Jeffries Sabrina
Stare panny Swanlea 05
Żona z Ameryki
Brat lorda Ravenswooda, Nat, zwiera w jego imieniu małżeństwo per procura z piękną Abby Mercer,
półkrwi Indianką, córką lekarza produkującego tonik - panaceum na wszystkie dolegliwości. Problem
polega jednak na tym, że lord Ravenswood nie upoważniał brata do zawarcia tego małżeństwa, toteż,
gdy "żona" zjawia się w jego londyńskim domu, przeżywa prawdziwy szok. Świadkiem pojawienia się
Abby są goście przybyli na przyjęcie zaręczynowe Nata, które wyprawia dla niego brat. Sam Nat nie
przybywa i Ravenswood zupełnie nie wie, co o tym sądzić. Sytuacja komplikuje się jednak znacznie
bardziej, gdy okazuje się, że Nat przywłaszczył sobie w jego imieniu pieniądze Abby - posag, który
dziewczyna otrzymała od ojca tuż przed jego śmiercią.
Prolog
Filadelfia
Początek grudnia 1821
Spencer Law, piąty wicehrabia Ravenswood, wychylił kolejną czarkę mocnego jabłecznika. Nie
pomogło. Wciąż nie mógł sobie przypomnieć, co właściwie chciał zapomnieć w tej hałaśliwej
amerykańskiej tawernie, do której przyszedł w towarzystwie brata.
Rano wracał do Anglii. Do znajomego bałaganu w parlamencie i niezadowolonych wyborców. I do
swoich wyczerpujących obowiązków podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych,
które przyszło mu pełnić w okresie tak trudnym dla ojczyzny. Znów poczuł na swoich barkach ciężar
odpowiedzialności, który nieco zelżał w czasie, gdy wicehrabia przebywał w Ameryce.
W tym stanie ducha nie pozostało mu nic innego, jak szukać ukojenia w kolejnej porcji jabłecznika.
Kiedy skinął na karczmarkę, Nat, siedzący na wprost niego na drewnianej ławie, zaśmiał się głośno.
- Może powinieneś zwolnić tempo, stary. Upijesz się.
- O to mniej więcej chodzi.
- Stary Ravenswood topi smutki w mocnym alkoholu? Zadziwiające! Zwykle bywałeś zbyt zajęty,
żeby się upijać! No i zbyt dystyngowany. - Nat oparł łokcie na twardym dębowym blacie. - Choć
muszę przyznać, że odkąd
przyjechaliśmy tutaj przed dwoma tygodniami, nie jesteś sobą. - Przechylił głowę i popatrzył z ukosa
na brata. - A winna jest temu córka doktora Mercera. To przez nią zachowujesz się tak dziwnie.
Spencer ledwo zaszczycił brata spojrzeniem stalowo-szarych oczu.
- Nie bądź śmieszny.
W tym samym momencie wyobraził sobie jednak Abigail Mercer, którą ojciec nazywał „dziką różą".
Wspaniałe określenie dla kobiety o zielonych oczach, delikatnej złocistej cerze i ustach niczym
pączek róży.
- Wczoraj śpiewałeś nawet dla niej arię - zauważył Nat.
- Opowiadałem jej, że widziałem w tym roku Wesele Figara, a ona chciała po prostu usłyszeć jakąś
melodię z tej operetki. Nie rozumiem, o co ci chodzi.
- Nigdy dotąd nie słyszałem, żebyś nucił.
- Nie miałem okazji.
- Raczej nie czułeś takiej potrzeby - odparł sucho Nat. - Aż do chwili, kiedy spotkałeś pannę Mercer. I
teraz całe dnie konwersujesz z tą uroczą damą.
- A co mam robić? Przecież ty nie masz chwili czasu, bo omawiasz interesy z jej chorym ojcem. -
Spencer utkwił wzrok w pustej czarce.
- To prawda. Tobie jednak nietrudno było chyba nawiązać z nią kontakt.
Owszem, panna Mercer była bardzo towarzyska, prostolinijna i bardzo amerykańska. Poza tym, w
przeciwieństwie do wszystkich angielskich dam wychowanych w uwielbieniu dla tytułów i majątku,
traktowała go zupełnie tak, jakby dorównywała mu pochodzeniem.
Ośmielała się nawet mu dokuczać, gdy stawał się zbyt poważny. Żadna Angielka nigdy by sobie na to
nie pozwoliła. Wszystkie były nadto świadome jego statusu, by czuć się swobodnie w jego
towarzystwie. A jego powaga nie dodawała im odwagi.
Angielki nigdy również nie dyskutowały z nim o polityce. Panna Mercer mieszała się natomiast do
każdej dyskusji, wykazując się przy tym optymizmem typowym dla jej rodaków, co doprowadzało go
do szału.
I fascynowało zarazem.
- Oczywiście bardzo się cieszę, że się lubicie - ciągnął Nat. - Być może dzięki temu łatwiej dobiję
targu z jej ojcem. - Wyprostował plecy. - Skoro o tym mowa... myślałeś już może o przekazaniu mi
tych pieniędzy?
Opróżniwszy swoją czarkę, Spencer sięgnął po trunek brata. Nie był jeszcze wystarczająco pijany, by
ciągnąć temat.
- Chcesz więc jednak zostać wspólnikiem doktora Mercera? Naprawdę zamierzasz zrealizować ten
głupi plan?
- Wcale nie taki głupi - zaprotestował Nat. - Wiem, że masz zastrzeżenia do Wytwórni Leków Mercer,
ale widziałeś przecież sprawozdania. Siedem lat temu ta mikstura sprzedawała się naprawdę świetnie.
Gdyby doktor nie zachorował, byłby teraz milionerem. A tak, ścigają go wierzyciele. Potrzebuje tylko
kogoś takiego jak ja, kogoś, kto ożywiłby tę firmę. On sam nie ma teraz na to siły.
- Chciałeś chyba powiedzieć, że umiera - sprostował Spencer. - Umiera, Nat.
- Właśnie dlatego chce mi ją sprzedać. Już i tak mam akcje, które wygrałem od niego w karty. Poza
tym nawet ty musiałeś myśleć, że to dobry interes, skoro pojechałeś za mną do Ameryki.
Spencer oparł się o ścianę za plecami.
- Groziłeś, że pojedziesz sam. Nie mogłem ci na to pozwolić, przecież sam wiesz, jakie były zwykle
efekty twoich pomysłów.
- Musisz mi zawsze wypominać wszystkie błędy? - Nat wyraźnie się zjeżył. - Nieważne, że robiłem
tylko to, co chciałeś, prawda? - zakpił. - Tłumaczyłem, że nie
nadaję się na prawnika, ale nalegałeś, żebym podjął akurat takie studia. No to studiowałem.
