelia wzruszyła ramionami. – No może. Ale w sumie tu mi się podoba. Brakowałoby mi morza.
Siv westchnęła. – W twoich rękach te pieniądze tylko się zmarnują – stwierdziła. – Wszystko ci
jedno, co? – A ty na co byś je wydała?
– Na szkołę cyrkową. Jest taka w Stanach. Ale nawet gdyby mnie było na nią stać, rodzice i tak
by mnie nie puścili. Chcą, żebym zajęła się czymś praktycznym. Mama uważa, że powinnam zostać
pielęgniarką. Aurelia parsknęła. – Byłabyś najgorszą pielęgniarką na świecie. Już prędzej Rudy
mógłby zostać pielęgniarzem. Właściwie to już nim jest. – Zerknęła znacząco na dłonie i kolana Siv,
na których widniały ślady rozlicznych upadków z prowizorycznego trapezu. Siv nie przejęła się
drwiną. – A może pojedziesz ze mną? Zawsze mówiłaś, że chciałabyś pojechać do Stanów.
Zobaczyć miejsce, w którym się urodziłaś. Aurelia milczała. – Na litość boską – zdenerwowała się
Siv, słusznie się domyślając, że przyjaciółka nie przestała myśleć o nieznajomym z wesołego
miasteczka. – Przecież nawet nie wiesz, jak on wygląda, o numerze telefonu nie wspominając. –
Dając upust swojej frustracji, kopnęła z całych sił kamień, który wpadł do oceanu. Ostatecznie to
Rudy, za plecami obu dziewcząt, zasugerował rodzicom Siv, że ich córka mogłaby mieć szansę
dostać się do szkoły cyrkowej w Berkeley. Choć dopiero zaczynała przygodę z trapezem, to lata
przymusowych lekcji baletu i stepowania zapewniły jej konieczne przygotowanie i jeśli tylko
opracowałaby odpowiednio oryginalny występ na egzamin, niewykluczone, że przyznano by jej
miejsce ze stypendium. Początkowa fascynacja Aurelią minęła Rudemu w chwili, gdy Siv upiła
pierwszy łyk gorącej czekolady, a na górnej wardze zostały jej brązowe wąsy. Rudy nachylił się
wtedy i scałował je. A gdy usta wypełnił mu aromat cynamonu i chili, wpadł już po uszy i zgodził
się w duchu z Aurelią, która powiedziała, że czekolada ma smak miłości. Siv była dziewczyną dla
niego. Pociągała go w niej radość życia, magia, którą zdawały się emanować wszystkie ruchy jej
ciała, jakby Siv była częściowo istotą ludzką, a częściowo chochlikiem. Rudy podejrzewał, że gdyby
trafiła na stół operacyjny, jej krew okazałaby się dużo gorętsza i czerwieńsza niż krew przeciętnego
człowieka. Ale wyczuwał też jej niespokojnego ducha i miał świadomość, że wszystko, co w niej
kocha, będzie zarazem tym, co mu ją odbierze. Siv była zbyt żywiołowa, aby spędzić resztę życia w
sennej nadmorskiej wiosce. Aurelia była zupełnie inna. Miała w sobie chłód, miękkość i
rozmarzenie, manifestujące się we wszystkim: od bladej skóry po kasztanowate włosy, które
spływały jej po plecach jak strumienie wody. Były z Siv jak jin i jang. Zaczęły się długie rozmowy
rodziców Siv i opiekunów Aurelii, w wyniku których ustalono, że jeśli ci pierwsi nie pozwolą Siv
wyjechać, ona
najprawdopodobniej i tak to zrobi. A skoro już ma gdzieś jechać, to Aurelia powinna jej
towarzyszyć. Miesiąc później dziewczyny miały już kupione bilety i spakowane walizki. Zamierzały
zrobić sobie rok przerwy, po którym Aurelia miała w końcu wybrać kierunek studiów, a Siv pójść
na przesłuchanie do Szkoły Sztuki Cyrkowej. Rodzice dali jej jedną szansę i uzgodnili, że jeśli nie
uda jej się tam dostać, to pójdzie na akademię medyczną lub wybierze inny pragmatyczny kierunek
studiów. Dziewczyny miały zamieszkać w okolicach San Francisco u emerytowanej nauczycielki
tańca, którą Rudy poznał przez swoich znajomych z wesołego miasteczka, dawnej profesor
prestiżowej Akademii Sztuk Pięknych i Tańca w Petersburgu. Siv miała się też u niej uczyć, a obie
z Aurelią w zamian za mieszkanie zgodziły się asystować podczas lekcji dla garstki uczniów, którzy
pozostali nauczycielce, a także zajmować się jej starym domem na przedmieściach Oakland. Siv
pociągnęła nosem. Znajdowali się w garażu jej domu rodzinnego. Rudy rzeźbił maleńkie figurki z
drewna, a Siv wisiała jak nietoperz głową w dół na grubej linie. Powietrze pachniało wiórami. –
Pojedziesz ze mną do San Fran? – spytała. Po jej policzku chciała spłynąć łza, ale siła ciążenia i
odwrócona pozycja odesłały ją z powrotem do oczu. Siv zamrugała. Rudy znieruchomiał i ścisnął
mocniej trzymany w lewej ręce scyzoryk o trzonku z brązu. – Już o tym rozmawialiśmy –
powiedział. – Mógłbyś przypłynąć statkiem. – Zobaczymy – odparł i zaczął znów delikatnie
ostrugiwać twarz drewnianej figurki. Rudy panicznie bał się wysokości. Nigdy nie wyjeżdżał z Anglii
ani nie miał ochoty obierać ścieżki, na którą decydowała się większość jego znajomych z wesołego
miasteczka, i zamiast sprzedawać bilety, zacząć chodzić na szczudłach albo przejść do świetnie
opłacanej ekipy konserwatorskiej, która utrzymywała w dobrym stanie technicznym diabelskie
młyny i inne urządzenia. Musiałby balansować w tym celu na podnośnikach lub zawisać gdzieś
wysoko w uprzężach. To przez ten lęk postanowił nauczyć się pracy z liną, ale tylko z bezpiecznego
poziomu ziemi. Znał się na węzłach i umiał bezbłędnie rzucać linę pracującym na wysokościach
kolegom. – Znajomi z lunaparku robią w przyszły weekend imprezę. W Bristolu – ciągnął, zgrabnie
zmieniając temat. – Będzie tam kilku artystów, którzy uczyli się w Stanach. Mają występy w
Wielkiej Brytanii. Może wpadniecie? Mogłybyście potraktować to od razu jako rodzaj imprezy
pożegnalnej.
Siv zaczęła rytmicznie pracować nogami, żeby wprawić linę w ruch. – Nie jestem pewna, czy
towarzystwo ekipy z wesołego miasteczka dobrze wpłynie na Aurelię – stwierdziła. – Znów zacznie
myśleć o Panu Bezimiennym. Pozbawiona zajęcia w postaci szkoły, pracując tylko w soboty rano i
popołudniami raz w tygodniu, Aurelia zaczęła powoli wpadać w stan coraz głębszego, depresyjnego
letargu. Nie chciała martwić rodziców chrzestnych i mówić o tajemniczym darczyńcy, poprosiła
więc Gwillama Irvinga, aby zadzwonił do Laury i Johna i przekazał im w przekonujący sposób, że
daleki krewny przekazał im przed śmiercią w spadku duży majątek. Aurelia wiedziała, że Laura i
John stracili kontakt z tą częścią rodziny. To było białe kłamstwo, może nawet niezbyt dalekie od
prawdy. Na wiadomość o tym wniebowzięci opiekunowie natychmiast przeznaczyli pokaźną sumę
na podróż i czesne Aurelii i zrezygnowali z pomysłu kredytu pod zastaw domu, z którego chcieli
pokryć koszty związane z jej zagranicznym wyjazdem. Dobrotliwy starszy prawnik z przyjemnością
zgodził się na ten fortel, który zapewnił Aurelii pozycję ulubionej klientki w jego prywatnym
rankingu. Nie tylko była młoda, ładna i wplątana w intrygującą sytuację, ale na dodatek stanowiła
miłą odmianę po egoistycznych, wyniosłych nudziarzach, z którymi miał zwykle do czynienia w
nużących sprawach o podział majątku. Kłamstwo wciąż jednak nie dawało Aurelii spokoju i miotała
się bezładnie między ekscytacją z powodu zbliżającego się wyjazdu a męczącym przekonaniem, że
powinna zostać w Anglii, jakby pocałunek nieznajomego w jakiś sposób przywiązał ją do miejsca. –
Myślisz, że te dwie rzeczy mają ze sobą jakiś związek? – spytała Siv Rudego, gdy Aurelia nie mogła
jej słyszeć. Rudy był jedyną osobą, która wiedziała zarówno o tajemniczym przypływie gotówki,
jak i o pocałunku. – Ale pieniądze na pewno przekazał ktoś z rodziny – odparł Rudy. – Może
prawdziwi rodzice. A wtedy gość od pocałunku byłby jej… nie, to by było dziwne. W każdym razie
– zakończył – dobrze by jej zrobiło, gdyby choć na chwilę zajęła głowę czymś innym. Siv przyznała
mu rację, a Aurelia dała się przekonać do imprezy, choć nadal czuła się dziwnie nieswojo.
Wyjechali do Bristolu już po zmroku. Dziewczyny potrzebowały dłuższej chwili na przygotowania,
bo wybierali się na bal przebierańców. – Postacie z bajek? Co to za motyw dla bandy facetów? –
spytała Siv, gdy Rudy poinformował ją o wymogach dotyczących strojów. – Ale to nie są typowi
faceci – odparł Rudy. Siv przebrała się za jednego z zagubionych chłopców z Piotrusia Pana –
skróciła brązowe legginsy i ustawiła swoje krótkie włosy na żel w irokeza. Aurelia
postanowiła wystąpić jako Czerwony Kapturek, choć większą część popołudnia musiała
poświęcić na nakręcenie loków. – Cholera – powiedziała, krzywiąc się przed lustrem. – Bardziej
przypominam Złotowłosą. – Temperatura wydobyła z jej kasztanowatych włosów jasne refleksy. A
może to światło padało tak, że jej loki wydawały się jaśniejsze. – A ja jednego z trzech misiów –
stwierdziła Siv. – Ale wtedy miałabym mniejszy ubaw. – Otworzyła okno i wystrzeliła jedną z
zabawkowych strzał w kierunku gruchota, którym Rudy zajechał pod dom. Przyjechał po nie
specjalnie z Londynu, a dalej zamierzali udać się malowniczą trasą wzdłuż południowego wybrzeża,
dzięki czemu cały weekend miał być czymś wyjątkowym. – No, no, uważaj z tym – krzyknął. –
Wiem, że nie masz cela. – Specjalnie w ciebie nie trafiłam – odcięła się Siv, gdy Rudy schylał się po
strzałę, która spadła tuż obok auta. Aurelia rzadko podróżowała samochodem. Jej rodzice chrzestni,
zapaleni ekolodzy, nie mieli auta, bo woleli przemieszczać się rowerem albo pociągiem. Zatłoczone
ulice zostały gdzieś z tyłu, a Aurelia szybko zapadła w drzemkę. Jęczała i drżała we śnie, który
wypełniały dziwne cienie. Siv i Rudy niczego nie zauważyli, pochłonięci ciężkim dubstepowym
bitem z radia. Aurelia poderwała się z krzykiem, gdy Siv lekko nią potrząsnęła. – Jesteśmy na
miejscu. Wszystko w porządku? – Tak, pewnie, że tak – odpowiedziała i uśmiechnęła się z
przymusem. Miała coraz silniejsze wrażenie, że ktoś ją obserwuje, a teraz na dodatek doszło do
niego poczucie, że w snach też nie jest bezpieczna. Najwyraźniej wydarzenia z kilku ostatnich
miesięcy rzuciły jej się na mózg. Miała spierzchnięte wargi. Oblizała je i poczuła smak granatu.
Który przypomniał jej o pocałunku.
FRANCJA 1788.
Zamieszki szybko rozprzestrzeniały się w całym kraju. Nierówności społeczne zaczęły rozrywać
tkankę francuskiego społeczeństwa. Rada Balu zamierzała początkowo zorganizować uroczystości
w zameczku, godzinę drogi od Paryża. Zamek był własnością jednego z jej członków, ale wpływowi
doradcy na dworze uznali, że lepiej wybrać bardziej ustronne miejsce i nie budzić nadmiernego
zainteresowania. Wybrali posiadłość na południu kraju, w dół rzeki od zniszczonego mostu w
Awinionie. Była to letnia rezydencja dalekiego kuzyna rodziny królewskiej i została w pełni
udostępniona Radzie. Na kilka tygodni odprawiono całą służbę i zastąpiono ją działaczami Balu w
celu utrzymania mających nastąpić wydarzeń w tajemnicy. Rezydencja znajdowała się w ustronnym
miejscu, ale nie brakowało jej splendoru. Otaczały ją wysokie mury porośnięte winoroślą i innymi
ciepłolubnymi roślinami, dzięki którym w pobliskim mieście nikt nie zauważył napływu gości,
artystów i siły roboczej koniecznej do przygotowań do wielkiej nocy. Oriole przywieziono do
Awinionu kilka miesięcy wcześniej i umieszczono w domu sympatyków Balu, niedaleko od
masywnej budowli Pałacu Papieskiego. Przygotowania do jesiennej równonocy nabrały rozpędu.
Wtedy to, w ramach corocznego rytuału odprawianego od niepamiętnych czasów w momencie
zrównania dnia i nocy, miał się odbyć Bal. Zgodnie z legendą tradycja Balu sięgała czasów
starożytnego Egiptu i rządów Kleopatry, ale tak naprawdę nikt nie znał jego początków. Czy
pierwotnie były to religijne obrzędy zainicjowane przez wędrownych kapłanów w jednej z licznych
świątyń rozsianych po pustyniach, czy raczej pogańskie święto zupełnie odmiennej natury. Chwile
wolne od przygotowań Oriole poświęcała na haft i grę na klawesynie. Swoją pomocą służyli jej
liczni nauczyciele, nieodmiennie w maskach na twarzach – podobnie jak zagadkowi, zwykle
milczący ludzie, którzy nie odstępowali jej ani na krok i towarzyszyli jej w przygotowaniach do
zbliżającej się nieuchronnie wielkiej chwili. Oriole czuła się niezmiernie poirytowana faktem, że
żadna z tych osób nie pozwalała sobie na jakąkolwiek zażyłość, ograniczając się do suchych
instrukcji, rad i objaśnień. Czuła się bardzo samotna – dzieciństwo i życie, które tak lubiła,
zanim została wybrana, powoli odchodziło w niepamięć. Od dnia przyjazdu nakazano jej
przywdziewać wyłącznie najbardziej strojne toalety; ciężkie, bogato haftowane suknie szyte złotymi
nićmi, ciasne gorsety, które chwytały jej kibić w żelazny uścisk i nie pozwalały ani na moment się
zgarbić. Włosy opadały jej na ramiona kaskadami złotych loków, co rano układanych godzinami
przez służbę. Przed wieczornym spoczynkiem natomiast rozczesywano je starannie setkami
pociągnięć szczotki. Czuła się tak, jakby nieustannie wystawiano ją na pokaz, jakby miała zostać
przedstawiona u dworu. Męczyły ją ciasne skórzane trzewiczki za kostkę, które również musiała
stale nosić – eleganckie, ale niewygodne. Bywały dni, gdy zdecydowanie wolałaby chodzić boso i
wyzwolić swoje wysokie, szczupłe ciało z wszelkich ograniczeń, nie krępować niczym drobnych
piersi. Dlaczego nikt nie chciał udzielić odpowiedzi na dręczące ją pytania? Dlaczego rodzice
przystali na to wszystko i oddali ją w ręce opiekunów Balu? Nocami nachodziły ją dziwne,
niespokojne sny, zupełnie inne niż te, które dotychczas znała. Jakby coś w podawanym jej jedzeniu
i napojach kształtowało jej marzenia, nadając im zupełnie nowy kierunek, wcześniej nie do
pomyślenia. Oriole budziła się o brzasku. Mokry od potu kołnierzyk nocnej koszuli lepił się jej do
ciała, a głowę wypełniały wizje lodu, ognia i rozżarzonych słońc. Kłębiły się w niej oszalałe myśli.
Oriole traciła styczność z dobrze znaną rzeczywistością. Ale rzadko miała wystarczająco dużo
czasu, by uspokoić oddech i zastanowić się nad nocnymi wizjami i przerażającymi zjawami, bo rano
do komnaty wkraczała służba i bez słowa ściągała z niej kołdrę, zdejmowała nocną koszulę, kąpała,
karmiła i odziewała w dobrze już znaną toaletę ze złotogłowia i jedwabiu, liczne falbany i cienkie
białe pończoszki sięgające połowy mlecznobiałych ud, a następnie odprowadzała ją na dalsze nauki.
A Oriole znów musiała się skupić na wszystkich szczegółach rytuału. I tak dzień po dniu. Aż do
równonocy. Oriole zupełnie straciła poczucie czasu, a gdy obudziła się rano, zaskoczył ją najpierw
niespodziewany brak snów, bardzo pożądany spokój. Otworzyła oczy i natychmiast je zmrużyła, bo
przez na wpół otwarte okna wpadało światło. Ktoś zdążył już rozsunąć ciężkie kotary. Jakiś cień
przesłonił na chwilę słońce i Oriole zobaczyła wszystko wyraźniej. Matrona, przełożona wszystkich
służących. Jak zwykle strojna. – Nadeszła wielka chwila – powiedziała. – Nie przynieś nam wstydu.
Oriole zamrugała.
– Otrzymałyśmy informację, że w tym roku ceremonię zaplanował sam markiz. To wielki
zaszczyt – dodała. Oriole słyszała najróżniejsze pogłoski na temat markiza. Nie zawsze pochlebne.
