Krentz Jayne Ann
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Proszę się nie zatrzymywać! To zaczyna być
interesujące!
Męski głos, dochodzący z wnętrza ciemnego pomieszczenia,
brzmiał lodowato i przypominał trzask
odwodzonego cyngla. Brenna Llewellyn miała wrażenie,
że wycelowano w nią śmiercionośną broń. Z jedną
nogą przerzuconą już przez parapet okna, zamarł
w bezruchu. Znalazła się w pułapce.
Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się przerażona
w głąb ciemnego pokoju.
Przypłacę życiem tę moją przygodę, pomyślała
nieco histerycznie. Nie mając nic do stracenia,
postanowiła ratować się ucieczką. Ten wynajęty przez
nią domek letniskowy, do którego przyjechała na
wakacje nad jezioro Tahoe, nie był pusty. Miał już
lokatora! Ukrywał się w nim jakiś złodziej lub nawet
bandyta. Jej niespodziewane nocne wtargnięcie musiało
być dla niego przykrym zaskoczeniem.
- Na pani miejscu nie próbowałbym uciekać
- ostrzegł ten sam stalowy męski głos. - Jest na to
stanowczo za późno.
W bezsilnym geście Brenna zacisnęła dłonie na
parapecie. Wiedziała, że mężczyzna ma rację. Na tle
okna, w księżycowej poświacie, była z wnętrza domku
dobrze widoczna. Stanowiła doskonały cel. Zanim
udałoby się jej zeskoczyć z okna, ukrywający się
złoczyńca mógłby ją zastrzelić. Nie wątpiła, że jest
uzbrojony. Brenna siedziała więc nadal okrakiem na
parapecie, rozpaczliwie szukając w myśli jakiegoś
wyjścia. Próbowała opanować strach. Jeśli wpadnie
w panikę, sytuacja stanie się jeszcze gorsza.
- Niech mnie pan posłucha - powiedziała po chwili
zdumiewająco spokojnym głosem. - Nie widzę w tych
ciemnościach pańskiej twarzy. Nie wiem, jak pan
wygląda, więc nigdy nie będę mogła pana zidentyfikować.
Proszę pozwolić mi wyjść tą samą drogą,
którą tu przyszłam. Słowo honoru, nikomu nie
powiem, że pana tu zastałam.
- Słowo honoru? - powtórzył mężczyzna.
- W ustach włamywaczki? To brzmi interesująco
- dodał z sarkazmem.
W ciemnościach Brenna dostrzegła nagle jakiś ruch.
- Nie! Proszę! - krzyknęła.
W tej właśnie chwili promienie księżyca oświetliły
wnętrze pokoju. Na widok mężczyzny serce podeszło
jej do gardła. B y ł bosy, obnażony do pasa. Miał na
sobie tylko obcisłe dżinsy. Trzymał ł u k ze strzałą.
Brennę zdumiał widok prymitywnej broni. Była
jednak przekonana, że w rękach tego mężczyzny
może być równie groźna, jak każda inna.
- Mój Boże! - szepnęła. W co ja się wpakowałam?
pomyślała z przerażeniem.
- Jak długo zamierza pani tak siedzieć na parapecie?
Równie dobrze może pani wejść teraz do środka.
- Przepraszam, nastąpiło jakieś nieporozumienie...
- powiedziała niepewnym głosem.
- Jestem o tym przekonany - mruknął mężczyzna,
Zbliżył się do niej jednym nagłym kocim ruchem.
- Przykrą stroną życia jest to, że trzeba płacić za
popełnione błędy. Jako profesjonalna włamywaczka
pani chyba dobrze o tym wie.
N i e spuszczając wzroku ze swej ofiary, odstawił na
bok łuk i strzałę.
Teraz albo nigdy, pomyślała Brenna. To moja
ostatnia szansa. Jednym szybkim ruchem spróbowała
przerzucić nogę przez parapet i zeskoczyć na zewnątrz
domku. Nie udało się. Poczuła nagle, jak wokół
przegubu jej dłoni zaciska się stalowa obręcz. Błyskawicznym ruchem ręki
mężczyzna wciągnął ją do
środka. Zapalił światło w pokoju.
Do licha, nie poddam się przecież bez walki,
pomyślała rozgniewana Brenna patrząc w zimne oczy
przeciwnika. Rzuciła się na niego jak rozeźlona kotka,
usiłując się uwolnić ze stalowego uścisku. Widząc
bezlitosny wzrok mężczyzny, była przekonana, że nie
cofnie się on przed niczym.
I zanim zorientowała się, co się stało, leżała już na
podłodze, przygwożdżona jego rękami. Zamknęła
bezwiednie oczy i nabrała głęboko powietrza.
- Ty łobuzie! - syknęła z wściekłością.
Napastnik jedną ręką docisnął obie dłonie Brenny
do podłogi, drugą zaś zaczął przesuwać wzdłuż jej
ciała. Siedział teraz na niej okrakiem. Pod wpływem
dotyku męskiej ręki Brenna zesztywniała.
- Przysięgam na Boga, że jeśli mnie zgwałcisz, to
gorzko tego pożałujesz. Sprawiedliwość dosięgnie cię
nawet na końcu świata. - Była równie wściekła, jak
przerażona.
- Niech pani się uspokoi - powiedział. - Chcę się
tylko przekonać, jak i ekwipunek noszą włamywaczki
w dzisiejszych czasach.
Brenna popatrzyła na niego zaskoczona. Dopiero
teraz uprzytomniła sobie, że mężczyzna rzeczywiście
tylko ją obszukuje. Robi to sprawnie i fachowo.
- Nie jestem uzbrojona - powiedziała po chwili,
zwilżywszy językiem spieczone wargi. - Na litość boską,
niech mi pan da spokój, nie jestem włamywaczką!
-Natychmiast pożałowała swych słów, gdyż uprzytomni-
ła sobie, że ten bandzior, ukrywający się w opuszczo-
nym domku nad jeziorem, potraktuje ją łagodniej, jeśli
będzie przekonany, że i ona jest na bakier z prawem.
Skończył obszukiwać Brennę. Wyprostował się
powoli i zaczął przyglądać się jej uważnie.
- Mnie nie nabierzesz. - Mężczyzna zachowywał
się spokojnie, a jego głos brzmiał teraz niemal wesoło.
- O ile mi wiadomo, większość ludzi włażących
w nocy do cudzych mieszkań ma złodziejskie zamiary.
- Wchodziłam nie do cudzego domu, lecz do
własnego! Usiłowałam dostać się do środka!
- Tak się składa, że to ja jestem w tej chwili
właścicielem tego domku. Kto pierwszy, ten lepszy.
Jak wiesz zapewne, w obliczu prawa najczęściej'
wygrywa posiadacz... - zawiesił głos nie kończąc
zdania.