- Ale niezbyt intensywnie, bo oblałeś wszystkie egzaminy. I nie zapominajmy o przygodzie z
marynarką. Po tym, co się tam stało, nie pomogły ci nawet moje koneksje.
- Przecież ja nawet nie potrafię powozić! Co tu mówić o kierowaniu statkiem! Zgodziłem się
spróbować, bo zadałeś sobie tyle trudu, by zdobyć dla mnie tę posadę. - Wychylił się nieco. - Chodzi o
to, że obecne zajęcie bardzo mi odpowiada. Daję sobie świetnie radę z liczbami. Dlatego zawsze
wygrywam w karty.
- Zawsze? - spytał ironicznie Spencer, dopijając jabłecznik brata. Gdzie się do licha podziała ta
przeklęta karczmarka?
- No dobrze, raz mi się nie udało. A ty musiałeś za to płacić.
-1 to całkiem sporo.
- Wiem, wiem, ale teraz to zupełnie co innego. Staruszek nie ma wyjścia. Nie zostawi firmy wyłącznie
córce, bo nie wierzy, by dziewczynie udało się wyciągnąć przedsiębiorstwo z długów. Jeśli jednak nie
znajdzie jej wspólnika, będzie ją musiał zapisać znienawidzonemu krewniakowi. I tu wkraczam ja.
Kelnerka postawiła przed nimi jabłecznik i Spencer skwapliwie sięgnął po swój kufel. Teraz musiał
utopić w alkoholu jeszcze innego robaka - wizję panny Mercer pracującej z jego bratem.
Nie, nie wolno mu było myśleć o tym kpiącym uśmieszku, którym obdarowuje nie jego, lecz Nata. A
on nie mógł przecież tu zostać, bo wzywało go ministerstwo. Dotychczasowy sekretarz zrezygnował z
urzędu. Spencer był bardzo potrzebny w Anglii. Chcąc nie chcąc, musiał się zatem pogodzić z faktem,
że jego amerykańska idylla dobiega końca.
Podobnie jak znajomość z panną Mercer, choć ta pogodna i urocza kobieta tak bardzo mu się
podobała.
Skrzywił się lekko. Połowa angielskich dam chętnie dzieliłaby z nim łoże, ale on żadnej nie
pozwoliłby się skusić. Nie, jak ostatni idiota myślał wyłącznie o pannie z dobrego domu, która z
pewnością nie wyraziłaby zgody na nic innego jak małżeńską alkowę. A w sytuacji, w której on nie
mógł poślubić ani jej, ani żadnej innej kobiety, nie pozostało mu nic innego, jak wyjechać i już nigdy
więcej się z nią nie spotkać.
Niech to diabli! Pociągnął zdrowy łyk jabłecznika i odstawił czarkę.
- A co na to Evelina? Czy ty w ogóle raczyłeś wspomnieć swojej przyszłej żonie o tym, że zamierzasz
zostać wspólnikiem pięknej Abby Mercer?
Nat zerknął spod oka na brata.
- Ona zrozumie. Przecież to sytuacja przejściowa. Kiedy stary umrze, wykupię jej udziały. Panna
Mercer będzie miała wtedy taką fortunę, że z łatwością się utrzyma, a ja zostanę właścicielem
Wytwórni Leków Mercer.
- Nie znasz się na prowadzeniu interesów.
- A ty nie miałeś pojęcia o służbie wojskowej, kiedy w zeszłym roku ojciec kupił ci patent, a jednak się
nauczyłeś. Spisałeś się wręcz doskonale.
- Nie miałem wyboru - warknął. Nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, że jego brat ma prawo
postąpić tak, jak zechce. Spencer utracił tę swobodę wraz z nagłą śmiercią najstarszego brata.
- No to ja poradzę sobie z interesami. Co innego mi pozostało? Szata duchownego?
Obaj jęknęli. Nawet Spencer wiedział, że to się nie może udać.
- Poza tym nie zamierzam sam się tym zajmować - ciągnął Nat. - Wynajmę sobie zarządcę. Chcę być
tylko właścicielem.
Mimo wypitego alkoholu Spencer zachował trzeźwość myślenia.
-1 chcesz, żebym ja to finansował. Nat zarumienił się lekko.
- Nie w całości. Zostawiłem sobie trochę pieniędzy ze spadku. Poza tym przez ostatnie dwa lata żyłem
odpowiedzialnie. Niewiele mi trzeba.
Spencer przewrócił oczami i znów sięgnął po czarkę, ale Nat chwycił go za rękę.
- Niedługo wezmę ślub i dlatego chcę zrobić ze sobą coś pożytecznego, coś, czego ja sam pragnę, a nie
to, co ty dla mnie wymyślisz. - Uśmiechnął się słabo. - Myślę, że mógłbym spróbować. No to jak?
Jeśli Mercer zaakceptuje mój plan, pożyczysz mi pieniędzy?
Spencer wciąż próbował zapomnieć o ustach panny Mercer, które wydawały się stworzone do
całowania. No ale nie przez niego. Nie mógł o tym marzyć nawet, gdyby nie wyjeżdżał. Dopił
jabłecznik.
- Napisz do mnie do Londynu. Zrobię, co będę mógł. Nat rozpromienił się wyraźnie.
- Wspaniale, bracie! Naprawdę wspaniale. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Teraz, kiedy już
załatwił swoją sprawę, mógł się spokojnie zająć jabłecznikiem. Pijąc, patrzył na brata spod
przymrużonych powiek.
- Uważasz zatem, że panna Mercer to piękna kobieta? Poplątane myśli Spencera uformowały się nagle
w znany wiersz:
Idzie w piękności, jak noc, która kroczy
W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje*.
- Boże! Cytujesz poezję!
Tłumaczenie Stanisław Egbert Koźmian.
Czyżby powiedział to na głos? Niech to diabli! Spencer uniósł pustą czarkę.
- Zawsze recytuję wiersze, kiedy jestem wstawiony.
- Chyba jesteś mocno pijany, skoro cytujesz tego wariata Byrona. Albo też uroda panny Mercer
zrobiła na tobie naprawdę wielkie wrażenie.
- A czy ona może się komuś nie podobać?
Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że zaczyna bełkotać. Nat bawił się czarką.
- Niektórzy powiedzieliby pewnie, że ma zbyt ciemną cerę.
- To znaczy, że są idiotami. - Spencer uniósł czarkę, ale przypomniał sobie, że jest pusta, i zmarszczył
brwi.
Nat zaśmiał się głośno i podsunął mu swój trunek.