Wiele osób twierdziło, że był degeneratem i miał skłonności do perwersji. – Wstań. Służące
odsunęły kołdrę, a Oriole poczuła na skórze orzeźwiającą pieszczotę porannego wiatru,
wpadającego przez okna i budzącego jej zmysły. Na błękitnym niebie nie było widać ani jednej
chmurki. Dziewczyna zadrżała leciutko. Wygrzebała się niezgrabnie z łóżka, czując na sobie wzrok
Matrony i ukrytych za maskami służących. Gdy tylko stanęła na ziemi, otoczył ją wianuszek
milczących kobiet, które zaczęły ściągać z niej nocną koszulę. Oriole uniosła ręce, by ułatwić im
zadanie. Wyprowadzono ją nagą do sąsiedniej komnaty, gdzie stała miedziana wanna. Z jej
gorącego, aromatycznego wnętrza unosiły się kłęby pary. Oriole zanurzyła ostrożnie stopę w
wodzie, a przekonawszy się, że temperatura jest w sam raz, idealnie wyważone połączenie ciepła i
orzeźwienia, bez wahania wsadziła obie nogi do środka. Przymknęła powieki i wzdrygnąwszy się
lekko, westchnęła i czekała, aż łaziebne zaczną polewać jej ramiona wodą, pozwalając, by spływała
zagłębieniami i wypukłościami jej ciała. Podczas gdy dwie wprawne pary rąk mydliły i masowały jej
nagie ciało, Oriole otworzyła oczy i zobaczyła, że Matrona przygląda się jej krytycznie, oceniając
jędrność ciała, harmonijność krągłości i biel skóry. Gdzieś za jej plecami dało się słyszeć jakieś
poruszenie i do komnaty weszła jeszcze jedna osoba. Oriole chciała się odruchowo odwrócić i
zobaczyć, kto przyszedł, ale surowy wzrok Matrony unieruchomił ją w miejscu. Nowo przybyła
osoba podeszła bliżej, złapała Oriole za pupę, a następnie przesunęła palcem od czubków ramion po
wąską rozpadlinę między pośladkami. Jak kupiec oceniający towar. To musiała być dłoń
mężczyzny. Odkaszlnął z aprobatą i odwrócił Oriole twarzą do siebie, podczas gdy pokojówki
spłukiwały z jej ciała resztki mydła. Ujrzała przed sobą swojego wuja, po selekcji mianowanego jej
opiekunem. Przeżyła wstrząs i krótką chwilę paniki. Miała ochotę zasłonić piersi i krocze, ale znała
zasady i wiedziała, że nie wolno jej tego robić. Poczuła rumieniec na twarzy i ucisk w żołądku. Wuj
stanął obok Matrony i oboje przyglądali się jej uważnie w milczeniu. Na jego wąskich ustach
pojawił się dziwny uśmiech. Wuj miał na sobie najlepszą perukę i mundur z medalami otrzymanymi
podczas kampanii hiszpańskiej. Łaziebne wycierały Oriole, zmrożoną uporczywym, beznamiętnym
spojrzeniem swoich opiekunów. Zadowoleni z jej wyglądu, odwrócili się nagle i wyszli, zostawiając
ją w rękach służących, które zaczęły pudrować jej ciało, aż przybrało
wygląd porcelanowego posągu. Woda na dnie miedzianej balii zdążyła już wystygnąć. Lekkie
szturchnięcie w ramię powiedziało jej, że powinna wyjść z wanny i wrócić do sypialni, gdzie
nakazano jej usiąść nago na adamaszkowym taborecie i oddać się w ręce kolejnych służących, w
czarnych maskach na oczach, które zabrały się do upinana jej włosów, aż zaczęły przypominać
potężną eksplozję jasnych pukli, górujących jak tron nad delikatną twarzą, napuszonych balsamami
i kremami w iście królewską koafiurę, do złudzenia przypominającą tę noszoną przez królową Marię
Antoninę tego pamiętnego dnia, gdy kilka lat wcześniej rodzice wzięli ją ze sobą na dwór, a ona już
z daleka dostrzegła monarchę. Służące pracowały na zmianę, dopieszczając jej urodę przez cały
ranek, nakładając na jej nagie ciało kolejne warstwy białego, wonnego pudru, póki gruba skorupa
nie zaczęła przypominać drugiej skóry, swoistej formy ulotnego odzienia. Napoiły Oriole syropem z
wody różanej, ale nie podały nic konkretnego do jedzenia. Potem poróżowały jej sutki i nadały
brwiom idealny kształt, a następnie przesunęły się niżej i starannie przycięły i wydepilowały włosy
łonowe. Oriole poddała się ich zabiegom, pozwalając swoim myślom swobodnie wędrować w
nadziei, że uda jej się czymś je zająć i nie zastanawiać się nad tym, co ją czeka wieczorem. Nie
zważać na ukłucia bólu towarzyszące usuwaniu włosków z delikatnych okolic ciała. Podano jej
filiżankę ziołowej herbaty z zaleceniem, by ją wypiła. – Pomoże panience zasnąć – usłyszała. O
niczym innym nie marzyła po wielogodzinnych ablucjach i przygotowaniach, po malowaniu i
upiększaniu; każdy nerw jej ciała pulsował wyczekiwaniem. Napar miał dziwny smak, stwierdziła
Oriole, dając się ułożyć delikatnie na łóżku i szybko zapadając w głęboki sen. Zdawała sobie
sprawę, że wraz z zapadnięciem nocy została wyciągnięta z łóżka, opatulona czymś ciepłym i
miękkim i przewieziona gdzieś niedaleko powozem. Wszystko to działo się jakby we śnie, w którym
była jednocześnie sobą i kimś innym. Przetarła zaspane oczy. Kamienna sala była ogromna,
oświetlona kręgiem jasnych pochodni rozmieszczonych wzdłuż jej obrzeża, rzucających drżące
światło na rozgrywający się poniżej spektakl. Oriole leżała na wyściełanej aksamitem sofie
ustawionej na jednym z balkonów wznoszących się powyżej przestronnej sali. Stopniowo
opuszczała ją senność. Nagle poczuła bolesny ucisk na obu sutkach, a po chwili również na łonie.
Szybko rozchyliła przezroczystą jedwabną szatę, w którą owinięto jej ciało, i z przerażeniem
zobaczyła, że wszystkie wrażliwe miejsca zostały przyozdobione drobnymi,
ciemnopomarańczowymi kamieniami.
Rozpoznała w nich bursztyny. W pierwszej chwili przestraszyła się, że zostały siłą wbite w jej
ciało, ale z ulgą skonstatowała, że tylko przymocowano je za pomocą ostrych klipsów, które wpijały
się boleśnie w delikatną skórę. Nikt jej o tym nie uprzedził. W miarę jak budziły się jej zmysły – jak
długo spała? – zaczęła koncentrować się na bólu, tak jak ją uczono. W przedziwny sposób zaczął
dawać jej przyjemność, głębokie poczucie zadowolenia rozlewające się z piersi i łona, wypełniające
podbrzusze, klatkę piersiową, wargi, a wreszcie głowę, rozbudzające wszystkie komórki ciała.
Oriole zadrżała. Nagle zorientowała się, że rozchylona szata wystawia na widok jej nagość. Ale z
dołu nikt na nią nie patrzył, a na balkonie była sama. Zacisnęła wokół siebie poły szaty. Materiał i
tak był niemal przezroczysty, poza tym wiedziała, że to nie pora na skromność. Zdawała sobie
sprawę, że nie uniknie nagości. Przygotowały ją na to minione tygodnie. Z dołu kamiennej sali
popłynęła muzyka. Oriole podniosła się, usiadła prosto i spojrzała w dół, skąd dobiegało strojenie
instrumentów. Po przeciwnej stronie sali wzniesiono podest, na którym zasiadał kwartet
smyczkowy. Oriole z zaskoczeniem zobaczyła, że wszyscy muzycy byli nadzy. Mieli na sobie
płaskie, orientalne pantofle, które miały chronić stopy od chłodu kamiennej posadzki. Sama też takie
miała. Siłą rzeczy zwróciła uwagę na członki dwóch muzyków, ciemniejsze niż reszta ich ciał,
zwisające prowokacyjnie między udami, zbyt jednak daleko, by mogła je dokładnie zobaczyć.
Wyprostowała się i nachyliła, aby zyskać lepszą widoczność, a tymczasem strojenie dobiegło końca
i muzycy znieruchomieli. Wiolonczelistka o bujnych rudych włosach przytrzymywała udami ciężki
instrument. Popłynęły dźwięki muzyki, nieznana, początkowo zupełnie obca melodia; powolna,
kojąca, roztaczająca uwodzicielską aurę zmysłowości. Nie miała nic wspólnego z muzyką graną
zwykle na dworze lub w salonach, na których bywali rodzice Oriole, czasem zabierając ją ze sobą.
Pobrzmiewała w niej nuta Orientu. Z dołu dało się słyszeć przytłumione kroki. Oriole podniosła się z
sofy i wyjrzała z balkonu. Kilkanaście par sunęło w tańcu po parkiecie: kobiety w kosztownych
różowych spódnicach, spływających od pasa w dół warstwami jak falujące piramidy, mężczyźni w
dopasowanych kolorystycznie obcisłych getrach. Wszyscy nadzy od pasa w górę, poza cienkimi
paskami tkaniny przytrzymującymi dół stroju. Oriole z zapartym tchem śledziła ich wytworne
ruchy, którymi rysowali na kamiennej posadzce misterne wzory, starannie przemyślaną geometrię
zalotów i rytuału. W jednej chwili pary wirowały szaleńczo, a ich dłonie i palce muskały się w
przelocie, a w następnej tancerze rozdzielali się i zaczynali krążyć wokół siebie jak drapieżniki
wokół ofiary, usta przy ustach, oddech zmieszany z oddechem, po czym znów odstępowali od
siebie. Muzyka przybrała na sile i taniec nabrał tempa.
Nagle opary snu zasnuwające umysł Oriole rozstąpiły się wreszcie w pełni i dziewczyna
przypomniała sobie, co ma się dziś zdarzyć i jaką sama ma odegrać w tym rolę. Nie wiedzieć skąd
pojawił się nagle przy niej zamaskowany służący i podał jej kryształowy kieliszek z winem. Oriole
przylgnęła do niego ustami. Wino było ciężkie i ziemiste, a po przełknięciu zostawiało cierpki
posmak i uderzało do głowy. Gdy trunek spłynął do żołądka, rozlał się ciepłem jak powoli pełgający
ogień, a tępy ból bursztynowych klipsów zaczął sprawiać przyjemność. Służący zniknął, a Oriole
znów skierowała spojrzenie na parkiet przestronnej sali. Tancerze poruszali się leniwie, ale z
każdym krokiem wyraźnie przesuwali się w kierunku ścian, pozostawiając środek sali pusty.
Spomiędzy rzędu tancerzy wysunęła się jakaś kobieta i powolnymi krokami wyszła na środek
stopniowo pustoszejącego okręgu. W porównaniu z pozostałymi była niezwykle wysoka, spowita od
stóp do głów czarną, niebezpiecznie cienką, luźną jedwabną szatą, która spływała wzdłuż jej ciała
VINA JACKSON. ODWIECZNY BAL. PROLOG. Dziecko nad jeziorem. Dziecko spało. Księżyc zaglądał w okno motelowego pokoju, a z ciemności dochodziło przytłumione pluskanie pobliskiego jeziora. Leżeli nieruchomo na wąskim łóżku. Inżynier i Następczyni milczeli, pogrążeni w myślach, wsłuchani w miarowy oddech dziecka i dalekie odgłosy cykad. – Nie wiedziałam, że cykady nie śpią w nocy – powiedziała Następczyni. – Na pomoście jest jasno, może to dlatego – odparł Inżynier. – Albo przez upał. – Fakt, jest gorąco… – Odruchowo przesunęła wilgotnymi dłońmi po prześcieradle, jakby wygładzając pomarszczony materiał, mogła złagodzić duchotę. – Ale może to świerszcze albo koniki polne. – Nie, na pewno cykady. To bardzo charakterystyczny dźwięk. Potrafię go rozpoznać. Nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do niego, muskając palcami jego skórę. Inżynier westchnął i poczuł, jak w jego piersi narasta niepohamowana fala wdzięczności. Leżeli obok siebie z szeroko otwartymi oczami. Koszyk z dzieckiem stał na podłodze, tak by Następczyni mogła widzieć go cały czas i dosięgnąć uchwytu, nie wstając z łóżka. Odwrócił się do niej, do swojej żony. Którą była ledwie od dwóch tygodni. Jej jasne włosy rozsypały się w nieładzie na poduszce – złociste, królewskie. Odtworzył w pamięci krótką ceremonię zaślubin w ratuszu malowniczego miasteczka, w którym znaleźli wreszcie azyl po ucieczce z Balu. To tu przyszło na świat ich dziecko. Miasteczko – mała osada w odludnej dolinie usianej jeziorami, do której trafili zupełnym przypadkiem – stało się ich schronieniem przed burzą. Zastanawiali się, czy to odpowiednie miejsce na kryjówkę – ładna, ale raczej turystyczna mozaika pocztówkowych chatek, sklepów z pamiątkami i domków kempingowych otaczających leżące trochę na uboczu jezioro – ale uznali, że pomysł jest dobry. Że wtopią się w przetaczający się przez miasteczko tłum turystów. Wiosna dobiegała końca, a termin rozwiązania przypadał na początek lata. Z autobusu zauważyli nieduży szpital na obrzeżach. Wiedzieli, że nie mogą uciekać w nieskończoność. Doszli do wniosku, że miejsce jest równie dobre jak każde inne. Nie brali uroczystego ślubu. Urzędnik miał na sobie czarny garnitur i ciemny krawat, a w roli świadków wystąpiła położna, która odbierała dziecko, i właściciel zajazdu, w którym zatrzymali się zaraz po przyjeździe. Nikogo więcej tu nie znali. W dziesięć minut było po wszystkim, a jedyny barwny akcent stanowiło kilka bukiecików czerwonych róż, które Inżynier zorganizował w ostatniej chwili. Leżące w koszyku dziecko uczestniczyło cichutko w uroczystości, podczas której jego rodzice złożyli przysięgę i szybko stali się mężem i żoną. Inżynier wyciągnął rękę i pogładził długie włosy Następczyni, jakby przesuwał w palcach jedwab – ich dotyk jednocześnie podniecał go i uspokajał. Odetchnął głęboko, chłonąc doznania. Starając się zatrzymać tę chwilę. Wiedział, że gdyby urodził się chłopiec, być może mogliby się tu zatrzymać – tutaj lub gdzie indziej – i zostać na jakiś czas; porzucić drogę i szaleńczą ucieczkę. Ale nie mieli takiej możliwości. Bal nigdy nie pozwoli dziecku Następczyni uniknąć swojego przeznaczenia. – Nie możesz spać? – spytała. – Nie. Przysunęła się do męża, gładko prześlizgując się nad zagłębieniem na środku materaca, wyrobionym przez setki sypiających na nim wcześniej par. A potem przytuliła się do Inżyniera. Spał nago, ona natomiast wkładała zwykle na noc cieniutką bawełnianą nocną koszulę, która podwinęła się teraz do góry. Zetknięcie ich ciał wyzwoliło dreszcz. Zawsze tak było. Od pierwszego spotkania rok temu podczas Balu, na którym oboje pracowali. Ich usta się odnalazły. Dokładnie tak samo jak tamtego pamiętnego wieczoru, gdy na horyzoncie w niebo wystrzeliły sztuczne ognie, dając znak do rozpoczęcia bachanaliów – tęczowa paleta ognistych barw, iskry i płomienie, magiczny kobierzec
nad odległymi polami. Ich serca biły jednym rytmem. Wtedy i dziś. Inżynier przytulił żonę i odsunął od siebie myśli o ostatnim wspólnym Balu. Przypomniał sobie rozkosz towarzyszącą ich pierwszemu zbliżeniu – czas jakby się wtedy zatrzymał i wszystko wokół przestało istnieć. Otulił ich kokon ciszy i miłości. I trwali tak, delektując się kołysaniem ciał, delikatną bryzą oddechów, miękkim dotykiem skóry i malującym się w oczach pożądaniem. Oboje od razu wiedzieli, że dokładnie na to czekali całe życie. Tamtego dnia wypowiedziała cichutko jego imię, jakby nie chciała, by ktokolwiek inny je usłyszał. Inżynier zrobił to samo, szepcząc z namaszczeniem każdą sylabę, ciesząc się każdym dźwiękiem. Wciąż tuląc się do siebie, spojrzeli sobie w oczy w poszukiwaniu słów – tych właściwych i tych niewłaściwych – chcąc uchwycić się czegokolwiek. – Nie powinniśmy tego robić – powiedziała, ale nie odsunęła się od niego. Zadrżała. – Wiesz, co będzie rano, prawda? – Wiem – przyznał Inżynier. Osobiście zaprojektował rytualną konsolę. Nie mógł zasłaniać się niewiedzą. Dziś po raz pierwszy zostanie naznaczona. Zamieni się na zawsze w Następczynię. Wtedy postanowili uciec. Wiedząc, że będą ich ścigać. Choćby i do końca świata. – Przytul mnie – poprosiła Następczyni, zmuszając go do powrotu do teraźniejszości. Do dusznej sypialni, gdzie szeroko otwarte okna nie przynosiły żadnej ulgi w ciężkim jak ołów skwarze. Palce Inżyniera zsunęły się po włosach żony na jej nagie ramiona. Miała wilgotną skórę. Przesunęła drobną dłoń na jego gołe plecy, drażniąc je delikatnie paznokciami i przyciągając go bliżej do siebie. Jego serce zaczęło szybciej bić. Nie kochali się od czasu narodzin dziecka. Nie planowali tego, tak po prostu wyszło. Czekali na właściwy moment. Wcześniej tego ranka Inżynier przyglądał się jej, kiedy poszła pod prysznic i zostawiła uchylone drzwi do łazienki. Porcelanowobiałe ciało żony lśniło pod perlącą się wodą jak klejnot, wywołując w jego piersi wyraźny ucisk. Ogarnęło go dobrze znane pożądanie. Wiedział, że zawsze będzie je odczuwał. Rozległ się jakiś przytłumiony odgłos. Dziecku odbiło się, a może dostało czkawki. Odsunęli się od siebie. – Obudziła się? Następczyni zerknęła na kosz. – Nie. Chyba jeszcze trochę za wcześnie jak na nią. W tym samym momencie, jakby w psotnej odpowiedzi na słowa matki, dziewczynka otworzyła szeroko oczy, ukazując ciemnobrązowe źrenice, które natychmiast ożywiły jej pucołowatą twarzyczkę. Rodzice się uśmiechnęli. Mała zerknęła na nich w milczeniu, z pytaniem w oczach. – Chcesz jeść? – spytała mama, zsuwając ramiączko nocnej koszuli i odsłaniając nabrzmiałą pierś i różowawy sutek. Wyraz twarzy małej się nie zmienił, ale zaczęła poruszać ssąco usteczkami. – Zawsze chce – skwitował Inżynier. Jego żona wychyliła się z łóżka, wyjęła dziecko z koszyka i przystawiła je do piersi. – Ciągle nie mamy dla niej imienia – powiedział. Jak dotąd zwracali się do niej czule „kluseczko”, ale nie zdecydowali się na żadne prawdziwe imię. Każdą propozycję odrzucali dzień później jako niezbyt ciekawą, nieodpowiednią, banalną czy w ogóle niewłaściwą. – Coś wymyślimy – stwierdził i z niesłabnącą fascynacją przyglądał się żonie i nowo narodzonej córce. Nakarmione i przewinięte niemowlę szybko znów zasnęło. – Przez kilka godzin powinien być spokój – oznajmiła Następczyni. Przez szeroko otwarte okna domku zaglądał świt, zalewając pokój migocącym światłem. Temperatura już zaczęła rosnąć, a cykady wzmogły swój monotonny śpiew. Leżące w koszyku dziecko zdawało się tego w ogóle nie zauważać, nie było nawet spocone i spało spokojnie. Cieniutkie kosmyki ciemnych włosków układały się nierówno na małej główce, oddech był miarowy. – Muszę odetchnąć świeżym powietrzem – stwierdziła żona Inżyniera, ocierając wilgotne czoło. – Na dworze wcale nie jest lepiej. – Ale może nad samym jeziorem? – wymyśliła, zerkając z utęsknieniem w kierunku spokojnej tafli wody schowanej za ścianą drzew otaczających motel i przylegające do niego domki. Na parkingu nie było ani jednego samochodu. Poza nimi nikogo tu dziś nie było. Inżynier spojrzał na koszyk z dzieckiem ustawiony na podłodze między