- Wszedł pan nielegalnie w jego posiadanie! - przerwała
mu ostro Brenna. Zaczęła wstępować w nią
odwaga. Instynkt podpowiadał, że sytuacja nie jest
bardzo zła. Pocieszające było to, że bandyta zachowywał
się jak profesjonalista, a nie jak wariat.
Nie wyglądało na to, że nagle wpadnie w szał i ją
zabije. Taką przynajmniej miała nadzieję.
- Wejść nielegalnie w posiadanie - powiedział
kpiącym tonem. - W ustach włamywaczki taka
terminologia? Do czego to j u ż doszło w dzisiejszych
czasach!
- Zamierza pan temu zaprzeczyć? - przypierała
Brenna mężczyznę do muru .
- Tak. Zaprzeczam. Czy mam pokazać moją umowę
dzierżawną? Brenna popatrzyła na mężczyznę z największym
zdumieniem.
- Umowę? - powtórzyła. - Na trzy miesiące począwszy od pierwszego
czerwca. - Podniósł się z podłogi i podciągnął Brernnę
do góry. Była niemile zaskoczona i zmieszana.
- Coś mi się zdaje - zaczęła ostrożnie - że nastąpiła
jakaś pomyłka.
- Już to pani mówiłem. - Przyglądał się jej napiętej
twarzy. - Za błędy się płaci, w taki czy inny sposób.
Patrzyła na niego w milczeniu, próbując wziąć się
w garść. Czy to możliwe, że usiłowała dostać się do
niewłaściwego domku? Rozejrzała się po pokoju.
Widok wnętrza zdawał się potwierdzać te ponure
podejrzenia.
Pościel na łóżku była rozrzucona. Otwarte drzwi
szafy ukazywały jej półki wypełnione męskimi rzeczami.
Na podłodze stało eleganckie obuwie, a obok niego
dwie pary zniszczonych, turystycznych butów. Mała
półka w rogu pokoju była zarzucona papierami
i książkami. Z głębokim westchnieniem Brenna
spojrzała ponownie na mężczyznę. Stał, spokojnie
czekając, aż nieproszony gość zakończy lustrację
wnętrza, a na jego wargach błąkał się lekki uśmiech.
Kiedy ich oczy ponownie się spotkały, Brenna
odetchnęła z ulgą. Z uśmiechem na ustach mężczyzna
wyglądał mniej groźnie niż poprzednio. Była przekonana,
że, sprowokowany, potrafi być niebezpieczny,
ale że nie jest wariatem, mimo łuku i strzały.
Nieco uspokojona, zaczęła przyglądać mu się.
uważnie. Był wysoki. Bruzdy wyżłobione wokół oczu
i ust świadczyły o tym, że młodość ma już za sobą.
Wyglądał na jakieś trzydzieści siedem lub osiem lat.
Skronie miał przyprószone siwizną. Gęste brązowe
włosy były, jak na jej gust, ostrzyżone zbyt krótko.
Nie był przystojny w konwencjonalnym znaczeniu
tego słowa, lecz jego twarz uwidaczniała wewnętrzne
cechy charakteru. Malowały się na niej zarówno
pewność siebie, jak i autorytet. Twarde spojrzenie
stalowych oczu, orli nos, mocno zarysowany podbródek
i wysokie kości policzkowe dopełniały obrazu.
Bezwiednie, wzrok Brenny przesunął się niżej
i zatrzymał na szerokim i umięśnionym torsie, po
krytym ciemnym owłosieniem. Dolną cześć ciała
skrywały obcisłe czarne dżinsy. Mężczyzna był silny
i dobrze zbudowany.
Brenna przypomniała sobie, jak wynurzył się
z mroku, z łukiem i strzałą w rękach. Spokojny
i opanowany, był panem sytuacji. Wyglądał na
profesjonalistę w każdym calu. Brenna nie umiała
odpowiedzieć sobie na pytanie, jak i mógł być jego
zawód. W każdym bądź razie było oczywiste, że na
posiedzeniach ciała pedagogicznego w college'u,
w których brała udział, jego obecność byłaby zupełnie
nie na miejscu.
Zdawała sobie sprawę, że mężczyzna też przygląda
się jej uważnie. Musiała wyglądać okropnie, ale się
tym nie przejmowała. Długie ciemne włosy wysunęły
się spod klamerki zapiętej z tyłu głowy i opadały
teraz w nieładzie na plecy i ramiona. Według obiegowych
kanonów urody, nie była ładna. Miała interesującą
twarz. Szeroko rozstawione brązowe oczy
odzwierciedlały inteligencję i poczucie humoru. Mimo
łagodnie zarysowanych ust, skłonnych do śmiechu,
z oblicza Brenny przebijały upór i stanowczość.
Była ubrana w długi, czerwony, bawełniany sweter,
zbyt obcisły na piersiach. Pod wpływem taksującego
wzroku mężczyzny uświadomiła sobie nagle, że nie
ma na sobie biustonosza. Na wyjazd nad jezioro
Tahoe ubrała się w wytarte dżinsy i równie zniszczone
mokasyny. Chciała podróżować wygodnie i nie sądziła,
że po drodze będzie musiała z kimkolwiek się
kontaktować.
Mam przecież dwadzieścia dziewięć lat, pomyślała
Brenna, powinnam mieć więcej pewności siebie. Była
już bądź co bądź osobą poważną. Pracowała jako
wykładowca filozofii w małym , lecz znanym college'u.
Dziś jednak nie była w dobrej formie.
- Jest mi przykro - zaczęła - bo wygląda na to , że
wtargnęłam po nocy do domu będącego czasowo
w pańskim posiadaniu. - Uniosła w górę podbródek.
- Niestety, tak się jednak składa, że ja też mam taką
samą umowę. To błąd właściciela. Jak mógł dwóm
różnym osobom wynająć na lato tę samą posiadłość?
- Znam doskonale właścicieli i nie sądzę, żeby aż
tak się pomylili. Czy może pani pokazać swoją umowę?
- zapytał i wyciągnął rękę w stronę Brenny.
- Jest w samochodzie - odrzekła chłodno.
- No to chodźmy ją obejrzeć - zaproponował.
- Nie musi być pan aż tak niegrzeczny - powiedziała,
gdy mężczyzna wziął ją mocno za ramię
i energicznym krokiem wyprowadził z sypialni w głąb
mieszkania i skierował ku drzwiom wyjściowym.
- Byłem przekonany, że wykazuję maksimum
cierpliwości. - Otworzył drzwi. Wyszli na zewnątrz.
Zdawała sobie sprawę z tego, że mężczyzna idzie
boso po żwirze podjazdu. Robił długie, niemal kocie
kroki i nie zważał na ostre podłoże. Oparł się
o samochód i bez ruchu patrzył, jak Brenna otwiera
drzwi i wyjmuje teczkę z jakimiś papierami.
- Oto moja umowa. - Z triumfem podała mu jakiś
papier.
Wziął go bez słowa i pochylił się w stronę wnętrza
wozu, usiłując odczytać treść w słabym świetle.