- Dziwię się tylko, że wielki Ravenswood zainteresował się tak bardzo półkrwi Indianką.
- Nie nazywaj mnie tak. - Przyjął poczęstunek, lecz próbował nie zwracać uwagi na świdrujące
spojrzenie brata. - Poza tym, Indianka, czy nie, i tak pochodzi z rodziny, która liczy się bardzo w
Filadelfii, a ojciec jej matki był wodzem plemienia Seneków.
- Skąd to wiesz?
- Sama mi powiedziała.
- Rozumiem. Podczas waszych rozmów. I nic poza tym nie robiliście?
- Nie wiem, o co ci chodzi. - Głośny wybuch śmiechu, który rozległ się nagle przy sąsiednim stoliku,
przyprawił go o ból głowy. Potarł pulsujące skronie.
- Sam wiesz. Przyznaj, że pożądasz tej kobiety. Ilekroć wchodzi do pokoju, masz taką minę, jakbyś już
ją widział w pościeli.
- Nie mów głupstw! - Ten diabeł był stanowczo za bardzo spostrzegawczy.
Nat przyglądał mu się uważnie.
- Biorąc pod uwagę jej pochodzenie i fakt, że pewnie nigdy nie wyjdzie za mąż, może udałoby ci się ją
namówić, żeby została twoją kochanką.
Spencer wybuchnął śmiechem.
- Ten jej amerykański optymizm szybko doprowadziłby mnie do szaleństwa. - Zajrzał do czarki,
wyłącznie po to, by na jej dnie dostrzec Abby Mercer w roli swojej kochanki. Wyobrażał sobie tę jej
energię życiową skierowaną wyłącznie na to, by sprawić mu rozkosz. Oczyma wyobraźni widział, jak
otula się wokół niego, nagiego, w łóżku.
Absurdalna myśl. Dobrze wychowane panny nie bywały kochankami. Zresztą on miał już dość
kochanek. Utrzymywanie kobiety postrzegał jak parodię małżeństwa, na które nie mógł sobie
pozwolić. Wolał już przypadkowe, krótkie związki, na które zresztą ostatnio nie miał zbyt wiele
czasu.
- Tak więc ślub z panną Mercer nie wchodzi w rachubę - powiedział Nat.
- Absolutnie nie.
- Mnie się wydawało, że jest kulturalna, ty jednak wolisz zapewne bardziej wyrafinowane damy.
- Nie o to chodzi. Nie mógłbym się z nią ożenić, nawet gdybym chciał.
- Upatrzyłeś sobie kogoś innego? - dopytywał się Nat.
- Oczywiście, że nie - odezwał się cicho. Gdy podnosił głos, dokuczał mu straszliwy ból głowy. - Nie
mogę jej poślubić. W ogóle nie wolno mi się żenić.
- Oczywiście, że ci wolno. Powinieneś wziąć ślub. I to jak najszybciej. Masz trzydzieści siedem lat.
Potrzebna ci żona.
- Nie. - Spencer mówił coraz bardziej niewyraźnie. - Małżeństwo nie jest dla mnie. - Pochwycił
spojrzenie
Nata. - Powinieneś się zresztą z tego cieszyć. Ty i twój syn odziedziczycie cały majątek.
- Nie chcę całego majątku. - W głosie Nata wyraźnie pobrzmiewała panika. - Evelina i ja zadowolimy
się całkowicie tym, co dla nas przeznaczysz. To ty jesteś spadkobiercą, nie uda ci się od tego wykpić.
Nie chcę dziedziczyć tytułu i... odpowiedzialności za dzierżawców, domy... za cały ten kram. Kiedy
służyłem w marynarce, wprowadziłem okręt na mieliznę. Jak sądzisz, co by się stało z majątkiem?
- Przecież potrafisz prowadzić interesy?
- Nie, mogę być tylko właścicielem. - Nat popatrzył na niego z ukosa. - Nie chcę się zajmować takimi
sprawami. To mnie nie interesuje.
- Mnie również nie. Ale mężczyzna musi pamiętać o swoich powinnościach. Twoją jest pozostawienie
dziedzica.
- Boże! Ty mówisz poważnie. Naprawdę nie zamierzasz się żenić!
Spencer skinął głową.
- Do śmierci zamierzam pozostać kawalerem.
- Dlaczego? Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z Dorą. Nasz ojciec i macocha zrobili z
małżeństwa piekło, ale to nie znaczy, że i ty jesteś na to skazany...
Sprawa miała znacznie bardziej skomplikowany charakter, ale Spencer nie odważył się podjąć tematu.
Zamiast tego, patrzył tępym spojrzeniem w dno swojej czarki. Nat skinął na karczmarkę, a Spencer
uniósł lekko głowę, w której już mocno mu szumiało.
- Nie powinienem więcej pić. Mam dość.
- Chyba nie. - Nat uśmiechnął się ponuro. - Zrób mi przyjemność! Widok brata, wzoru doskonałości,
który ma takie same słabości jak inni śmiertelnicy, to dla mnie prawdziwa nowość!
- Nie jestem ideałem - mruknął Spencer. - Zupełnie nie. Na tym właśnie polega problem. Rozumiesz?
- Nie, nie rozumiem. - Czarki z jabłecznikiem zjawiły się na stole jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki i Nat przesunął je obie w stronę Spencera. - Może wyjaśnisz mi wreszcie, o co chodzi.
Rozdzial 1
Nawet najlepszy kamerdyner może mieć problemy
z zaanonsowaniem niespodziewanego gościa,
powinien jednak skorzystać z takiej sposobności
i przećwiczyć stosowny sposób wystawiania się.
Nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji niespodziewany
gość może okazać się ważny dla gospodarzy.
Nauki dla rozważnych służących
Londyn
15 kwietnia 1822
Przyszła narzeczona czekała. Narzeczony spóźniał się już o dwie godziny. W kategoriach przyjęć
zaręczynowych kolacja miała szansę zyskać miano największego fiaska roku.
Spencer, mimowolny gospodarz tego fiaska, popatrzył na nienagannie nakryty stół w jadalni swojego
londyńskiego domu i westchnął. Zapytywał siebie w duchu, kiedy wreszcie będzie mógł zakończyć te
męki, wrócić do gabinetu i napić się koniaku. Zapewne nie wcześniej niż za godzinę. Jakiekolwiek
szybsze działanie wzbudziłoby podejrzenia dwudziestu sześciu gości.
Dzięki jego umiejętności szybkiego myślenia i zręcznym kłamstwom nikt się nawet nie zorientował,
że przyjęcie to katastrofa. A Spencer nie zamierzał nikomu zdradzać tej tajemnicy; najpierw musiał
wyjaśnić, dlaczego Nat zniknął.
