James Eloisa
Książę jej marzeń
Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się wdziękom Jemmy... oprócz jej własnego męża.
Ledwie przebrzmiały weselne dzwony, gdy nowo poślubiona księżna Beaumont znalazła
się daleko od książęcego pałacu i powściągliwego małżonka. Przez kilka lat wiodła nader
swobodne życie, wzniecając skandal za skandalem - jeśli dać wiarę pikantnym plotkom.
Książę Beaumont wierzy im bez zastrzeżeń, lecz nieoczekiwany wypadek każe mu wezwać
swawolną żonę do powrotu. Jemma jednak stawia warunek - a pragnie czegoś doprawdy
niebywałego...
1
Beaumont House, londyńska rezydencja księcia Beaumont,
26 marca 1784 roku
Żadna z dam się nie stroiła, żeby wywrzeć wrażenie na własnym mężu. W
każdym razie żadna ze znajomych księżnej Beaumont. Szczerze mówiąc, gdy
któraś tak czyniła, to tylko po to, by olśnić i zadziwić przyjaciółki lub żeby
zachęcić kogoś do uwodzenia czy do romansu.
Mężowie się tu liczyli nie bardziej niż węgiel w kopalni lub trzoda w
chlewiku.
Dlatego też Jemma, wspomniana księżna, nie mogła się tego wieczoru
zdecydować, w jakim stroju pokazać się mężowi, by wzbudzić w nim
pożądanie. Elijah był jej małżonkiem od lat. Od dawna żyli wprawdzie osobno,
lecz teraz zgodzili się, i to w sposób niepokojąco rzeczowy, że gdy on powróci
po dwóch tygodniach spędzonych w rezydencji premiera, powinni...
Co takiego powinni?
Mieć dziecko. Spłodzić dziedzica lub przynajmniej starać się o to, by po
dziewięciu miesiącach potomek przyszedł na świat. Czyli pójść razem do łóżka.
Podjęli tę decyzję rok wcześniej. Gdy po raz pierwszy powróciła z Paryża,
była zbyt rozgniewana, by brać pod uwagę małżeńskie pożycie, lecz potem
gniew minął. Nadal jednak mieli oddzielne sypialnie. Upokarzające było zaś to,
że Elijah wcale nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany.
Najpierw stwierdził, że nie będzie z nią dzielił łoża, póki ona nie zakończy
szachowego turnieju z księciem Villiers, skoro wszyscy wiedzą, że ów turniej
jest jedynie pretekstem do romansu. Potem zaś, gdy pozwoliła wygrać
Villiersowi, Elijah oznajmił, że wyjeżdża na prowincję wraz ze sprzyjającą
premierowi Pittowi częścią rządu.
Nie mogła sobie wręcz wyobrazić, by jakikolwiek inny mężczyzna
oświadczył, że nie będzie z nią się kochał, bo jest zbyt zajęty. Zbyt zajęty, żeby
uwodzić księżnę Beaumont?
Niepodobieństwo.
Jemma nie uważała się za osobę próżną. Po prostu była realistką.
Doświadczenie mówiło jej, że mężczyźni przedkładają pożądanie nad
obowiązek. Odkąd zaś skończyła lat szesnaście, wiedziała z całą pewnością, że
właśnie ona jest kimś, kogo namiętny mężczyzna chciałby widzieć w swoim
łożu.
Miała błękitne oczy, włosy w kolorze ciemnego złota, bardzo zgrabny
nosek (podobał się jej szczególnie) i pąsowe usta. Prawda, że ich czerwień była
wynikiem hojnego użycia różu, lecz nawet jeśli się na szczęście nie ma wąskich,
zaciśniętych warg, to i tak warto się postarać, by przyciągały uwagę.
Mimo dwudziestu ośmiu lat wciąż wyglądała dziewczęco, ale osiągnęła
wyrafinowanie i stała się świadomą świata, których to cech szesnastolatka
jeszcze nie zdążyła w sobie wyrobić.
Nadal też miała wszystkie zęby.
Elijah, niestety, widział w niej jednak tylko żonę, a nie kobietę.
W słowie „żona" nie ma nic zmysłowego! Jemma wzdrygnęła się. Żony
zrzędzą i narzekają, noszą czepeczki na poszarzałych włosach, a biodra mają
zbyt szerokie od częstych ciąż.
Cóż za okropność być żoną! A jeszcze gorzej - żoną, z którą mąż nie chce
dzielić łoża!
Było dla niej nowym i raczej przykrym doznaniem, że to ona jest bardziej
zainteresowana mężczyzną niż on nią. Nawykła do tego, że mężczyźni starali się
ją uwieść. Gdy przebywała przez długie lata na dworze w Wersalu, dworacy
uznali ją za owoc dojrzały do zerwania, zważywszy że jej mąż pozostał w
Anglii. Puszyli się przed nią, demonstrując umięśnione łydki, paradne
haftowane stroje, emaliowane tabakierki. Ofiarowywali jej róże, frukta,
poematy.
Ona zaś uśmiechała się, wabiła ich ku sobie - i odprawiała, stroiła się zaś
dla własnej satysfakcji lub po to, by olśnić dwór. Żeby wzbudzić podziw i
poczuć swoją siłę. Z pewnością nie dlatego, by zachwycić mężczyzn: ich
zachwyt był dla niej czymś oczywistym.
Jednak tego wieczoru toaleta wyglądała zupełnie inaczej. Chciała w nią
włożyć tyle samo pasji i energii, ile jej mąż w przemówienia wygłaszane w Izbie
Lordów i tyczące losu Anglii. Pragnęła, by mąż spojrzał na nią z taką samą
namiętnością, jaką okazywał, walcząc w parlamencie o nową ustawę. Chciała
mieć Elijaha u swoich stóp.
Zapewne nie mogło to się stać jej udziałem. Podobnie zresztą jak i każdej
innej żony.
Brigitte, jej pokojówka, wślizgnęła się do pokoju z plikiem wizytówek.
- Wszyscy pani admiratorzy są na dole i chcieliby asystować przy toalecie -
oznajmiła. - Oczywiście są tam lord Corbin, wicehrabia St. Albans, a także
Delacroix oraz lord Piddleton.
Jemma zmarszczyła nosek.
- Nie sądzę, bym teraz przyjęła któregokolwiek z nich.
- To pani chce się ubierać sama jedna, wasza wysokość? - zdumiała się
Brigitte.
- Przecież nigdy nie bywam sama. Mam ciebie, Mariette i Lucindę. Kobieta
zatrudniająca aż trzy pokojówki, które o wszystkim mają tak stanowcze zdanie,
nie może się skarżyć na brak asysty.
Brigitte przymrużyła oczy.
- Ach, rozumiem, wasza wysokość planuje pewnie jakiś wyjątkowy strój na
dzisiejszą uroczystość. Czy mam powiadomić tych dżentelmenów, że pani nie
życzy sobie ich rad?
Jemma już jednak zmieniła zamiary, bo dostrzegła błysk w oku Brigitte.
Pokojówka wiedziała, że książę uda się od razu na przyjęcie u króla. Służba
plotkuje... służba wiele wie.
Jemma podejrzewała, że cały dom już wie o jej żenującym i upokarzającym
zauroczeniu własnym mężem. Przez ostatni miesiąc siadywała w bibliotece
przed szachownicą, czekając, aż Elijah wróci z Izby Lordów. Przejrzała wtedy
wszystkie gazety, zwracając uwagę przede wszystkim na wystąpienia księcia
Beaumont. Była... Była niemądra. Powinna zachowywać się tak, jakby nie
wydarzyło się nic niestosownego. Nieważne, że mąż bawił przez dwa tygodnie
na prowincji. Modna żona nie może zwracać uwagi na obecność lub
nieobecność kogoś tak nieistotnego jak małżonek.
- Po prostu boli mnie głowa - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to
odpowiednio żałośnie. - A Corbin i Delacroix potrafią być tacy nieciekawi!
Gdyby tu był choćby Villiers...
Z oczu pokojówki zniknęła podejrzliwość.
- Z pewnością potrafiłby sprawić, by ten ból głowy przeminął. A poza tym -
i Brigitte uśmiechnęła się chytrze - jest jak najdalszy od bycia nieciekawym!
Jemma uśmiechnęła się mimo woli.
- Villiers nigdy się jednak nie zniży do asystowania przy damskiej toalecie.
Podejrzewam też, że ubieranie się zajmuje mu jeszcze więcej czasu niż mnie.
Przypuszczam więc, że powinnam przyjąć przynajmniej Corbina. Jakże ja się w
tym prezentuję?
Miała na sobie gorsecik koloru jasnego miodu ozdobiony czarną wstążką.
Brigitte wyciągnęła szybko rękę i ułożyła jej pukiel włosów tak, by zwisał z
ramienia, podkreślając jasną karnację skóry i muśniętego pudrem nosa. Włosy
były oczywiście spiętrzone w piramidę loków, choć czekały jeszcze na
dodatkowe ozdoby oraz upudrowanie. Jedna z jej trzech francuskich pokojówek,
Mariette, była pod tym względem istnym geniuszem i dwie ostatnie godziny
tego popołudnia spędziła, pracując nad stylem odpowiednim na królewską fetę.
Jemma przejrzała się w lustrze nad toaletką. W niczym jednak, jak sądziła,
nie wyglądała korzystniej niż w dezabilu, z twarzą wprawdzie umalowaną, ale z
nieupudrowanymi włosami, z nogami prześwitującymi przez cieniutki batyst
koszuli. Gdybyż tylko Elijah zajrzał tu po południu... lecz on nigdy tego nie
robił.
Jedynie obcy - lub w najlepszym razie znajomi - tłoczący się niżej, w
salonie, błagali, by wolno im było przykleić jej do twarzy muszkę lub wybrać
suknię.
Widocznie mężów nie interesuje przyglądanie się żonom podczas toalety,
bo znają już wszystkie ich sekrety i nic nie budzi w nich dreszczyku, jaki daje
nowość. Tylko że ona i Elijah nie widzieli się w takich okolicznościach od
całych dziewięciu lat, można się było zatem spodziewać po nim choćby
odrobiny zaciekawienia. Gdy ostatnim razem spali ze sobą, ona była jeszcze
niedoświadczoną dwudziestolatką o płaskiej figurze.
- Czy przyjmie pani Villiersa, jeśli się tu pojawi? - spytała Brigitte i
zręcznym ruchem wytrząsnęła zawartość pudełka ze wstążkami na toaletkę,
całkiem jakby przygotowywała scenerię do jakiegoś epizodu w teatrze, a potem
położyła na połyskujących kolorowych wstęgach oprawne w srebro lusterko
Jemmy.
- Villiers jest niebezpieczny - stwierdziła jej pani.
Był on wszystkim tym, czym Corbin i Delacroix nie byli, na przykład
świetnie grał w szachy. Miał równie bystry umysł, jak ona, jego intrygi nie
trąciły niczym banalnym i... I pragnął jej.
A jego pożądanie w niczym nie przypominało błahych uczuć mężczyzn,
którzy czekali na dole. Była pod jego urokiem, czarował ją jego cyniczny
uśmiech i zachwycające oczy odziedziczone po matce Francuzce. Brigitte
westchnęła, a to westchnienie mówiło wszystko.
- Oczywiście, jest Francuzem, co wszystko zmienia.
- Tylko po matce.
- Assez! Wystarczy! Całkiem wystarczy.
Brigitte miała rację. Odziedziczona po matce francuska krew istotnie
wystarczała... wraz z angielską męskością i siłą. Kobieta mogła przy nim stracić
spokój ducha, nie mówiąc już o reputacji.
- Czy wpuścić tylko Corbina? - spytała Brigitte, zbierając bilety wizytowe.
Na ogół dama pozwalała wejść do buduaru dwóm, trzem, a nawet czterem
dżentelmenom, by pomogli jej wybrać muszki i koronki. Zaproszenie tylko
Corbina zakrawało na skandal; któż jednak by uwierzył, że ona zamierza
nawiązać romans akurat z nim?
Był jej ulubionym partnerem w menuecie, miłym towarzyszem wieczoru.
Znakomity tancerz, doskonały doradca w kwestii strojów, mężczyzna o
błyskotliwym umyśle. Czuła jednak wyraźnie, że w równie małym stopniu
interesował go romans z nią, i ją romans z nim.
Ale co się stanie, jeśli Elijah nie przyjdzie wieczorem, mimo że się
umówili? Jeśli sprawy państwowe wezmą górę nad sercowymi?
Z pewnością nic.
Brigitte wybiegła za drzwi, żeby odprawić pozostałych oraz wpuścić
jedynie Corbina, a prócz tego ożywić ploteczki o tym, kogo Jemma faworyzuje.