- Nazywasz się Brenna Llewellyn? - spytał.
- Tak. I mogę tego dowieść - odrzekła zaczepnie.
Mężczyzna wyprostował się i uśmiechnął.
- Jestem Ryder Sterne. Najwyraźniej będziemy
sąsiadami przez całe lato.
- Jak to: sąsiadami? - Brenna była zaskoczona.
- Ćwiczyłaś sposoby dostawania się do domu nie
na tym obiekcie, co trzeba. Twój domek jest tam.
- Pokazał ręką w stronę lasu. - Zaraz za moim.
- Nic nie widzę. - Brenna wpatrywała się w ciemną
grupę sosen. - W ogóle go nie zauważyłam - przyznała,
dostrzegając wreszcie majaczące kontury jakiegoś
domku. - Do diabła - mruknęła pod nosem - co za
okropny sposób kończenia równie okropnego dnia!
- Z widocznym wysiłkiem odwróciła się w stronę
mężczyzny stojącego nadal obok samochodu.
- Czy zawsze wchodzisz oknem? - spytał spokojnie.
- Nie bądź śmieszny. Chciałam otworzyć drzwi
kluczem, ale mi się to nie udało. Dlatego inną drogą
próbowałam dostać się do środka.
- Usłyszałem, jak ktoś majstruje przy zamku.
Gdybyś poczekała chwilę, otworzyłbym ci drzwi,
a nam obojgu zaoszczędziłbym trochę nerwów. Kiedy
obeszłaś dom i usiłowałaś wejść przez okno, uznałem,
że twoje intencje są co najmniej podejrzane.
- I dlatego czaiłeś się z łukiem?
Ryder Sterne wzruszył ramionami.
- To była jedyna broń, jaką miałem pod ręką.
Przecież nie wiedziałem, kto się tu zakrada. Weźmy
twoje rzeczy z samochodu. Jest już druga w nocy, a ja
chciałbym się jeszcze trochę przespać.
Brenna dotknęła odruchowo obnażonego ramienia
Rydera. Poczuła pod palcami napięte mięśnie.
- W porządku, sama sobie poradzę - odrzekła
szorstkim głosem. - Jest mi bardzo przykro, że
wywołałam całe to zamieszanie. Kładź się spać. Twoja
pomoc nie jest mi już potrzebna.
Spojrzał przelotnie na swoje ramię, którego Brenna
przed chwilą dotykała i podniósł wzrok. Na jego
wargach błąkał się lekki uśmiech.
- Zaniosę bagaże na miejsce - powtórzył niezwykle
łagodnym głosem. - Najpierw jednak wrócę po buty.
Poczekaj chwilę, to nie potrwa długo.
Brenna obserwowała jego płynne, lekkie ruchy.
Zachowywał się przedziwnie. Była przyzwyczajona
do mężczyzn postępujących zupełnie inaczej. W identycznej
sytuacji albo próbowaliby się z nią spierać,
albo wycofaliby się. Nigdy dotychczas nie miała do
czynienia z osobnikiem, który po prostu oświadcza,
że zamierza coś zrobić, a następnie bez słowa to
wykonuje, nie bacząc na to , co ona ma w tej kwestii
do powiedzenia.
Po chwili Ryder Sterne wrócił do samochodu
i w milczeniu zaczął wyładowywać bagaże. Im mówi
spokojniej i łagodniej, tym działa sprawniej i bardziej
profesjonalnie, pomyślała. Miała świeżo w pamięci
jego łagodny głos, którym zakazał jej ucieczki.
D a m spokój, nie będę protestowała, niech mi
pomaga, postanowiła. Nie ma sensu się spierać
w samym środku nocy. Wzięła do ręki neseser
i podążyła za Ryderem.
- Sądzę, że te drzwi dadzą się bez trudu otworzyć
twoimi kluczami - powiedział zatrzymując się na
ganku małego domku z bardzo spadzistym dachem.
Po raz drugi tej nocy Brenna sięgnęła po klucz.
- Mam propozycję. Zawrzyjmy umowę. Jeśli mi
przyrzekniesz, że o tym nocnym incydencie nie
wspomnisz przez całe lato, to ja nie powiem nikomu,
że witasz gości uzbrojony w łuk i strzałę. Zgoda?
W księżycowej poświacie Brenna zobaczyła, jak
kąciki ust Rydera unoszą się w górę.
- Stawiasz trudne warunki. Będę się musiał nad
tym zastanowić.
Weszli do środka. Ryder zapalił światło. Brenna
rozglądała się z zaciekawieniem Wnętrze domku
było urządzone w wiejskim stylu. W saloniku, umeblowanym
niskimi prostymi meblami, znajdował się
duży kominek. W rogu pokoju zauważyła schody
biegnące na stryszek, gdzie pewnie urządzono sypialnię.
- Czy widać stąd jezioro? - spytała wpatrując się
w okno i próbując przebić wzrokiem otaczające ich
ciemności.
- Jutro zobaczysz więcej. Teraz zasłaniają drzewa.
- Postawił przyniesione bagaże. - Chodźmy. Resztę
rzeczy uda się chyba zabrać za jednym zamachem.
- Oto człowiek czynu. Silny małomówny mężczyzna
- powiedziała Brenna do odwróconych pleców Rydera.
- Tylko o drugiej w nocy - odparł nie odwracając
głowy w jej stronę.
Co się ze mną dzieje? Dlaczego robię takie kretyńskie
uwagi? Brenna była zadowolona, że Ryder nie może
zobaczyć, jak bardzo się zaczerwieniła.
- Teraz powinniśmy się czegoś napić. Idziemy do
mnie - stwierdził spokojnie, biorąc do ręki ostatnią
walizkę. Nie czekając na Brennę, ruszył w kierunku
własnego domku.
Po chwili zobaczyła, że wraz z jej bagażem znika w
środku. Podbiegła do niego.
- Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony. Jestem
pewna, że mimo tych przeżyć będę dobrze spała. Jest
już zresztą tak późno...
- Ale ja nie zasnę - odrzekł miękkim głosem,
przytrzymując otwarte drzwi.
Niechętnie weszła do środka.
- Siadaj, proszę. Zaraz przyniosę kieliszki. - Odwrócił
się i tym swoim, dobrze j u ż Brennie znanym,
kocim zwinnym krokiem wyszedł z pokoju.
Zaczęła przyglądać się wnętrzu. Spojrzała odruchowo
na półkę z książkami. Dowiem się, co
czytasz, a będę wiedziała, k im jesteś, powiedziała do
siebie.
Z górnej półki wyjęła na chybił trafił jeden tom.
Popatrzyła na broszurową okładkę z prawdziwym
obrzydzeniem. Była krzykliwa i w najgorszym guście.
Widniał na niej supersamiec strzelający w obronie
własnej do otaczających go ponurych drabów. U boku
bohatera znajdowała się seksowna blondynka, uwieszona
na jego ramieniu.