Zerknął na lady Evelinę, przyszłą narzeczoną brata. Na szczęście Evelina najwyraźniej przyjęła jego
niezbyt prawdopodobne wyjaśnienia. Przycupnęła na krzesełku niczym porcelanowa lalka o
kręconych włosach, naturalnie różowych policzkach i sukni podkreślającej znakomi-
cie jej wspaniałą cerę. Tylko błyszczące oczy przypominały urocze dziewczątko, które Spencer i Nat
znali od wczesnego dzieciństwa.
Pochwyciwszy jego wzrok, Evelina otarła dyskretnie serwetką usta w kształcie łuku Amora.
- Mam nadzieję, że nie zatrzymają biednego Natha-niela na policji przez całą noc. Czy z jego liściku
wynikało, ile to może potrwać?
Ach, ten przeklęty liścik, który nigdy nie istniał.
- Nie, ale pewnie jakiś czas będzie tam musiał zostać.
- Spencer kłamał z łatwością godną byłego szpiega.
- Musi złożyć zeznanie w sprawie tego bandyty, który próbował ukraść kobiecie torebkę.
- Jakie to odważne z jego strony, że pobiegł całkiem sam za tym łotrem! - zachwycała się Evelina. - I
w dodatku bez niczyjej pomocy zaprowadził go na policję. Doprawdy szlachetny postępek!
- O tak. Nat to chodząca szlachetność. - Wierne, lojalne spojrzenie pięknych oczu Eveliny sprawiło, że
to kłamstwo przyszło mu znacznie trudniej.
Spencer nie miał jednak wyboru. Pościg za bandytą stanowił dobre usprawiedliwienie nieobecności na
przyjęciu zaręczynowym; porzucenie narzeczonej z pewnością nie. Musiał poznać prawdziwe
przyczyny zachowania Nata, do tego czasu nie pozostało mu jednak nic innego, jak tylko kłamać,
choćby po to, by oszczędzić Eve-linie i jej owdowiałej matce, lady Tyndale, niepotrzebnego
upokorzenia.
Gdzież on się podział? Kiedy widział po raz ostatni Nata przed kolacją, brat nie wspominał, że
zamierza się nie zjawić. Wkrótce potem kamerdyner Natahaniela, Mc Fee widział, że jego pan odbiera
jakąś wiadomość, nikt jednak nie zauważył, by wychodził z domu. Niemniej nie można go było
nigdzie znaleźć, a szukali we wszystkich możliwych miejscach.
Nat po prostu zniknął i chyba było to zamierzone. W końcu, w jakie tarapaty można popaść w ciągu
zaledwie kilku godzin?
Spencer westchnął. Od powrotu z Ameryki Nat nieustannie sprawdzał pocztę, bez przerwy gdzieś
wychodził, odbywał jakieś tajemnicze spotkania i zachowywał się jak beztroski kawaler, a nie
przyszły mąż.
A teraz jeszcze to. Gdzie on, na miłość boską, się po-dziewa?
- Jestem i tak zdziwiona, że wykazał na tyle przytomności umysłu, by w ogóle przysłać jakiś list -
powiedziała matka Eveliny. - Ale on jest zawsze taki troskliwy.
- Poza tym szlachetny - dodała nieco sarkastycznie jej sąsiadka. - Nie wolno nam zapominać o jego
szlachetności.
Wspaniale. A zatem lady Brumley zamierzała wtrącić do sprawy swoje trzy grosze. Dlaczego, na
miłość boską, matka Eveliny zaprosiła na to przyjęcie Królową Plotek? Powinien był zwrócić
baczniejszą uwagę na listę gości.
Jednak w tej sytuacji politycznej, gdy ojczyzna pogrążyła się w chaosie, nie miał czasu zaplanować
starannie przyjęcia, które zgodził się wydać dla narzeczonych na prośbę lady Tyndale. Dlatego też
oddał jej dowodzenie, co okazało się ogromnym błędem. Intymne spotkanie rodzinne przerodziło się
bez jego wiedzy w zebranie śmietanki towarzyskiej Londynu. A co gorsza, wśród gości nie zabrakło
najbardziej gadatliwych członków elity. Spencer poniósł zasłużoną karę za zaufanie kobiecie o ptasim
móżdżku.
W dodatku za dwa dni czekał go bal, tym razem na szczęście wydawany u lady Tyndale. Wzdrygnął
się na samą myśl. Zapewne matka Eveliny zaprosiła do siebie pół arystokratycznego Londynu.
Oczywiście bal mógł jeszcze nie dojść do skutku. Nieobecność Nata nie wróżyła najlepiej.
Skrzywił się. Miał nadzieję, że brat wreszcie się ustatkuje. Skończył dwadzieścia dziewięć łat, był to
idealny wiek do żeniaczki. A dwudziestoletnia Evelina uchodziła za idealną partię. I choć wydawało
się to kompletnie pozbawione sensu, kochała się w tym idiocie od wczesnego dzieciństwa. Nat nie
mógłby sobie nawet wymarzyć lepszej żony.
- A co do tego liściku - zaczęła lady Brumley. - Czy moglibyśmy go zobaczyć, Ravenswood? Będę
musiała napisać o tym wydarzeniu do gazety i chcę znać wszystkie szczegóły szlachetnego czynu
pana Law.
Tak naprawdę wietrzyła skandal. Wyraźnie nie uwierzyła w jego opowieść. Jeszcze tego mu było
trzeba... kutej na cztery nogi lady Brumley, która dzieli się swoimi podejrzeniami z czytelnikami
gazety...
- Sądziłem, że polega pani na własnych źródłach. - Spencer z udawanym znudzeniem sączył wino. - A
może zmęczyło panią nieustanne sprawdzanie faktów?
- Obawiam się po prostu, że jeśli zaczekam do jutra, usłyszę tylko oficjalną wersję. Sędziowie
odpowiadają w ministerstwie bezpośrednio przed panem, więc nie powiedzą mi nic ponadto, na co im
pan pozwoli.
- To prawda. - Odstawił kieliszek. - Ale ja już nie mam nic do dodania.
Zerknął na zegar. Dwie godziny i trzynaście minut. Może jednak coś się stało. A jeśli Nat popadł w
tarapaty? Ale jak? I z czyjej winy?
- Chciałabym zobaczyć liścik - upierała się lady Brumley.
- Milordzie - wtrąciła Evelina. - Nathaniel opowiadał mnie i mamie sporo o swoim pobycie w
Ameryce, pan jednak nie wspomniał na ten temat ani słowa.