Chwilę później Corbin zatrzymał się u drzwi na tyle długo, by Jemma
mogła oszacować jego strój i by on mógł ocenić efekt starań Brigitte. Szczere
uznanie malujące się w jego wzroku bardzo Jemmie pochlebiało.
- Napiłabym się szampana - powiedziała do Brigitte. - Lordzie Corbin, czy
to panu odpowiada?
- Jak najbardziej - wycedził.
Był synem ziemianina, którego ten najstarszy syn przyprawiał o
zakłopotanie lub wręcz przerażał. Peruka Corbina była bez skazy, biała jak
śnieg, a obcasy - wyższe od obcasów Jemmy i zdobione deseniem z kwiatów.
Tylko dzięki szerokim barkom i kanciastemu podbródkowi nie sprawiał
wrażenia całkowicie zniewieściałego. Frak był koloru zwiędłej róży, mankiety i
spodnie sięgające do kolan - w kolorze pomarańczowym, a pończochy...
- Co za wspaniałe pończochy - zawołała. Były jasnokremowe z różowymi
strzałkami po bokach.
Corbin zgiął się we wdzięcznym ukłonie.
- Najpierw zobaczyłem takie same na lordzie Stittle, jeśli możesz to sobie
wyobrazić!
Siadł w fotelu przy niej, co pozwoliło mu poprawić jej fryzurę.
- Wolę sobie nie wyobrażać.
- Wiem, wiem. Powiedziałem mu, że ma na to zbyt grube łydki. A może
stopy? W każdym razie z trudem mi przyszło dowiedzieć się, u kogo je kupił,
ale dopiąłem swego. U Williama Łowna Bond Street, wyobraź sobie. A ja
myślałem, że on handluje tylko topornymi pończochami dla hreczkosiejów.
W jego oczach błysnęło rozbawienie, a Jemmie z miejsca poprawił się
humor.
- Muszę dzisiejszego wieczoru wyglądać najlepiej, jak tylko można -
stwierdziła i zbyt późno zdała sobie sprawę, że powiedziała to z nadmiernym
przejęciem.
- Moja droga, przecież ty zawsze tak wyglądasz. - Corbin uniósł brwi. -
Zawsze! Czyż dotrzymywałbym ci towarzystwa, gdybyś nie była
najwytworniejszą księżną w Londynie?
- To samo można powiedzieć o tobie.
- Oczywiście. - Corbin uśmiechnął się szeroko. - A jeśli już o tym mówimy,
czy widzisz moją bródkę? Hodowałem ją przez cały tydzień na wsi, żeby
wyglądała jak należy na królewskiej fecie.
Jemma przyjrzała mu się uważniej. Podziwiając pończochy, nie zwróciła
uwagi na kilka zaledwie jedwabistych włosków pod dolną wargą, tworzących
coś w rodzaju litery V.
- Owszem - powiedziała z wolna - podoba mi się, że zacząłeś hołdować tej
modzie. Wyglądasz z bródką doroślej, a nawet trochę niebezpiecznie.
- Kobietę szpeciłaby niewiarygodnie, ale mężczyźnie dodaje uroku - odparł
rozpromieniony. - A przynajmniej mężczyźnie w moim wieku. Czy wolno mi
spytać, czemu się tak przejmujesz dzisiejszym wieczorem? Chciałbym wierzyć,
że nie ma to nic wspólnego z Delacroix. Minąłem się z nim na schodach, a nie
lubię przebywać w jego pobliżu z obawy, że udzieli mi się jego pospolitość.
- Nie bądź taki skromny, mój drogi! - roześmiała się. - Delacroix uważa się
za wcielenie wyrafinowania.
- Można by to uznać za młodzieńcze niedoświadczenie, ale jest jednak na
nie za stary. Stara się też ogromnie, żebym źle się czuł na sam jego widok.
Takiej szczerości powinno się zakazać.
- Ależ jesteś bezwzględny. - Jemma wzięła do ręki kilka wstążek, spojrzała
na nie pod światło i odłożyła je z powrotem na toaletkę.
Byłyby odpowiednie dla niewinnego dziewczęcia, a ona miała na dzisiejszy
wieczór całkowicie inne zamiary.
- Czy planujesz la grande toilette? - spytał Corbin, pojmując w lot, o co jej
chodziło.
- Cała rzecz w tym - Jemma wskazała dłonią na łóżko - że nie mogę się
zdecydować.
Rzecz jasna, Corbin wstał, żeby przyjrzeć się dwóm strojom, które Brigitte
rozłożyła na łóżku.
Po jednej stronie leżała przepiękna suknia z jedwabiu w kolorze morskiej
wody. Zdobiły ją małe zielone różyczki, które dodawały sukni pikantnego
wdzięku. Poły spódnicy rozwierały się w środku, ukazując cieniutki spód w
jaśniejszym odcieniu. - A co wepniesz we włosy?
- Róże dobrane do koloru sukni.
- Wybornie - uznał. - Założę się, że środki różyczek są ze szmaragdów, a
nie z zielonego szkła, prawda? - Bardzo maleńkie szmaragdy. - Wzruszyła
ramionami. - Wręcz niedostrzegalne.
- Jestem za luksusem - uznał Corbin, obracając w palcach jedną z różyczek.
- Zwłaszcza za takim, który nie rzuca się w oczy. - Prawdę mówiąc, były
strasznie drogie.
- W takim razie powinna je nosić jedynie kobieta, która nie musi się
martwić o pieniądze. Chociaż teraz przyszło mi do głowy, że jeśli będzie je
miała na sobie kobieta tonąca w długach, to taki ekstrawagancki popis uśmierzy
niepokój wierzycieli.
- Istotnie, są raczej ekstrawaganckie.
- Księżna może sobie na to pozwolić. - Corbin nachylił się nad drugą
toaletą. - Jeśli jednak pierwsza suknia ma olśnić ekstrawagancją, to kogo i
dlaczego chcesz olśniewać tą drugą? - Choć jego głos ociekał słodyczą,
wyczuwało się w nim zgorszenie.
- To ostatni krzyk mody - zaprotestowała Jemma, stając przy nim. -
Szmizjerka. Królowa Maria Antonina ma ich co najmniej cztery, zapewniam
cię.
- Ach, ale ta szczęśliwa władczyni nie żyje w Anglii. - Corbin uniósł suknię
w palcach.
Była z powiewnej tkaniny w odcieniu jasnego morelowego różu, ozdobiona
tu i ówdzie perełkami, cienka jak koszulka, w przeciwieństwie do sukien z
atłasu. Ledwie zakrywała piersi i spływała w dół w długich fałdach niczym
delikatny strój nocny.
- Czyż my w Anglii jesteśmy tacy zacofani? - spytała Jemma.
- Tacy chłodni, dosłownie i w przenośni. Moja droga księżno, kobiety na
twój widok będą trząść się ze złości, a mężczyźni również zadrżą, ale z całkiem
innego powodu. Ty zaś dostaniesz dreszczy.
- Dreszczy? - Jemma spojrzała na suknię.
- Nic nie jest mniej atrakcyjne od gęsiej skórki - mruknął Corbin. - A
królewska zabawa odbędzie się na wielkiej łodzi. Na rzece. Jeśli nie chcesz
przez cały wieczór tęsknić za kominkiem i wełnianym szalem, to włóż zieloną.
Nawiasem mówiąc, jest wspaniała.
- Ależ...
- I nie doprowadzi cię do rozpaczy.
Jemma się odwróciła.
- Ja nigdy nie rozpaczam!
Corbin napotkał jej wzrok utkwiony w lustrze.
- A więc skąd ten nastrój? - spytał cicho.
- Ja nie rozpaczam. Ja jestem...
- Zainteresowana? - Corbin uniósł brwi, a jego uśmiech świadczył o takim
rozbawieniu, że nie mogła go nie odwzajemnić.
- Moim mężem - rzuciła impulsywnie.
Zaskoczyła go. Wychylił się z fotela mniej beztroski niż zwykle.
- Mężem? Twoim mężem?
- Nikim innym. Nigdy nie romansowałam z żonatym mężczyzną.
Był to wątpliwy powód do chwały, ale innego nie miała.
- Myślałem, że zdecydowałaś się na Villiersa.
- Nie.
Przemilczała, że niewiele brakowało.
- Chodzi ci o własnego męża? Nie mam pojęcia, co ci doradzić. Mężowie
są tacy... tacy...
- Nieciekawi?
- Oczywiście, Beaumont jest kimś godnym uznania.
- Wiem - westchnęła Jemma, przykładając do siebie szmizjerkę i
spoglądając w lustro.
- Zależy od niego cała przyszłość kraju, z tego, co słyszałem.
- Jest taki nudny.
- Tego bym nie powiedział. Rzecz jasna, kieruje się niewzruszonymi
moralnymi zasadami.
- W przeciwieństwie do mnie - przyznała z przygnębieniem i rzuciła
powiewną suknię na łóżko.
- Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Życie jest o wiele bardziej
interesujące, gdy ludzie rozumieją, czym się różnią anioły od diabłów.
Słyszałem, że jego wysokość książę jest najbardziej szczery z całej Izby. Można
by... - tu się zawahał - .. .uwierzyć we wszystko, co mówi.
- Wiem, wiem. - Jemma również westchnęła. - Prawdziwy z niego
purytanin.
- Potrzeba nam porządnych ludzi - stwierdził stanowczo Corbin. - Szkoda
tylko, że są tacy... tacy...
- Porządni.
- Zapewne odczuwam to tak tylko dlatego, że sam nigdy nie miałem
zamiaru zasiadać w parlamencie. Wszyscy - absolutnie wszyscy! - noszą tam te
okropne peruki, całkiem jak żołnierze na paradzie.
- A ja łatwo mogę sobie wyobrazić ciebie w parlamencie. - Jemma zmieniła
pozycję tak, by móc spojrzeć przyjacielowi w oczy, patrząc w lustro nad
toaletką. - Z pewnością jesteś o wiele inteligentniejszy niż większość tych ludzi.
Corbin się roześmiał.
- Chyba jesteśmy przyjaciółmi tylko dlatego, że mylisz się całkowicie w
ocenie mojego charakteru.
- Przyjaźnimy się, bo jesteś zabawny. No i potrafisz mi wytknąć, że moje
pończochy nie pasują kolorem do pantofli, a także plotkujesz bezlitośnie o
wszystkich i udajesz, że nie obmawiasz mnie za plecami.
- Wcale nie udaję. W tej chwili w moim sercu jest miejsce tylko dla jednej
kobiety. Jesteś nią ty.
Jemma cmoknęła go w policzek.
- Świetnie do siebie pasujemy - odparła, siadając przy nim.
- Ale ty dziś jesteś w nastroju dziwnie serio.
- A czy wolno nam na serio rozmawiać tylko o pończochach?
Namyślał się nad odpowiedzią o wiele dłużej, niż to było jej zdaniem
konieczne.
- Mówiłem całkiem serio o skandalu.
- A o namiętności nie?
Zmarszczył nos, ale w jego oczach widniało współczucie.
- Dzięki Bogu żadne zauroczenie nie zmusi mnie do tego, żebym je brał na
serio. Piękna kobieta nigdy nie powinna zachowywać się serio, księżno.
- Dlaczego?
- Świadczyłoby to o tym, że czegoś nie może osiągnąć. My zaś, którzy nie
jesteśmy aż tak piękni, wolelibyśmy wierzyć, że ty osiągasz w życiu wszystko,
czego chcesz. To zresztą sedno piękności.
- Czuję, że z każdą chwilą mówię bardziej szczerze - odparła Jemma. -
Może to wina mojego wieku?
- Wieku i namiętności! - Corbin wydawał się nieco znudzony. - Chyba
winienem poprosić twoją pokojówkę o brandy, jeśli dalej zamierzasz ciągnąć
rozmowę w tym stylu.
- A więc nie powinnam wkładać szmizjerki?
- Absolutnie nie. A biorąc pod uwagę to, co mi już powiedziałaś, zielony
jedwab odsłoni niemało z twoich wdzięków.
- Mężowi?
- Twojemu mężowi. Bo książę jest... - tu Corbin dyskretnie urwał. - No cóż,
gdyby był kobietą, z pewnością chodziłby w długich sukniach z jak
najmniejszym dekoltem.
Jemma kiwnęła głową.
- Nie potrafię przeobrazić się w purytańską żonę tylko po to, żeby spodobać
się Elijahowi. Musi mnie brać taką, jaką jestem.
- Niech mi będzie wolno spytać: co właściwie masz na myśli, mówiąc, że
on ma cię brać?