Co za szmira! pomyślała Brenna. Typowa literatura
sensacyjno-przygodowa dla mężczyzn. Zza jej pleców
dobiegł nagle łagodny głos Rydera:
- Widzę, że nie jesteś tą książką zachwycona.
Obawiam się jednak, że pozostałe są jeszcze gorsze.
Ja je nie tylko czytam. Ja je piszę.
- Co?! - wykrzyknęła zdumiona Brenna. Rzuciła
ponownie wzrokiem na kartonową okładkę. -Autorem
jest Justin Murdock .
- To pseudonim. - Trzymając tackę z kieliszkami
brandy, wolną ręką przesuwał jakieś papiery leżące
na starym, obitym blachą pniaku, służącym widocznie
za podręczny stolik. Usiadł na kanapie i wyciągnął
w stronę Brenny rękę z kieliszkiem. - To dobry
gatunek. Sama się zresztą przekonasz. Moi bohaterowie
piją zawsze tylko to, co najlepsze.
- Jestem pod wrażeniem - wycedziła Brenna biorąc
brandy. Spróbowała. Trunek był rzeczywiście przedni.
Usiadła naprzeciw pana domu, zajmując wyściełany
trzcinowy fotelik.
- Czego? Brandy czy mojej książki? - spytał Ryder.
- I tego, i tego.
- Ale takich książek nie lubisz. Mam rację? - Uśmiechnął
się lekko.
- Tak. Ale przede wszystkim liczy się sukces. Czy
go osiągnąłeś?
- Tak. I to duży.
- Gratuluję.
- Teraz kolej na ciebie.
Brenna westchnęła i na widok spojrzenia stalowych
oczu Rydera ściągnęła bezwiednie wargi.
- Wykładam filozofię w małym college'u w rejonie
Zatoki San Francisco.
W oczach Rydera Brenna dojrzała lekkie rozbawienie.
- Co w tym śmiesznego? - zapytała łagodnym
głosem. Brała przykład z gospodarza domu. Na myśl
jednak o własnej pracy zawodowej robiło się jej
niedobrze. Najgorszy był ostatni tydzień. Nie była
w stanie wysłuchiwać teraz jakichś drwiących uwag.
- Twoja kariera zawodowa stoi w wyraźnej sprzeczności
z t y m , co widziałem p ó ł godziny temu. Właśnie
przypomniałem sobie, j a k pięknie się włamywałaś.
- Były czasy, panie Sterne, kiedy to filozof musiał
być także człowiekiem czynu!
- Ale zapewne nie sprzecznego z prawem. Musisz
jednak przyznać, że dziś większość naukowców zamyka
się w czterech ścianach swych instytutów bądź uczelni
i rzadko kiedy staje oko w oko z rzeczywistością,
Wychodzą czasami ze swych wież z kości słoniowej,
żeby znaleźć się przed kamerami telewizyjnymi i przemówić
w imię jakiejś sprawy akurat na czasie.
- W tej sprawie, która od dawna jest przedmiotem
ciągłych sporów, stoimy po przeciwnych stronach
barykady. - Brenna ściągnęła brwi. - Osobiście
wątpię, czy uda się kiedyś zlikwidować panującą od
wieków animozję między tymi, którzy propagują
posługiwanie się rozumem, a zwolennikami jakichś
błyskotliwych działań. Ty, jak sądzę, żyjesz sobie
wygodnie, opisując w atrakcyjny sposób przejawy
gwałtownych działań i przemocy. Ja zaś właśnie
skończyłam semestralne wykłady, usiłując pięćdziesięciu
studentom pierwszego roku wbić do głowy
podstawy etyki.
Co za ironia losu, pomyślała. Spędzam życie na
nauczaniu etyki po to tylko, by pewnego dnia odkryć,
że sama się stałam obiektem postępowania niezwykle
nieetycznego...
Spojrzała na Rydera. Był jeszcze bardziej rozbawiony
niż na początku rozmowy.
- A więc jesteśmy przeciwnikami! Kiedyś obiło mi
się chyba o uszy, że to w wyniku oddziaływania
przeciwieństw może w końcu nastąpić harmonia.
Brenna spojrzała na niego zaskoczona.
- To Heraklit - powiedziała podnosząc do ust
kieliszek z resztą brandy.
- Przepraszam, nie dosłyszałem.
- Heraklit - powtórzyła z wolna. - Grecki filozof,
z Efezu. Żył jakieś pięćset lat przed naszą erą. Głosił
teorię wiecznego ruchu w świecie i w wewnętrznych
przeciwieństwach zjawisk przyrody upatrywał przyczynę
ich rozwoju. Uważał, że harmonia natury jest
wynikiem oddziaływania na siebie dwóch przeciwstawnych
sił. - W oczach Brenny pojawiły się wesołe
ogniki. - Jeśli dobrze pamiętam, do zademonstrowania
napięć leżących u podstaw harmonii, Heraklit posłużył
się przykładem łuku...
- Łuku? - Ryder był zaintrygowany. - To ma
sens. Między osadzoną strzałą a naciągniętą cięciwą
jest idealna równowaga. Lubię ruch. Wszystko, o czym
mówiliśmy, jest interesujące. Umieszczę to w książce,
którą zaczynam pisać w przyszłym tygodniu.
- Nie chcesz poznać tej teorii? Czy nie powinieneś
dowiedzieć się o niej czegoś więcej? - spytała zaczepnie
Brenna.
- Po co? - Wzruszył ramionami. - Powiedziałaś mi
przecież to, co najważniejsze. Przed rozpoczęciem
pisania muszę zbadać inne zagadnienie: łuk jako broń
współczesnego komandosa.
- W rękach dzisiejszych komandosów? To brzmi
bezsensownie! Sądziłam, że wynalazek prochu mamy
już za sobą.
- Łukami posługiwano się niedawno, w Wietnamie
- powiedział Ryder sadowiąc się wygodniej na kanapie
i sącząc brandy. - Oczywiście, w bardzo ograniczonym
zakresie. Współczesne techniki zbrojeniowe nie dostarczyły
nam wielu sposobów niemal bezszelestnego
zabijania ludzi. W rękach człowieka, który musi po
cichu poruszać się na terytorium wroga, na przykład
podczas akcji zwiadowczej, łuk może być pożyteczną
bronią.
Brenna popatrzyła na niego zdegustowana.
- Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego nie chcesz
męczyć czytelników filozoficznymi podtekstami. Przecież
w swoich książkach sprzedajesz zupełnie coś
innego, przemoc i akcję.
- A także seks.
W oczach Brenny malowała się pełna dezaprobata.
- Świetnie współgra z przemocą i akcją - wyjaśnił
Ryder spokojnym głosem.
- Co do tego, nie mam żadnych wątpliwości.