Spencer popatrzył na nią ze zdziwieniem. Uprzejma Evelina rzadko komukolwiek przerywała. A już
na pewno nie komuś o pozycji towarzyskiej lady Brumley. Być
może była jednak bardziej wtajemniczona w całą sprawę, niż mu się wydawało.
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę dziewczyny, która spłonęła rumieńcem.
- Wiem, że był pan tam krócej niż Nathaniel, ale jak się panu podobało? On wydawał się zachwycony.
Wyrażał się z dużym uznaniem o państwu Mercer, a tonik doktora wywarł na nim wielkie wrażenie.
Doktor produkuje specjalny lek na niestrawność i inne dolegliwości. Nazywa go uzdrawiającym
miodem Mercera, to rodzaj miodu pitnego.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam - odezwała się lady Brumley. - A znam wszystkie specyfiki
leczące niestrawność.
- Ten tonik sprzedawany jest na razie tylko w Ameryce. - Evelina nałożyła sobie na talerz kilka
szparagów. Ręce drżały jej lekko. - Ale Nathaniel uważa, że i u nas cieszyłby się zainteresowaniem.
Dlatego w zamian za częściowe prawo własności do firmy reklamuje go tutaj.
Spencer nie znał planów brata. Czego jeszcze Nat mu nie powiedział?
Lady Brumley popatrzyła na Spencera z wyrzutem.
- Czy pan oszalał? Dlaczego pozwala pan bratu na takie szalone interesy?
- Nie w tym nic szalonego - przerwała Evelina. - Nathaniel wierzy, że to zyskowne przedsięwzięcie.
Jego lor-dowska mość również. Nawet zgodził się w nie zainwestować.
- Naprawdę, Ravenswood? - spytała lady Brumley. - Popierasz ten idiotyzm?
- Lubię dobre inwestycje. - Nat nie prosił go jednak jeszcze o pieniądze, a Spencer nie do końca
pamiętał tę pijacką noc, kiedy rozmawiali na temat interesów. -Przez pewien czas miałem okazję
obserwować firmę Mercera. Wtedy nic nie wzbudziło moich podejrzeń.
- Nathaniel zdecydował się spróbować. Ma udziały w firmie - dodała twardo Evelina.
Tak. Natowi udało się dokonać rzeczy niemożliwej. Gdy wrócił do Anglii, przekonał Spencera, że
Mercer uległ i uczynił go wspólnikiem firmy.
- Oczywiście - ciągnęła Evelina - musi prowadzić interes do spółki z córką lekarza. Ale nie ma w tym
nic złego, skoro to właśnie panna Mercer przygotowuje wszystkie lekarstwa. Jest zatem bardzo
potrzebna.
Abigail Mercer. A niech to! Ledwo udało mu się o niej zapomnieć na parę godzin, wystarczyła
niewinna uwaga Eveliny, by znów stanął mu przed oczami jej obraz, kpiące zielone oczy, skóra
muśnięta słońcem. Dlaczego nie mógł wymazać z pamięci tego widoku? Znał ją tylko dwa tygodnie, a
wciąż prześladowała jego myśli.
- Zatem Nat wspominał ci o pannie Mercer? - Spencer włożył sobie do ust kawałek placka. Cóż
takiego powiedział jego brat, że Evelina nie była zazdrosna?
- Och, tak - szepnęła Evelina. - Biedactwo! Tak szybko straciła matkę, a teraz grozi jej jeszcze strata
ojca... W dodatku w wieku dwudziestu sześciu lat wciąż jeszcze nie jest mężatką! Po śmierci ojca
chyba już nie znajdzie kandydata na męża. Podobno ma ciemną cerę i pospolity wygląd.
Spencer omal się nie zakrztusił. Kiedy Nat nauczył się kłamać równie dobrze jak jego straszy brat?
- Sądzę, że staropanieństwo panny Mercer wynika nie tyle z jej wyglądu, co raczej z sytuacji życiowej.
- Ach tak? - zainteresowała się Evelina.
- Jej ojciec chorował przez wiele lat. A ona jest tylko córką, która musiała się nim opiekować. Nie
miała wiele czasu na flirty. - Nie wspomniał, że niektórzy dżentelmeni nie zainteresowaliby się nigdy
panną o domieszce indiańskiej krwi. - Myślę jednak, że w końcu znajdzie męża. To bardzo miła z
osoba, w dodatku dobrze...
Urwał w pół słowa. Wszystkie kobiety przy stole przyglądały mu się teraz z coraz większą
ciekawością. Niech to licho! Dotąd miał na tyle dużo rozumu w głowie, żeby nie stwarzać powodów
do plotek. Zniknięcie Nata wytrąciło go jednak z równowagi. Sądząc po chytrym spojrzeniu lady
Brumley, było jednak za późno, by naprawić szkodę.
- Chyba wie pan całkiem sporo o pannie Mercer - mruknęła Królowa Plotek. - Może nie jest jednak tak
pospolita, jak twierdził pański brat. Co pan sądzi na temat jej prezencji, Ravenswood?
Na szczęście nie musiał odpowiadać, gdyż nagle otworzyły się drzwi i do salonu wkroczył jego
kamerdyner, McFee. Widząc nienaturalną bladość służącego, Spencer zrozumiał od razu, że coś się
stało.
- O co chodzi? - spytał cicho.
- Muszę porozmawiać z panem na osobności, milordzie. McFee dowiedział się z pewnością czegoś o
Nacie. Spencer wstał i odwrócił się do swoich gości.
- Proszę wybaczyć, ale muszę na chwilę wyjść do holu. Odprowadzony wyrozumiałymi pomrukami
wyszedł z jadalni z kamerdynerem depczącym mu po piętach.
- Co się stało? - ponaglił, ledwo zamknęły się za nimi drzwi.
- Czeka na pana jakaś kobieta...
Spencer łypnął na niego spod oka. Określenia „kobieta" McFee używał zwykle w stosunku do osób o
określonej proweniencji. Inne nazywał damami lub niewiastami.
- Czego chce?
- Mówić z panem.
- O moim bracie?
- Nie, panie.
Spencer poczuł przypływ ulgi.
- To każ jej wrócić jutro. Nie mam dziś dla niej czasu.
- Ona naprawdę nalega. Chyba powinien się pan zgodzić.
Spencer uniósł brwi.
- Dlaczego? Kto to jest?
- Widzi pan... ona...
- Wykrztuś to wreszcie - warknął Spencer. - Nie mam czasu.
McFee wyprostował plecy i popatrzył na niego z urażoną miną.
- Ona twierdzi, że nazywa się lady Ravenswood i jest pańską żoną.