łóżkiem a ścianą. – A co z małą? – Dopiero co zjadła – stwierdziła żona. – Będzie spała do południa, a przynajmniej do jedenastej. Nic jej się niestanie. Wyjdziemy najwyżej na godzinkę. – No dobrze – zgodził się z wahaniem. Jakby potrzebowali rozgrzeszenia za chwilową dezercję, nachylili się nad koszykiem i ucałowali czółko dziecka, po czym wyszli z domku i pokonali biegiem sto czy dwieście metrów dzielących ich od jeziora. – Jesteśmy na tyle blisko, że usłyszymy, jeśli zacznie płakać. Malutka ma zdrowe płuca – stwierdziła Następczyni. Trzymając się za ręce, minęli nieregularną zasłonę wysokich dębów i wyszli na błotnisty brzeg. Mały, rozklekotany pomost wyciągał się nad spokojną taflą wody, a znad niewielkiego, niezbyt głębokiego jeziora napłynęła jakby za sprawą czarów lekka bryza, muskając ich skórę i nieudolnie przepędzając wzmagający się skwar wstającego dnia. Nierówne drewniane deski pod ich stopami były ciepłe. Odeszli kawałek od granicy boi. Znaleźli się tak daleko od drzew i pól, że uporczywy śpiew cykad wreszcie ucichł i spowiła ich dziwna cisza. Nie wiadomo skąd zerwał się wiatr i poruszył wierzchołkami drzew, a do uszu Inżyniera dobiegło niespodziewane skrzypienie gałęzi i szelest liści. Obejrzał się odruchowo i przez chwilę wydawało mu się, że pomiędzy drzewami widzi przemykający cień, który zaraz potem zniknął jak duch. Zamarł. – Co się stało? – spytała żona, wyczuwając jego napięcie. – Nie wiem. Przez chwilę mi się wydawało, że ktoś nas obserwuje zza drzew. – Znów wpadasz w paranoję – stwierdziła. – Poza tym nawet jeśli ktoś na nas patrzy, to co? Przecież jesteśmy małżeństwem, a poza tym nieraz widziano nas nago, prawda? Inżynier wpatrywał się jeszcze przez chwilę w wąską przerwę między pniami, po czym odwrócił się znów do żony. – Nie, nic. Nie martw się. Nie powiedział jej, że gdy poprzedniego dnia poszedł do miasteczka po mleko i coś do jedzenia, zobaczył dwójkę nieznajomych, którzy różnili się strojem od turystów zwykle odwiedzających te strony. Kątem oka zobaczył też, że kobieta przygląda się mu z zainteresowaniem. Z okresu, który spędził na Balu, nie kojarzył jednak ani jej, ani towarzyszącego jej mężczyzny. Szybko odsunął myśl, że to akolici, którym nakazano ich odnaleźć, ale ziarenko niepokoju zostało zasiane i teraz wykiełkowało. – Kocham cię – wyznał Inżynier. Żona odwróciła się do niego i uśmiechnęła się w ten swój rozczulający sposób, a zaraz potem, jakby w zwolnionym tempie, zsunęła ramiączka nocnej koszuli i pozwoliła, żeby cieniutki materiał opadł na ziemię. Pod spodem niczego nie miała. Promienie porannego słońca wplatały się w jej długie jasne włosy, tworząc nad złocistymi puklami coś w rodzaju delikatnej poświaty. Poraziła go jej uroda. Stanął wyczekująco na lekko rozstawionych nogach i wstrzymał oddech, koncentrując się na każdym najdrobniejszym szczególe jej odsłoniętego ciała, na niespotykanym odcieniu różowych sutków, na linii żeber rysujących się pod białą skórą, na ciemnozłotym ogniu włosów, na eleganckiej krągłości bioder, na zachwycających, szczupłych kostkach i złotym łańcuszku, który zawsze nosiła na nodze. Potem podniósł głowę, a gdy ich oczy się spotkały. Zanurzył się w zielonych głębinach jej duszy. Podszedł do niej i ją pocałował. Chłonął miękką delikatność jej ust, czuł dotyk jej nagiej skóry. Pocałunek wydawał się trwać wiecznie, czas stanął w miejscu. W końcu Następczyni odsunęła się odrobinę. Inżynier stał dalej z przymkniętymi powiekami. Słońce podnosiło się nad drżącą linią horyzontu, z każdą minutą paląc coraz mocniej jego gołe plecy ostrymi promieniami, aż na chwilę zakręciło mu się w głowie i sam już nie wiedział, co go bardziej parzy – żar spływający mu powoli po ramionach czy gorące usta żony, które zacisnęły się na nim i pieściły go na sobie tylko znane sposoby. Inżynier westchnął głucho. – Nie teraz. Nie w ten sposób – zaprotestował. – Chcę być w tobie. – Mieli kochać się po raz pierwszy od czasu porodu i zamierzał w pełni się tym nacieszyć. Pragnął, by to była niezapomniana chwila. Odsunęła się od niego, a on przy niej uklęknął. Szorstkie drewniane
deski pomostu w przykry sposób przywołały go do rzeczywistości. Sięgnął po rzuconą na bok nocną koszulę, rozłożył ją, delikatnie ułożył na niej żonę i rozchylił jej nogi. Następczyni wyciągnęła w bok ręce i czekała z utęsknieniem na słodkie natarcie. Leżeli na drewnianym pomoście, zmęczeni, wyczerpani. Słońce podnosiło się nad drżącą linią horyzontu, z każdą minutą coraz ostrzejsze, paląc ich bezlitosnymi promieniami. – Rusz się – nakazała, wstając. – Na co czekasz? Mówiąc to, stanęła na końcu pomostu i skoczyła. Na powierzchni uśpionego jeziora utworzyły się tysiące rozmigotanych zmarszczek. W powietrzu zawisł jej śmiech. Inżynier zawahał się, po czym dołączył do żony. Na wzburzonej już tafli pojawiła się kolejna galaktyka koncentrycznych okręgów. Chłodna woda przyjemnie orzeźwiała. Zaczęli się pluskać jak rozbrykane dzieciaki na podwórku, ciesząc się ulgą, jaką każda kolejna chwila niosła rozpalonej skórze. – Łap mnie – zawołała Następczyni i zaczęła płynąć na środek jeziora. Widząc, że mąż się zbliża, zanurkowała, żeby się przednim ukryć i przedłużyć zabawę. Choć dopłynął do miejsca, w którym zniknęła, nadal nie było jej widać na powierzchni. Zorientował się, że w tym miejscu jezioro jest najgłębsze, nie tak jak na płytkich obrzeżach, gdzie zaczynali zabawę. Odczekał jeszcze chwilę, ale powodowany nagłym strachem zanurzył się. Zanim wzrok przyzwyczaił się do podwodnych ciemności, upłynęło przeraźliwie dużo czasu. Musiał też ciągle walczyć z odruchem, który kazał mu zamykać oczy. Kręcił się w przerażeniu, próbując odnaleźć żonę, a od wstrzymywanego powietrza paliły go płuca. Wymachiwał jak opętany nogami i rękami, a jezioro zaciskało się coraz mocniejszym uściskiem wokół jego ciała, niczym koc. W końcu, gdy miał już wypłynąć na powierzchnię i po zaczerpnięciu powietrza wznowić poszukiwania, zauważył, że ledwie kilka metrów dalej unosi się niewyraźna postać. To była ona. Jego żona. Unieruchomiona w czasoprzestrzeni. Oczy miała szeroko otwarte, patrzyła błagalnym wzrokiem. Złociste włosy unosiły się nad jej głową jak płomienie podczas wybuchu, ręce wybijały rytm jak metronom. Inżynier wiedział, że go zobaczyła. Chciał do niej podpłynąć, ale ciężar w piersi stał się nie do wytrzymania. Miał wrażenie, że coś go zaraz rozerwie na pół. Spojrzał niżej. Następczyni zaplątała się w wodorosty porastające dno jeziora i próbowała rozpaczliwie wyswobodzić kostkę, ale wyraźnie opadała z sił, a każde kolejne szarpnięcie zdawało się tylko mocniej zaciskać rośliny wokół jej nogi. Zanim do niej dopłynął, sam był już na wpół przytomny i nie starczyło mu siły, by wyplątać ją z pułapki. Spojrzał na nią po raz ostatni ze świadomością, że ona wie. Zrezygnowany pomyślał najpierw z pewną ulgą, że to wszystko nie stało się przynajmniej z powodu Balu, na koniec zaś przypomniał sobie o córeczce, która spała spokojnie ledwie kilka kroków dalej. Ruchem spowolnionym oporem wody chciał jeszcze pogładzić żonę po policzku w ostatnim geście czułości, ale nie dosięgnął i musnął tylko palcami jej lewy sutek. Zaraz potem ogarnęła go ciemność. Na wschód od jeziora słońce schowało się za chmurą. 1 ZABAWA W DUCHY. Przestrzeń wokół nich wypełniały głosy, zapachy, ruch i światło. Początek wieczoru wydawał się ledwie zapowiedzią jakichś ważniejszych, wspaniałych wydarzeń. Siv odwróciła się do Aurelii. – Niesamowicie, prawda? – Niesamowicie to mało powiedziane – odparła Aurelia, rozglądając się w zdumieniu, zadziwiona widokiem kolejnych niezwykłości. W powietrzu wisiało coś dziwnego, jakby wieczór odurzał ją podstępnie swoją atmosferą. Zwykły, rozległy trawnik zmienił się nie do poznania i został zastawiony namiotami, z których każdy kolejny był bardziej jaskrawy i cudaczny od poprzedniego. Z bliska Aurelia zobaczyła, że do wzniesienia tymczasowych konstrukcji kryjących najróżniejsze atrakcje lunaparku użyto zwykłego płótna i stali. I że smugi czerwieni, żółci i błękitu wystrzeliwujące w niebo z dachów namiotów cyrkowych niczym dziesiątki fluorescencyjnych języków to zwykłe wstążki. Ale z daleka wyglądało to tak, jakby na wrzosowisku z dnia na dzień wyrosła masa wielobarwnych grzybów.
Aurelia spodziewała się poniekąd, że zaraz wszystko zniknie im z oczu, jakby wesołe miasteczko pojawiło się za sprawą czarów, a nie celowego działania. Jabłka w polewie toffi, które kupiły sobie przy wejściu, były wielkości małej dyni. A wata cukrowa, której Aurelia skosztowała z papierowej torebki Siv, okazała się tak lekka i delikatna, że wiatr mógł z łatwością zdmuchnąć ją z jej palców, zanim trafiła do ust. Dzieciaki, z twarzami rozświetlonymi kolorowymi światełkami rozwieszonymi w każdym możliwym miejscu, biegały niepilnowane między namiotami jak rozpasane skrzaty. Nawet skwierczenie smażących się kiełbasek, terkot maszynerii i strzelające ziarenka popcornu wydawały się dużo ostrzejsze niż zwykle. Za żywopłotem odgradzającym wejście do lunaparku wszystkie doznania jeszcze się wzmogły, łącznie z powiewami lekkiego wietrzyku, który muskał skórę Aurelii, przeszywając ją przyjemnym dreszczem. Aurelia czuła się rozdarta, jednocześnie podekscytowana i zaciekawiona. Jak na granicy upojenia, choć nie wypiła jeszcze ani kropli alkoholu. W przeciwieństwie do Siv, która zaopatrzyła się w jedną z płaskich srebrnych piersiówek ojca, nalewając do niej przed wyjściem z domu mieszankę ginu i czegoś jeszcze. Pociągała z niej regularnie w pociągu przez całą drogę do Londynu. – Jak już będę dorosła, chyba ucieknę z jakimś cyrkiem – stwierdziła. – Ale przecież jesteś dorosła – odpowiedziała Aurelia. Obie kończyły niedługo osiemnaście lat; miały urodziny w odstępie kilku tygodni. – Ale chodzi mi o taką prawdziwą dorosłość – wyjaśniła Siv, gdy mijały stoisko z kiczowatymi pamiątkami i fluorescencyjnymi pałeczkami. Sprzedawczyni przywołała je machnięciem ręki, zachwalając głośno swoje towary, ale zignorowały starszą kobietę i poszły dalej w stronę okrągłego autodromu, przy którym stały samochodziki. Spod plastikowego dachu niósł się głośny warkot i śmiech. Mięła ich grupka nastoletnich chłopaków, biegnących w przeciwnym kierunku, jeszcze podekscytowanych jazdą na autodromie. Najdrobniejszy z nich, najwyżej trzynastolatek, ubrany w szkolną bluzę, niebieską koszulkę Chelsea, podarte dżinsy i ciężkie, nabijane stalą kowbojki, otarł się w biegu o Siv. – Uważaj, jak leziesz! – krzyknęła. Chłopak przystanął gwałtownie i zerknął na nią spode łba, jakby chciał się jakoś odciąć. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Siv, żeby tego zaniechał. Stała w rozkroku gotowa do konfrontacji, w dżinsowych szortach opinających się na grubych, czarnych rajstopach, z prowokacyjnie wściekłą miną. Choć drobna, Siv – z krótko ściętymi, jasnymi włosami – wyglądała groźnie. Jakby tylko czekała na zaczepkę. Chłopak spuścił wzrok i pobiegł za kolegami, unikając jej morderczego spojrzenia. Aurelię i Siv znów otoczył harmider wesołego miasteczka. Śmiechy, krzyki, stłumione dźwięki przedpotopowych piosenek popowych usiłujących przebić się przez łoskot strącanych orzechów kokosowych i syk płomieni zanurzonych w parafinie, gdy żonglujący pochodniami chłopak przystanął, by rozpalić je mocniej, przy okazji kłaniając się dziewczętom teatralnie. Aurelia puściła do niego oko, za co została nagrodzona szerokim uśmiechem. Zaraz potem chłopak zaczął znów malować na wieczornym niebie wstęgi światła. – I po co ta złość? –Aurelia skarciła przyjaciółkę, która odprowadzała nastolatka wściekłym wzrokiem. Już dawno zdążyła przywyknąć do wybuchów Siv, która miała w sobie coś z buntowniczki i walczyła z całym światem od czasów podstawówki, gdzie się poznały. Wściekała się na status quo, na zastany porządek, rekompensując sobie w ten sposób swój niski wzrost i zwodniczą słabość. A zatem choć Aurelia zawsze była wyższa – teraz już prawie o głowę – Siv od początku brała na siebie rolę jej obrończyni. I gdyby zaszła taka potrzeba, zaciekle by jej broniła przed ewentualnymi agresorami. Którzy nigdy nie stanęli na ich drodze, bo wojownicza reputacja Siv szybko zaczęła ją wyprzedzać. Aurelia przypomniała sobie, jak jakieś dziesięć lat wcześniej została niesłusznie posądzona o drobne wykroczenie na lekcji. Wtedy drobniutka Siv wstała oburzona i cała czerwona wykrzyczała nauczycielce prosto w twarz: „To niesprawiedliwe!”, skutkiem czego obie –