- Musimy mieć potomka. - Oczywiście, ale to nie wymaga od ciebie
namiętności, a już z pewnością nie musisz się niepokoić. Wystarczy, że
postawisz na nocnym stoliku butelkę brandy, z której można co jakiś czas
pociągnąć łyczek po cichu.
- Chcę czegoś więcej.
- Czy stąd to pragnienie namiętności?
- Och, chyba jestem całkiem niemądra.
- Nie ty pierwsza, ale nie będzie to łatwe zadanie, księżno.
- Lepiej mów mi po imieniu - stwierdziła ze smutkiem. - Tylko ty o tym
wiesz.
- Nikomu tego nie zdradzę. Ty też nie powinnaś. Musisz się więc nauczyć,
jak wzbudzić namiętność we własnym mężu.
- Włożę tę zieloną suknię.
- Frywolny strój tu nie pomoże. Nie zrobi wrażenia na...
- ...moim małżonku. - Jemma zaczęła okręcać różową wstążkę wokół palca.
- Jeśli włożysz szmizjerkę, tylko go rozzłościsz. Albo poczuje się
zażenowany. Taka suknia ma sprawić, żeby mężczyzna gwałtownie zapragnął
czegoś nieosiągalnego, o czym nie może nawet zamarzyć. Natomiast mąż...
- A właśnie. Mąż.
- Musisz go czymś zaskoczyć. Żeby cię zobaczył z całkiem nieznanej mu
strony.
- Ależ ja nie mam żadnych stron! - powiedziała z rozpaczą. - Gram za to w
szachy. On o tym wie. Od czasu do czasu grywamy ze sobą.
- Niczym stare małżeństwo! - Corbin aż jęknął.
- W bibliotece. Kiedy rozmawiamy o tym, co się tego dnia zdarzyło. - Coś
ją uderzyło w spojrzeniu Corbina. - Co masz na myśli? - spytała.
- Owszem, jest w tobie coś, czego on nie zna.
- Co takiego?
- Jesteś kobietą z przeszłością, Jemmo. Co więcej, kobietą z pewną
reputacją.
- Jemu nie podoba się moja przeszłość. Nigdy też nie akceptował
nieokiełznanej strony mojej natury. Kilka lat temu złożył mi wizytę w Paryżu na
Trzech Króli. Trzeba ci było widzieć jego minę, kiedy mu oznajmiłam, że
wszyscy mężczyźni mają przyjść na mój bal przebrani za satyrów! Oczywiście
odmówił i kiedy Francuzi zjawili się w takich właśnie kostiumach, on był we
fraku, całkiem jakby nie chodziło o maskaradę.
- Oczywiście. Nigdy też nie łączył się z nim nawet cień skandalu.
- Miał co prawda kochankę, ale nikt tego nie uważał za skandal
-powiedziała, rzucając wstążkę na stos pozostałych.
- No, bo kochanka to przecież coś zwykłego. Jednakże dla mężczyzny z
jego charakterem istnienie takiej kobiety w dawnym życiu musi być teraz czymś
żenującym.
Jemma spojrzała na niego pytająco.
- Kochankom się płaci, żeby czyniły zadość fantazjom, które się snują w
głowie każdego mężczyzny - wyjaśnił.
- Fantazje! - wybuchnęła Jemma. - On się z nią regularnie spotykał we
własnych pokojach w parlamencie w porze lunchu! Czy można to nazwać
fantazjami?
- W takim razie był to zwyczajny związek, pewnie jeszcze sprzed
małżeństwa, a on po prostu zapomniał go zerwać. Ile miał lat, kiedy
odziedziczył tytuł?
- Och, niewiele. Czy słyszałeś o okolicznościach śmierci starego księcia?
Wiązały się z ogromnym skandalem.
- Oczywiście! Zmarł zaskoczony in flagranti z czterema naraz...
- Z dwiema. Tylko z dwiema nierządnicami. Założę się jednak, że Pałac
Salome zaspokajał dosyć szczególne gusty, a był to ulubiony przybytek księcia.
- Nic dziwnego, że twój mąż uczynił kochankę częścią swego oficjalnego
życia. Gdzież lepiej mógł dowieść, że nie ma zboczonych upodobań, jeśli nie w
miejscu pracy?
- Elijah powiedział, że ją kocha - odparła niemal niedosłyszalnie.
- Jeśli go nękałaś pytaniami, mógł tak powiedzieć w gniewie. Bardzo
trudno kochać kogoś, komu się płaci za tę najbardziej intymną z przyjemności.
Pieniądze niszczą całą satysfakcję.
- Przerażasz mnie.
- Czy rozumiesz, co ci podsuwam? - spytał.
- Nie.
- Jeśli chcesz wzbudzić namiętność w mężu po tylu latach małżeństwa, to
musisz ukazać mu tę stronę swojej natury, którą demonstrowałaś w Paryżu.
- Szmizjerka?
- Nie. Ma zbyt jawnie zmysłowy charakter. Musisz się wykazać
wyobraźnią. Musisz zrobić coś, czego nigdy nie widziano w pomieszczeniach
Izby Lordów i czego z pewnością książę nie zaznał w objęciach kochanki.
Powinnaś być spontaniczna, trywialna i wesoło się bawiąca.
- Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Elijah...
- Wesoło się zabawiał? - Corbin założył ręce na piersi. - Ja też nie. Stoisz
przed wyzwaniem, księżno. Myślę również, że on musi wybrać właśnie ciebie, a
nie żadną inną.
- Czy sądzisz, że powinnam zachęcać do flirtu Villiersa? - Jemma
zmarszczyła brwi.
- Być może. Ale sądzę również, że księciem powinna zainteresować się
jakaś równie piękna i atrakcyjna kobieta, jak ty.
- Chyba nie wymagasz ode mnie, żebym namówiła inną kobietę do
uwodzenia mego męża?
- Żadna kobieta w Londynie nie ośmieli się tego zrobić, jeśli wyraźnie nie
dasz do zrozumienia, iż ciebie to nic a nic nie obchodzi, a twoja obojętność
ułatwi ci zadanie. Żaden mężczyzna nie pragnie kobiety, która pada przed nim
plackiem. - Oczy Corbina powędrowały gdzieś w dół, jakby już widział damskie
dłonie na własnych kostkach.
- Ani myślę tego robić!
- Ja tylko ci sugeruję, żebyś nie rozgłaszała wszem wobec swoich uczuć.
Niech mąż sam przyjdzie do ciebie. Jeśli to możliwe, bądź zalotna wobec
jakiegoś innego mężczyzny. Beaumont ożenił się młodo i z oczywistych
względów nigdy nie pozwolił sobie na żadne frywolne wyskoki.
- Ale w zeszłym roku uganiała się za nim pewna młoda kobieta. Nie
pamiętasz panny Tatlock?
- Co, ta zgryźliwa pannica z długim nosem? Jemmo, twoją rywalką może
być tylko kobieta równa ci urodą, inteligencją i stanem.
- Jego kochanka nazywała się Sarah Cobbett.
- To prostackie nazwisko mówi samo za siebie. Cóż mogła taka kobieta
ofiarować biedakowi oprócz krótkich chwil intymności? Płakać mi się chce,
kiedy o tym pomyślę.
- Czy to konieczne, Corbinie, żebym znalazła dla Elijaha własną rywalkę?
- Absolutnie. Nigdy przedtem nie rywalizowały o niego dwie kobiety. Jeśli
ty będziesz jedną z nich, spodoba mu się taka sytuacja.
Jemma uznała, że Corbin może mieć rację.
- Skąd czerpiesz tę wiedzę?
- Lubię obserwować innych - odparł w zadumie. - Niektórzy z nas, jak ty,
droga księżno, rzucają się w wir życia. Inni, a w ich liczbie ja, mu się
przyglądają.
- Wiedziałam o tym. Powinieneś zająć miejsce w parlamencie i
manipulować takimi biednymi ludźmi jak ja, którzy nie zdołali nabyć mądrości.
Nigdy się zbytnio nie zastanawiała nad tym, czemu właściwie Elijah kochał
się wówczas z Sarah na biurku... A właśnie ten incydent zniszczył ich
małżeństwo, złamał jej serce i sprawił, że wyjechała do Paryża. Oczywiście,
większość mężczyzn umieszcza swoje kochanki w domkach na przedmieściu i
nie spotyka się z nimi w miejscu pracy. O miłosnych spotkaniach Elijaha każdy
człowiek zatrudniony w jego służbowych apartamentach musiał wiedzieć.
Brigitte wniosła srebrną tacę z szampanem i kieliszkami.
- Dzięki Bogu - westchnął Corbin, ujmując jeden z nich. - Wszystkie te
poważne rozważania sprawiły, że poczułem pragnienie.
- Zdecydowałam się na zieloną - oznajmiła Jemma pokojówce, a potem
wstała, żeby Brigitte mogła na nią włożyć stelaż podtrzymujący suknię.
- Dwie muszki - zdecydował Corbin. - Jedna tuż koło ust, a druga pod
okiem.
Zielony jedwab opadł na stelaż z łagodnym szelestem. Gorset uwypuklił
piersi i podał je do przodu. Jemma spojrzała spod oka na Corbina.
- Znakomicie - uznał. - Zachwycające, ale w pełni dozwolone. A skoro
twoja suknia harmonizuje z moim surdutem, pozwolę sobie od czasu do czasu
pojawić się u twego boku.
Jemma uśmiechnęła się, patrząc w kieliszek. Poweselała.
- Brigitte, na dziś wieczór czerwona szminka.
- Masz być frywolna - zauważył Corbin.
Godzinę później tak właśnie wyglądała. Włosy miała upudrowane i
przybrane błyszczącymi zielonymi różyczkami, których szmaragdowe wnętrze
rzucało tajemnicze błyski, oczy jarzyły się ponad muszką, a druga muszka
przyciągała wzrok ku szkarłatnym ustom. Była frywolna - niejawnie dostępna,
nie skandalizująca, ale figlarna.
- Jesteś idealna - powiedział Corbin, wstając.
- A ty wprost cudowny - i Jemma ucałowała go w policzek.
Corbin uśmiechnął się z satysfakcją.
- Zawsze uważałem, że najlepiej jest się bawić po swojemu. Ten wieczór
może być naprawdę interesujący, księżno.
2
Wiejska siedziba Wittiama Pitta, Cambridge,
26 marca 1784 roku
Od godziny książę Beaumont usiłował wymknąć się z domu premiera.
Kilku najpotężniejszych ludzi w państwie spędziło tam ostatnie dwa tygodnie na
dyskusjach nad polityką i prawem, by udaremnić knowania Foxa i pokrzyżować
jego zamiary, wyszukując rozmaite dające się zaakceptować argumenty.
Elijah przez długie godziny walczył o sprawy, które uważał za słuszne, na
przykład o to, by w Anglii zaprzestano handlu niewolnikami. Niektóre z tych
walk wygrał, inne przegrał. W polityce tak już jest, że trzeba brać pod uwagę
zarówno nieuchronne klęski, jak i możliwe zwycięstwa.
- Powiadomię o pańskim zaniepokojeniu Jego Królewską Mość - mówił,
składając ukłon premierowi, czcigodnemu Williamowi Pittowi. - Oczywiście w
sposób bardzo taktowny. Zgadzam się, że niebezpiecznie byłoby urządzić
królewską fetę tak blisko statków ze skazańcami.
- Proszę mu powiedzieć, że te pływające monstra nie były wcale
przeznaczone na więzienia - podkreślił lord Stibblestich, rumiany mężczyzna,
którego oczy ledwie były widoczne zza fałd tłuszczu w pulchnych policzkach.
Miał krzepkie ciało, w porównaniu z którym twarz wydawała się jeszcze
bardziej nalana. Wystawał z niej duży nos. Elijah wolał milczeć, choć na końcu
języka miał odpowiedź. Król doskonale wiedział, że te stare okręty wojenne
nigdy nie miały być kazamatami. Stały teraz zakotwiczone na Tamizie równie
wysłużone i zniszczone, jak cała angielska flota.
Obecność setek przetrzymywanych tam przestępców była jednak
problemem, z którym Jego Królewska Mość nie chciał się zmierzyć otwarcie.
Prawdę mówiąc, Elijah rozumiał, że to parlament powinien jakoś rozwiązać tę
kwestię. - W zeszłym tygodniu doszło do próby buntu więźniów - dodał cierpko
Stibblestich, łudząc się, że mówi coś, o czym inni nie słyszeli.
- Kamerdyner doniósł mi, że pański lokaj już przychodzi do siebie po
niedyspozycji żołądkowej - zwrócił się do Elijaha Pitt. - Wyślę go do Londynu
najszybciej, jak tylko można.