-Moją... Co?!
Jego okrzyk dotarł aż do holu, gdzie czekała panna Mercer w towarzystwie swojej służącej, panny
Graham. Abby nastawiła uszu.
- Sądzę, że lord właśnie się dowiedział o naszym przybyciu.
- Dzięki Bogu. - Panna Graham łypnęła na nią spod oka. - Ten, pożal się Boże, kamerdyner
zachowywał się naprawdę bardzo dziwnie. Już zaczynałam wątpić, czy w ogóle nas zaanonsuje.
Abby z trudem powstrzymała uśmiech. Pani Graham spędziła z rodziną Mercerów całą wieczność,
najpierw jako opiekunka Abby, potem jako służąca. I choć starzejąca się wdowa bywała czasem
nieznośna, Abby nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niej.
- Myślałam, że trafiłyśmy pod niewłaściwy adres, zwłaszcza kiedy zobaczyłam te powozy na
podjeździe. Jego lordowska mość ma chyba gości na kolacji, choć nie bardzo rozumiem, dlaczego
miałby urządzać przyjęcie w dniu naszego przyjazdu...
- I dlaczego nie przysłał po nas nikogo do portu. Nie powiadomiła go pani, milady, o której przypływa
statek?
- Oczywiście, że powiadomiłam. Tym bardziej mnie dziwi ten brak troski o naszą wygodę. Z
ledwością udało nam się znaleźć powóz.
Uwagę Abby zwróciło teraz zamieszanie po drugiej stronie holu, trzask otwieranych i zamykanych
drzwi, szepty, a nawet podniesione głosy. Lord Ravenswood tłumaczył zapewne swoim gościom,
dlaczego musi ich tak nagle opuścić.
Pani Graham zmarszczyła brwi.
- Jego lordowska mość jest chyba zdziwiony naszym przybyciem. Sądzę jednak, milady...
Abby wybuchnęła śmiechem.
- Na litość boską! Przestań zwracać się do mnie w ten sposób! Już i tak źle się stało, że mnie
namówiłaś na ten absurdalny gorset. Jednak ta milady w każdym zdaniu to już gruba przesada. Za
każdym razem zaczynam się zastanawiać, kogo ty właściwie w ten sposób tytułujesz.
Pani Graham, najwyraźniej urażona, pociągnęła nosem.
- Proszę się lepiej do tego przyzwyczaić. Jest pani teraz wicehrabiną.
- Ale się nią nie czuję. Trudno mi nawet myśleć o lordzie Ravenswoodzie jak o wicehrabim. W
Ameryce przypominał mi raczej angielskiego dżentelmena z prowincji. I czułam się znacznie
swobodniej w jego towarzystwie.
- Chyba najwyższy czas, żeby panowie zaczęli panią traktować z należnym szacunkiem. Nie podobało
mi się jednak to małżeństwo przez zastępcę. Pan Nathaniel zamiast brata... Dziwne
- A ja nie miałam nic przeciwko temu. W końcu nie wychodzę za mąż z miłości. Trudno oczekiwać od
lorda romantycznych porywów.
Choć sposób, w jaki patrzył na nią czasem w Ameryce... Na samo wspomnienie czuła rozkoszne
dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
Przywołała się jednak do porządku na wspomnienie warunków umowy.
- W listach pisał, że chce się ze mną ożenić, gdyż darzy mnie szacunkiem i podziwem. Wszystko jest
zatem w porządku. Ja również go szanuję i podziwiam.
A podziw może się z czasem przerodzić w miłość, nieprawdaż?
Być może darzył ją nawet większym uczuciem niż to, które wyjawiał w swoich bezosobowych listach.
Z jakiego bowiem innego powodu zdecydowałby się na małżeństwo ze starą panną z domieszką
indiańskiej krwi? Widok tego wspaniałego domu utwierdził ją tylko w przekonaniu, że przystojny,
mądry i uroczy lord Ravenswood może mieć każdą kobietę, której tylko zapragnie.
A wybrał ją. Już na samą myśl poczuła przyspieszone bicie serca.
Drzwi znów się otworzyły, lecz tym razem oprócz szeptów do ich uszu dobiegł odgłos kroków.
- Chyba idzie!
- Dobry Boże! - Pani Graham poprawiła niesforny siwiejący loczek. - Szybko, milady, proszę mi
podać tonik, odświeżę sobie oddech.
- Dobry pomysł. - Tonik służył wprawdzie celom leczniczym, lecz zdawał świetnie egzamin jako
odświeżacz oddechu. Wyjęła buteleczkę z kaszmirowej torebki i podała ją służącej.
Panna Graham wlała sobie do ust kilka kropel mikstury i oddała buteleczkę Abby.
- Jezu, co za paskudztwo - mruknęła.
- Ale za to jaki ma zapach... - Abby poniosła buteleczkę do ust, rozkoszując się wonią rozmarynu i
pomarańczy. Przepłukała usta i połknęła gorzki tonik, po czym zakręciła buteleczkę.
Kroki zatrzymały się w połowie korytarza, z którego dobiegały ją teraz coraz głośniejsze rozmowy.
Abby szybko włożyła tonik do torebki. Dlaczego on po prostu nie przychodził?
- Jak wyglądam? - Popatrzyła na swoją zmiętą suknię podróżną i jęknęła. - Och... strasznie. Nie chcę,
żeby mnie oglądał w takim stanie.
- Nic na to nie poradzimy. I tak, zważywszy, z jakimi trudnościami musiałyśmy się borykać,
prezentuje się pani całkiem nieźle. - Pani Graham stanęła na wprost Abby i poprawiła jej spódnicę. -
Powinna mi była pani pozwolić zasznurować ten gorset trochę ciaśniej. Suknia układałaby się
znacznie lepiej.
- Gdybyś zasznurowała go ciaśniej, chybabym pękła.
- Po prostu nie jest pani do tego przyzwyczajona. Pani matka, świeć Panie nad jej duszą, mimo swych
dziwnych poglądów, powinna była wpoić pani zasady ubierania się.
„Dziwne poglądy" były eufemizmem określającym indiańskie wierzenia.
- Miała rację, twierdząc, że gorsety są niezdrowe.
- Ale eleganckie damy muszą je nosić, zwłaszcza w Anglii. Chyba nie chce pani, żeby sobie te
damulki pomyślały, że nie nadaje się pani na wicehrabinę.
- Co to wszystko ma znaczyć? - zagrzmiał głos zza pleców pani Graham.
Pani Graham pisnęła i odwróciła się gwałtownie, a Abby aż podskoczyła ze strachu. Obok
staroświeckiego kamerdynera stał wicehrabia we własnej osobie.