Aurelia i Siv – musiały zostać za karę dłużej w szkole. Ten incydent na zawsze przypieczętował ich przyjaźń. – Te prostaki z Londynu nie będą sobie z nami pozwalać tylko dlatego, że jesteśmy ze wsi, nie sądzisz?– stwierdziła z uśmiechem Siv. Aurelia odpowiedziała uśmiechem, ale celowo nie skomentowała słów przyjaciółki, bo nie chciała, by kłótnia popsuła miłe popołudnie. Od dawna to planowały – zwieńczenie wakacji – i po rozważeniu kilkunastu różnych możliwości postanowiły wybrać się na cały dzień do Londynu, a wieczorem do lunaparku na Hampstead Heath. Obiecały rodzicom Siv, że wrócą do domu przed północą. Choć były już w takim wieku, że mogłyby wracać o dowolnej porze, to – ponieważ znane były ze skłonności do wpadania w tarapaty – obie dawno zdążyły się przekonać, że życie w domu jest dużo prostsze, jeśli idą rodzicom na rękę lub przynajmniej informują ich o planowanej porze powrotu. Rok wcześniej część koleżanek z klasy wybrała się na Hampstead Heath podczas przerwy świątecznej. Potem nie kryły swoich zachwytów. Ale dopóki Aurelia nie zobaczyła wszystkiego na własne oczy, wydawało jej się, że to nie może przecież aż tak bardzo różnić się od innych lunaparków, w których miała okazję bywać na południowym wybrzeżu i w miejscowościach bliżej domu. Jasne, diabelski młyn będzie pewnie większy, karuzele szybsze, a inne atrakcje bardziej kolorowe. Ale żadna z tych rzeczy nie wyjaśniała, dlaczego koniecznie musi wybrać się na Hamstead Heath, a nie na imprezę do jednego z klubów na West Endzie, legitymując się dowodem osobistym, który Siv pożyczyła od pełnoletniej koleżanki. Skąd więc to podniecenie w głębi serca i stan nerwowego wyczekiwania, którego oznaką były motyle w brzuchu? Doszły do kasy przy autodromie, w której siedział ponury siwowłosy mężczyzna ubrany na czarno. Siv kupiła żetony na trzy jazdy, płacąc wyłowionymi z kieszeni drobniakami. Zaczekały, aż będą mogły wsiąść do upatrzonego gokarta – czerwonego metalika z poobijanej stali, zaparkowanego po przeciwnej stronie toru, do którego nie miały jak się dostać przed zakończeniem obecnej kolejki. Aurelia zatonęła w myślach. Dźwięki piosenki Taylor Swift I knew you were trouble nadawały rytm przypadkowym uderzeniom zderzających się samochodzików. – Tamci goście się na nas gapią – usłyszała głos Siv, choć początkowo miała wrażenie, że dochodzi on zza wygłuszonej ściany. Otrząsnęła się. – Którzy? – spytała, wyrwana z zamyślenia, niezbyt przejęta zainteresowaniem, jakie mogły wzbudzać. – Tamci. Nie zauważyłaś? Siv skinęła głową, a Aurelia podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Trzech chudych nastolatków po przeciwnej stronie toru, w dżinsach i flanelowych koszulach – każda w innym kolorze, mniej lub bardziej ubrudzona – wpatrywało się w nie z nieskrywanym pożądaniem w oczach. – Aha… – skwitowała Aurelia. – Podoba mi się ten w środku – stwierdziła Siv. Wyglądał najbardziej niechlujnie z całej trójki i lekko się garbił. Jego dwaj kumple byli niżsi i niczym się nie wyróżniali. Każdy miał w ręce butelkę. – Nie są w moim typie – zdecydowała Aurelia. – Nikt nie jest w twoim typie – zauważyła Siv. – Nikt ci się nigdy nie podoba. Aurelia wiedziała, że Siv już kilkakrotnie uprawiała seks. Musiała wysłuchiwać fascynujących, choć koszmarnych szczegółów, co robiła z mieszaniną przerażenia i rozbawienia. Jasne, czasem podobali jej się różni faceci, ale nigdy ci, których wytypowała dla niej Siv. Nie posunęła się też nigdy dalej niż trzymanie się za ręce czy cmoknięcie w policzek na pożegnanie. Wynikało to na równi z nieśmiałości, jak i z tej prostej przyczyny, że za każdym razem, gdy zaczynała się kimś interesować, wszystko szło nie tak, często w dość niezręczny sposób. Muzyka ucichła nagle, a wraz z nią zatrzymały się auta sunące w pozornie nieskoordynowany sposób po stalowej nawierzchni autodromu. Siv odwróciła się od podziwiających je chłopaków, wzięła Aurelię za rękę i podprowadziła do upatrzonego wcześniej czerwonego samochodziku. Wcisnęły się obie na przednie siedzenie. Aurelia zauważyła kątem oka, że dwóch chłopaków, którzy przypatrywali się im wcześniej, podeszło do niebieskiego, poobijanego auta. Trzeci nie ruszył się z miejsca i palił
papierosa. Siv złapała obiema rękami kierownicę, a Aurelia wyczuła w oczach obserwującego je chłopaka złośliwy błysk. Z głośników znów popłynęła muzyka, początkowo powoli, jakby ktoś naciągał gumkę i dopiero po chwili puścił ją z pełną mocą. Znów leciała ta sama piosenka Taylor Swift. Samochodzik drgnął, więc Siv nacisnęła mocno pedał. Auto poderwało się jak oparzone. Siv ściskała mocno kierownicę i rozglądała się w poszukiwaniu potencjalnego celu. Ale na stalowej płycie autodromu kręciło się smętnie tylko kilka pojazdów. Zanim zdążyła namierzyć ofiarę, poczuły silne szarpnięcie, bo poobijany niebieski samochód prowadzony przez dwóch nastolatków wjechał w nie pełną parą, a napastnicy wybuchnęli opętańczym śmiechem. – Baba za kierownicą! – krzyknął jeden z nich z wyraźnym akcentem z Birmingham. Siv wycofała szybko auto i jednym wprawnym ruchem zawróciła pojazd. Zanim tamci zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować, wcisnęła gaz do dechy i przygwoździła niebieskie auto do barierki. Aurelię zarzuciło do przodu, ale Siv roześmiała się tylko i odjechała na pełnym gazie z chłopakami na ogonie. Nie dała im się dopaść przez resztę kolejki, która zakończyła się zdecydowanie za szybko. Siv wygrzebała się z samochodu i podała rękę Aurelii. – Będą mieli nauczkę – oznajmiła z dumą, zerkając do tyłu, żeby zobaczyć miny chłopaków. Nie wysiedli, tylko rozglądali się za kolejną ofiarą, którą będą mogli zaatakować po wznowieniu jazdy. Udawali, że nie zauważają spojrzeń Siv. Trzeci chłopak – ten, który przyglądał się im z boku – już gdzieś zniknął, najwyraźniej znudzony. Siv zmarszczyła brwi, z miejsca tracąc zainteresowanie autodromem, gdy jej ofiary, nie oglądając się za siebie, pomknęły w innym kierunku. – Później wykorzystamy resztę żetonów – stwierdziła. – Chodźmy zobaczyć inne rzeczy. Weszły na trawę. Z dala od huku autodromu wydawała się chłodniejsza. Aurelia wciągnęła w płuca powietrze. – Chyba idzie zmiana pogody – zauważyła. Kilka minut później zerwał się wiatr i zaczął się tłuc wśród rozstawionych na zielonych polach namiotów. Sznury koralików przesłaniających wejście do pobliskiego namiotu wróżki zaklekotały wielobarwną plątaniną plastiku. Diabelski młyn skrzypiał i stękał jak starożytny olbrzym próbujący zerwać śruby spinające jego żelazne ramiona i rzucić się do ucieczki przez otwartą przestrzeń wesołego miasteczka niczym wielka ośmiornica. Aurelia odgarnęła z twarzy kosmyki kasztanowatych włosów, które wymknęły się jej spod gumki i falowały na wietrze jak wodorosty w strumieniu. Wiatr na policzku był jak dotyk chłodnej szyby. Miała ogromną ochotę się o niego oprzeć, rozluźnić ciało i albo znaleźć oparcie, albo wylądować na ziemi. Zamiast tego wystawiła twarz na chłodne podmuchy i rozpostarła ramiona, jakby chciała wziąć w objęcia targający nimi wicher. Roześmiała się. – Czujesz? – zawołała do Siv, przekrzykując wiatr. – W powietrzu jest jakieś szaleństwo. Mam wrażenie, że to Halloween. Siv też się roześmiała. Porwany przez wiatr śmiech przekształcił się w gwizd. Siv nie ułożyła swoich króciutkich jasnych włosów na żel i wiatr je rozczochrał, przez co wyglądała dużo bardziej chłopięco niż zwykle. Większość dziewczyn obruszyłaby się, że tak dużo osób bierze je za chłopaka. Ale nie Siv. Uwielbiała swoją androginię. – Schowajmy się gdzieś do środka – zaproponowała Aurelia. – Zaraz będzie padać. – Opuściła ręce i owinęła się ciaśniej czarnym szalem z frędzelkami, choć cienka tkanina niespecjalnie chroniła przed chłodem. – No to chodźmy. – Siv wzięła przyjaciółkę za rękę i jak zwykle pociągnęła ją za sobą. Weszły do najbliższego namiotu, olbrzymiej ciemnozielonej wieży, która mimo rozmiarów tak dobrze wtopiła się w otoczenie, że omal nie minęły jej niezauważenie. Płócienne drzwi rozchyliły się, po czym natychmiast opadły, zamykając je w czeluściach namiotu. Przestronne wnętrze wypełniał nieprzyjemny zapach potu, wilgoci i starych cukierków, pozostawiając w ustach Aurelii gorzkawy, metaliczny posmak, jakby ssała monetę. – Jest tu ktoś? – szepnęła w ciemności. Pstryknęło światło i zapaliła się żarówka. Dziewczyny aż podskoczyły i złapały się mocniej za ręce. – Przepraszam –
odezwał się chłopak, widoczny teraz za kontuarem. – Mamy awarię. Światła, nie całej reszty – dodał pospiesznie. – Wchodzicie? Miał na sobie zieloną gumową maskę potwora, zsuniętą na czubek głowy. Na czoło opadała mu szopa rudych włosów. Gumka, która miała w założeniu przytrzymywać maskę, wpijała się mu pod brodą, zostawiając czerwony, nabrzmiały ślad. Aurelia miała ochotę ją poluzować, ale sięgnęła tylko do torby i wyciągnęła pikowaną portmonetkę ze złotym zatrzaskiem, którą dostała na urodziny od babci. – A co tu właściwie jest? – spytała. W środku nie było żadnych napisów ani tabliczek. To mogło być wszystko. – Jaskinia duchów – odparł chłopak zdawkowo, jakby zapowiadał odjazd najbliższego pociągu pospiesznego do Londynu. Wpatrywał się w paznokcie Aurelii, gdy odliczała drobne na bilety. Pomalowała je rano na głęboki odcień granatu, który lśnił intensywnie na tle jej bladej skóry. Siv wybrała soczystą zieleń, kolor świeżej limonki, którą lubiła wciskać do ginu, o ile nie piła go prosto z piersiówki. Aurelia sięgnęła po bilety. Chłopak przytrzymał je o ułamek sekundy zbyt długo i dopiero potem puścił. Paznokcie prawej ręki miał obgryzione do żywego mięsa. Paznokcie lewej były normalnej długości, schludnie opiłowane. Aurelia lubiła obserwować ludzi i z zainteresowaniem odnotowała ten drobny fakt. Zastanawiała się, czy są jeszcze jakieś inne miejsca na jego ciele, które noszą ślady niszczycielskiej działalności tylko z jednej strony. – Tamtymi drzwiami – oznajmił chłopak i wskazał cienką czarną zasłonkę za swoimi plecami. Nie spuszczał wzroku z Aurelii. Nad wejściem wisiał wyszczerzony plastikowy kościotrup. Kiedyś miał białe kości, ale z upływem czasu i pod wpływem intensywnego użytkowania zmieniły kolor. Siv odepchnęła go niecierpliwie na bok, żeby zrobić przejście, na co szkielet jęknął mechanicznie. – Podobasz mu się – zauważyła rzeczowo i pociągnęła znów ze srebrnej piersióweczki, skinieniem głowy wskazując majaczącego jeszcze za cienką zasłonką biletera, jakby chciała dla pewności zaznaczyć, że chodzi o niego, a nie o kościotrupa. Aurelia wzruszyła ramionami. Nie chodziło o to, że obecność chłopaków ją onieśmielała. Flirt ją po prostu nie interesował. A tych kilka razy, kiedy podejmowała jakieś próby – zawsze na skutek knowań Siv – wszystko szło nie tak i to w sposób, który z perspektywy czasu wydawał się wręcz nieprawdopodobny. Pierwszy chłopak, który próbował ją pocałować, potknął się na chodniku przed jej domem, upadł prosto na twarz i złamał nos. A rok wcześniej, na dyskotece pod koniec roku szkolnego, jej partner zatrzasnął się niechcący w składziku. Znalazł go dopiero woźny, który następnego dnia rano zamiatał korytarz. Siv śmiała się, że na ramieniu Aurelii zasiadł wróg Kupidyna i odbijał wszystkie strzały miłości. Ale nawet jeśli taka była prawda, Aurelii to nie przeszkadzało. Zauważała spojrzenia mężczyzn i ich próby nawiązania kontaktu. Tyle że budziły w niej one mieszane uczucia. – A do tego facet nie wygląda źle – dodała Siv. – Rudy, ale niezły. Powinnaś z nim porozmawiać. – Rozmawiałam. Na szczycie niewielkiego wzniesienia stał pojedynczy wagonik. Nie wyglądał, jakby miał jechać po szynach. Aurelia nie bardzo wiedziała, co mają dalej robić. Czekała na jakiś znak. – Myślisz, że powinnyśmy wsiąść? – Ale tak naprawdę porozmawiać – ciągnęła Siv. – A co do wsiadania, to co za różnica. Te kolejki są i tak głupawe. A tak w ogóle to jest tu ktoś jeszcze oprócz nas? Zza cienkiej zasłonki oddzielającej miejsce odjazdu wagonika od kasy biletowej dobiegły ich przytłumione głosy i bezczelne śmiechy. – Ćśś – syknęła Siv. – Ktoś idzie. – Nie zmieścicie się wszyscy do jednego wagonika! – rozległ się głos rudego kasjera. – Musicie zaczekać, aż przygotuję następny. – No to ruchy – odparł ktoś niższym głosem. – To oni! Ci z autodromu – parsknęła radośnie Siv. – Chodź! Złapała Aurelię za rękę i pociągnęła ją w głąb ciemnego tunelu, odpychając gumowe pająki, które zaczęły opadać z sufitu, bo dziewczyny uruchomiły czujki ruchu. Pod stopami chrzęścił im stary popcorn. Siv rozgniatała go ukochanymi ciężkimi martensami, błyszczącymi, fioletowymi buciorami z jaskrawymi żołto-czarnymi sznurówkami, Natomiast Aurelia ledwie go dotykała w swoich miękkich balerinkach. Gdzieś za nimi
zaskrzypiał uruchomiony wagonik. – Szybko! – krzyknęła Siv, gdy chłopacy ładowali się do środka, nie zważając na uwagi rudego biletera, który nalegał, żeby zapięli pasy. – Schowajmy się. Miały wrażenie, że namiot ciągnie się bez końca w każdym możliwym kierunku. Z zewnątrz nie wydawał się taki duży. Odnalazły metalowe tory, po których jeździły wagoniki, i pobiegły wzdłuż nich, szukając kryjówki na tyle dużej, by obie mogły się do niej wcisnąć. – Tutaj – rzuciła Siv, gdy omal się nie potknęły o dwa podstarzałe wampiry, usadzone niepewnie na skałce oblanej sztuczną krwią. Przykucnęły akurat w chwili, gdy wagonik ruszył w ich stronę, dużo szybciej niż się spodziewały. Pojazd uruchomił włącznik i twarze obu wampirów wykrzywiły się nieprzyjemnie, podświetlone wiązką światła zapalonego akurat na czas, by rzucić jasną poświatę na dwa księżycowe pośladki Siv, która poderwała się do góry i, ściągając szorty i rajstopy, wystawiła tyłek. Jeden z chłopaków krzyknął zaskoczony. – Ej! To chyba jakaś dziewczyna! – zawołał, odwracając się. Pozostali pasażerowie też próbowali się odwrócić, ale było już za późno. Wpadli w zakręt, zanim zdążyli lepiej się przypatrzeć lub rozpoznać sprawcę. Siv parsknęła i zapięła guzik w dżinsowych spodenkach. – Zadowolona? – spytała ze śmiechem Aurelia. Siv znów zarechotała. – Nie – odparła. – Miałam nadzieję, że się wywrócą. Wcisnęła Aurelii do ręki piersiówkę. – Masz, łyknij sobie na uspokojenie. Chodźmy zobaczyć, co jest dalej. Aurelia upiła łyk i się skrzywiła. – Fuj! Nie miałaś tego rozcieńczyć? – Za mała butelka. Nie chciałam marnować miejsca. – Ale wielka przestrzeń – stwierdziła zdumiona Aurelia, gdy szły kolejnym korytarzem. – W ogóle nie wygląda na namiot. – Przesunęła dłonią po najbliższej ścianie. Była chłodna i wilgotna jak głaz w rzece. Znów ogarnęło ją dziwne podniecenie, jakby wesołe miasteczko znajdowało się na obrzeżach rzeczywistości, jakby należało do świata, ale nie podlegało zasadom nim rządzącym. Poszły dalej. Tym razem to Aurelia prowadziła. Weszła w ciemność i jedną ręką wciąż gładziła ścianę, a drugą trzymała Siv, która szła krok za nią. Dziewczęta spowijała ciemność. Ich spacer pod płóciennym dachem, wzdłuż słabo widocznych torów, nie wyzwalał już czujek ruchu, bo większość była ustawiona na przejeżdżające wagoniki. – Wyciągnij telefon. Zawsze to trochę światła. Czuły się jak w jakimś mrocznym labiryncie. Zza ścian docierały do nich niewyraźne odgłosy lunaparku, ale dziewczęta nie mogły zorientować się w swoim położeniu na tyle, żeby odnaleźć wyjście – światełko na końcu tunelu. Aurelia ścisnęła mocniej rękę Siv. Czuła, że przyjaciółka nie jest już aż tak odważna, widząc rozciągającą się przed nimi ciemność. Obie zrobiły się niespokojne. Tory zadrgały. Zaczęło narastać dudnienie zbliżającego się wagonika, nadjeżdżającego z nocnej niemal czerni spowijającej kolejkę duchów. Wśród metalicznego łoskotu dało się wyróżnić jakieś głosy. Aurelia wyłączyła telefon. – Przyrzekam, że opuściła spodnie – mówił jeden z chłopaków. – Miała niezłą dupcię, nawet jak na ducha – rozmarzył się drugi. – Jeśli ją znajdziemy, może pokaże nam coś więcej niż tyłek – odpowiedział na to pierwszy. Siv zachichotała cicho. – Myślisz, że powinnam jeszcze raz wystawić tyłek? – wyszeptała, gmerając przy pasku. – Chyba sobie na to nie zasłużyli – stwierdziła Aurelia. – Lepiej ich nastraszyć. – Rozejrzała się za odpowiednim rekwizytem, z którym mogłaby wyskoczyć w ostatniej chwili, ale nie zdążyła nic znaleźć i wagonik przemknął obok. W półmroku zamajaczyły głowy chłopaków, a zaraz potem zniknęły za zakrętem. Dziewczyny podążyły wzdłuż torów i w końcu dotarły do wyjścia, odczekawszy kilka minut, żeby pasażerowie zdążyli wyjść. Wyrosła przed nimi kurtyna z plastikowych czaszek i kości, ale Aurelia rozsunęła ją z całkowitą obojętnością. Znalazły się nagle wśród kolorowych lampionów i wrzawy wesołego miasteczka. – To nie było mądre – odezwał się jakiś głos. Bileter czekał na nie przy wyjściu z kolejki. – Bałem się, że coś wam się stanie. – Rudy kasjer z zieloną maską potwora na czubku rozczochranej głowy opierał się z założonymi rękami o ścianę namiotu. – Nie robiłyśmy nic złego – wyjaśniła stanowczo, prawie