- Przepraszam za ten kłopot. Wiem, że Vickery również jest wdzięczny za
okazaną mu przez pana troskliwość - odparł Elijah, po czym skłonił się,
odwrócił i wyszedł. Czekała na niego kareta, która miała go dowieźć od razu na
„Pielgrzyma", wielką łódź królewską. A tam...
A tam spotka się ze swoją żoną. Z Jemmą.
Choć był niezwykle znużony dwoma tygodniami spędzonymi na
usiłowaniach uzmysłowienia członkom własnego stronnictwa, jak nieetyczne są
ich przekonania, nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie na pokładzie
„Pielgrzyma". Drzemał w kącie karety, budząc się tylko wtedy, gdy koła
podskakiwały na londyńskim bruku.
Wyciągnął zegarek z kamizelki i sprawdził godzinę. Miał czterdzieści
minut na dojazd. W przeciwnym razie „Pielgrzym" odbije od brzegu bez niego.
Król uparł się, że wypłynie z biesiadnikami na środek Tamizy, a potem łódź
popłynie w dół rzeki, rozjarzona światłami i rozbrzmiewająca muzyką.
W tejże chwili powóz zakołysał się i nagle stanął. Elijah musiał uzbroić się
w cierpliwość. Ulice Londynu były zatłoczone i nieraz powstawały na nich
zatory.
Przeczekał dwie minuty, aż wreszcie zastukał w dach.
- Co się do licha dzieje, Muffet?
- Jedziemy przez Aldgate, ale ulica gdzieś przed nami jest zablokowana,
wasza miłość! - zawołał stangret.
Elijah zaklął i wychylił się zza drzwi. Stajenni zeskoczyli już z tylnej części
karety i stali przy koniach. Na ulicy kłębił się tak gęsty tłum, że nie można było
dostrzec przyczyny zakłócenia ruchu.
- Co się tam dzieje? - spytał, ponownie wychylając się na zewnątrz.
- Sami dobrze nie wiemy - odparł Muffet - ale proszę spojrzeć, wasza
miłość: w poprzek Sator Street stoi barykada i wciąż ją umacniają.
Istotnie, ulicę zagradzała rosnąca z każdą chwilą sterta domowych
sprzętów, beczek po piwie i różnych rupieci. Jacyś ludzie nieśli akurat
wyściełany fotel, gdy jedna z beczek potoczyła się po ulicy. Gdzieś z boku
błyskały ogniska, na których najwyraźniej pieczono ziemniaki.
- Czy ktoś ich atakuje?
- Nic takiego nie widzę - rzekł Muffet - i niełatwo nam się przyjdzie stąd
wydostać.
Wskazał na coś palcem i Elijah dostrzegł, że ich powóz jest pierwszym z
mnóstwa pojazdów nadjeżdżających od strony Londynu, które utknęły pod
bramą miejską. Niektórzy je cofali lub próbowali to zrobić, lecz uniemożliwiali
im to inni, którzy najwyraźniej postanowili utorować sobie drogę siłą.
Elijah spojrzał na swój ubiór. Miał na sobie dworski strój, stosowny na tę
okazję: złocisty surdut haftowany w kwiaty koloru musztardy, ze złoconymi
guzikami. Wyglądał w nim pośród tłumu niczym jakiś absurdalny nagietek.
Podszedł ku migoczącym ogniskom u stóp barykady. Gdy stanął w ich
świetle, wesołe okrzyki umilkły. Młodzieniec o gładkich, czarnych włosach,
który właśnie wciągnął szafę na jej szczyt, zamarł z otwartymi ustami. Krzepki
mężczyzna, który mu w tym pomagał, oprzytomniał szybciej.
- ...bry wieczór! - zawołał ku niemu.
- Dobry wieczór! - odparł Elijah. - Czy wolno mi spytać, po co wznosicie tę
barykadę?
- Dziś w mieście niespokojnie! - odkrzyknął mu mężczyzna. Wskazał
palcem za siebie. - Limehouse nigdy się nie buntowało i dzisiejszej nocy też nie.
Nie chcemy tylko wpuścić tych wcielonych diabłów tu, gdzie mieszkamy!
Elijah spojrzał na barykadę.
- Wygląda na niełatwą do sforsowania. Mężczyzna się rozpromienił.
- Jużem mówił, że my się wcale nie buntujemy! A stawiania barykad
nauczyłem się od mojego starego! Możemy ją wyrychtować raz dwa i robimy
to, kiedy tylko trzeba. Straże o tym wiedzą - dodał jakby w swojej obronie - i
wszystkie schowały się z tyłu za barykadę!
- Czy bunt na pewno wybuchnie tej nocy? - zawołał Elijah.
- Jak amen w pacierzu. Lepiej pan zrobisz, jak zabierzesz stąd tę swoją
karetę. Niemało tu różnych łobuzów, co by chętnie sobie zabrali twoją parę
siwków, milordzie! - odkrzyknął mężczyzna i znów dźwignął szafę.
- Naprawdę potrafisz wznieść raz dwa taką przeszkodę?! - zawołał Elijah.
- A jakże! - odparł mężczyzna, stawiając szafę na jakimś fotelu.
Szafa niebezpiecznie się zakołysała, grożąc upadkiem. Elijah cofnął się
szybko. Szafa runęła z przeraźliwym trzaskiem. Młodzieniec z otwartymi
niczym ryba ustami zdołał uskoczyć.
Elijah się obejrzał. Wąską uliczkę całkowicie zablokowały powozy.
Aldgate będzie nieprzejezdna przez długie godziny, jeśli nie przez całą noc.
Jeśli istotnie bunt wybuchnie, to on straci konie. Chyba że... Elijah
przyjrzał się barykadzie. Bez szafy, nie była zbyt wysoka. Miała co najwyżej
półtora metra. Czuł jednak, że bunt jest już blisko, domyślał się go, widząc
podniecenie ludzi, gwałtowność, z jaką piętrzyli sprzęty, i całkowitą
nieobecność dzieci. - Hej, ty - zawołał do tęgiego mężczyzny, który gapił się na
barykadę i przeklinał wyjątkowo soczyście.
- Nie mam czasu na gadanie! - odkrzyknął tamten.
- Chcę się tędy przedostać z końmi i ludźmi. Zrób mi miejsce po drugiej
stronie!
Muffet stanął u jego boku.
- Wasza miłość, kareta próbowała przebić się przez Aldgate, ale jakiś
głupiec rąbnął w nią i uszkodził podwozie. A wyjechać się stąd nie da. Musi się
pan wdrapać na barykadę. Po drugiej stronie byłby pan bezpieczny, a stajenni i
ja bronilibyśmy powozu i koni.
- Za nic! Nie mogę tu zostawić moich ludzi ani koni. Bunt może się zacząć
właśnie z powodu tej barykady, wziąwszy pod uwagę, jak wygląda sytuacja na
ulicy za nami. Myślę, że poleje się krew.
- Nigdy nie pozwolą nam tędy przejechać - powiedział Muffet.
- Nie chcą ani nie mogą tego zrobić - odparł Elijah, przyglądając się
uważnie barykadzie. Składała się dosłownie ze wszystkiego, od krzeseł po stoły
z jadalni, powiązane chaotycznie sznurami, i wyglądało na to, że jej rozbiórka
mogłaby potrwać nawet parę dni.
- Wyprzęgaj konie! Za nic nie chcę ich stracić w żadnym buncie! Niech
powóz stanie pod tamtym domem. Może ten budynek się spali, ale nie bardzo w
to wierzę. Ilu mamy stajennych? Dwóch? Wyślij obydwóch na barykadę. Niech
przez nią przeleżą i poczekają na konie.
- Nie przedostaniemy się przez nią razem z końmi! - zaprotestował Muffet.
- Mogę ich bronić, wasza wysokość. Mam pistolety.
- Nie zostawię cię tutaj! - sprzeciwił się Elijah. A prócz tego za pół godziny
muszę być na łodzi królewskiej. Wyprzęgnij konie, pokonamy z nimi barykadę.
- Musiałby ją pan na nich przeskoczyć!
- Galileusz poradzi sobie bez trudu z tą przeszkodą, więc ty go dosiądziesz.
Ja pojadę pierwszy na Ptolemeuszu.
- To zbyt niebezpieczne, wasza miłość! Koni nie uczono skoków. Co
będzie, jeśli Ptolemeusz się potknie?
- Nonsens - odparł Elijah. - Nie będę się teraz z tobą spierał. Muszę tobie i
koniom zapewnić bezpieczeństwo, a potem dostać się na królewską łódź, nim
odpłynie. Jeśli Ptolemeusz sobie poradzi, nie będzie żadnego kłopotu. Galileusz
jest silniejszy. Chwilę później woźnica powrócił, prowadząc konie. - James
pochodzi z Limehouse - wyjaśnił - i może się dogadać z tymi ludźmi, więc go
odesłałem. - Dobrze zrobiłeś.
- Wasza miłość... - zaczął zdesperowany Muffet.
Elijah już jednak ściągnął lejce, a potem wskoczył na Ptolemeusza.
- Mam się tam spotkać z księżną! - zawołał do stangreta. - Dalej, za mną!
Zaczął się cofać z koniem, żeby ten mógł wziąć rozbieg. Czuł się znów jak
wtedy, gdy będąc chłopcem, pędził na oklep z Villiersem przez łąki za swoimi
posiadłościami, przeskakując przez wszystko, co się dało, zataczając koła i
skacząc ponownie. Ptolemeusz był koniem cugowym, a nie do jazdy wierzchem,
choćby nawet na oklep. Stawał gwałtownie dęba, usiłując oswobodzić łeb.
Elijah owinął lejce wokół prawej ręki, a lewą go uspokajał. Gdy już cofnął
się tak daleko, jak tylko mógł, zwrócił zwierzę ku barykadzie spiętrzonej
między domami i oświetlonej płomieniami. Ptolemeusz znów spróbował się
zbuntować, lecz Elijah zdołał go poskromić. Lubił obydwa kosztowne konie i
nie miał najmniejszej ochoty tracić ich z powodu zamieszek ani też narażać z
tego powodu swoich ludzi na niebezpieczeństwo.
- Spokój! - mruknął. - Stój!
Potem zaś popuścił mu cugli i Ptolemeusz ruszył posłusznie, galopując
wprost ku barykadzie. Elijah ocenił dystans, biorąc poprawkę na kiepską
widoczność, wybrał właściwe miejsce i dał zwierzęciu znak.
Ptolemeusz wspiął się na potężne tylne nogi i skoczył. Przez moment
zdawało się, że nagromadzone sprzęty zwalą się na nich i Elijah kątem oka
dostrzegł, że jakiś mosiężny, podłużny przedmiot omal się nie wbił w koński
brzuch, lecz za chwilę, po gwałtownym wstrząsie, obaj wylądowali na dole.
Elijah zacisnął zęby. James podbiegł do niego. Elijah rzucił mu lejce.
- Zabierz go gdzieś w bezpieczne miejsce - polecił lokajowi, który
pospiesznie odprowadził konia na bok, tak by Muffet i Galileusz mogli do nich
dołączyć.
- Nie będzie z tym kłopotu, wasza miłość - odparł James, uchylając
kapelusza. - O dwie ulice dalej są stajnie. - Myślałem, że zamknięto cały ten
kwartał.
- O nie. Barykady wzniesiono tylko w Limehouse, a wewnątrz jest tam
dobre osiem tysięcy ludzi. W Limehouse mieszkańcy nie lubią obcych, znani są
z tego. Wszyscy, co tu żyją, wiedzą, że tak jest bezpieczniej. Proszę spojrzeć, o
tam są straże.
Rzeczywiście, kilku stróżów bezpieczeństwa grzało sobie ręce nad ogniem.
- Muszę się znaleźć nad Tamizą - powiedział do Jamesa Elijah, gdy tylko
Muffet na Galileuszu bez problemów przesadził barykadę. - Nie mam pojęcia,
gdzie jesteśmy.
James przygryzł dolną wargę.
- Musiałby wasza miłość przedostać się przez barykadę na Bramble Street.
Zostawię konie Muffetowi.
- Nie trzeba, żebyś...
- Nie poradzi pan sobie tutaj beze mnie - odparł James. - To inne ulice niż
te, którymi wasza miłość zwykł chadzać. Nie oszczędzą tu nikogo, bo myślą, że
tak będzie lepiej. Wybrzeże jest niedaleko stąd, ale niełatwo będzie tam dojść.
Elijah szedł za lokajem od jednej krętej uliczki do drugiej. Za osłoną barykad
panował wręcz świąteczny nastrój.