- Miała j u ż dość tej rozmowy. Podniosła się z zamiarem
zakończenia bezsensownej gadaniny. - Bardzo
dziękuję za brandy i za pomoc w wyładowaniu
bagażu. Chyba j u ż najwyższy czas, żebym pozwoliła
ci wreszcie położyć się do łóżka. - Żwawym krokiem
ruszyła w stronę drzwi.
- Odprowadzę cię do domku. - Błyskawicznie
znalazł się przed nią i otworzył drzwi.
Porusza się bezszelestnie. Jak dzikie zwierzę. Zanim
człowiek się obejrzy, może go już dopaść, pomyślała
z lekkim niepokojem.
Krentz Jayne Ann ROZDZIAŁ PIERWSZY - Proszę się nie zatrzymywać! To zaczyna być interesujące! Męski głos, dochodzący z wnętrza ciemnego pomieszczenia, brzmiał lodowato i przypominał trzask odwodzonego cyngla. Brenna Llewellyn miała wrażenie, że wycelowano w nią śmiercionośną broń. Z jedną nogą przerzuconą już przez parapet okna, zamarł w bezruchu. Znalazła się w pułapce. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się przerażona w głąb ciemnego pokoju. Przypłacę życiem tę moją przygodę, pomyślała nieco histerycznie. Nie mając nic do stracenia, postanowiła ratować się ucieczką. Ten wynajęty przez nią domek letniskowy, do którego przyjechała na wakacje nad jezioro Tahoe, nie był pusty. Miał już lokatora! Ukrywał się w nim jakiś złodziej lub nawet bandyta. Jej niespodziewane nocne wtargnięcie musiało być dla niego przykrym zaskoczeniem.
- Na pani miejscu nie próbowałbym uciekać - ostrzegł ten sam stalowy męski głos. - Jest na to stanowczo za późno. W bezsilnym geście Brenna zacisnęła dłonie na parapecie. Wiedziała, że mężczyzna ma rację. Na tle okna, w księżycowej poświacie, była z wnętrza domku dobrze widoczna. Stanowiła doskonały cel. Zanim udałoby się jej zeskoczyć z okna, ukrywający się złoczyńca mógłby ją zastrzelić. Nie wątpiła, że jest uzbrojony. Brenna siedziała więc nadal okrakiem na parapecie, rozpaczliwie szukając w myśli jakiegoś wyjścia. Próbowała opanować strach. Jeśli wpadnie w panikę, sytuacja stanie się jeszcze gorsza. - Niech mnie pan posłucha - powiedziała po chwili zdumiewająco spokojnym głosem. - Nie widzę w tych ciemnościach pańskiej twarzy. Nie wiem, jak pan wygląda, więc nigdy nie będę mogła pana zidentyfikować. Proszę pozwolić mi wyjść tą samą drogą, którą tu przyszłam. Słowo honoru, nikomu nie powiem, że pana tu zastałam.
- Słowo honoru? - powtórzył mężczyzna. - W ustach włamywaczki? To brzmi interesująco - dodał z sarkazmem. W ciemnościach Brenna dostrzegła nagle jakiś ruch. - Nie! Proszę! - krzyknęła. W tej właśnie chwili promienie księżyca oświetliły wnętrze pokoju. Na widok mężczyzny serce podeszło jej do gardła. B y ł bosy, obnażony do pasa. Miał na sobie tylko obcisłe dżinsy. Trzymał ł u k ze strzałą. Brennę zdumiał widok prymitywnej broni. Była jednak przekonana, że w rękach tego mężczyzny może być równie groźna, jak każda inna. - Mój Boże! - szepnęła. W co ja się wpakowałam? pomyślała z przerażeniem. - Jak długo zamierza pani tak siedzieć na parapecie? Równie dobrze może pani wejść teraz do środka. - Przepraszam, nastąpiło jakieś nieporozumienie... - powiedziała niepewnym głosem. - Jestem o tym przekonany - mruknął mężczyzna, Zbliżył się do niej jednym nagłym kocim ruchem.
- Przykrą stroną życia jest to, że trzeba płacić za popełnione błędy. Jako profesjonalna włamywaczka pani chyba dobrze o tym wie. N i e spuszczając wzroku ze swej ofiary, odstawił na bok łuk i strzałę. Teraz albo nigdy, pomyślała Brenna. To moja ostatnia szansa. Jednym szybkim ruchem spróbowała przerzucić nogę przez parapet i zeskoczyć na zewnątrz domku. Nie udało się. Poczuła nagle, jak wokół przegubu jej dłoni zaciska się stalowa obręcz. Błyskawicznym ruchem ręki mężczyzna wciągnął ją do środka. Zapalił światło w pokoju. Do licha, nie poddam się przecież bez walki, pomyślała rozgniewana Brenna patrząc w zimne oczy przeciwnika. Rzuciła się na niego jak rozeźlona kotka, usiłując się uwolnić ze stalowego uścisku. Widząc bezlitosny wzrok mężczyzny, była przekonana, że nie cofnie się on przed niczym. I zanim zorientowała się, co się stało, leżała już na podłodze, przygwożdżona jego rękami. Zamknęła bezwiednie oczy i nabrała głęboko powietrza.
- Ty łobuzie! - syknęła z wściekłością. Napastnik jedną ręką docisnął obie dłonie Brenny do podłogi, drugą zaś zaczął przesuwać wzdłuż jej ciała. Siedział teraz na niej okrakiem. Pod wpływem dotyku męskiej ręki Brenna zesztywniała. - Przysięgam na Boga, że jeśli mnie zgwałcisz, to gorzko tego pożałujesz. Sprawiedliwość dosięgnie cię nawet na końcu świata. - Była równie wściekła, jak przerażona. - Niech pani się uspokoi - powiedział. - Chcę się tylko przekonać, jak i ekwipunek noszą włamywaczki w dzisiejszych czasach. Brenna popatrzyła na niego zaskoczona. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że mężczyzna rzeczywiście tylko ją obszukuje. Robi to sprawnie i fachowo. - Nie jestem uzbrojona - powiedziała po chwili, zwilżywszy językiem spieczone wargi. - Na litość boską, niech mi pan da spokój, nie jestem włamywaczką! -Natychmiast pożałowała swych słów, gdyż uprzytomni- ła sobie, że ten bandzior, ukrywający się w opuszczo-
nym domku nad jeziorem, potraktuje ją łagodniej, jeśli będzie przekonany, że i ona jest na bakier z prawem. Skończył obszukiwać Brennę. Wyprostował się powoli i zaczął przyglądać się jej uważnie. - Mnie nie nabierzesz. - Mężczyzna zachowywał się spokojnie, a jego głos brzmiał teraz niemal wesoło. - O ile mi wiadomo, większość ludzi włażących w nocy do cudzych mieszkań ma złodziejskie zamiary. - Wchodziłam nie do cudzego domu, lecz do własnego! Usiłowałam dostać się do środka! - Tak się składa, że to ja jestem w tej chwili właścicielem tego domku. Kto pierwszy, ten lepszy. Jak wiesz zapewne, w obliczu prawa najczęściej' wygrywa posiadacz... - zawiesił głos nie kończąc zdania. - Wszedł pan nielegalnie w jego posiadanie! - przerwała mu ostro Brenna. Zaczęła wstępować w nią odwaga. Instynkt podpowiadał, że sytuacja nie jest bardzo zła. Pocieszające było to, że bandyta zachowywał się jak profesjonalista, a nie jak wariat.