prowokująco Siv, nie dając się zbić z pantałyku. – Naprawdę. – Zwykle to chłopcy sprawiają problemy. Po was się tego nie spodziewałem. – Zmierzył Siv wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na Aurelię. Siv roześmiała się i przeczesała palcami króciutkie włosy. Aurelia wiedziała, że robi to odruchowo, gdy zaczyna flirtować. – A masz coś przeciwko dziewczynom, które sprawiają problemy? – spytała zaczepnie, rozstawiając buńczucznie szczupłe nogi, prostując całe ciało i wypychając do przodu skromne piersi. Zdezorientowany dziwną mieszanką zalotności i agresji kasjer zerknął na Aurelię, ale na widok jej obojętnego spojrzenia, szybko zwrócił się znów do Siv. – Daj spokój, Siv. Chodźmy – powiedziała Aurelia. Zrobiło się jej żal biletera, który wydawał się dosyć miły, w przeciwieństwie do chłopaków z autodromu, typowych nastolatków, nabuzowanych od testosteronu i niezbyt interesujących dla każdego poza Siv, której podobali się wszyscy co do jednego. Ale Siv nie chciała się wycofać. – Chodziło mi tylko o to, że nie powinnyście urządzać sobie wędrówek tam w środku. Coś się wam mogło stać, a potem to mnie się zawsze obrywa – westchnął. – To nie ty jesteś szefem? – spytała Siv. – A wyglądam na właściciela? – odpowiedział pytaniem Rudy. – To zwykła robota. A do tego niezbyt pasjonująca. Poza tym chciałem się tylko upewnić, że wszystko w porządku. Nie mam ochoty się kłócić. Cofnął się o krok, czekając, aż wyjdą. Siv stała dalej w miejscu i wpatrywała się w niego, ale szybko się zorientowała, że nie uda jej się go sprowokować, więc zmieniła taktykę. Aurelia czekała bez słowa. Widywała swoją przyjaciółkę w takim stanie wystarczająco często, by wiedzieć, że nie ma co próbować z nią dyskutować. W końcu twarz Siv złagodniała. – Słuchaj – powiedziała nagle. – Przepraszamy, dobra? Chciałyśmy się tylko powygłupiać. – Spuściła wzrok i pogrzebała butem w ziemi. Jej policzki pokryły się jaskrawoczerwonym rumieńcem. Siv rzadko przepraszała. Aurelia nie wierzyła własnym uszom. Chłopak podniósł głowę i się wyszczerzył. Uśmiech odmienił jego twarz i sprawił, że bardzo wyprzystojniała, co nie umknęło uwadze Siv. – W porządku – rzucił. – Nic się nie stało. – Możemy ci to jakoś zrekompensować? Postawić ci drinka albo coś? – ciągnęła Siv nieudolnie. – Tak. Dzięki. Z przyjemnością. Żaden znany Aurelii chłopak nie wypowiadał się w ten sposób. Spojrzała na niego z ciekawością, ale on patrzył teraz uprzejmie na Siv, od której wyszło zaproszenie. – Muszę wracać do kasy. Ale za pół godziny kończę. Na twarz Siv wypłynął szeroki uśmiech. Spojrzała na Aurelię, pytając ją milcząco o zgodę. – Mnie pasuje – stwierdziła Aurelia. Nie pogardzi czymś smaczniejszym, żeby spłukać z ust smak ginu od Siv. – No to świetnie – odparł bileter. – Widzicie tamten duży namiot z czerwonym dachem? Tam jest główny bar. Za pół godziny, dobra? – Jesteśmy umówieni, Rudy – potwierdziła Siv. – Mam imię – sprzeciwił się. – Nazywam się… – Ćśś… – przerwała mu szybko Siv. – Nie chcę wiedzieć. Dla mnie jesteś Rudy. I zdejmij tę maskę. Nie całuję się z facetami w maskach… Wzięła Aurelię za rękę i ruszyła w kierunku głównej części wesołego miasteczka. Wiatr ustał. – Może pójdziemy teraz do wróżki? – zaproponowała Aurelia. – O nie! Nie sądziłam, że wierzysz w te hipisowskie czary-mary. Chcę postrzelać. Chodźmy na strzelnicę. Aurelia zgodziła się, ale postanowiła w duchu, że i tak pójdzie do wróżki. Choćby sama, jeśli Siv nie będzie chciała dotrzymać jej towarzystwa. Nagle koniecznie chciała się dowiedzieć, co kryje dla niej przyszłość, choć podobnie jak Siv zazwyczaj nie była wielbicielką irracjonalności i jarmarcznego kuglarstwa. Siv miała niezłego cela i prawie udało jej się ustrzelić główną nagrodę w postaci wielkiego pluszowego misia, musiała jednak zadowolić się pomarańczowożółtą plastikową kaczką, którą zabrała z dumą na umówione spotkanie. Wcześniej wspólnie zastanowiły się, czy w ogóle iść. A Siv dla pewności spytała, czy Aurelia nie jest przypadkiem zainteresowana bileterem z domu duchów. – Jestem pewna, że gdyby mógł, wybrałby ciebie… – Nie jest w moim typie. – W takim tempie jako dwudziestopięciolatka będziesz jeszcze dziewicą – skwitowała Siv. – I co z tego. – Aurelia
wzruszyła ramionami. Nie potępiała w żaden sposób zachowania Siv, ale nie czuła się też w obowiązku tylko dla zasady flirtować z kimś, kto wcale jej się nie podobał. Siv pokiwała głową. – Mnie on się podoba i nie unoszę się dumą na tyle, żeby nie dać mu szansy, chociaż to ciebie sobie najpierw upatrzył. Bo w sumie zawsze tak jest. – Nie skarżyła się, tylko stwierdzała fakt. Aurelia była ładniejsza i zawsze pierwsza budziła zainteresowanie mężczyzn, którzy jednak szybko się orientowali, że na wzajemność mogą liczyć tylko ze strony Siv. Weszły do baru i brodząc w morzu zużytych plastikowych kubków, ruszyły w stronę potrójnego rzędu klientów, tłoczących się w kolejce po tanie piwo. Dostrzegły Rudego, który trzymał im miejsce na przedzie. Miał podarte dżinsy, ale zdjął już gumową maskę i zdołał nawet przeczesać jako tako włosy. Na widok dziewczyn wchodzących o umówionej porze uśmiechnął się szeroko, jakby mu ulżyło, bo aż dotąd nie wierzył, że faktycznie się zjawią. – Cześć, Rudy. – Cześć, jesteście. – Uśmiechnął się do nich z wdziękiem. – Myślałem, że może się rozmyśliłyście. – My dotrzymujemy słowa – odpowiedziała Siv. – To jak wam na imię? – Ona jest Duża, a ja Mała. Może być? Nie ma co komplikować – stwierdziła Siv. Pod ścianą po drugiej stronie baru stał długi stół na kozłach nakryty serwetą w białoczerwoną kratkę. Podeszli do niego z plastikowymi kubeczkami. Aurelia i Siv piły cydr, a Rudy oranżadę. – Wracam samochodem – wyjaśnił, gdy Siv spojrzała znacząco na jego bezalkoholowy napój. Po bliższym przyjrzeniu się Aurelia stwierdziła, że bileter o artystycznie niechlujnym wyglądzie musi mieć jakieś dwadzieścia pięć lat. Mimo różnicy wieku było jasne, że to młodsza Siv rozdaje karty. Godzinę później, pod pretekstem, że chce zaczerpnąć świeżego powietrza, Siv zaciągnęła Rudego pod wysoki dąb na obrzeżach wesołego miasteczka, gdzie nie docierało już światło. Śmiertelnie znudzona Aurelia zostawiła ich samych. Ale przystanęła jakieś dziesięć metrów dalej i po całym tym czasie spędzonym w dusznym i głośnym barze z przyjemnością delektowała się chłodnym wieczornym powietrzem. Obejrzała się i zobaczyła, że para pod drzewem namiętnie się całuje. Rudy musiał się pochylić, żeby dosięgnąć ust Siv. Ich ręce poruszały się gwałtownie pod warstwami ubrań. Aurelia z mimowolną fascynacją przyglądała się tym gorączkowym pieszczotom, po części w szoku, a po części z zazdrością. Choć z tęsknych spojrzeń, jakie rzucał jej wcześniej Rudy, wiedziała, że wolałby dużo bardziej, gdyby to ona chciała z nim iść pod drzewo. Zastanawiała się, co sobie pomyślał, gdy wsunął dłoń w spodenki Siv, ale ona odtrąciła ją stanowczo, nie wyrywając się jednak z jego objęć. Aurelia wiedziała, że powinna się odwrócić, ale ciekawość wzięła górę. Wiatr trochę ucichł i poświata padająca z kolorowych żarówek zawieszonych na przewodach ciągnących się wzdłuż słupów rozstawionych na terenie wesołego miasteczka przebiła się przez gałęzie drzew, dzięki czemu dziewczyna zyskała lepszy widok na całą scenę. Po chwili parę znów spowiła ciemność. Aurelia zdążyła jednak dostrzec błysk białej skóry. Siv chyba nie ściągnęła spodenek, jak zrobiła to w domu duchów? Nie tu, na widoku. Aurelia usłyszała z lewej strony jakiś niewyraźny szelest i zaalarmowana odwróciła się szybko. Ktoś sikał na tyłach jednej ze stojących niedaleko długich przyczep. Przestraszyła się, rozpoznając znajomy odgłos. Po chwili jednak postać oddaliła się w przeciwnym kierunku, nie zauważając ani jej, ani Siv i Rudego. Aurelia popatrzyła na przyjaciółkę. Światło znów padało pod innym kątem, więc widziała parę wyraźniej. To nie Siv wystawiła białe pośladki, tylko Rudy. Dżinsy opadały mu wokół kostek. Miał jędrny, umięśniony tyłek. Najwidoczniej nie zawsze siedział w kasie wesołego miasteczka. Siv klęczała przed nim, jej drobne dłonie spoczywały lekko na jego udach, a głowa poruszała się rytmicznie w górę i w dół. Aurelia wstrzymała oddech. Ale nie przestała patrzeć. Słuchać barwnych opowieści Siv na temat kształtu i smaku mężczyzn, z którymi sypiała, to jedno, ale widzieć ją w akcji to zupełnie co innego –
widzieć, jak powoli i ze znawstwem przesuwa usta wzdłuż członka, widzieć, jak Rudy zaciska pięści, usiłując nad sobą zapanować. Aurelia poczuła ucisk w gardle. Chmura odsłoniła na moment księżyc i para znalazła się przez sekundę w jego pełnym świetle. W tej samej chwili Rudy odwrócił lekko głowę i spojrzał Aurelii w oczy. Zaczerwieniła się, wiedząc, że ją przyłapał. Miała wrażenie, że jego wzrok mówi: „Szkoda, że to nie ty”. Potem księżyc znów przesłoniły chmury i pod drzewem zrobiło się ciemno. Aurelia spuściła wzrok, serce tłukło jej się w piersi. Kątem oka zobaczyła, że Siv wstaje i idzie w jej kierunku. Rudy szedł za nią, zapinając po drodze spodnie. – Tu jesteś – zawołała Siv. Rudy odchrząknął i zażenowany do granic możliwości spróbował zmienić temat. – Mogę was zabrać w jedno miejsce – powiedział. – Jest tylko dla pracowników, ale nikt nie będzie się was czepiał, zwłaszcza że pójdziecie tam ze mną. Siv zastrzygła uszami, słysząc o kolejnym miejscu, do którego nie miały wstępu. – A nie powinnyśmy już wracać? – spytała Aurelia. – Co z twoimi rodzicami? – Możemy powiedzieć, że była awaria metra albo coś w tym stylu. Zostańmy jeszcze chwilę – poprosiła. Dogadały się. Rudy i Siv poszli przodem, a Aurelia za nimi. Włosy chłopaka połyskiwały w świetle księżyca. Aurelia przyglądała się idącej przed nią parze. Rudy był dość wysoki, co przy Siv szczególnie rzucało się w oczy. Dziwnie wyglądali razem. Choć w oczach innych ludzi równie dziwnie musiała wyglądać Aurelia i Siv. Namiot, do którego zaprowadził ich Rudy, był dużo mniejszy niż główny bar przeznaczony dla klientów. Jakaś artystyczna dusza obwiesiła wnętrze kolorowymi światełkami tak, że całość przypominała układ słoneczny, co optycznie podwyższało sufit. Za każdym razem, gdy Aurelia podnosiła głowę, miała wrażenie, że znajduje się gdzieś za miastem, bliżej domu, na wybrzeżu, gdzie widać gwiazdy, których nie przesłaniają smog i sztuczne światła miasta. Na środku namiotu urządzono prowizoryczny bar, rozstawiony na wielkich drewnianych beczkach. Rozchodziły się stamtąd zapachy, z którymi Aurelia nie zetknęła się w żadnym innym barze. Pociągnęła nosem i poczuła, że do ust napływa jej ślinka. – Czekolada – wyjaśnił Rudy, obserwując z uśmiechem jej reakcję. – Gorąca czekolada. Nigdzie nie znajdziecie lepszej. Przyrządza ją wróżka. Mówi, że wyczytała przepis w myślach jednego z klientów i nie wolno jej zdradzać jego sekretów, nie wiemy więc, co dodaje do środka. Zarabia na niej kupę forsy… Czekajcie, zaraz wam przyniosę. Stanął w kolejce do baru, a ponieważ Siv postanowiła mu pomóc przynieść napoje, Aurelia została sama na uboczu, wystawiona na ciekawskie spojrzenia. Czekała spokojnie. Kusiło ją, żeby dla zabicia czasu zagrać w coś na telefonie, ale wiedziała, że gdy o północy nie zjawią się w domu, zacznie dostawać informacje o nieodebranych połączeniach i SMS-y od rodziców, jej i Siv. Ponieważ towarzystwa dotrzymywała jej tylko atrapa gwieździstego nieba, Aurelia pogrążyła się w myślach i smakowała najdrobniejsze doznania ciała. Przez chwilę miała wrażenie, że czas stanął w miejscu i w namiocie zrobiło się nagle głośniej, jaśniej i żywiej. Ucichły rozmowy klientów i mogła rozpoznać lecącą w tle piosenkę. Missing everything but the girl. Poczuła się nagle samotna, jakby słowa piosenki mówiły w jakiś sposób o przyszłości. Powietrze wypełnił nowy zapach, który wmieszał się w aromat użytych do doprawienia czekolady imbiru i cynamonu. Aurelia odwróciła się i wytężyła zmysły, ale nie była w stanie rozpoznać jego źródła. Zapach nabrał intensywności i Aurelia zorientowała się nagle, że obok niej stoi jakiś mężczyzna. Przestraszyła się. Nie zauważyła jego nadejścia. W namiocie zrobiło się jakby ciemniej, więc nie mogła dostrzec jego twarzy. Widziała tylko zarysy masywnej postaci i ogarnęło ją nagle nieodparte wrażenie, że jest bezpieczna, że nie jest już sama wśród obcych. – To ty – powiedziała, jakby od dawna się znali. Słowa same wypłynęły z jej ust. – Tak – odparł mężczyzna niskim, podszytym rozbawieniem głosem. – To ja. Jej ciało zareagowało w dziwny sposób, jakby jego oddech i słowa otoczyły ją niewidzialnym kokonem, tarczą zbudowaną z czułości i oczywistego poczucia bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że
wszyscy zniknęli, że została tylko ona i ten mężczyzna. Nieznajomy, którego bliskość wyczuwała każdą komórką swojego ciała, choć nie widziała wyraźnie jego twarzy. Mężczyzna uniósł rękę i pogładził ją po włosach. Poczuła na policzku jego chłodną dłoń. Przypomniała sobie ukojenie, które dawały jej podmuchy wiatru pod domem strachu. Wtuliła się w nieznajomego i poczuła spokój. Mężczyzna pochylił się i ją pocałował. Dotyk jego ust wymazał z jej głowy wszystkie myśli, a z ciała wszelkie doznania. Namiot, Siv, Rudy, gwiazdy i wesołe miasteczko – wszystko zniknęło. Pozostały tylko ich usta, cała reszta przestała mieć znaczenie. 2 WIELKIE NADZIEJE. Zaraz potem przepadł. Zniknął, zanim Aurelia zdążyła się odezwać czy chociaż złapać go za rękę. Po chwili wrócili Rudy i Siv. Smak ust nieznajomego zmyła słodka, pachnąca lekko dymem gorąca czekolada, którą Siv podała jej na spodeczku w delikatnej porcelanowej filiżance. Coś takiego mogłaby pić Alicja w Krainie Czarów. – To chyba chili – odezwał się Rudy, upiwszy łyk. – Nie, papryka – sprzeciwiła się stanowczo Siv. – Jestem w jednej czwartej Węgierką. Znam ten smak – dodała, by jej opinia nabrała większej mocy. – Miłość – powiedziała rozmarzona Aurelia. – To smak miłości. – Dotknęła palcami ust. – Odbiło ci? – spytała Siv, gapiąc się na nią. – Może faktycznie powinnyśmy wracać… – Spojrzała na zegarek. – O cholera! Zaraz północ! Dziewczyny wybiegły z wesołego miasteczka w takim pośpiechu, że żadna z nich nie miała czasu, by podzielić się na głos subtelnymi zmianami, które nie uszły ich uwadze, gdy mijały szeroki łuk wieńczący wyjście z lunaparku. Powietrze na zewnątrz było trochę chłodniejsze, światło bardziej przytłumione, a unoszący się w powietrzu zapach lekko kwaśnawy, zwłaszcza w porównaniu z odurzającym aromatem kakao i przypraw wypełniających bar dla pracowników. Siv zmrużyła oczy, żeby zorientować się, gdzie są, szukając znaku wskazującego drogę do północnej linii metra, Aurelia natomiast zaklęła pod nosem, bo zorientowała się, że zostawiła gdzieś rękawiczki. Obie zignorowały nagły ucisk w piersiach i gardłach oraz fakt, że ich nogi zrobiły się nagle bardzo ciężkie. Jakby zaczęły naciągać jakąś niewidzialną nić, która łączyła je z centrum wesołego miasteczka i nie chciała puścić. Biegły po peronie, wołając, żeby przytrzymać im drzwi, i w ostatniej chwili wskoczyły do ostatniego pociągu do Leigh-on-Sea, tuż przed odjazdem ze stacji przy Liverpool Street. Siv z ulgą klapnęła na siedzenie i szybko zasnęła, przez całą drogę pochrapując lekko na kolanach Aurelii, która starała się ignorować pijanych i rozwrzeszczanych pasażerów, mruczących do niej: „W porządku, mała”, gdy zataczając się, przeciskali się przez wąski wagon, zostawiając za sobą papierki po burgerach i na wpół dojedzone frytki. Wysiadła z pociągu i odetchnęła morskim powietrzem tak głęboko, że aż zaszczypało ją w nosie. Pociąg oddalił się z łoskotem, a Aurelia poczuła nagle, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu jej życie właśnie się zmieniło i że nigdy już nie będzie taka jak przedtem. Ku ich zaskoczeniu i wbrew obawom, ani rodzice chrzestni Aurelii, ani rodzice Siv nie mieli im za złe późnego powrotu. – Jesteście już chyba dorosłe – zauważył tata Siv, gdy zwlokły się następnego dnia rano na dół. W jego głosie dało się wyczuć smutek. Nieraz miewał powody, by narzekać pod nosem na zmienność nastolatek. Aurelia i Siv dostały milczące przyzwolenie na późne powroty czy wręcz spędzanie nocy poza domem, ale żadna z nich nie miała ochoty z niego korzystać. Prawda była taka, że wizyta w wesołym miasteczku zmieniła odrobinę każdą z nich w zauważalny sposób. Siv zrobiła się bardziej skoncentrowana i niemal pilna, choć nie w szkole, ale raczej na swoich treningach, poświęcając cały wolny czas i energię na ćwiczenie „sztuczek”. Spotykała się dalej z bileterem, który ubiegał się teraz o nią otwarcie tradycyjnymi metodami i w każdej wolnej chwili przyjeżdżał do niej nad morze. W końcu wyszło na jaw, że ma na imię Harry, choć dziewczyny i tak mówiły na niego Rudy, a on