Okna były pootwierane, ludzie powychodzili z ciasnych domków o
spiczastych dachach, śpiewali pieśni w miejscowym dialekcie, którego dobrze
nie rozumiał, i wrzeszczeli coś jeden przez drugiego. Milkli, gdy ich zauważali,
ale bez żadnej wrogości. Tej nocy wrogami ich nie byli bogacze jak on, ale
gwałtownicy. Bunt przykuwał uwagę wszystkich, od starców, którzy chwalili
dawne czasy i dawniejsze barykady, do młodych kobiet smażących kiełbaski,
które potem rozdawały.
Elijah ni stąd, ni zowąd zapragnął, żeby Jemma była tu razem z nim. Jego
piękną księżnę ucieszyłby ten osobliwy wieczór. Z przyjemnością podążałaby w
ślad za nim tymi uliczkami.
Barykada na Bramble Street wyglądała solidniej niż poprzednia, choć
składała się również z bezładnej sterty sprzętów. Mężczyźni dzierżyli zaś w
rękach długie, ostre przedmioty.
James Eloisa Książę jej marzeń Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się wdziękom Jemmy... oprócz jej własnego męża. Ledwie przebrzmiały weselne dzwony, gdy nowo poślubiona księżna Beaumont znalazła się daleko od książęcego pałacu i powściągliwego małżonka. Przez kilka lat wiodła nader swobodne życie, wzniecając skandal za skandalem - jeśli dać wiarę pikantnym plotkom. Książę Beaumont wierzy im bez zastrzeżeń, lecz nieoczekiwany wypadek każe mu wezwać swawolną żonę do powrotu. Jemma jednak stawia warunek - a pragnie czegoś doprawdy niebywałego...
1 Beaumont House, londyńska rezydencja księcia Beaumont, 26 marca 1784 roku Żadna z dam się nie stroiła, żeby wywrzeć wrażenie na własnym mężu. W każdym razie żadna ze znajomych księżnej Beaumont. Szczerze mówiąc, gdy któraś tak czyniła, to tylko po to, by olśnić i zadziwić przyjaciółki lub żeby zachęcić kogoś do uwodzenia czy do romansu. Mężowie się tu liczyli nie bardziej niż węgiel w kopalni lub trzoda w chlewiku. Dlatego też Jemma, wspomniana księżna, nie mogła się tego wieczoru zdecydować, w jakim stroju pokazać się mężowi, by wzbudzić w nim pożądanie. Elijah był jej małżonkiem od lat. Od dawna żyli wprawdzie osobno, lecz teraz zgodzili się, i to w sposób niepokojąco rzeczowy, że gdy on powróci po dwóch tygodniach spędzonych w rezydencji premiera, powinni... Co takiego powinni? Mieć dziecko. Spłodzić dziedzica lub przynajmniej starać się o to, by po dziewięciu miesiącach potomek przyszedł na świat. Czyli pójść razem do łóżka. Podjęli tę decyzję rok wcześniej. Gdy po raz pierwszy powróciła z Paryża, była zbyt rozgniewana, by brać pod uwagę małżeńskie pożycie, lecz potem gniew minął. Nadal jednak mieli oddzielne sypialnie. Upokarzające było zaś to, że Elijah wcale nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany. Najpierw stwierdził, że nie będzie z nią dzielił łoża, póki ona nie zakończy szachowego turnieju z księciem Villiers, skoro wszyscy wiedzą, że ów turniej jest jedynie pretekstem do romansu. Potem zaś, gdy pozwoliła wygrać Villiersowi, Elijah oznajmił, że wyjeżdża na prowincję wraz ze sprzyjającą premierowi Pittowi częścią rządu.
Nie mogła sobie wręcz wyobrazić, by jakikolwiek inny mężczyzna oświadczył, że nie będzie z nią się kochał, bo jest zbyt zajęty. Zbyt zajęty, żeby uwodzić księżnę Beaumont? Niepodobieństwo. Jemma nie uważała się za osobę próżną. Po prostu była realistką. Doświadczenie mówiło jej, że mężczyźni przedkładają pożądanie nad obowiązek. Odkąd zaś skończyła lat szesnaście, wiedziała z całą pewnością, że właśnie ona jest kimś, kogo namiętny mężczyzna chciałby widzieć w swoim łożu. Miała błękitne oczy, włosy w kolorze ciemnego złota, bardzo zgrabny nosek (podobał się jej szczególnie) i pąsowe usta. Prawda, że ich czerwień była wynikiem hojnego użycia różu, lecz nawet jeśli się na szczęście nie ma wąskich, zaciśniętych warg, to i tak warto się postarać, by przyciągały uwagę. Mimo dwudziestu ośmiu lat wciąż wyglądała dziewczęco, ale osiągnęła wyrafinowanie i stała się świadomą świata, których to cech szesnastolatka jeszcze nie zdążyła w sobie wyrobić. Nadal też miała wszystkie zęby. Elijah, niestety, widział w niej jednak tylko żonę, a nie kobietę. W słowie „żona" nie ma nic zmysłowego! Jemma wzdrygnęła się. Żony zrzędzą i narzekają, noszą czepeczki na poszarzałych włosach, a biodra mają zbyt szerokie od częstych ciąż. Cóż za okropność być żoną! A jeszcze gorzej - żoną, z którą mąż nie chce dzielić łoża! Było dla niej nowym i raczej przykrym doznaniem, że to ona jest bardziej zainteresowana mężczyzną niż on nią. Nawykła do tego, że mężczyźni starali się ją uwieść. Gdy przebywała przez długie lata na dworze w Wersalu, dworacy uznali ją za owoc dojrzały do zerwania, zważywszy że jej mąż pozostał w Anglii. Puszyli się przed nią, demonstrując umięśnione łydki, paradne
haftowane stroje, emaliowane tabakierki. Ofiarowywali jej róże, frukta, poematy. Ona zaś uśmiechała się, wabiła ich ku sobie - i odprawiała, stroiła się zaś dla własnej satysfakcji lub po to, by olśnić dwór. Żeby wzbudzić podziw i poczuć swoją siłę. Z pewnością nie dlatego, by zachwycić mężczyzn: ich zachwyt był dla niej czymś oczywistym. Jednak tego wieczoru toaleta wyglądała zupełnie inaczej. Chciała w nią włożyć tyle samo pasji i energii, ile jej mąż w przemówienia wygłaszane w Izbie Lordów i tyczące losu Anglii. Pragnęła, by mąż spojrzał na nią z taką samą namiętnością, jaką okazywał, walcząc w parlamencie o nową ustawę. Chciała mieć Elijaha u swoich stóp. Zapewne nie mogło to się stać jej udziałem. Podobnie zresztą jak i każdej innej żony. Brigitte, jej pokojówka, wślizgnęła się do pokoju z plikiem wizytówek. - Wszyscy pani admiratorzy są na dole i chcieliby asystować przy toalecie - oznajmiła. - Oczywiście są tam lord Corbin, wicehrabia St. Albans, a także Delacroix oraz lord Piddleton. Jemma zmarszczyła nosek. - Nie sądzę, bym teraz przyjęła któregokolwiek z nich. - To pani chce się ubierać sama jedna, wasza wysokość? - zdumiała się Brigitte. - Przecież nigdy nie bywam sama. Mam ciebie, Mariette i Lucindę. Kobieta zatrudniająca aż trzy pokojówki, które o wszystkim mają tak stanowcze zdanie, nie może się skarżyć na brak asysty. Brigitte przymrużyła oczy. - Ach, rozumiem, wasza wysokość planuje pewnie jakiś wyjątkowy strój na dzisiejszą uroczystość. Czy mam powiadomić tych dżentelmenów, że pani nie życzy sobie ich rad?
Jemma już jednak zmieniła zamiary, bo dostrzegła błysk w oku Brigitte. Pokojówka wiedziała, że książę uda się od razu na przyjęcie u króla. Służba plotkuje... służba wiele wie. Jemma podejrzewała, że cały dom już wie o jej żenującym i upokarzającym zauroczeniu własnym mężem. Przez ostatni miesiąc siadywała w bibliotece przed szachownicą, czekając, aż Elijah wróci z Izby Lordów. Przejrzała wtedy wszystkie gazety, zwracając uwagę przede wszystkim na wystąpienia księcia Beaumont. Była... Była niemądra. Powinna zachowywać się tak, jakby nie wydarzyło się nic niestosownego. Nieważne, że mąż bawił przez dwa tygodnie na prowincji. Modna żona nie może zwracać uwagi na obecność lub nieobecność kogoś tak nieistotnego jak małżonek. - Po prostu boli mnie głowa - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to odpowiednio żałośnie. - A Corbin i Delacroix potrafią być tacy nieciekawi! Gdyby tu był choćby Villiers... Z oczu pokojówki zniknęła podejrzliwość. - Z pewnością potrafiłby sprawić, by ten ból głowy przeminął. A poza tym - i Brigitte uśmiechnęła się chytrze - jest jak najdalszy od bycia nieciekawym! Jemma uśmiechnęła się mimo woli. - Villiers nigdy się jednak nie zniży do asystowania przy damskiej toalecie. Podejrzewam też, że ubieranie się zajmuje mu jeszcze więcej czasu niż mnie. Przypuszczam więc, że powinnam przyjąć przynajmniej Corbina. Jakże ja się w tym prezentuję? Miała na sobie gorsecik koloru jasnego miodu ozdobiony czarną wstążką. Brigitte wyciągnęła szybko rękę i ułożyła jej pukiel włosów tak, by zwisał z ramienia, podkreślając jasną karnację skóry i muśniętego pudrem nosa. Włosy były oczywiście spiętrzone w piramidę loków, choć czekały jeszcze na dodatkowe ozdoby oraz upudrowanie. Jedna z jej trzech francuskich pokojówek, Mariette, była pod tym względem istnym geniuszem i dwie ostatnie godziny tego popołudnia spędziła, pracując nad stylem odpowiednim na królewską fetę.
Jemma przejrzała się w lustrze nad toaletką. W niczym jednak, jak sądziła, nie wyglądała korzystniej niż w dezabilu, z twarzą wprawdzie umalowaną, ale z nieupudrowanymi włosami, z nogami prześwitującymi przez cieniutki batyst koszuli. Gdybyż tylko Elijah zajrzał tu po południu... lecz on nigdy tego nie robił. Jedynie obcy - lub w najlepszym razie znajomi - tłoczący się niżej, w salonie, błagali, by wolno im było przykleić jej do twarzy muszkę lub wybrać suknię. Widocznie mężów nie interesuje przyglądanie się żonom podczas toalety, bo znają już wszystkie ich sekrety i nic nie budzi w nich dreszczyku, jaki daje nowość. Tylko że ona i Elijah nie widzieli się w takich okolicznościach od całych dziewięciu lat, można się było zatem spodziewać po nim choćby odrobiny zaciekawienia. Gdy ostatnim razem spali ze sobą, ona była jeszcze niedoświadczoną dwudziestolatką o płaskiej figurze. - Czy przyjmie pani Villiersa, jeśli się tu pojawi? - spytała Brigitte i zręcznym ruchem wytrząsnęła zawartość pudełka ze wstążkami na toaletkę, całkiem jakby przygotowywała scenerię do jakiegoś epizodu w teatrze, a potem położyła na połyskujących kolorowych wstęgach oprawne w srebro lusterko Jemmy. - Villiers jest niebezpieczny - stwierdziła jej pani. Był on wszystkim tym, czym Corbin i Delacroix nie byli, na przykład świetnie grał w szachy. Miał równie bystry umysł, jak ona, jego intrygi nie trąciły niczym banalnym i... I pragnął jej. A jego pożądanie w niczym nie przypominało błahych uczuć mężczyzn, którzy czekali na dole. Była pod jego urokiem, czarował ją jego cyniczny uśmiech i zachwycające oczy odziedziczone po matce Francuzce. Brigitte westchnęła, a to westchnienie mówiło wszystko. - Oczywiście, jest Francuzem, co wszystko zmienia. - Tylko po matce.