Nie wyglądało na to, że nagle wpadnie w szał i ją zabije. Taką przynajmniej miała nadzieję. - Wejść nielegalnie w posiadanie - powiedział kpiącym tonem. - W ustach włamywaczki taka terminologia? Do czego to j u ż doszło w dzisiejszych czasach! - Zamierza pan temu zaprzeczyć? - przypierała Brenna mężczyznę do muru . - Tak. Zaprzeczam. Czy mam pokazać moją umowę dzierżawną? Brenna popatrzyła na mężczyznę z największym zdumieniem. - Umowę? - powtórzyła. - Na trzy miesiące począwszy od pierwszego czerwca. - Podniósł się z podłogi i podciągnął Brernnę do góry. Była niemile zaskoczona i zmieszana. - Coś mi się zdaje - zaczęła ostrożnie - że nastąpiła jakaś pomyłka. - Już to pani mówiłem. - Przyglądał się jej napiętej twarzy. - Za błędy się płaci, w taki czy inny sposób. Patrzyła na niego w milczeniu, próbując wziąć się w garść. Czy to możliwe, że usiłowała dostać się do niewłaściwego domku? Rozejrzała się po pokoju.
Widok wnętrza zdawał się potwierdzać te ponure podejrzenia. Pościel na łóżku była rozrzucona. Otwarte drzwi szafy ukazywały jej półki wypełnione męskimi rzeczami. Na podłodze stało eleganckie obuwie, a obok niego dwie pary zniszczonych, turystycznych butów. Mała półka w rogu pokoju była zarzucona papierami i książkami. Z głębokim westchnieniem Brenna spojrzała ponownie na mężczyznę. Stał, spokojnie czekając, aż nieproszony gość zakończy lustrację wnętrza, a na jego wargach błąkał się lekki uśmiech. Kiedy ich oczy ponownie się spotkały, Brenna odetchnęła z ulgą. Z uśmiechem na ustach mężczyzna wyglądał mniej groźnie niż poprzednio. Była przekonana, że, sprowokowany, potrafi być niebezpieczny, ale że nie jest wariatem, mimo łuku i strzały. Nieco uspokojona, zaczęła przyglądać mu się. uważnie. Był wysoki. Bruzdy wyżłobione wokół oczu i ust świadczyły o tym, że młodość ma już za sobą. Wyglądał na jakieś trzydzieści siedem lub osiem lat.
Skronie miał przyprószone siwizną. Gęste brązowe włosy były, jak na jej gust, ostrzyżone zbyt krótko. Nie był przystojny w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, lecz jego twarz uwidaczniała wewnętrzne cechy charakteru. Malowały się na niej zarówno pewność siebie, jak i autorytet. Twarde spojrzenie stalowych oczu, orli nos, mocno zarysowany podbródek i wysokie kości policzkowe dopełniały obrazu. Bezwiednie, wzrok Brenny przesunął się niżej i zatrzymał na szerokim i umięśnionym torsie, po krytym ciemnym owłosieniem. Dolną cześć ciała skrywały obcisłe czarne dżinsy. Mężczyzna był silny i dobrze zbudowany. Brenna przypomniała sobie, jak wynurzył się z mroku, z łukiem i strzałą w rękach. Spokojny i opanowany, był panem sytuacji. Wyglądał na profesjonalistę w każdym calu. Brenna nie umiała odpowiedzieć sobie na pytanie, jak i mógł być jego zawód. W każdym bądź razie było oczywiste, że na posiedzeniach ciała pedagogicznego w college'u,
w których brała udział, jego obecność byłaby zupełnie nie na miejscu. Zdawała sobie sprawę, że mężczyzna też przygląda się jej uważnie. Musiała wyglądać okropnie, ale się tym nie przejmowała. Długie ciemne włosy wysunęły się spod klamerki zapiętej z tyłu głowy i opadały teraz w nieładzie na plecy i ramiona. Według obiegowych kanonów urody, nie była ładna. Miała interesującą twarz. Szeroko rozstawione brązowe oczy odzwierciedlały inteligencję i poczucie humoru. Mimo łagodnie zarysowanych ust, skłonnych do śmiechu, z oblicza Brenny przebijały upór i stanowczość. Była ubrana w długi, czerwony, bawełniany sweter, zbyt obcisły na piersiach. Pod wpływem taksującego wzroku mężczyzny uświadomiła sobie nagle, że nie ma na sobie biustonosza. Na wyjazd nad jezioro Tahoe ubrała się w wytarte dżinsy i równie zniszczone mokasyny. Chciała podróżować wygodnie i nie sądziła, że po drodze będzie musiała z kimkolwiek się kontaktować.
Mam przecież dwadzieścia dziewięć lat, pomyślała Brenna, powinnam mieć więcej pewności siebie. Była już bądź co bądź osobą poważną. Pracowała jako wykładowca filozofii w małym , lecz znanym college'u. Dziś jednak nie była w dobrej formie. - Jest mi przykro - zaczęła - bo wygląda na to , że wtargnęłam po nocy do domu będącego czasowo w pańskim posiadaniu. - Uniosła w górę podbródek. - Niestety, tak się jednak składa, że ja też mam taką samą umowę. To błąd właściciela. Jak mógł dwóm różnym osobom wynająć na lato tę samą posiadłość? - Znam doskonale właścicieli i nie sądzę, żeby aż tak się pomylili. Czy może pani pokazać swoją umowę? - zapytał i wyciągnął rękę w stronę Brenny. - Jest w samochodzie - odrzekła chłodno. - No to chodźmy ją obejrzeć - zaproponował. - Nie musi być pan aż tak niegrzeczny - powiedziała, gdy mężczyzna wziął ją mocno za ramię i energicznym krokiem wyprowadził z sypialni w głąb mieszkania i skierował ku drzwiom wyjściowym.