zwykle zwracał się do Siv per Mała. Aurelia pozostała jak zawsze tylko Aurelią. Przezwiska jakoś się jej nie trzymały. Rudy znał się trochę na takielunku, więc Siv namówiła go, żeby zamontował u niej w garażu trapez gimnastyczny. Skakała z drążka na drążek i z liny na linę jak małpka. Wypadki były nieuniknione, więc Rudy sporo czasu poświęcał na opatrywanie ran i narzekanie, że jej ojciec uzna go za damskiego boksera, jeśli wciąż będzie wracała do domu posiniaczona. Siv jednak robiła się coraz silniejsza, a jej wiotkie dotychczas ramiona zyskały wyraźnie zarysowane, choć nie przesadnie duże mięśnie. Ćwiczenia dobrze jej robiły i stanowiły ujście dla kłębiących się w niej pokładów agresji, więc wkrótce ustały jej ciągłe wybuchy złości. Nie wściekała się już nawet na małolatów na deskorolkach, którym zdarzało się śmignąć po nadmorskim bulwarze zbyt blisko kostek spacerujących dziewcząt. Od wieczora w wesołym miasteczku Aurelia też miała czym zająć myśli, choć krążyły one wokół zupełnie innych tematów i zawsze wracały do nieznajomego i jego pocałunku. Początkowo odtwarzała tylko na okrągło dotyk jego ust na swoich wargach, kiedy jednak to wspomnienie powoli jej spowszedniało, zaczęła sobie wyobrażać, jakby to było poczuć jego usta gdzie indziej. W końcu nie była już pewna, która część jej marzeń to prawda, a która jest wytworem wyobraźni. Czasem miała wrażenie, że wszystko to jej się tylko przyśniło, a czasem nabierała przekonania, że musiało dojść do czegoś więcej niż pocałunku, ale z jakiegoś powodu wymazała z pamięci całą resztę. Jej wspomnienia tamtej chwili były pod pewnymi względami niezwykle jasne i wyraźne, a pod pewnymi zupełnie zagmatwane. Myślenie o tym przypominało próbę nadania kształtu wodzie. W chwilach samotności myślom Aurelii towarzyszyły zawsze pieszczoty. Zabierała się do nich niespiesznie i ze skupieniem, z powolnością, z którą podchodziła do wszystkich swoich działań. Często robiła sobie kąpiel, ustawiała na krawędzi wanny, jedna obok drugiej, dziesiątki świeczek i dotykała się całymi godzinami, póki woda nie wystygła. Rzadko doprowadzała się do orgazmu. Wolała pławić się w głębokiej frustracji seksualnej, która od wielu dni nie dawała jej spokoju. Oczywiście powiedziała Siv o pocałunku. Przyjaciółka początkowo podeszła do tego z wielkim entuzjazmem. Ale gdy mimo upływu czasu Aurelia nadal obsesyjnie myślała o nieznajomym, Siv znudziła się i przestała ją zmuszać, by przypomniała sobie chociaż, jak wyglądał lub w co był ubrany. Jedyne, co do czego Aurelia miała jako taką pewność, to jego zapach. – Pachniał owocem granatu – powiedziała. – Owocem granatu? – parsknęła Siv. – Mężczyźni nie pachną granatami. Aurelia zaczęła jadać na śniadanie intensywnie czerwony miąższ tych owoców. Zaskoczył ją gorzkawy posmak, ale szybko polubiła sprzeczność cierpkiego, drzewnego smaku, który towarzyszył początkowej słodyczy każdego kęsa. Lubiła też lizać ziarenka granatu i myśleć o nieznajomym. W końcu jednak wesołe miasteczko zamieniło się w jedno z wielu wspomnień i dziewczęta powróciły do szkolnej rutyny urozmaiconej kółkiem teatralnym i lekcjami tańca oraz dorywczą pracą Aurelii w kwiaciarni w Old Leigh i sobotnimi porankami Siv na stoisku z kartami do gry i pierdzącymi poduszkami w pobliskim centrum handlowym. Niedziele były zarezerwowane na wydawanie zarobionych pieniędzy i życie towarzyskie. Przez kilka kolejnych miesięcy życie toczyło się mniej więcej w ten właśnie sposób. Egzaminy zostały zaliczone zgodnie z planem, a po nich nadszedł czas podejmowania decyzji. W weekend po maturze Siv i Aurelia potwornie się spiły, włócząc się od knajpy do knajpy ze szkolną paczką. Tego wieczoru, ulegając naciskom mocno nietrzeźwej Siv, która upierała się, że Aurelia musi wreszcie sobie kogoś znaleźć, Aurelia zaczęła flirtować z Kevinem, przystojnym, choć nieco nierozgarniętym studentem pobliskiej uczelni. Wspomnienie wesołego miasteczka i pocałunku nieznajomego szybko zaczęło się zamazywać i po kilku godzinach Aurelia zgodziła się pójść do Kevina. Tyle że w drodze do samochodu chłopak potknął się, upadł nieszczęśliwie na nadgarstek i musiał jechać na pogotowie, co skutecznie
uniemożliwiło wszelkie amory. Aurelia zaczynała podejrzewać, że nad jej życiem miłosnym ciąży klątwa. Lub też że czuwa nad nią anioł stróż, co wydawało się całkiem do rzeczy, gdy przypominała sobie, czego jako nastolatka cudem uniknęła. Szybko odsunęła od siebie tę myśl, choć od jakiegoś czasu faktycznie nie opuszczało jej dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Trochę ją to niepokoiło, ale nigdy nie udało jej się nikogo zobaczyć, choć się rozglądała. I wtedy dostała list. W grubej, brązowej kopercie, oficjalnej do bólu, spadł ciężko na wycieraczkę razem z plikiem rachunków, czasopism i gazetek reklamowych. Aurelia myła właśnie zęby w łazience na piętrze. Słyszała kroki Laury na korytarzu i stęknięcie, z jakim jej matka chrzestna schyliła się po pocztę. Chorowała na artretyzm i ostatnio jej ruchom zdecydowanie zbyt często towarzyszyły westchnienia i cicha niezgoda na sposób, w jaki funkcjonowało jej ciało. Laura była o dziesięć lat starsza od Johna, ojca chrzestnego Aurelii, i dziewczynę zawsze zdumiewało, jakim cudem dwoje tak różnych ludzi tak długo ze sobą wytrzymało. John – poważny i pragmatyczny – pracował jako architekt w City przy nudnych projektach biurowców. Laura natomiast była artystką i tworzyła delikatne figurki z dmuchanego szkła, kształtem przypominające ptaki, zupełnie inne od zwalistych stalowych konstrukcji projektowanych przez Johna. Poznali się dwadzieścia lat wcześniej w metrze. Laura jechała z jednym ze swoich dzieł na wystawę. Wypadło jej z rąk prosto pod nogi Johna i roztrzaskało się na milion kawałków. Ich dłonie zetknęły się, gdy Laura przyklękła, żeby pozbierać odłamki, a John próbował jej pomóc. Reszta, jak lubili mawiać, to już historia. I mimo, że z pozoru bardzo się różnili, do dziś byli w sobie zakochani z równą siłą jak podczas pierwszego roku swojego związku. Aurelia nie znała swoich prawdziwych rodziców. Była całkiem malutka, gdy zginęli w wypadku w Stanach Zjednoczonych. Wychowywał ją John, przyjaciel ojca ze studiów, i jego żona Laura, która nie mogła mieć własnych dzieci. Aurelia była im wdzięczna za to, że ją przygarnęli, ale mimo ich dobroci nie była w stanie myśleć o nich jak o mamie i tacie, łączyła ich więc dość dziwna mieszanina miłości i dystansu. Opiekunowie zawsze dość oględnie wypowiadali się na temat szczegółów śmierci jej prawdziwych rodziców, więc Aurelia uznała w końcu, że po prostu sami nie wiedzieli zbyt dużo. Przestała więc zadawać pytania, choć wciąż zastanawiała się, jakimi ludźmi byli jej rodzice, jak dokładnie zginęli i czy choć trochę ich przypominała. Z korytarza dał się słyszeć szelest papierów, a zaraz potem głos Laury. – Aurelio, skarbie, coś do ciebie przyszło. Aurelia wypłukała usta i odkrzyknęła, że słyszy. To pewnie i tak nic ważnego. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek przyszedł do niej prawdziwy list. Z Siv i resztą znajomych komunikowała się za pomocą maili i SMS-ów. A długopis brała do ręki chyba tylko po to, żeby od czasu do czasu wypisać jakąś kartkę urodzinową. Poszła szybko do swojego pokoju, wskoczyła w dżinsy i zbiegła na dół. Laura była już w kuchni i szykowała śniadanie. Poprzez cichy syk ekspresu do kawy słychać było miarowy rytm drewnianej łyżki, którą mieszała w rondlu owsiankę, pilnując, żeby się nie przypaliła. Przez duże okna wykuszowe wpadało delikatne światło i rozświetlało słoiki z powidłami i piklami, ustawione na drewnianych półkach spiżarki. John leżał jeszcze w łóżku z książką, na co zwykle pozwalał sobie w weekend. Poczta z wycieraczki leżała na stole, a list do Aurelii stał oparty o duży wazon pełen importowanych z holenderskich szklarni tulipanów, które zadziwiająco szybko zaczęły rozchylać swoje bladoróżowe pąki, sprawiając, że tego zimowego poranka dało się już poczuć pierwsze powiewy wiosny. Aurelia zerknęła na kopertę. Rzeczywiście na prostokątnej białej nalepce widniało jej nazwisko, wypisane maszynowo tradycyjną czcionką. Zamiast od razu otworzyć list, Aurelia postanowiła iść z nim do swojego pokoju i zrobić to na spokojnie. Usiadła po turecku na łóżku, wsunęła pęsetę w róg brązowej koperty i rozdarła ją delikatnie. Było to pismo od jakiegoś prawnika, który prosił ją o jak najszybsze spotkanie w kancelarii w Inns of Court w Londynie. W pierwszej
chwili Aurelia pomyślała, że nastąpiła jakaś pomyłka i jeszcze raz spojrzała na kopertę, skrupulatnie sprawdzając nazwisko i adres, ale wszystko się zgadzało. Przeczytała jeszcze raz krótką wiadomość i uderzyło ją, że ma się stawić w kancelarii sama. Żadnych dalszych wyjaśnień nie było. Wyguglowała nazwę firmy i wszystko wydawało się w porządku. Kancelaria miała swoją stronę internetową, na której widniały nazwiska wszystkich partnerów i pracowników, uzupełnione o całą listę tajemniczych skrótów. Coś kazało Aurelii zataić przed Johnem i Laurą treść listu i udawać, że przyszedł tylko jakiś katalog. – Nie mam zielonego pojęcia, o co może chodzić – powiedziała, gdy spotkała się później z Siv w małej kawiarence na bulwarze, w której często przesiadywały, gdy nie chciało im się nic robić. Harry utknął z wesołym miasteczkiem w Midlands i nie mógł do nich dołączyć. – Może zadzwoń? – podsunęła Siv. – Spytaj, o co chodzi. – W sobotę na pewno nie pracują – zauważyła Aurelia. – A może jednak. Spróbuj. Zgodnie z przewidywaniami, nikt nie odbierał. Przez cały weekend Aurelia starała się nie myśleć o intrygującym wezwaniu. Wybrały się do Cineworld na najnowszy film z Michaelem Fassbenderem, ale Siv była zawiedziona, bo aktor ani razu nie zdjął koszuli. Aurelia cały czas wracała myślami do otrzymanego listu. W poniedziałek, zaraz po dzwonku na długą przerwę, pobiegła na boisko, gdzie mogła liczyć na odrobinę prywatności. Zadzwoniła do kancelarii. Nie udało jej się porozmawiać z prawnikiem, który przesłał jej list. Asystentka poinformowała ją, że może ją z nim umówić dopiero na przyszły wtorek. Nie mogła niestety wyjaśnić, o co chodzi. Powiedziała jedynie, że Aurelia dowie się wszystkiego w stosownym czasie. Dziewczyna bez wahania zgodziła się na zaproponowany termin, choć wiedziała, że będzie musiała uciec z lekcji. Tydzień ciągnął się niemiłosiernie. Aurelia starała się nie myśleć o wizycie w Londynie i skupić na szkole, która i tak kończyła się za miesiąc. Aurelia miała dobrą średnią i została już wstępnie przyjęta przez dwa zupełnie przyzwoite uniwersytety – wszystko zależało teraz od wyników egzaminów. Ale myśl o studiach nie budziła w niej większych emocji. Zastanawiała się nad tym wieczorami w łóżku, usiłując zasnąć, i doszła do wniosku, że w przeciwieństwie do większości kolegów i koleżanek z klasy, nie chciała robić kariery, a perspektywa wyprowadzki z domu i większej niezależności nie bardzo ją pociągała. Gdy nie wracała myślami do niezwykłego pocałunku, który przywoływał miliony zapachów i barw, to z jakiegoś powodu zaczynała się zastanawiać nad wyjazdem do Stanów. Do miejsca, w którym się urodziła. Nie chodziło wcale o to, że chce się wyrwać spod klosza, bo jej rodzice chrzestni mieli dość luźny stosunek do wychowania i niespecjalnie ją ograniczali, ale potrzebowała świeżej energii. Aurelia często odnosiła wrażenie, że Anglia to nie do końca miejsce dla niej. Jednak w końcu zawsze pogrążała się w marzeniach o nieznajomym z wesołego miasteczka i dotyku jego ust. Kładła się na łóżku, opuszkami palców pieściła wargi, a potem zsuwała dłoń niżej i bezskutecznie próbowała udawać, że sprawiająca jej taką rozkosz ręka nie należy do niej. Miała głębokie przekonanie, że nieznajomy jeszcze się pojawi, i bała się, że jeśli wyjedzie tak daleko, nie uda mu się jej odszukać. – W co mam się ubrać do tego adwokata? – spytała, gdy w dzień poprzedzający wizytę rozmawiała wieczorem z Siv przez telefon. Pokój Aurelii znajdował się na piętrze i z otwartego okna było widać ostatnie promienie słońca chowającego się za horyzontem, nad brukowanymi ulicami, drewnianymi domkami i skrawkiem ciemnego morza po lewej. Wieczorne powietrze było ostre i świeże. – Coś eleganckiego. I prostego – podsunęła przyjaciółka. – Jakieś ładne dżinsy i sweter? – Nie. Dżinsy nie. Może sukienkę? Wydasz się wtedy poważniejsza. Aurelia wybrała ostatecznie fioletoworóżową spódnicę, kupioną na przymusowy ślub koleżanki, która pół roku wcześniej zaszła w ciążę. Do tego włożyła białą jedwabną bluzkę, skromną aż do bólu, i buty na płaskich obcasach, by zapewnić sobie choć odrobinę wygody. Siv obiecała ją kryć. W szkole wypadały akurat godziny nauki
własnej, więc może nikt się nie zorientuje. Aurelia wiedziała, że w takim stroju będzie się czuła skrępowana wśród rówieśników. W kolejce podmiejskiej był tłok i Aurelia przez całą drogę musiała stać uczepiona uchwytów. Trochę ją mdliło ze stresu przed spotkaniem. Pociąg zatrzymał się i wypluł na peron cały swój ludzki ładunek. Dziewczyna miała wrażenie, że płynie z prądem – nic nieznacząca kropla w potężnej rzece ludzi, śpieszących się rano do pracy i na ważne spotkania. Miała jeszcze godzinę zapasu, więc postanowiła nie jechać dalej metrem, tylko przejść się z Liverpool Street do Holborn. Najpierw jednak kupiła sobie na Brushfield Street kawę od dwóch Włochów stojących pod jaskrawo-pomarańczową parasolką, jedyną plamą koloru w ten bury poranek. City zostało gdzieś z tyłu. Godziny szczytu minęły i na ulicach zrobiło się luźniej, więc Aurelia mogła się skupić bardziej na otoczeniu i przyjrzeć kamiennym murom zabytkowych budowli, białym i gładkim, kontrastującym z jaskrawymi kolorami kwiatów zawieszonych w doniczkach przy wejściach do pubów. Zatrzymała się na światłach przed przejściem dla pieszych przy Holborn Circus, w drodze na Fetter Lane. Owinęła się ciaśniej ciemnozieloną peleryną i przyglądała trzem wysokim czerwonym autobusom sunącym jeden za drugim w korku. Nagle w oknie jednego z nich zobaczyła niewyraźne odbicie, jakiś ruch. Odwróciła się szybko, przekonana, że widzi ciemną postać znikającą w pośpiechu za rogiem dużego biurowca, jakby chowała się w boczną uliczkę przed jej bystrym wzrokiem. Serce zaczęło jej mocniej bić i ruszyła szybciej w stronę Tamizy, odwracając się co jakiś czas, aby sprawdzić, czy w tłumie nie widać czegoś podejrzanego, ale wszystko wyglądało normalnie. Weszła do Inns of Court, istnej oazy zieleni w sercu miasta, i odetchnęła. Od strony pobliskiej rzeki wiał lekki wietrzyk, wprawiając w ruch gałęzie drzew. Odnalazła budynek, którego szukała. Recepcjonistka wyglądała jak sobowtór dyrektorki szkoły Aurelii. Odnotowała jej nazwisko w księdze i zaprowadziła do poczekalni. – Pan Irving na panią czeka – poinformowała starsza kobieta. – Za momencik panią poprosi. Przestronne i jasno oświetlone pomieszczenie przypominało poczekalnię u lekarza, tyle że bez tradycyjnych stosów starych czasopism. W głębi, na wąskiej szklanej półeczce stało starannie uformowane drzewko bonsai. Aurelia obciągnęła obcisłą spódniczkę i spróbowała zapanować nad nerwami. Rozejrzała się z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Nie czekała długo. Po chwili zjawił się mężczyzna w średnim wieku ubrany w prążkowany garnitur, ciemnoniebieską koszulę, srebrny krawat, czerwone szelki i czarne błyszczące półbuty. Podszedł do niej szybko i wyciągnął na powitanie rękę. Był średniego wzrostu, nosił okulary i miał siwe włosy, które zupełnie nie pasowały do wieku i wykonywanego zawodu – sięgające połowy ramion, lśniące i zaczesane do tyłu. – Gwillam Irving – przedstawił się i przywitał mocnym uściskiem dłoni. Jego ręka była dziwnie chłodna. – Aurelia… – odpowiedziała. – Aurelia Carter. – Kilka lat temu postanowiła posługiwać się nazwiskiem rodziców chrzestnych, a nie własnym. Wychowywali ją i byli dla niej dobrzy, więc chciała im w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność i okazać szacunek. – Wiem – powiedział prawnik i wskazał gestem, by poszła za nim. Jego gabinet znajdował się po drugiej stronie recepcji i był nadspodziewanie mały, zawalony stosami akt i czasopism prawniczych, zakurzony w każdym możliwym miejscu. Pan Irving uprzątnął jakieś teczki ze starego skórzanego krzesła stojącego naprzeciwko zagraconego biurka i poprosił Aurelię, żeby usiadła. Sam zajął miejsce po drugiej stronie blatu i uśmiechnął się ze staroświecką życzliwością. Odchrząknął i spojrzał na Aurelię. – Panno Carter, polecono mi się z panią skontaktować i złożyć pani pewną ofertę – zaczął. – Jednak muszę uprzedzić, że nie wolno mi odpowiedzieć na żadne z pytań, które, nie wątpię, będzie mi pani chciała za chwilę zadać. Z góry za to przepraszam, ale moje wytyczne w tym względzie są bardzo jasne. Oszołomiona Aurelia nie odpowiedziała. – Ma pani bardzo hojnego patrona – ciągnął Gwillam Irving, wyprostowany jak struna. – Patrona? – Tak, chyba najlepiej ująć to w ten właśnie sposób –