- Assez! Wystarczy! Całkiem wystarczy. Brigitte miała rację. Odziedziczona po matce francuska krew istotnie wystarczała... wraz z angielską męskością i siłą. Kobieta mogła przy nim stracić spokój ducha, nie mówiąc już o reputacji. - Czy wpuścić tylko Corbina? - spytała Brigitte, zbierając bilety wizytowe. Na ogół dama pozwalała wejść do buduaru dwóm, trzem, a nawet czterem dżentelmenom, by pomogli jej wybrać muszki i koronki. Zaproszenie tylko Corbina zakrawało na skandal; któż jednak by uwierzył, że ona zamierza nawiązać romans akurat z nim? Był jej ulubionym partnerem w menuecie, miłym towarzyszem wieczoru. Znakomity tancerz, doskonały doradca w kwestii strojów, mężczyzna o błyskotliwym umyśle. Czuła jednak wyraźnie, że w równie małym stopniu interesował go romans z nią, i ją romans z nim. Ale co się stanie, jeśli Elijah nie przyjdzie wieczorem, mimo że się umówili? Jeśli sprawy państwowe wezmą górę nad sercowymi? Z pewnością nic. Brigitte wybiegła za drzwi, żeby odprawić pozostałych oraz wpuścić jedynie Corbina, a prócz tego ożywić ploteczki o tym, kogo Jemma faworyzuje. Chwilę później Corbin zatrzymał się u drzwi na tyle długo, by Jemma mogła oszacować jego strój i by on mógł ocenić efekt starań Brigitte. Szczere uznanie malujące się w jego wzroku bardzo Jemmie pochlebiało. - Napiłabym się szampana - powiedziała do Brigitte. - Lordzie Corbin, czy to panu odpowiada? - Jak najbardziej - wycedził. Był synem ziemianina, którego ten najstarszy syn przyprawiał o zakłopotanie lub wręcz przerażał. Peruka Corbina była bez skazy, biała jak śnieg, a obcasy - wyższe od obcasów Jemmy i zdobione deseniem z kwiatów. Tylko dzięki szerokim barkom i kanciastemu podbródkowi nie sprawiał
wrażenia całkowicie zniewieściałego. Frak był koloru zwiędłej róży, mankiety i spodnie sięgające do kolan - w kolorze pomarańczowym, a pończochy... - Co za wspaniałe pończochy - zawołała. Były jasnokremowe z różowymi strzałkami po bokach. Corbin zgiął się we wdzięcznym ukłonie. - Najpierw zobaczyłem takie same na lordzie Stittle, jeśli możesz to sobie wyobrazić! Siadł w fotelu przy niej, co pozwoliło mu poprawić jej fryzurę. - Wolę sobie nie wyobrażać. - Wiem, wiem. Powiedziałem mu, że ma na to zbyt grube łydki. A może stopy? W każdym razie z trudem mi przyszło dowiedzieć się, u kogo je kupił, ale dopiąłem swego. U Williama Łowna Bond Street, wyobraź sobie. A ja myślałem, że on handluje tylko topornymi pończochami dla hreczkosiejów. W jego oczach błysnęło rozbawienie, a Jemmie z miejsca poprawił się humor. - Muszę dzisiejszego wieczoru wyglądać najlepiej, jak tylko można - stwierdziła i zbyt późno zdała sobie sprawę, że powiedziała to z nadmiernym przejęciem. - Moja droga, przecież ty zawsze tak wyglądasz. - Corbin uniósł brwi. - Zawsze! Czyż dotrzymywałbym ci towarzystwa, gdybyś nie była najwytworniejszą księżną w Londynie? - To samo można powiedzieć o tobie. - Oczywiście. - Corbin uśmiechnął się szeroko. - A jeśli już o tym mówimy, czy widzisz moją bródkę? Hodowałem ją przez cały tydzień na wsi, żeby wyglądała jak należy na królewskiej fecie. Jemma przyjrzała mu się uważniej. Podziwiając pończochy, nie zwróciła uwagi na kilka zaledwie jedwabistych włosków pod dolną wargą, tworzących coś w rodzaju litery V.
- Owszem - powiedziała z wolna - podoba mi się, że zacząłeś hołdować tej modzie. Wyglądasz z bródką doroślej, a nawet trochę niebezpiecznie. - Kobietę szpeciłaby niewiarygodnie, ale mężczyźnie dodaje uroku - odparł rozpromieniony. - A przynajmniej mężczyźnie w moim wieku. Czy wolno mi spytać, czemu się tak przejmujesz dzisiejszym wieczorem? Chciałbym wierzyć, że nie ma to nic wspólnego z Delacroix. Minąłem się z nim na schodach, a nie lubię przebywać w jego pobliżu z obawy, że udzieli mi się jego pospolitość. - Nie bądź taki skromny, mój drogi! - roześmiała się. - Delacroix uważa się za wcielenie wyrafinowania. - Można by to uznać za młodzieńcze niedoświadczenie, ale jest jednak na nie za stary. Stara się też ogromnie, żebym źle się czuł na sam jego widok. Takiej szczerości powinno się zakazać. - Ależ jesteś bezwzględny. - Jemma wzięła do ręki kilka wstążek, spojrzała na nie pod światło i odłożyła je z powrotem na toaletkę. Byłyby odpowiednie dla niewinnego dziewczęcia, a ona miała na dzisiejszy wieczór całkowicie inne zamiary. - Czy planujesz la grande toilette? - spytał Corbin, pojmując w lot, o co jej chodziło. - Cała rzecz w tym - Jemma wskazała dłonią na łóżko - że nie mogę się zdecydować. Rzecz jasna, Corbin wstał, żeby przyjrzeć się dwóm strojom, które Brigitte rozłożyła na łóżku. Po jednej stronie leżała przepiękna suknia z jedwabiu w kolorze morskiej wody. Zdobiły ją małe zielone różyczki, które dodawały sukni pikantnego wdzięku. Poły spódnicy rozwierały się w środku, ukazując cieniutki spód w jaśniejszym odcieniu. - A co wepniesz we włosy? - Róże dobrane do koloru sukni.
- Wybornie - uznał. - Założę się, że środki różyczek są ze szmaragdów, a nie z zielonego szkła, prawda? - Bardzo maleńkie szmaragdy. - Wzruszyła ramionami. - Wręcz niedostrzegalne. - Jestem za luksusem - uznał Corbin, obracając w palcach jedną z różyczek. - Zwłaszcza za takim, który nie rzuca się w oczy. - Prawdę mówiąc, były strasznie drogie. - W takim razie powinna je nosić jedynie kobieta, która nie musi się martwić o pieniądze. Chociaż teraz przyszło mi do głowy, że jeśli będzie je miała na sobie kobieta tonąca w długach, to taki ekstrawagancki popis uśmierzy niepokój wierzycieli. - Istotnie, są raczej ekstrawaganckie. - Księżna może sobie na to pozwolić. - Corbin nachylił się nad drugą toaletą. - Jeśli jednak pierwsza suknia ma olśnić ekstrawagancją, to kogo i dlaczego chcesz olśniewać tą drugą? - Choć jego głos ociekał słodyczą, wyczuwało się w nim zgorszenie. - To ostatni krzyk mody - zaprotestowała Jemma, stając przy nim. - Szmizjerka. Królowa Maria Antonina ma ich co najmniej cztery, zapewniam cię. - Ach, ale ta szczęśliwa władczyni nie żyje w Anglii. - Corbin uniósł suknię w palcach. Była z powiewnej tkaniny w odcieniu jasnego morelowego różu, ozdobiona tu i ówdzie perełkami, cienka jak koszulka, w przeciwieństwie do sukien z atłasu. Ledwie zakrywała piersi i spływała w dół w długich fałdach niczym delikatny strój nocny. - Czyż my w Anglii jesteśmy tacy zacofani? - spytała Jemma. - Tacy chłodni, dosłownie i w przenośni. Moja droga księżno, kobiety na twój widok będą trząść się ze złości, a mężczyźni również zadrżą, ale z całkiem innego powodu. Ty zaś dostaniesz dreszczy. - Dreszczy? - Jemma spojrzała na suknię.
- Nic nie jest mniej atrakcyjne od gęsiej skórki - mruknął Corbin. - A królewska zabawa odbędzie się na wielkiej łodzi. Na rzece. Jeśli nie chcesz przez cały wieczór tęsknić za kominkiem i wełnianym szalem, to włóż zieloną. Nawiasem mówiąc, jest wspaniała. - Ależ... - I nie doprowadzi cię do rozpaczy. Jemma się odwróciła. - Ja nigdy nie rozpaczam! Corbin napotkał jej wzrok utkwiony w lustrze. - A więc skąd ten nastrój? - spytał cicho. - Ja nie rozpaczam. Ja jestem... - Zainteresowana? - Corbin uniósł brwi, a jego uśmiech świadczył o takim rozbawieniu, że nie mogła go nie odwzajemnić. - Moim mężem - rzuciła impulsywnie. Zaskoczyła go. Wychylił się z fotela mniej beztroski niż zwykle. - Mężem? Twoim mężem? - Nikim innym. Nigdy nie romansowałam z żonatym mężczyzną. Był to wątpliwy powód do chwały, ale innego nie miała. - Myślałem, że zdecydowałaś się na Villiersa. - Nie. Przemilczała, że niewiele brakowało. - Chodzi ci o własnego męża? Nie mam pojęcia, co ci doradzić. Mężowie są tacy... tacy... - Nieciekawi? - Oczywiście, Beaumont jest kimś godnym uznania. - Wiem - westchnęła Jemma, przykładając do siebie szmizjerkę i spoglądając w lustro. - Zależy od niego cała przyszłość kraju, z tego, co słyszałem. - Jest taki nudny.
- Tego bym nie powiedział. Rzecz jasna, kieruje się niewzruszonymi moralnymi zasadami. - W przeciwieństwie do mnie - przyznała z przygnębieniem i rzuciła powiewną suknię na łóżko. - Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Życie jest o wiele bardziej interesujące, gdy ludzie rozumieją, czym się różnią anioły od diabłów. Słyszałem, że jego wysokość książę jest najbardziej szczery z całej Izby. Można by... - tu się zawahał - .. .uwierzyć we wszystko, co mówi. - Wiem, wiem. - Jemma również westchnęła. - Prawdziwy z niego purytanin. - Potrzeba nam porządnych ludzi - stwierdził stanowczo Corbin. - Szkoda tylko, że są tacy... tacy... - Porządni. - Zapewne odczuwam to tak tylko dlatego, że sam nigdy nie miałem zamiaru zasiadać w parlamencie. Wszyscy - absolutnie wszyscy! - noszą tam te okropne peruki, całkiem jak żołnierze na paradzie. - A ja łatwo mogę sobie wyobrazić ciebie w parlamencie. - Jemma zmieniła pozycję tak, by móc spojrzeć przyjacielowi w oczy, patrząc w lustro nad toaletką. - Z pewnością jesteś o wiele inteligentniejszy niż większość tych ludzi. Corbin się roześmiał. - Chyba jesteśmy przyjaciółmi tylko dlatego, że mylisz się całkowicie w ocenie mojego charakteru. - Przyjaźnimy się, bo jesteś zabawny. No i potrafisz mi wytknąć, że moje pończochy nie pasują kolorem do pantofli, a także plotkujesz bezlitośnie o wszystkich i udajesz, że nie obmawiasz mnie za plecami. - Wcale nie udaję. W tej chwili w moim sercu jest miejsce tylko dla jednej kobiety. Jesteś nią ty. Jemma cmoknęła go w policzek. - Świetnie do siebie pasujemy - odparła, siadając przy nim.
- Ale ty dziś jesteś w nastroju dziwnie serio. - A czy wolno nam na serio rozmawiać tylko o pończochach? Namyślał się nad odpowiedzią o wiele dłużej, niż to było jej zdaniem konieczne. - Mówiłem całkiem serio o skandalu. - A o namiętności nie? Zmarszczył nos, ale w jego oczach widniało współczucie. - Dzięki Bogu żadne zauroczenie nie zmusi mnie do tego, żebym je brał na serio. Piękna kobieta nigdy nie powinna zachowywać się serio, księżno. - Dlaczego? - Świadczyłoby to o tym, że czegoś nie może osiągnąć. My zaś, którzy nie jesteśmy aż tak piękni, wolelibyśmy wierzyć, że ty osiągasz w życiu wszystko, czego chcesz. To zresztą sedno piękności. - Czuję, że z każdą chwilą mówię bardziej szczerze - odparła Jemma. - Może to wina mojego wieku? - Wieku i namiętności! - Corbin wydawał się nieco znudzony. - Chyba winienem poprosić twoją pokojówkę o brandy, jeśli dalej zamierzasz ciągnąć rozmowę w tym stylu. - A więc nie powinnam wkładać szmizjerki? - Absolutnie nie. A biorąc pod uwagę to, co mi już powiedziałaś, zielony jedwab odsłoni niemało z twoich wdzięków. - Mężowi? - Twojemu mężowi. Bo książę jest... - tu Corbin dyskretnie urwał. - No cóż, gdyby był kobietą, z pewnością chodziłby w długich sukniach z jak najmniejszym dekoltem. Jemma kiwnęła głową. - Nie potrafię przeobrazić się w purytańską żonę tylko po to, żeby spodobać się Elijahowi. Musi mnie brać taką, jaką jestem.