Mój mąż, przypomniała sobie natychmiast. Ależ był z niego mężczyzna! Nigdy przedtem nie widziała
go w tak oficjalnym stroju, w pięknym surducie i dopasowanych spodniach opinających niczym druga
skóra muskularne uda
Wszystko czarne... z wyjątkiem koszuli. Ten wieczorowy strój, błyszczące oczy i zmarszczone czoło
przywiodły jej na myśl Hino, boga grzmotów z indiańskich opowieści mamy.
A potem wicehrabia zrobił krok w jej kierunku i Abby przełknęła ślinę. Już zapomniała o jego
imponującym
wzroście. I dlaczego patrzy! na nią tak surowo? Nigdy wcześniej się tak nie zachowywał.
- Wydaje się pan zaskoczony, ale...
- Istotnie - wycedził, przejmując ją dreszczem. A potem przyjrzał się uważnie jej sukni. - Jest pani w
żałobie.
Skinęła głową.
- Papa zmarł dwa miesiące temu. Zmarszczka gniewu znikła z jego czoła.
- Bardzo mi przykro. Moje najszczersze kondolencje.
- Dziękuję. Oczywiście musiałam się z tym liczyć, ale... bardzo mi go brak.
- Oczywiście - szepnął ze współczuciem.
Dzięki Bogu. Przez chwilę sprawiał wrażenie kogoś zupełnie obcego, nie przypominał jej tego
troskliwego mężczyzny, którego poznała w Ameryce.
Podszedł bliżej. Poczuła znajomy zapach mydła, ber-gamotki i... kwintesencji mężczyzny.
- Na śmierć nigdy nie jesteśmy gotowi, nawet jeśli spodziewamy się najgorszego.
Jego słowa przyprawiły ją o łzy. Otarła je szybko z policzków, co wzbudziło w nim jeszcze większe
współczucie. Wcisnął jej do ręki wyjętą z kieszeni chusteczkę.
- Teraz rozumiem, dlaczego tu pani przyjechała. Chce pani zapewne omówić warunki spółki z moim
bratem, prawda? Proszę mi wybaczyć, panno Mercer, jeśli początkowo nie byłem najmilszy, ale mój
kamerdyner po prostu popełnił błąd. Stwierdził, że czeka na mnie moja żona i...
- Wcale nie popełnił błędu. - Zacisnęła konwulsyjnie palce na chusteczce. Nazywał ją panną Mercer...
Dobry Boże, chyba nie negował tego, że... - Przecież pan dobrze wie, że wzięliśmy ślub.
Przestał się uśmiechać.
- Nie mam o tym pojęcia.
Abby popatrzyła na panią Graham, jakby chciała znaleźć w niej oparcie, ale służąca wpatrywała się
tylko w milczeniu w wicehrabiego przerażona jego słowami.
Abby przypomniała sobie, że jest wnuczką wielkiego indiańskiego wodza z plemienia Seneków i
wyprostowała dumnie plecy.
- W takim razie proszę wyjaśnić, co chciał pan osiągnąć, oświadczając mi się w listach.
Znów zmarszczył czoło.
- W ogóle do pani nie pisałem.
- Ale ja mam te listy. - Teraz już naprawdę przerażona sięgnęła do torebki i wyciągnęła arkusiki w
jego kierunku. - Przecież sam pan je napisał.
Przyjrzał się pobieżnie listom.
- Nigdy ich wcześniej nie widziałem.
Oddychała z trudem i to wcale nie z powodu gorsetu.
- Jest pod nimi pański podpis.
- Nie, podpis jest świetnie podrobiony. Poza tym nawet nie pasuje do charakteru pisma z listów... -
Patrzył na nią tak, jakby to on oczekiwał wyjaśnień.
- Oczywiście, że nie. Pański brat twierdził, że listy pisał pański sekretarz, a pan je tylko podpisał.
Nathaniel twierdził jednak, że to pan je dyktował i...
- Dostała je pani od Nathaniela?
- Tak, przychodziły razem z przesyłkami, które adresował pan do niego.
Jeszcze raz przyjrzał się listom i pobladł jak ściana.
- To Nat je napisał.
- Pański brat? - Abby poczuła, że ogrania ją panika. - Chcę z nim natychmiast porozmawiać... -
Dlaczego miałby zrobić coś takiego?
- To będzie musiała pani zaczekać. Nata tu nie ma. Zniknął przed paroma godzinami i od tej pory nie
możemy go znaleźć. I nie pani jedna chce się z nim spotkać.
Jeffries Sabrina Stare panny Swanlea 05 Żona z Ameryki Brat lorda Ravenswooda, Nat, zwiera w jego imieniu małżeństwo per procura z piękną Abby Mercer, półkrwi Indianką, córką lekarza produkującego tonik - panaceum na wszystkie dolegliwości. Problem polega jednak na tym, że lord Ravenswood nie upoważniał brata do zawarcia tego małżeństwa, toteż, gdy "żona" zjawia się w jego londyńskim domu, przeżywa prawdziwy szok. Świadkiem pojawienia się Abby są goście przybyli na przyjęcie zaręczynowe Nata, które wyprawia dla niego brat. Sam Nat nie przybywa i Ravenswood zupełnie nie wie, co o tym sądzić. Sytuacja komplikuje się jednak znacznie bardziej, gdy okazuje się, że Nat przywłaszczył sobie w jego imieniu pieniądze Abby - posag, który dziewczyna otrzymała od ojca tuż przed jego śmiercią.