wyjaśnił. – Nie bardzo rozumiem. – Kancelaria Irving, Irving & Irving, której jestem współwłaścicielem, została poproszona o utworzenie funduszu powierniczego na pani nazwisko. Portfel opiewa na dość pokaźną kwotę, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Kwota główna będzie do pani dyspozycji z chwilą ukończenia dwudziestych pierwszych urodzin, ale stosowne niższe kwoty mogą zostać wypłacone wcześniej pod warunkiem, że zdecyduje się pani na dalszą edukację. Aurelia siedziała w milczeniu, przetrawiając to, co usłyszała. Chciała właśnie otworzyć usta i zadać pierwsze z długiej listy pytań, gdy siwowłosy adwokat znów się odezwał. – Nie wolno mi zdradzić tożsamości naszego klienta, który życzy sobie pozostać anonimowy. – Pan Irving czekał na jakąś reakcję z jej strony. Umysł Aurelii pracował na przyspieszonych obrotach. Nie miała pojęcia, kto mógłby wymyślić coś takiego. Nikt nie przychodził jej do głowy. Jej rodzice chrzestni nigdy nie wydawali lekką ręką pieniędzy, ale nie mieli dużych oszczędności, a z tego, co jej było wiadomo, nie miała innych krewnych. – Ile? – spytała. Podana liczba na chwilę odebrała jej mowę. Widząc jej zdumienie, Gwillam Irving dodał: – Zapewniam panią, że już same odsetki, a zrobimy wszystko, by do czasu ukończenia przez panią dwudziestych pierwszych urodzin były one jak najwyższe, wystarczą do pokrycia wszelkich kosztów związanych ze studiami. – To jakiś obłęd – powiedziała Aurelia. – Muszę jednak zaznaczyć, że zostały pani postawione dwa ważne warunki. Przed wyjściem dostanie pani oczywiście wszystko na piśmie. Jest pani zobowiązana rozpocząć studia, na dowolnie wybranej przez siebie uczelni, przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia, a także… – Gwilliam Irving zawahał się. Aurelia nie spuszczała z niego wzroku. – …nie wolno pani wejść przed tym terminem w związek małżeński. Coś ścisnęło Aurelię za gardło. To jakiś absurd. Co prawda i tak nie planowała ślubu w najbliższej przyszłości. W jej życiu nie było nawet żadnego mężczyzny ani chłopaka. – Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że w przypadku złamania któregokolwiek z powyższych warunków fundusz zostanie automatycznie zlikwidowany. W głowie kłębiło jej się mnóstwo pytań, ale wiedziała, że nie ma sensu ich zadawać, bo prawnik i tak na żadne z nich nie odpowie. Irving objaśnił jej szczegółowo działanie funduszu i formalności, z którymi musieli się wstrzymać do czasu uzyskania jej zgody. Oszołomiona Aurelia podpisała dziesiątki dokumentów, nie zawracając sobie nawet głowy ich czytaniem. Adwokat odprowadził ją do drzwi i podał jej rękę na pożegnanie. – Moje gratulacje, panno Carter. Ma pani wielkie szczęście. Wiatr znad rzeki ucichł, liście na drzewach rosnących równymi rzędami wzdłuż Inns of Courts szeleściły ledwo zauważalnie i wszystko wydawało się Aurelii dziwnie nierzeczywiste. Ruszyła z powrotem tą samą drogą i dotarła w oszołomieniu ruchliwymi londyńskimi ulicami do City. Na rogu Bishopsgate zaczęło jej burczeć w brzuchu, więc zatrzymała się przy jednym z ulicznych straganów i wybrała koszyczek truskawek. Nagle znów poczuła na karku czyjś świdrujący wzrok. Odwróciła się gwałtownie z irracjonalnym przekonaniem, że ktoś ją śledzi lub obserwuje. Ale nie zauważyła nic niepokojącego. Wsunęła do ust soczystą, czerwoną truskawkę, wciąż przyglądając się mijającym ją przechodniom z przesadną uwagą. To było normalne życie, a nie thriller, na pewno nikt za nią nie chodzi. Bo i po co? Schowała resztę truskawek do torby i zeszła po schodach na peron. Jej pociąg już stał, w połowie pusty. Wsiadła i zaczęła odtwarzać w myślach poranne wydarzenia, starając się doszukać w nich jakiegoś sensu. Megafony zapowiedziały odjazd, drzwi zamknęły się i pociąg ruszył. Aurelia wyjrzała przez okno i przy wejściu na peron zauważyła ciemną postać mężczyzny, z każdą sekundą oddalającą się coraz bardziej. Oderwała od niego nieprzytomny wzrok i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. Palce miała czerwone od soku z truskawek. Aurelia coraz więcej czasu spędzała, spacerując nad morzem. Nie powiedziała jeszcze rodzicom chrzestnym, że nagle zrobiła się bogata. Może chciała w ten sposób uchwycić się przeszłości, choć wiedziała, że nadchodzą nieuchronne zmiany? Często przyłączała się do niej Siv,
aż w końcu niedzielne wypady weszły im w nawyk. Szły brzegiem morza do Old Leigh, zatrzymywały się na rybę z frytkami i lody, a potem siedziały i gapiły się na białe żaglówki kołyszące się na łagodnych falach i na wstęgi dymu znad rafinerii Canvey po drugiej stronie ujścia rzeki. Rozmawiały o przyszłości, ale nie robiły żadnych planów. Rozmowa często wracała do funduszu powierniczego Aurelii i tego, jak mogłaby go wykorzystać. Siv sypała pomysłami jak z rękawa. – Mogłabyś kupić zoo. I zająć się tresurą lwów. Albo kupić jacht, żebyśmy popłynęły na Madagaskar. Zostałabym oczywiście pierwszym oficerem. Aurelia znieruchomiała z frytką w ręce i zacisnęła usta, zastanawiając się nad nowymi absurdalnymi propozycjami. Nigdy nie miała pewności, czy przyjaciółka mówi poważnie. – Ale dopiero po studiach będę miała dostęp do tych pieniędzy. – Ale wolno ci przeznaczyć część z nich na studia, prawda? – Tak powiedział ten prawnik. Część jest przeznaczona na opłacenie studiów, a po ich ukończeniu uzyskam dostęp do całej reszty i będę mogła z nimi zrobić, co zechcę. – No cóż, musisz w takim razie wybrać sobie jakąś ekstrawagancką szkołę. Może szkołę rocka? Albo obóz kosmiczny? A może coś za granicą? Aurelia wzruszyła ramionami. – No może. Ale w sumie tu mi się podoba. Brakowałoby mi morza. Siv westchnęła. – W twoich rękach te pieniądze tylko się zmarnują – stwierdziła. – Wszystko ci jedno, co? – A ty na co byś je wydała? – Na szkołę cyrkową. Jest taka w Stanach. Ale nawet gdyby mnie było na nią stać, rodzice i tak by mnie nie puścili. Chcą, żebym zajęła się czymś praktycznym. Mama uważa, że powinnam zostać pielęgniarką. Aurelia parsknęła. – Byłabyś najgorszą pielęgniarką na świecie. Już prędzej Rudy mógłby zostać pielęgniarzem. Właściwie to już nim jest. – Zerknęła znacząco na dłonie i kolana Siv, na których widniały ślady rozlicznych upadków z prowizorycznego trapezu. Siv nie przejęła się drwiną. – A może pojedziesz ze mną? Zawsze mówiłaś, że chciałabyś pojechać do Stanów. Zobaczyć miejsce, w którym się urodziłaś. Aurelia milczała. – Na litość boską – zdenerwowała się Siv, słusznie się domyślając, że przyjaciółka nie przestała myśleć o nieznajomym z wesołego miasteczka. – Przecież nawet nie wiesz, jak on wygląda, o numerze telefonu nie wspominając. – Dając upust swojej frustracji, kopnęła z całych sił kamień, który wpadł do oceanu. Ostatecznie to Rudy, za plecami obu dziewcząt, zasugerował rodzicom Siv, że ich córka mogłaby mieć szansę dostać się do szkoły cyrkowej w Berkeley. Choć dopiero zaczynała przygodę z trapezem, to lata przymusowych lekcji baletu i stepowania zapewniły jej konieczne przygotowanie i jeśli tylko opracowałaby odpowiednio oryginalny występ na egzamin, niewykluczone, że przyznano by jej miejsce ze stypendium. Początkowa fascynacja Aurelią minęła Rudemu w chwili, gdy Siv upiła pierwszy łyk gorącej czekolady, a na górnej wardze zostały jej brązowe wąsy. Rudy nachylił się wtedy i scałował je. A gdy usta wypełnił mu aromat cynamonu i chili, wpadł już po uszy i zgodził się w duchu z Aurelią, która powiedziała, że czekolada ma smak miłości. Siv była dziewczyną dla niego. Pociągała go w niej radość życia, magia, którą zdawały się emanować wszystkie ruchy jej ciała, jakby Siv była częściowo istotą ludzką, a częściowo chochlikiem. Rudy podejrzewał, że gdyby trafiła na stół operacyjny, jej krew okazałaby się dużo gorętsza i czerwieńsza niż krew przeciętnego człowieka. Ale wyczuwał też jej niespokojnego ducha i miał świadomość, że wszystko, co w niej kocha, będzie zarazem tym, co mu ją odbierze. Siv była zbyt żywiołowa, aby spędzić resztę życia w sennej nadmorskiej wiosce. Aurelia była zupełnie inna. Miała w sobie chłód, miękkość i rozmarzenie, manifestujące się we wszystkim: od bladej skóry po kasztanowate włosy, które spływały jej po plecach jak strumienie wody. Były z Siv jak jin i jang. Zaczęły się długie rozmowy rodziców Siv i opiekunów Aurelii, w wyniku których ustalono, że jeśli ci pierwsi nie pozwolą Siv wyjechać, ona najprawdopodobniej i tak to zrobi. A skoro już ma gdzieś jechać, to Aurelia powinna jej
towarzyszyć. Miesiąc później dziewczyny miały już kupione bilety i spakowane walizki. Zamierzały zrobić sobie rok przerwy, po którym Aurelia miała w końcu wybrać kierunek studiów, a Siv pójść na przesłuchanie do Szkoły Sztuki Cyrkowej. Rodzice dali jej jedną szansę i uzgodnili, że jeśli nie uda jej się tam dostać, to pójdzie na akademię medyczną lub wybierze inny pragmatyczny kierunek studiów. Dziewczyny miały zamieszkać w okolicach San Francisco u emerytowanej nauczycielki tańca, którą Rudy poznał przez swoich znajomych z wesołego miasteczka, dawnej profesor prestiżowej Akademii Sztuk Pięknych i Tańca w Petersburgu. Siv miała się też u niej uczyć, a obie z Aurelią w zamian za mieszkanie zgodziły się asystować podczas lekcji dla garstki uczniów, którzy pozostali nauczycielce, a także zajmować się jej starym domem na przedmieściach Oakland. Siv pociągnęła nosem. Znajdowali się w garażu jej domu rodzinnego. Rudy rzeźbił maleńkie figurki z drewna, a Siv wisiała jak nietoperz głową w dół na grubej linie. Powietrze pachniało wiórami. – Pojedziesz ze mną do San Fran? – spytała. Po jej policzku chciała spłynąć łza, ale siła ciążenia i odwrócona pozycja odesłały ją z powrotem do oczu. Siv zamrugała. Rudy znieruchomiał i ścisnął mocniej trzymany w lewej ręce scyzoryk o trzonku z brązu. – Już o tym rozmawialiśmy – powiedział. – Mógłbyś przypłynąć statkiem. – Zobaczymy – odparł i zaczął znów delikatnie ostrugiwać twarz drewnianej figurki. Rudy panicznie bał się wysokości. Nigdy nie wyjeżdżał z Anglii ani nie miał ochoty obierać ścieżki, na którą decydowała się większość jego znajomych z wesołego miasteczka, i zamiast sprzedawać bilety, zacząć chodzić na szczudłach albo przejść do świetnie opłacanej ekipy konserwatorskiej, która utrzymywała w dobrym stanie technicznym diabelskie młyny i inne urządzenia. Musiałby balansować w tym celu na podnośnikach lub zawisać gdzieś wysoko w uprzężach. To przez ten lęk postanowił nauczyć się pracy z liną, ale tylko z bezpiecznego poziomu ziemi. Znał się na węzłach i umiał bezbłędnie rzucać linę pracującym na wysokościach kolegom. – Znajomi z lunaparku robią w przyszły weekend imprezę. W Bristolu – ciągnął, zgrabnie zmieniając temat. – Będzie tam kilku artystów, którzy uczyli się w Stanach. Mają występy w Wielkiej Brytanii. Może wpadniecie? Mogłybyście potraktować to od razu jako rodzaj imprezy pożegnalnej. Siv zaczęła rytmicznie pracować nogami, żeby wprawić linę w ruch. – Nie jestem pewna, czy towarzystwo ekipy z wesołego miasteczka dobrze wpłynie na Aurelię – stwierdziła. – Znów zacznie myśleć o Panu Bezimiennym. Pozbawiona zajęcia w postaci szkoły, pracując tylko w soboty rano i popołudniami raz w tygodniu, Aurelia zaczęła powoli wpadać w stan coraz głębszego, depresyjnego letargu. Nie chciała martwić rodziców chrzestnych i mówić o tajemniczym darczyńcy, poprosiła więc Gwillama Irvinga, aby zadzwonił do Laury i Johna i przekazał im w przekonujący sposób, że daleki krewny przekazał im przed śmiercią w spadku duży majątek. Aurelia wiedziała, że Laura i John stracili kontakt z tą częścią rodziny. To było białe kłamstwo, może nawet niezbyt dalekie od prawdy. Na wiadomość o tym wniebowzięci opiekunowie natychmiast przeznaczyli pokaźną sumę na podróż i czesne Aurelii i zrezygnowali z pomysłu kredytu pod zastaw domu, z którego chcieli pokryć koszty związane z jej zagranicznym wyjazdem. Dobrotliwy starszy prawnik z przyjemnością zgodził się na ten fortel, który zapewnił Aurelii pozycję ulubionej klientki w jego prywatnym rankingu. Nie tylko była młoda, ładna i wplątana w intrygującą sytuację, ale na dodatek stanowiła miłą odmianę po egoistycznych, wyniosłych nudziarzach, z którymi miał zwykle do czynienia w nużących sprawach o podział majątku. Kłamstwo wciąż jednak nie dawało Aurelii spokoju i miotała się bezładnie między ekscytacją z powodu zbliżającego się wyjazdu a męczącym przekonaniem, że powinna zostać w Anglii, jakby pocałunek nieznajomego w jakiś sposób przywiązał ją do miejsca. – Myślisz, że te dwie rzeczy mają ze sobą jakiś związek? – spytała Siv Rudego, gdy Aurelia nie mogła jej słyszeć. Rudy był jedyną osobą, która wiedziała zarówno o tajemniczym przypływie gotówki,