- Niech mi będzie wolno spytać: co właściwie masz na myśli, mówiąc, że on ma cię brać? - Musimy mieć potomka. - Oczywiście, ale to nie wymaga od ciebie namiętności, a już z pewnością nie musisz się niepokoić. Wystarczy, że postawisz na nocnym stoliku butelkę brandy, z której można co jakiś czas pociągnąć łyczek po cichu. - Chcę czegoś więcej. - Czy stąd to pragnienie namiętności? - Och, chyba jestem całkiem niemądra. - Nie ty pierwsza, ale nie będzie to łatwe zadanie, księżno. - Lepiej mów mi po imieniu - stwierdziła ze smutkiem. - Tylko ty o tym wiesz. - Nikomu tego nie zdradzę. Ty też nie powinnaś. Musisz się więc nauczyć, jak wzbudzić namiętność we własnym mężu. - Włożę tę zieloną suknię. - Frywolny strój tu nie pomoże. Nie zrobi wrażenia na... - ...moim małżonku. - Jemma zaczęła okręcać różową wstążkę wokół palca. - Jeśli włożysz szmizjerkę, tylko go rozzłościsz. Albo poczuje się zażenowany. Taka suknia ma sprawić, żeby mężczyzna gwałtownie zapragnął czegoś nieosiągalnego, o czym nie może nawet zamarzyć. Natomiast mąż... - A właśnie. Mąż. - Musisz go czymś zaskoczyć. Żeby cię zobaczył z całkiem nieznanej mu strony. - Ależ ja nie mam żadnych stron! - powiedziała z rozpaczą. - Gram za to w szachy. On o tym wie. Od czasu do czasu grywamy ze sobą. - Niczym stare małżeństwo! - Corbin aż jęknął. - W bibliotece. Kiedy rozmawiamy o tym, co się tego dnia zdarzyło. - Coś ją uderzyło w spojrzeniu Corbina. - Co masz na myśli? - spytała. - Owszem, jest w tobie coś, czego on nie zna.
- Co takiego? - Jesteś kobietą z przeszłością, Jemmo. Co więcej, kobietą z pewną reputacją. - Jemu nie podoba się moja przeszłość. Nigdy też nie akceptował nieokiełznanej strony mojej natury. Kilka lat temu złożył mi wizytę w Paryżu na Trzech Króli. Trzeba ci było widzieć jego minę, kiedy mu oznajmiłam, że wszyscy mężczyźni mają przyjść na mój bal przebrani za satyrów! Oczywiście odmówił i kiedy Francuzi zjawili się w takich właśnie kostiumach, on był we fraku, całkiem jakby nie chodziło o maskaradę. - Oczywiście. Nigdy też nie łączył się z nim nawet cień skandalu. - Miał co prawda kochankę, ale nikt tego nie uważał za skandal -powiedziała, rzucając wstążkę na stos pozostałych. - No, bo kochanka to przecież coś zwykłego. Jednakże dla mężczyzny z jego charakterem istnienie takiej kobiety w dawnym życiu musi być teraz czymś żenującym. Jemma spojrzała na niego pytająco. - Kochankom się płaci, żeby czyniły zadość fantazjom, które się snują w głowie każdego mężczyzny - wyjaśnił. - Fantazje! - wybuchnęła Jemma. - On się z nią regularnie spotykał we własnych pokojach w parlamencie w porze lunchu! Czy można to nazwać fantazjami? - W takim razie był to zwyczajny związek, pewnie jeszcze sprzed małżeństwa, a on po prostu zapomniał go zerwać. Ile miał lat, kiedy odziedziczył tytuł? - Och, niewiele. Czy słyszałeś o okolicznościach śmierci starego księcia? Wiązały się z ogromnym skandalem. - Oczywiście! Zmarł zaskoczony in flagranti z czterema naraz... - Z dwiema. Tylko z dwiema nierządnicami. Założę się jednak, że Pałac Salome zaspokajał dosyć szczególne gusty, a był to ulubiony przybytek księcia.
- Nic dziwnego, że twój mąż uczynił kochankę częścią swego oficjalnego życia. Gdzież lepiej mógł dowieść, że nie ma zboczonych upodobań, jeśli nie w miejscu pracy? - Elijah powiedział, że ją kocha - odparła niemal niedosłyszalnie. - Jeśli go nękałaś pytaniami, mógł tak powiedzieć w gniewie. Bardzo trudno kochać kogoś, komu się płaci za tę najbardziej intymną z przyjemności. Pieniądze niszczą całą satysfakcję. - Przerażasz mnie. - Czy rozumiesz, co ci podsuwam? - spytał. - Nie. - Jeśli chcesz wzbudzić namiętność w mężu po tylu latach małżeństwa, to musisz ukazać mu tę stronę swojej natury, którą demonstrowałaś w Paryżu. - Szmizjerka? - Nie. Ma zbyt jawnie zmysłowy charakter. Musisz się wykazać wyobraźnią. Musisz zrobić coś, czego nigdy nie widziano w pomieszczeniach Izby Lordów i czego z pewnością książę nie zaznał w objęciach kochanki. Powinnaś być spontaniczna, trywialna i wesoło się bawiąca. - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Elijah... - Wesoło się zabawiał? - Corbin założył ręce na piersi. - Ja też nie. Stoisz przed wyzwaniem, księżno. Myślę również, że on musi wybrać właśnie ciebie, a nie żadną inną. - Czy sądzisz, że powinnam zachęcać do flirtu Villiersa? - Jemma zmarszczyła brwi. - Być może. Ale sądzę również, że księciem powinna zainteresować się jakaś równie piękna i atrakcyjna kobieta, jak ty. - Chyba nie wymagasz ode mnie, żebym namówiła inną kobietę do uwodzenia mego męża? - Żadna kobieta w Londynie nie ośmieli się tego zrobić, jeśli wyraźnie nie dasz do zrozumienia, iż ciebie to nic a nic nie obchodzi, a twoja obojętność
ułatwi ci zadanie. Żaden mężczyzna nie pragnie kobiety, która pada przed nim plackiem. - Oczy Corbina powędrowały gdzieś w dół, jakby już widział damskie dłonie na własnych kostkach. - Ani myślę tego robić! - Ja tylko ci sugeruję, żebyś nie rozgłaszała wszem wobec swoich uczuć. Niech mąż sam przyjdzie do ciebie. Jeśli to możliwe, bądź zalotna wobec jakiegoś innego mężczyzny. Beaumont ożenił się młodo i z oczywistych względów nigdy nie pozwolił sobie na żadne frywolne wyskoki. - Ale w zeszłym roku uganiała się za nim pewna młoda kobieta. Nie pamiętasz panny Tatlock? - Co, ta zgryźliwa pannica z długim nosem? Jemmo, twoją rywalką może być tylko kobieta równa ci urodą, inteligencją i stanem. - Jego kochanka nazywała się Sarah Cobbett. - To prostackie nazwisko mówi samo za siebie. Cóż mogła taka kobieta ofiarować biedakowi oprócz krótkich chwil intymności? Płakać mi się chce, kiedy o tym pomyślę. - Czy to konieczne, Corbinie, żebym znalazła dla Elijaha własną rywalkę? - Absolutnie. Nigdy przedtem nie rywalizowały o niego dwie kobiety. Jeśli ty będziesz jedną z nich, spodoba mu się taka sytuacja. Jemma uznała, że Corbin może mieć rację. - Skąd czerpiesz tę wiedzę? - Lubię obserwować innych - odparł w zadumie. - Niektórzy z nas, jak ty, droga księżno, rzucają się w wir życia. Inni, a w ich liczbie ja, mu się przyglądają. - Wiedziałam o tym. Powinieneś zająć miejsce w parlamencie i manipulować takimi biednymi ludźmi jak ja, którzy nie zdołali nabyć mądrości. Nigdy się zbytnio nie zastanawiała nad tym, czemu właściwie Elijah kochał się wówczas z Sarah na biurku... A właśnie ten incydent zniszczył ich małżeństwo, złamał jej serce i sprawił, że wyjechała do Paryża. Oczywiście,
większość mężczyzn umieszcza swoje kochanki w domkach na przedmieściu i nie spotyka się z nimi w miejscu pracy. O miłosnych spotkaniach Elijaha każdy człowiek zatrudniony w jego służbowych apartamentach musiał wiedzieć. Brigitte wniosła srebrną tacę z szampanem i kieliszkami. - Dzięki Bogu - westchnął Corbin, ujmując jeden z nich. - Wszystkie te poważne rozważania sprawiły, że poczułem pragnienie. - Zdecydowałam się na zieloną - oznajmiła Jemma pokojówce, a potem wstała, żeby Brigitte mogła na nią włożyć stelaż podtrzymujący suknię. - Dwie muszki - zdecydował Corbin. - Jedna tuż koło ust, a druga pod okiem. Zielony jedwab opadł na stelaż z łagodnym szelestem. Gorset uwypuklił piersi i podał je do przodu. Jemma spojrzała spod oka na Corbina. - Znakomicie - uznał. - Zachwycające, ale w pełni dozwolone. A skoro twoja suknia harmonizuje z moim surdutem, pozwolę sobie od czasu do czasu pojawić się u twego boku. Jemma uśmiechnęła się, patrząc w kieliszek. Poweselała. - Brigitte, na dziś wieczór czerwona szminka. - Masz być frywolna - zauważył Corbin. Godzinę później tak właśnie wyglądała. Włosy miała upudrowane i przybrane błyszczącymi zielonymi różyczkami, których szmaragdowe wnętrze rzucało tajemnicze błyski, oczy jarzyły się ponad muszką, a druga muszka przyciągała wzrok ku szkarłatnym ustom. Była frywolna - niejawnie dostępna, nie skandalizująca, ale figlarna. - Jesteś idealna - powiedział Corbin, wstając. - A ty wprost cudowny - i Jemma ucałowała go w policzek. Corbin uśmiechnął się z satysfakcją. - Zawsze uważałem, że najlepiej jest się bawić po swojemu. Ten wieczór może być naprawdę interesujący, księżno.
2 Wiejska siedziba Wittiama Pitta, Cambridge, 26 marca 1784 roku Od godziny książę Beaumont usiłował wymknąć się z domu premiera. Kilku najpotężniejszych ludzi w państwie spędziło tam ostatnie dwa tygodnie na dyskusjach nad polityką i prawem, by udaremnić knowania Foxa i pokrzyżować jego zamiary, wyszukując rozmaite dające się zaakceptować argumenty. Elijah przez długie godziny walczył o sprawy, które uważał za słuszne, na przykład o to, by w Anglii zaprzestano handlu niewolnikami. Niektóre z tych walk wygrał, inne przegrał. W polityce tak już jest, że trzeba brać pod uwagę zarówno nieuchronne klęski, jak i możliwe zwycięstwa. - Powiadomię o pańskim zaniepokojeniu Jego Królewską Mość - mówił, składając ukłon premierowi, czcigodnemu Williamowi Pittowi. - Oczywiście w sposób bardzo taktowny. Zgadzam się, że niebezpiecznie byłoby urządzić królewską fetę tak blisko statków ze skazańcami. - Proszę mu powiedzieć, że te pływające monstra nie były wcale przeznaczone na więzienia - podkreślił lord Stibblestich, rumiany mężczyzna, którego oczy ledwie były widoczne zza fałd tłuszczu w pulchnych policzkach. Miał krzepkie ciało, w porównaniu z którym twarz wydawała się jeszcze bardziej nalana. Wystawał z niej duży nos. Elijah wolał milczeć, choć na końcu języka miał odpowiedź. Król doskonale wiedział, że te stare okręty wojenne nigdy nie miały być kazamatami. Stały teraz zakotwiczone na Tamizie równie wysłużone i zniszczone, jak cała angielska flota. Obecność setek przetrzymywanych tam przestępców była jednak problemem, z którym Jego Królewska Mość nie chciał się zmierzyć otwarcie. Prawdę mówiąc, Elijah rozumiał, że to parlament powinien jakoś rozwiązać tę
kwestię. - W zeszłym tygodniu doszło do próby buntu więźniów - dodał cierpko Stibblestich, łudząc się, że mówi coś, o czym inni nie słyszeli. - Kamerdyner doniósł mi, że pański lokaj już przychodzi do siebie po niedyspozycji żołądkowej - zwrócił się do Elijaha Pitt. - Wyślę go do Londynu najszybciej, jak tylko można. - Przepraszam za ten kłopot. Wiem, że Vickery również jest wdzięczny za okazaną mu przez pana troskliwość - odparł Elijah, po czym skłonił się, odwrócił i wyszedł. Czekała na niego kareta, która miała go dowieźć od razu na „Pielgrzyma", wielką łódź królewską. A tam... A tam spotka się ze swoją żoną. Z Jemmą. Choć był niezwykle znużony dwoma tygodniami spędzonymi na usiłowaniach uzmysłowienia członkom własnego stronnictwa, jak nieetyczne są ich przekonania, nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie na pokładzie „Pielgrzyma". Drzemał w kącie karety, budząc się tylko wtedy, gdy koła podskakiwały na londyńskim bruku. Wyciągnął zegarek z kamizelki i sprawdził godzinę. Miał czterdzieści minut na dojazd. W przeciwnym razie „Pielgrzym" odbije od brzegu bez niego. Król uparł się, że wypłynie z biesiadnikami na środek Tamizy, a potem łódź popłynie w dół rzeki, rozjarzona światłami i rozbrzmiewająca muzyką. W tejże chwili powóz zakołysał się i nagle stanął. Elijah musiał uzbroić się w cierpliwość. Ulice Londynu były zatłoczone i nieraz powstawały na nich zatory. Przeczekał dwie minuty, aż wreszcie zastukał w dach. - Co się do licha dzieje, Muffet? - Jedziemy przez Aldgate, ale ulica gdzieś przed nami jest zablokowana, wasza miłość! - zawołał stangret. Elijah zaklął i wychylił się zza drzwi. Stajenni zeskoczyli już z tylnej części karety i stali przy koniach. Na ulicy kłębił się tak gęsty tłum, że nie można było dostrzec przyczyny zakłócenia ruchu.