- Byłem przekonany, że wykazuję maksimum cierpliwości. - Otworzył drzwi. Wyszli na zewnątrz. Zdawała sobie sprawę z tego, że mężczyzna idzie boso po żwirze podjazdu. Robił długie, niemal kocie kroki i nie zważał na ostre podłoże. Oparł się o samochód i bez ruchu patrzył, jak Brenna otwiera drzwi i wyjmuje teczkę z jakimiś papierami. - Oto moja umowa. - Z triumfem podała mu jakiś papier. Wziął go bez słowa i pochylił się w stronę wnętrza wozu, usiłując odczytać treść w słabym świetle. - Nazywasz się Brenna Llewellyn? - spytał. - Tak. I mogę tego dowieść - odrzekła zaczepnie. Mężczyzna wyprostował się i uśmiechnął. - Jestem Ryder Sterne. Najwyraźniej będziemy sąsiadami przez całe lato. - Jak to: sąsiadami? - Brenna była zaskoczona. - Ćwiczyłaś sposoby dostawania się do domu nie na tym obiekcie, co trzeba. Twój domek jest tam. - Pokazał ręką w stronę lasu. - Zaraz za moim.
- Nic nie widzę. - Brenna wpatrywała się w ciemną grupę sosen. - W ogóle go nie zauważyłam - przyznała, dostrzegając wreszcie majaczące kontury jakiegoś domku. - Do diabła - mruknęła pod nosem - co za okropny sposób kończenia równie okropnego dnia! - Z widocznym wysiłkiem odwróciła się w stronę mężczyzny stojącego nadal obok samochodu. - Czy zawsze wchodzisz oknem? - spytał spokojnie. - Nie bądź śmieszny. Chciałam otworzyć drzwi kluczem, ale mi się to nie udało. Dlatego inną drogą próbowałam dostać się do środka. - Usłyszałem, jak ktoś majstruje przy zamku. Gdybyś poczekała chwilę, otworzyłbym ci drzwi, a nam obojgu zaoszczędziłbym trochę nerwów. Kiedy obeszłaś dom i usiłowałaś wejść przez okno, uznałem, że twoje intencje są co najmniej podejrzane. - I dlatego czaiłeś się z łukiem? Ryder Sterne wzruszył ramionami. - To była jedyna broń, jaką miałem pod ręką. Przecież nie wiedziałem, kto się tu zakrada. Weźmy
twoje rzeczy z samochodu. Jest już druga w nocy, a ja chciałbym się jeszcze trochę przespać. Brenna dotknęła odruchowo obnażonego ramienia Rydera. Poczuła pod palcami napięte mięśnie. - W porządku, sama sobie poradzę - odrzekła szorstkim głosem. - Jest mi bardzo przykro, że wywołałam całe to zamieszanie. Kładź się spać. Twoja pomoc nie jest mi już potrzebna. Spojrzał przelotnie na swoje ramię, którego Brenna przed chwilą dotykała i podniósł wzrok. Na jego wargach błąkał się lekki uśmiech. - Zaniosę bagaże na miejsce - powtórzył niezwykle łagodnym głosem. - Najpierw jednak wrócę po buty. Poczekaj chwilę, to nie potrwa długo. Brenna obserwowała jego płynne, lekkie ruchy. Zachowywał się przedziwnie. Była przyzwyczajona do mężczyzn postępujących zupełnie inaczej. W identycznej sytuacji albo próbowaliby się z nią spierać, albo wycofaliby się. Nigdy dotychczas nie miała do czynienia z osobnikiem, który po prostu oświadcza,
że zamierza coś zrobić, a następnie bez słowa to wykonuje, nie bacząc na to , co ona ma w tej kwestii do powiedzenia. Po chwili Ryder Sterne wrócił do samochodu i w milczeniu zaczął wyładowywać bagaże. Im mówi spokojniej i łagodniej, tym działa sprawniej i bardziej profesjonalnie, pomyślała. Miała świeżo w pamięci jego łagodny głos, którym zakazał jej ucieczki. D a m spokój, nie będę protestowała, niech mi pomaga, postanowiła. Nie ma sensu się spierać w samym środku nocy. Wzięła do ręki neseser i podążyła za Ryderem. - Sądzę, że te drzwi dadzą się bez trudu otworzyć twoimi kluczami - powiedział zatrzymując się na ganku małego domku z bardzo spadzistym dachem. Po raz drugi tej nocy Brenna sięgnęła po klucz. - Mam propozycję. Zawrzyjmy umowę. Jeśli mi przyrzekniesz, że o tym nocnym incydencie nie wspomnisz przez całe lato, to ja nie powiem nikomu, że witasz gości uzbrojony w łuk i strzałę. Zgoda?
W księżycowej poświacie Brenna zobaczyła, jak kąciki ust Rydera unoszą się w górę. - Stawiasz trudne warunki. Będę się musiał nad tym zastanowić. Weszli do środka. Ryder zapalił światło. Brenna rozglądała się z zaciekawieniem Wnętrze domku było urządzone w wiejskim stylu. W saloniku, umeblowanym niskimi prostymi meblami, znajdował się duży kominek. W rogu pokoju zauważyła schody biegnące na stryszek, gdzie pewnie urządzono sypialnię. - Czy widać stąd jezioro? - spytała wpatrując się w okno i próbując przebić wzrokiem otaczające ich ciemności. - Jutro zobaczysz więcej. Teraz zasłaniają drzewa. - Postawił przyniesione bagaże. - Chodźmy. Resztę rzeczy uda się chyba zabrać za jednym zamachem. - Oto człowiek czynu. Silny małomówny mężczyzna - powiedziała Brenna do odwróconych pleców Rydera. - Tylko o drugiej w nocy - odparł nie odwracając głowy w jej stronę.
Co się ze mną dzieje? Dlaczego robię takie kretyńskie uwagi? Brenna była zadowolona, że Ryder nie może zobaczyć, jak bardzo się zaczerwieniła. - Teraz powinniśmy się czegoś napić. Idziemy do mnie - stwierdził spokojnie, biorąc do ręki ostatnią walizkę. Nie czekając na Brennę, ruszył w kierunku własnego domku. Po chwili zobaczyła, że wraz z jej bagażem znika w środku. Podbiegła do niego. - Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony. Jestem pewna, że mimo tych przeżyć będę dobrze spała. Jest już zresztą tak późno... - Ale ja nie zasnę - odrzekł miękkim głosem, przytrzymując otwarte drzwi. Niechętnie weszła do środka. - Siadaj, proszę. Zaraz przyniosę kieliszki. - Odwrócił się i tym swoim, dobrze j u ż Brennie znanym, kocim zwinnym krokiem wyszedł z pokoju. Zaczęła przyglądać się wnętrzu. Spojrzała odruchowo na półkę z książkami. Dowiem się, co
czytasz, a będę wiedziała, k im jesteś, powiedziała do siebie. Z górnej półki wyjęła na chybił trafił jeden tom. Popatrzyła na broszurową okładkę z prawdziwym obrzydzeniem. Była krzykliwa i w najgorszym guście. Widniał na niej supersamiec strzelający w obronie własnej do otaczających go ponurych drabów. U boku bohatera znajdowała się seksowna blondynka, uwieszona na jego ramieniu. Co za szmira! pomyślała Brenna. Typowa literatura sensacyjno-przygodowa dla mężczyzn. Zza jej pleców dobiegł nagle łagodny głos Rydera: - Widzę, że nie jesteś tą książką zachwycona. Obawiam się jednak, że pozostałe są jeszcze gorsze. Ja je nie tylko czytam. Ja je piszę. - Co?! - wykrzyknęła zdumiona Brenna. Rzuciła ponownie wzrokiem na kartonową okładkę. -Autorem jest Justin Murdock . - To pseudonim. - Trzymając tackę z kieliszkami brandy, wolną ręką przesuwał jakieś papiery leżące
na starym, obitym blachą pniaku, służącym widocznie za podręczny stolik. Usiadł na kanapie i wyciągnął w stronę Brenny rękę z kieliszkiem. - To dobry gatunek. Sama się zresztą przekonasz. Moi bohaterowie piją zawsze tylko to, co najlepsze. - Jestem pod wrażeniem - wycedziła Brenna biorąc brandy. Spróbowała. Trunek był rzeczywiście przedni. Usiadła naprzeciw pana domu, zajmując wyściełany trzcinowy fotelik. - Czego? Brandy czy mojej książki? - spytał Ryder. - I tego, i tego. - Ale takich książek nie lubisz. Mam rację? - Uśmiechnął się lekko. - Tak. Ale przede wszystkim liczy się sukces. Czy go osiągnąłeś? - Tak. I to duży. - Gratuluję. - Teraz kolej na ciebie. Brenna westchnęła i na widok spojrzenia stalowych oczu Rydera ściągnęła bezwiednie wargi.