jak i o pocałunku. – Ale pieniądze na pewno przekazał ktoś z rodziny – odparł Rudy. – Może prawdziwi rodzice. A wtedy gość od pocałunku byłby jej… nie, to by było dziwne. W każdym razie – zakończył – dobrze by jej zrobiło, gdyby choć na chwilę zajęła głowę czymś innym. Siv przyznała mu rację, a Aurelia dała się przekonać do imprezy, choć nadal czuła się dziwnie nieswojo. Wyjechali do Bristolu już po zmroku. Dziewczyny potrzebowały dłuższej chwili na przygotowania, bo wybierali się na bal przebierańców. – Postacie z bajek? Co to za motyw dla bandy facetów? – spytała Siv, gdy Rudy poinformował ją o wymogach dotyczących strojów. – Ale to nie są typowi faceci – odparł Rudy. Siv przebrała się za jednego z zagubionych chłopców z Piotrusia Pana – skróciła brązowe legginsy i ustawiła swoje krótkie włosy na żel w irokeza. Aurelia postanowiła wystąpić jako Czerwony Kapturek, choć większą część popołudnia musiała poświęcić na nakręcenie loków. – Cholera – powiedziała, krzywiąc się przed lustrem. – Bardziej przypominam Złotowłosą. – Temperatura wydobyła z jej kasztanowatych włosów jasne refleksy. A może to światło padało tak, że jej loki wydawały się jaśniejsze. – A ja jednego z trzech misiów – stwierdziła Siv. – Ale wtedy miałabym mniejszy ubaw. – Otworzyła okno i wystrzeliła jedną z zabawkowych strzał w kierunku gruchota, którym Rudy zajechał pod dom. Przyjechał po nie specjalnie z Londynu, a dalej zamierzali udać się malowniczą trasą wzdłuż południowego wybrzeża, dzięki czemu cały weekend miał być czymś wyjątkowym. – No, no, uważaj z tym – krzyknął. – Wiem, że nie masz cela. – Specjalnie w ciebie nie trafiłam – odcięła się Siv, gdy Rudy schylał się po strzałę, która spadła tuż obok auta. Aurelia rzadko podróżowała samochodem. Jej rodzice chrzestni, zapaleni ekolodzy, nie mieli auta, bo woleli przemieszczać się rowerem albo pociągiem. Zatłoczone ulice zostały gdzieś z tyłu, a Aurelia szybko zapadła w drzemkę. Jęczała i drżała we śnie, który wypełniały dziwne cienie. Siv i Rudy niczego nie zauważyli, pochłonięci ciężkim dubstepowym bitem z radia. Aurelia poderwała się z krzykiem, gdy Siv lekko nią potrząsnęła. – Jesteśmy na miejscu. Wszystko w porządku? – Tak, pewnie, że tak – odpowiedziała i uśmiechnęła się z przymusem. Miała coraz silniejsze wrażenie, że ktoś ją obserwuje, a teraz na dodatek doszło do niego poczucie, że w snach też nie jest bezpieczna. Najwyraźniej wydarzenia z kilku ostatnich miesięcy rzuciły jej się na mózg. Miała spierzchnięte wargi. Oblizała je i poczuła smak granatu. Który przypomniał jej o pocałunku. FRANCJA 1788. Zamieszki szybko rozprzestrzeniały się w całym kraju. Nierówności społeczne zaczęły rozrywać tkankę francuskiego społeczeństwa. Rada Balu zamierzała początkowo zorganizować uroczystości w zameczku, godzinę drogi od Paryża. Zamek był własnością jednego z jej członków, ale wpływowi doradcy na dworze uznali, że lepiej wybrać bardziej ustronne miejsce i nie budzić nadmiernego zainteresowania. Wybrali posiadłość na południu kraju, w dół rzeki od zniszczonego mostu w Awinionie. Była to letnia rezydencja dalekiego kuzyna rodziny królewskiej i została w pełni udostępniona Radzie. Na kilka tygodni odprawiono całą służbę i zastąpiono ją działaczami Balu w celu utrzymania mających nastąpić wydarzeń w tajemnicy. Rezydencja znajdowała się w ustronnym miejscu, ale nie brakowało jej splendoru. Otaczały ją wysokie mury porośnięte winoroślą i innymi ciepłolubnymi roślinami, dzięki którym w pobliskim mieście nikt nie zauważył napływu gości, artystów i siły roboczej koniecznej do przygotowań do wielkiej nocy. Oriole przywieziono do Awinionu kilka miesięcy wcześniej i umieszczono w domu sympatyków Balu, niedaleko od masywnej budowli Pałacu Papieskiego. Przygotowania do jesiennej równonocy nabrały rozpędu. Wtedy to, w ramach corocznego rytuału odprawianego od niepamiętnych czasów w momencie zrównania dnia i nocy, miał się odbyć Bal. Zgodnie z legendą tradycja Balu sięgała czasów starożytnego Egiptu i rządów Kleopatry, ale tak naprawdę nikt nie znał jego początków. Czy
pierwotnie były to religijne obrzędy zainicjowane przez wędrownych kapłanów w jednej z licznych świątyń rozsianych po pustyniach, czy raczej pogańskie święto zupełnie odmiennej natury. Chwile wolne od przygotowań Oriole poświęcała na haft i grę na klawesynie. Swoją pomocą służyli jej liczni nauczyciele, nieodmiennie w maskach na twarzach – podobnie jak zagadkowi, zwykle milczący ludzie, którzy nie odstępowali jej ani na krok i towarzyszyli jej w przygotowaniach do zbliżającej się nieuchronnie wielkiej chwili. Oriole czuła się niezmiernie poirytowana faktem, że żadna z tych osób nie pozwalała sobie na jakąkolwiek zażyłość, ograniczając się do suchych instrukcji, rad i objaśnień. Czuła się bardzo samotna – dzieciństwo i życie, które tak lubiła, zanim została wybrana, powoli odchodziło w niepamięć. Od dnia przyjazdu nakazano jej przywdziewać wyłącznie najbardziej strojne toalety; ciężkie, bogato haftowane suknie szyte złotymi nićmi, ciasne gorsety, które chwytały jej kibić w żelazny uścisk i nie pozwalały ani na moment się zgarbić. Włosy opadały jej na ramiona kaskadami złotych loków, co rano układanych godzinami przez służbę. Przed wieczornym spoczynkiem natomiast rozczesywano je starannie setkami pociągnięć szczotki. Czuła się tak, jakby nieustannie wystawiano ją na pokaz, jakby miała zostać przedstawiona u dworu. Męczyły ją ciasne skórzane trzewiczki za kostkę, które również musiała stale nosić – eleganckie, ale niewygodne. Bywały dni, gdy zdecydowanie wolałaby chodzić boso i wyzwolić swoje wysokie, szczupłe ciało z wszelkich ograniczeń, nie krępować niczym drobnych piersi. Dlaczego nikt nie chciał udzielić odpowiedzi na dręczące ją pytania? Dlaczego rodzice przystali na to wszystko i oddali ją w ręce opiekunów Balu? Nocami nachodziły ją dziwne, niespokojne sny, zupełnie inne niż te, które dotychczas znała. Jakby coś w podawanym jej jedzeniu i napojach kształtowało jej marzenia, nadając im zupełnie nowy kierunek, wcześniej nie do pomyślenia. Oriole budziła się o brzasku. Mokry od potu kołnierzyk nocnej koszuli lepił się jej do ciała, a głowę wypełniały wizje lodu, ognia i rozżarzonych słońc. Kłębiły się w niej oszalałe myśli. Oriole traciła styczność z dobrze znaną rzeczywistością. Ale rzadko miała wystarczająco dużo czasu, by uspokoić oddech i zastanowić się nad nocnymi wizjami i przerażającymi zjawami, bo rano do komnaty wkraczała służba i bez słowa ściągała z niej kołdrę, zdejmowała nocną koszulę, kąpała, karmiła i odziewała w dobrze już znaną toaletę ze złotogłowia i jedwabiu, liczne falbany i cienkie białe pończoszki sięgające połowy mlecznobiałych ud, a następnie odprowadzała ją na dalsze nauki. A Oriole znów musiała się skupić na wszystkich szczegółach rytuału. I tak dzień po dniu. Aż do równonocy. Oriole zupełnie straciła poczucie czasu, a gdy obudziła się rano, zaskoczył ją najpierw niespodziewany brak snów, bardzo pożądany spokój. Otworzyła oczy i natychmiast je zmrużyła, bo przez na wpół otwarte okna wpadało światło. Ktoś zdążył już rozsunąć ciężkie kotary. Jakiś cień przesłonił na chwilę słońce i Oriole zobaczyła wszystko wyraźniej. Matrona, przełożona wszystkich służących. Jak zwykle strojna. – Nadeszła wielka chwila – powiedziała. – Nie przynieś nam wstydu. Oriole zamrugała. – Otrzymałyśmy informację, że w tym roku ceremonię zaplanował sam markiz. To wielki zaszczyt – dodała. Oriole słyszała najróżniejsze pogłoski na temat markiza. Nie zawsze pochlebne. Wiele osób twierdziło, że był degeneratem i miał skłonności do perwersji. – Wstań. Służące odsunęły kołdrę, a Oriole poczuła na skórze orzeźwiającą pieszczotę porannego wiatru, wpadającego przez okna i budzącego jej zmysły. Na błękitnym niebie nie było widać ani jednej chmurki. Dziewczyna zadrżała leciutko. Wygrzebała się niezgrabnie z łóżka, czując na sobie wzrok Matrony i ukrytych za maskami służących. Gdy tylko stanęła na ziemi, otoczył ją wianuszek milczących kobiet, które zaczęły ściągać z niej nocną koszulę. Oriole uniosła ręce, by ułatwić im zadanie. Wyprowadzono ją nagą do sąsiedniej komnaty, gdzie stała miedziana wanna. Z jej gorącego, aromatycznego wnętrza unosiły się kłęby pary. Oriole zanurzyła ostrożnie stopę w
wodzie, a przekonawszy się, że temperatura jest w sam raz, idealnie wyważone połączenie ciepła i orzeźwienia, bez wahania wsadziła obie nogi do środka. Przymknęła powieki i wzdrygnąwszy się lekko, westchnęła i czekała, aż łaziebne zaczną polewać jej ramiona wodą, pozwalając, by spływała zagłębieniami i wypukłościami jej ciała. Podczas gdy dwie wprawne pary rąk mydliły i masowały jej nagie ciało, Oriole otworzyła oczy i zobaczyła, że Matrona przygląda się jej krytycznie, oceniając jędrność ciała, harmonijność krągłości i biel skóry. Gdzieś za jej plecami dało się słyszeć jakieś poruszenie i do komnaty weszła jeszcze jedna osoba. Oriole chciała się odruchowo odwrócić i zobaczyć, kto przyszedł, ale surowy wzrok Matrony unieruchomił ją w miejscu. Nowo przybyła osoba podeszła bliżej, złapała Oriole za pupę, a następnie przesunęła palcem od czubków ramion po wąską rozpadlinę między pośladkami. Jak kupiec oceniający towar. To musiała być dłoń mężczyzny. Odkaszlnął z aprobatą i odwrócił Oriole twarzą do siebie, podczas gdy pokojówki spłukiwały z jej ciała resztki mydła. Ujrzała przed sobą swojego wuja, po selekcji mianowanego jej opiekunem. Przeżyła wstrząs i krótką chwilę paniki. Miała ochotę zasłonić piersi i krocze, ale znała zasady i wiedziała, że nie wolno jej tego robić. Poczuła rumieniec na twarzy i ucisk w żołądku. Wuj stanął obok Matrony i oboje przyglądali się jej uważnie w milczeniu. Na jego wąskich ustach pojawił się dziwny uśmiech. Wuj miał na sobie najlepszą perukę i mundur z medalami otrzymanymi podczas kampanii hiszpańskiej. Łaziebne wycierały Oriole, zmrożoną uporczywym, beznamiętnym spojrzeniem swoich opiekunów. Zadowoleni z jej wyglądu, odwrócili się nagle i wyszli, zostawiając ją w rękach służących, które zaczęły pudrować jej ciało, aż przybrało wygląd porcelanowego posągu. Woda na dnie miedzianej balii zdążyła już wystygnąć. Lekkie szturchnięcie w ramię powiedziało jej, że powinna wyjść z wanny i wrócić do sypialni, gdzie nakazano jej usiąść nago na adamaszkowym taborecie i oddać się w ręce kolejnych służących, w czarnych maskach na oczach, które zabrały się do upinana jej włosów, aż zaczęły przypominać potężną eksplozję jasnych pukli, górujących jak tron nad delikatną twarzą, napuszonych balsamami i kremami w iście królewską koafiurę, do złudzenia przypominającą tę noszoną przez królową Marię Antoninę tego pamiętnego dnia, gdy kilka lat wcześniej rodzice wzięli ją ze sobą na dwór, a ona już z daleka dostrzegła monarchę. Służące pracowały na zmianę, dopieszczając jej urodę przez cały ranek, nakładając na jej nagie ciało kolejne warstwy białego, wonnego pudru, póki gruba skorupa nie zaczęła przypominać drugiej skóry, swoistej formy ulotnego odzienia. Napoiły Oriole syropem z wody różanej, ale nie podały nic konkretnego do jedzenia. Potem poróżowały jej sutki i nadały brwiom idealny kształt, a następnie przesunęły się niżej i starannie przycięły i wydepilowały włosy łonowe. Oriole poddała się ich zabiegom, pozwalając swoim myślom swobodnie wędrować w nadziei, że uda jej się czymś je zająć i nie zastanawiać się nad tym, co ją czeka wieczorem. Nie zważać na ukłucia bólu towarzyszące usuwaniu włosków z delikatnych okolic ciała. Podano jej filiżankę ziołowej herbaty z zaleceniem, by ją wypiła. – Pomoże panience zasnąć – usłyszała. O niczym innym nie marzyła po wielogodzinnych ablucjach i przygotowaniach, po malowaniu i upiększaniu; każdy nerw jej ciała pulsował wyczekiwaniem. Napar miał dziwny smak, stwierdziła Oriole, dając się ułożyć delikatnie na łóżku i szybko zapadając w głęboki sen. Zdawała sobie sprawę, że wraz z zapadnięciem nocy została wyciągnięta z łóżka, opatulona czymś ciepłym i miękkim i przewieziona gdzieś niedaleko powozem. Wszystko to działo się jakby we śnie, w którym była jednocześnie sobą i kimś innym. Przetarła zaspane oczy. Kamienna sala była ogromna, oświetlona kręgiem jasnych pochodni rozmieszczonych wzdłuż jej obrzeża, rzucających drżące światło na rozgrywający się poniżej spektakl. Oriole leżała na wyściełanej aksamitem sofie ustawionej na jednym z balkonów wznoszących się powyżej przestronnej sali. Stopniowo opuszczała ją senność. Nagle poczuła bolesny ucisk na obu sutkach, a po chwili również na łonie.
Szybko rozchyliła przezroczystą jedwabną szatę, w którą owinięto jej ciało, i z przerażeniem zobaczyła, że wszystkie wrażliwe miejsca zostały przyozdobione drobnymi, ciemnopomarańczowymi kamieniami. Rozpoznała w nich bursztyny. W pierwszej chwili przestraszyła się, że zostały siłą wbite w jej ciało, ale z ulgą skonstatowała, że tylko przymocowano je za pomocą ostrych klipsów, które wpijały się boleśnie w delikatną skórę. Nikt jej o tym nie uprzedził. W miarę jak budziły się jej zmysły – jak długo spała? – zaczęła koncentrować się na bólu, tak jak ją uczono. W przedziwny sposób zaczął dawać jej przyjemność, głębokie poczucie zadowolenia rozlewające się z piersi i łona, wypełniające podbrzusze, klatkę piersiową, wargi, a wreszcie głowę, rozbudzające wszystkie komórki ciała. Oriole zadrżała. Nagle zorientowała się, że rozchylona szata wystawia na widok jej nagość. Ale z dołu nikt na nią nie patrzył, a na balkonie była sama. Zacisnęła wokół siebie poły szaty. Materiał i tak był niemal przezroczysty, poza tym wiedziała, że to nie pora na skromność. Zdawała sobie sprawę, że nie uniknie nagości. Przygotowały ją na to minione tygodnie. Z dołu kamiennej sali popłynęła muzyka. Oriole podniosła się, usiadła prosto i spojrzała w dół, skąd dobiegało strojenie instrumentów. Po przeciwnej stronie sali wzniesiono podest, na którym zasiadał kwartet smyczkowy. Oriole z zaskoczeniem zobaczyła, że wszyscy muzycy byli nadzy. Mieli na sobie płaskie, orientalne pantofle, które miały chronić stopy od chłodu kamiennej posadzki. Sama też takie miała. Siłą rzeczy zwróciła uwagę na członki dwóch muzyków, ciemniejsze niż reszta ich ciał, zwisające prowokacyjnie między udami, zbyt jednak daleko, by mogła je dokładnie zobaczyć. Wyprostowała się i nachyliła, aby zyskać lepszą widoczność, a tymczasem strojenie dobiegło końca i muzycy znieruchomieli. Wiolonczelistka o bujnych rudych włosach przytrzymywała udami ciężki instrument. Popłynęły dźwięki muzyki, nieznana, początkowo zupełnie obca melodia; powolna, kojąca, roztaczająca uwodzicielską aurę zmysłowości. Nie miała nic wspólnego z muzyką graną zwykle na dworze lub w salonach, na których bywali rodzice Oriole, czasem zabierając ją ze sobą. Pobrzmiewała w niej nuta Orientu. Z dołu dało się słyszeć przytłumione kroki. Oriole podniosła się z sofy i wyjrzała z balkonu. Kilkanaście par sunęło w tańcu po parkiecie: kobiety w kosztownych różowych spódnicach, spływających od pasa w dół warstwami jak falujące piramidy, mężczyźni w dopasowanych kolorystycznie obcisłych getrach. Wszyscy nadzy od pasa w górę, poza cienkimi paskami tkaniny przytrzymującymi dół stroju. Oriole z zapartym tchem śledziła ich wytworne ruchy, którymi rysowali na kamiennej posadzce misterne wzory, starannie przemyślaną geometrię zalotów i rytuału. W jednej chwili pary wirowały szaleńczo, a ich dłonie i palce muskały się w przelocie, a w następnej tancerze rozdzielali się i zaczynali krążyć wokół siebie jak drapieżniki wokół ofiary, usta przy ustach, oddech zmieszany z oddechem, po czym znów odstępowali od siebie. Muzyka przybrała na sile i taniec nabrał tempa. Nagle opary snu zasnuwające umysł Oriole rozstąpiły się wreszcie w pełni i dziewczyna przypomniała sobie, co ma się dziś zdarzyć i jaką sama ma odegrać w tym rolę. Nie wiedzieć skąd pojawił się nagle przy niej zamaskowany służący i podał jej kryształowy kieliszek z winem. Oriole przylgnęła do niego ustami. Wino było ciężkie i ziemiste, a po przełknięciu zostawiało cierpki posmak i uderzało do głowy. Gdy trunek spłynął do żołądka, rozlał się ciepłem jak powoli pełgający ogień, a tępy ból bursztynowych klipsów zaczął sprawiać przyjemność. Służący zniknął, a Oriole znów skierowała spojrzenie na parkiet przestronnej sali. Tancerze poruszali się leniwie, ale z każdym krokiem wyraźnie przesuwali się w kierunku ścian, pozostawiając środek sali pusty. Spomiędzy rzędu tancerzy wysunęła się jakaś kobieta i powolnymi krokami wyszła na środek stopniowo pustoszejącego okręgu. W porównaniu z pozostałymi była niezwykle wysoka, spowita od stóp do głów czarną, niebezpiecznie cienką, luźną jedwabną szatą, która spływała wzdłuż jej ciała