- Co się tam dzieje? - spytał, ponownie wychylając się na zewnątrz. - Sami dobrze nie wiemy - odparł Muffet - ale proszę spojrzeć, wasza miłość: w poprzek Sator Street stoi barykada i wciąż ją umacniają. Istotnie, ulicę zagradzała rosnąca z każdą chwilą sterta domowych sprzętów, beczek po piwie i różnych rupieci. Jacyś ludzie nieśli akurat wyściełany fotel, gdy jedna z beczek potoczyła się po ulicy. Gdzieś z boku błyskały ogniska, na których najwyraźniej pieczono ziemniaki. - Czy ktoś ich atakuje? - Nic takiego nie widzę - rzekł Muffet - i niełatwo nam się przyjdzie stąd wydostać. Wskazał na coś palcem i Elijah dostrzegł, że ich powóz jest pierwszym z mnóstwa pojazdów nadjeżdżających od strony Londynu, które utknęły pod bramą miejską. Niektórzy je cofali lub próbowali to zrobić, lecz uniemożliwiali im to inni, którzy najwyraźniej postanowili utorować sobie drogę siłą. Elijah spojrzał na swój ubiór. Miał na sobie dworski strój, stosowny na tę okazję: złocisty surdut haftowany w kwiaty koloru musztardy, ze złoconymi guzikami. Wyglądał w nim pośród tłumu niczym jakiś absurdalny nagietek. Podszedł ku migoczącym ogniskom u stóp barykady. Gdy stanął w ich świetle, wesołe okrzyki umilkły. Młodzieniec o gładkich, czarnych włosach, który właśnie wciągnął szafę na jej szczyt, zamarł z otwartymi ustami. Krzepki mężczyzna, który mu w tym pomagał, oprzytomniał szybciej. - ...bry wieczór! - zawołał ku niemu. - Dobry wieczór! - odparł Elijah. - Czy wolno mi spytać, po co wznosicie tę barykadę? - Dziś w mieście niespokojnie! - odkrzyknął mu mężczyzna. Wskazał palcem za siebie. - Limehouse nigdy się nie buntowało i dzisiejszej nocy też nie. Nie chcemy tylko wpuścić tych wcielonych diabłów tu, gdzie mieszkamy! Elijah spojrzał na barykadę. - Wygląda na niełatwą do sforsowania. Mężczyzna się rozpromienił.
- Jużem mówił, że my się wcale nie buntujemy! A stawiania barykad nauczyłem się od mojego starego! Możemy ją wyrychtować raz dwa i robimy to, kiedy tylko trzeba. Straże o tym wiedzą - dodał jakby w swojej obronie - i wszystkie schowały się z tyłu za barykadę! - Czy bunt na pewno wybuchnie tej nocy? - zawołał Elijah. - Jak amen w pacierzu. Lepiej pan zrobisz, jak zabierzesz stąd tę swoją karetę. Niemało tu różnych łobuzów, co by chętnie sobie zabrali twoją parę siwków, milordzie! - odkrzyknął mężczyzna i znów dźwignął szafę. - Naprawdę potrafisz wznieść raz dwa taką przeszkodę?! - zawołał Elijah. - A jakże! - odparł mężczyzna, stawiając szafę na jakimś fotelu. Szafa niebezpiecznie się zakołysała, grożąc upadkiem. Elijah cofnął się szybko. Szafa runęła z przeraźliwym trzaskiem. Młodzieniec z otwartymi niczym ryba ustami zdołał uskoczyć. Elijah się obejrzał. Wąską uliczkę całkowicie zablokowały powozy. Aldgate będzie nieprzejezdna przez długie godziny, jeśli nie przez całą noc. Jeśli istotnie bunt wybuchnie, to on straci konie. Chyba że... Elijah przyjrzał się barykadzie. Bez szafy, nie była zbyt wysoka. Miała co najwyżej półtora metra. Czuł jednak, że bunt jest już blisko, domyślał się go, widząc podniecenie ludzi, gwałtowność, z jaką piętrzyli sprzęty, i całkowitą nieobecność dzieci. - Hej, ty - zawołał do tęgiego mężczyzny, który gapił się na barykadę i przeklinał wyjątkowo soczyście. - Nie mam czasu na gadanie! - odkrzyknął tamten. - Chcę się tędy przedostać z końmi i ludźmi. Zrób mi miejsce po drugiej stronie! Muffet stanął u jego boku. - Wasza miłość, kareta próbowała przebić się przez Aldgate, ale jakiś głupiec rąbnął w nią i uszkodził podwozie. A wyjechać się stąd nie da. Musi się pan wdrapać na barykadę. Po drugiej stronie byłby pan bezpieczny, a stajenni i ja bronilibyśmy powozu i koni.
- Za nic! Nie mogę tu zostawić moich ludzi ani koni. Bunt może się zacząć właśnie z powodu tej barykady, wziąwszy pod uwagę, jak wygląda sytuacja na ulicy za nami. Myślę, że poleje się krew. - Nigdy nie pozwolą nam tędy przejechać - powiedział Muffet. - Nie chcą ani nie mogą tego zrobić - odparł Elijah, przyglądając się uważnie barykadzie. Składała się dosłownie ze wszystkiego, od krzeseł po stoły z jadalni, powiązane chaotycznie sznurami, i wyglądało na to, że jej rozbiórka mogłaby potrwać nawet parę dni. - Wyprzęgaj konie! Za nic nie chcę ich stracić w żadnym buncie! Niech powóz stanie pod tamtym domem. Może ten budynek się spali, ale nie bardzo w to wierzę. Ilu mamy stajennych? Dwóch? Wyślij obydwóch na barykadę. Niech przez nią przeleżą i poczekają na konie. - Nie przedostaniemy się przez nią razem z końmi! - zaprotestował Muffet. - Mogę ich bronić, wasza wysokość. Mam pistolety. - Nie zostawię cię tutaj! - sprzeciwił się Elijah. A prócz tego za pół godziny muszę być na łodzi królewskiej. Wyprzęgnij konie, pokonamy z nimi barykadę. - Musiałby ją pan na nich przeskoczyć! - Galileusz poradzi sobie bez trudu z tą przeszkodą, więc ty go dosiądziesz. Ja pojadę pierwszy na Ptolemeuszu. - To zbyt niebezpieczne, wasza miłość! Koni nie uczono skoków. Co będzie, jeśli Ptolemeusz się potknie? - Nonsens - odparł Elijah. - Nie będę się teraz z tobą spierał. Muszę tobie i koniom zapewnić bezpieczeństwo, a potem dostać się na królewską łódź, nim odpłynie. Jeśli Ptolemeusz sobie poradzi, nie będzie żadnego kłopotu. Galileusz jest silniejszy. Chwilę później woźnica powrócił, prowadząc konie. - James pochodzi z Limehouse - wyjaśnił - i może się dogadać z tymi ludźmi, więc go odesłałem. - Dobrze zrobiłeś. - Wasza miłość... - zaczął zdesperowany Muffet. Elijah już jednak ściągnął lejce, a potem wskoczył na Ptolemeusza.
- Mam się tam spotkać z księżną! - zawołał do stangreta. - Dalej, za mną! Zaczął się cofać z koniem, żeby ten mógł wziąć rozbieg. Czuł się znów jak wtedy, gdy będąc chłopcem, pędził na oklep z Villiersem przez łąki za swoimi posiadłościami, przeskakując przez wszystko, co się dało, zataczając koła i skacząc ponownie. Ptolemeusz był koniem cugowym, a nie do jazdy wierzchem, choćby nawet na oklep. Stawał gwałtownie dęba, usiłując oswobodzić łeb. Elijah owinął lejce wokół prawej ręki, a lewą go uspokajał. Gdy już cofnął się tak daleko, jak tylko mógł, zwrócił zwierzę ku barykadzie spiętrzonej między domami i oświetlonej płomieniami. Ptolemeusz znów spróbował się zbuntować, lecz Elijah zdołał go poskromić. Lubił obydwa kosztowne konie i nie miał najmniejszej ochoty tracić ich z powodu zamieszek ani też narażać z tego powodu swoich ludzi na niebezpieczeństwo. - Spokój! - mruknął. - Stój! Potem zaś popuścił mu cugli i Ptolemeusz ruszył posłusznie, galopując wprost ku barykadzie. Elijah ocenił dystans, biorąc poprawkę na kiepską widoczność, wybrał właściwe miejsce i dał zwierzęciu znak. Ptolemeusz wspiął się na potężne tylne nogi i skoczył. Przez moment zdawało się, że nagromadzone sprzęty zwalą się na nich i Elijah kątem oka dostrzegł, że jakiś mosiężny, podłużny przedmiot omal się nie wbił w koński brzuch, lecz za chwilę, po gwałtownym wstrząsie, obaj wylądowali na dole. Elijah zacisnął zęby. James podbiegł do niego. Elijah rzucił mu lejce. - Zabierz go gdzieś w bezpieczne miejsce - polecił lokajowi, który pospiesznie odprowadził konia na bok, tak by Muffet i Galileusz mogli do nich dołączyć. - Nie będzie z tym kłopotu, wasza miłość - odparł James, uchylając kapelusza. - O dwie ulice dalej są stajnie. - Myślałem, że zamknięto cały ten kwartał. - O nie. Barykady wzniesiono tylko w Limehouse, a wewnątrz jest tam dobre osiem tysięcy ludzi. W Limehouse mieszkańcy nie lubią obcych, znani są
z tego. Wszyscy, co tu żyją, wiedzą, że tak jest bezpieczniej. Proszę spojrzeć, o tam są straże. Rzeczywiście, kilku stróżów bezpieczeństwa grzało sobie ręce nad ogniem. - Muszę się znaleźć nad Tamizą - powiedział do Jamesa Elijah, gdy tylko Muffet na Galileuszu bez problemów przesadził barykadę. - Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. James przygryzł dolną wargę. - Musiałby wasza miłość przedostać się przez barykadę na Bramble Street. Zostawię konie Muffetowi. - Nie trzeba, żebyś... - Nie poradzi pan sobie tutaj beze mnie - odparł James. - To inne ulice niż te, którymi wasza miłość zwykł chadzać. Nie oszczędzą tu nikogo, bo myślą, że tak będzie lepiej. Wybrzeże jest niedaleko stąd, ale niełatwo będzie tam dojść. Elijah szedł za lokajem od jednej krętej uliczki do drugiej. Za osłoną barykad panował wręcz świąteczny nastrój. Okna były pootwierane, ludzie powychodzili z ciasnych domków o spiczastych dachach, śpiewali pieśni w miejscowym dialekcie, którego dobrze nie rozumiał, i wrzeszczeli coś jeden przez drugiego. Milkli, gdy ich zauważali, ale bez żadnej wrogości. Tej nocy wrogami ich nie byli bogacze jak on, ale gwałtownicy. Bunt przykuwał uwagę wszystkich, od starców, którzy chwalili dawne czasy i dawniejsze barykady, do młodych kobiet smażących kiełbaski, które potem rozdawały. Elijah ni stąd, ni zowąd zapragnął, żeby Jemma była tu razem z nim. Jego piękną księżnę ucieszyłby ten osobliwy wieczór. Z przyjemnością podążałaby w ślad za nim tymi uliczkami. Barykada na Bramble Street wyglądała solidniej niż poprzednia, choć składała się również z bezładnej sterty sprzętów. Mężczyźni dzierżyli zaś w rękach długie, ostre przedmioty.