- Wykładam filozofię w małym college'u w rejonie Zatoki San Francisco. W oczach Rydera Brenna dojrzała lekkie rozbawienie. - Co w tym śmiesznego? - zapytała łagodnym głosem. Brała przykład z gospodarza domu. Na myśl jednak o własnej pracy zawodowej robiło się jej niedobrze. Najgorszy był ostatni tydzień. Nie była w stanie wysłuchiwać teraz jakichś drwiących uwag. - Twoja kariera zawodowa stoi w wyraźnej sprzeczności z t y m , co widziałem p ó ł godziny temu. Właśnie przypomniałem sobie, j a k pięknie się włamywałaś. - Były czasy, panie Sterne, kiedy to filozof musiał być także człowiekiem czynu! - Ale zapewne nie sprzecznego z prawem. Musisz jednak przyznać, że dziś większość naukowców zamyka się w czterech ścianach swych instytutów bądź uczelni i rzadko kiedy staje oko w oko z rzeczywistością, Wychodzą czasami ze swych wież z kości słoniowej, żeby znaleźć się przed kamerami telewizyjnymi i przemówić w imię jakiejś sprawy akurat na czasie.
- W tej sprawie, która od dawna jest przedmiotem ciągłych sporów, stoimy po przeciwnych stronach barykady. - Brenna ściągnęła brwi. - Osobiście wątpię, czy uda się kiedyś zlikwidować panującą od wieków animozję między tymi, którzy propagują posługiwanie się rozumem, a zwolennikami jakichś błyskotliwych działań. Ty, jak sądzę, żyjesz sobie wygodnie, opisując w atrakcyjny sposób przejawy gwałtownych działań i przemocy. Ja zaś właśnie skończyłam semestralne wykłady, usiłując pięćdziesięciu studentom pierwszego roku wbić do głowy podstawy etyki. Co za ironia losu, pomyślała. Spędzam życie na nauczaniu etyki po to tylko, by pewnego dnia odkryć, że sama się stałam obiektem postępowania niezwykle nieetycznego... Spojrzała na Rydera. Był jeszcze bardziej rozbawiony niż na początku rozmowy. - A więc jesteśmy przeciwnikami! Kiedyś obiło mi się chyba o uszy, że to w wyniku oddziaływania
przeciwieństw może w końcu nastąpić harmonia. Brenna spojrzała na niego zaskoczona. - To Heraklit - powiedziała podnosząc do ust kieliszek z resztą brandy. - Przepraszam, nie dosłyszałem. - Heraklit - powtórzyła z wolna. - Grecki filozof, z Efezu. Żył jakieś pięćset lat przed naszą erą. Głosił teorię wiecznego ruchu w świecie i w wewnętrznych przeciwieństwach zjawisk przyrody upatrywał przyczynę ich rozwoju. Uważał, że harmonia natury jest wynikiem oddziaływania na siebie dwóch przeciwstawnych sił. - W oczach Brenny pojawiły się wesołe ogniki. - Jeśli dobrze pamiętam, do zademonstrowania napięć leżących u podstaw harmonii, Heraklit posłużył się przykładem łuku... - Łuku? - Ryder był zaintrygowany. - To ma sens. Między osadzoną strzałą a naciągniętą cięciwą jest idealna równowaga. Lubię ruch. Wszystko, o czym mówiliśmy, jest interesujące. Umieszczę to w książce, którą zaczynam pisać w przyszłym tygodniu.
- Nie chcesz poznać tej teorii? Czy nie powinieneś dowiedzieć się o niej czegoś więcej? - spytała zaczepnie Brenna. - Po co? - Wzruszył ramionami. - Powiedziałaś mi przecież to, co najważniejsze. Przed rozpoczęciem pisania muszę zbadać inne zagadnienie: łuk jako broń współczesnego komandosa. - W rękach dzisiejszych komandosów? To brzmi bezsensownie! Sądziłam, że wynalazek prochu mamy już za sobą. - Łukami posługiwano się niedawno, w Wietnamie - powiedział Ryder sadowiąc się wygodniej na kanapie i sącząc brandy. - Oczywiście, w bardzo ograniczonym zakresie. Współczesne techniki zbrojeniowe nie dostarczyły nam wielu sposobów niemal bezszelestnego zabijania ludzi. W rękach człowieka, który musi po cichu poruszać się na terytorium wroga, na przykład podczas akcji zwiadowczej, łuk może być pożyteczną bronią. Brenna popatrzyła na niego zdegustowana.
- Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego nie chcesz męczyć czytelników filozoficznymi podtekstami. Przecież w swoich książkach sprzedajesz zupełnie coś innego, przemoc i akcję. - A także seks. W oczach Brenny malowała się pełna dezaprobata. - Świetnie współgra z przemocą i akcją - wyjaśnił Ryder spokojnym głosem. - Co do tego, nie mam żadnych wątpliwości. - Miała j u ż dość tej rozmowy. Podniosła się z zamiarem zakończenia bezsensownej gadaniny. - Bardzo dziękuję za brandy i za pomoc w wyładowaniu bagażu. Chyba j u ż najwyższy czas, żebym pozwoliła ci wreszcie położyć się do łóżka. - Żwawym krokiem ruszyła w stronę drzwi. - Odprowadzę cię do domku. - Błyskawicznie znalazł się przed nią i otworzył drzwi. Porusza się bezszelestnie. Jak dzikie zwierzę. Zanim człowiek się obejrzy, może go już dopaść, pomyślała z lekkim niepokojem.