Prolog Filadelfia Początek grudnia 1821 Spencer Law, piąty wicehrabia Ravenswood, wychylił kolejną czarkę mocnego jabłecznika. Nie pomogło. Wciąż nie mógł sobie przypomnieć, co właściwie chciał zapomnieć w tej hałaśliwej amerykańskiej tawernie, do której przyszedł w towarzystwie brata. Rano wracał do Anglii. Do znajomego bałaganu w parlamencie i niezadowolonych wyborców. I do swoich wyczerpujących obowiązków podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, które przyszło mu pełnić w okresie tak trudnym dla ojczyzny. Znów poczuł na swoich barkach ciężar odpowiedzialności, który nieco zelżał w czasie, gdy wicehrabia przebywał w Ameryce. W tym stanie ducha nie pozostało mu nic innego, jak szukać ukojenia w kolejnej porcji jabłecznika. Kiedy skinął na karczmarkę, Nat, siedzący na wprost niego na drewnianej ławie, zaśmiał się głośno. - Może powinieneś zwolnić tempo, stary. Upijesz się. - O to mniej więcej chodzi. - Stary Ravenswood topi smutki w mocnym alkoholu? Zadziwiające! Zwykle bywałeś zbyt zajęty, żeby się upijać! No i zbyt dystyngowany. - Nat oparł łokcie na twardym dębowym blacie. - Choć muszę przyznać, że odkąd
przyjechaliśmy tutaj przed dwoma tygodniami, nie jesteś sobą. - Przechylił głowę i popatrzył z ukosa na brata. - A winna jest temu córka doktora Mercera. To przez nią zachowujesz się tak dziwnie. Spencer ledwo zaszczycił brata spojrzeniem stalowo-szarych oczu. - Nie bądź śmieszny. W tym samym momencie wyobraził sobie jednak Abigail Mercer, którą ojciec nazywał „dziką różą". Wspaniałe określenie dla kobiety o zielonych oczach, delikatnej złocistej cerze i ustach niczym pączek róży. - Wczoraj śpiewałeś nawet dla niej arię - zauważył Nat. - Opowiadałem jej, że widziałem w tym roku Wesele Figara, a ona chciała po prostu usłyszeć jakąś melodię z tej operetki. Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Nigdy dotąd nie słyszałem, żebyś nucił. - Nie miałem okazji. - Raczej nie czułeś takiej potrzeby - odparł sucho Nat. - Aż do chwili, kiedy spotkałeś pannę Mercer. I teraz całe dnie konwersujesz z tą uroczą damą. - A co mam robić? Przecież ty nie masz chwili czasu, bo omawiasz interesy z jej chorym ojcem. - Spencer utkwił wzrok w pustej czarce. - To prawda. Tobie jednak nietrudno było chyba nawiązać z nią kontakt. Owszem, panna Mercer była bardzo towarzyska, prostolinijna i bardzo amerykańska. Poza tym, w przeciwieństwie do wszystkich angielskich dam wychowanych w uwielbieniu dla tytułów i majątku, traktowała go zupełnie tak, jakby dorównywała mu pochodzeniem. Ośmielała się nawet mu dokuczać, gdy stawał się zbyt poważny. Żadna Angielka nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Wszystkie były nadto świadome jego statusu, by czuć się swobodnie w jego towarzystwie. A jego powaga nie dodawała im odwagi.
Angielki nigdy również nie dyskutowały z nim o polityce. Panna Mercer mieszała się natomiast do każdej dyskusji, wykazując się przy tym optymizmem typowym dla jej rodaków, co doprowadzało go do szału. I fascynowało zarazem. - Oczywiście bardzo się cieszę, że się lubicie - ciągnął Nat. - Być może dzięki temu łatwiej dobiję targu z jej ojcem. - Wyprostował plecy. - Skoro o tym mowa... myślałeś już może o przekazaniu mi tych pieniędzy? Opróżniwszy swoją czarkę, Spencer sięgnął po trunek brata. Nie był jeszcze wystarczająco pijany, by ciągnąć temat. - Chcesz więc jednak zostać wspólnikiem doktora Mercera? Naprawdę zamierzasz zrealizować ten głupi plan? - Wcale nie taki głupi - zaprotestował Nat. - Wiem, że masz zastrzeżenia do Wytwórni Leków Mercer, ale widziałeś przecież sprawozdania. Siedem lat temu ta mikstura sprzedawała się naprawdę świetnie. Gdyby doktor nie zachorował, byłby teraz milionerem. A tak, ścigają go wierzyciele. Potrzebuje tylko kogoś takiego jak ja, kogoś, kto ożywiłby tę firmę. On sam nie ma teraz na to siły. - Chciałeś chyba powiedzieć, że umiera - sprostował Spencer. - Umiera, Nat. - Właśnie dlatego chce mi ją sprzedać. Już i tak mam akcje, które wygrałem od niego w karty. Poza tym nawet ty musiałeś myśleć, że to dobry interes, skoro pojechałeś za mną do Ameryki. Spencer oparł się o ścianę za plecami. - Groziłeś, że pojedziesz sam. Nie mogłem ci na to pozwolić, przecież sam wiesz, jakie były zwykle efekty twoich pomysłów. - Musisz mi zawsze wypominać wszystkie błędy? - Nat wyraźnie się zjeżył. - Nieważne, że robiłem tylko to, co chciałeś, prawda? - zakpił. - Tłumaczyłem, że nie
nadaję się na prawnika, ale nalegałeś, żebym podjął akurat takie studia. No to studiowałem. - Ale niezbyt intensywnie, bo oblałeś wszystkie egzaminy. I nie zapominajmy o przygodzie z marynarką. Po tym, co się tam stało, nie pomogły ci nawet moje koneksje. - Przecież ja nawet nie potrafię powozić! Co tu mówić o kierowaniu statkiem! Zgodziłem się spróbować, bo zadałeś sobie tyle trudu, by zdobyć dla mnie tę posadę. - Wychylił się nieco. - Chodzi o to, że obecne zajęcie bardzo mi odpowiada. Daję sobie świetnie radę z liczbami. Dlatego zawsze wygrywam w karty. - Zawsze? - spytał ironicznie Spencer, dopijając jabłecznik brata. Gdzie się do licha podziała ta przeklęta karczmarka? - No dobrze, raz mi się nie udało. A ty musiałeś za to płacić. -1 to całkiem sporo. - Wiem, wiem, ale teraz to zupełnie co innego. Staruszek nie ma wyjścia. Nie zostawi firmy wyłącznie córce, bo nie wierzy, by dziewczynie udało się wyciągnąć przedsiębiorstwo z długów. Jeśli jednak nie znajdzie jej wspólnika, będzie ją musiał zapisać znienawidzonemu krewniakowi. I tu wkraczam ja. Kelnerka postawiła przed nimi jabłecznik i Spencer skwapliwie sięgnął po swój kufel. Teraz musiał utopić w alkoholu jeszcze innego robaka - wizję panny Mercer pracującej z jego bratem. Nie, nie wolno mu było myśleć o tym kpiącym uśmieszku, którym obdarowuje nie jego, lecz Nata. A on nie mógł przecież tu zostać, bo wzywało go ministerstwo. Dotychczasowy sekretarz zrezygnował z urzędu. Spencer był bardzo potrzebny w Anglii. Chcąc nie chcąc, musiał się zatem pogodzić z faktem, że jego amerykańska idylla dobiega końca.
Podobnie jak znajomość z panną Mercer, choć ta pogodna i urocza kobieta tak bardzo mu się podobała. Skrzywił się lekko. Połowa angielskich dam chętnie dzieliłaby z nim łoże, ale on żadnej nie pozwoliłby się skusić. Nie, jak ostatni idiota myślał wyłącznie o pannie z dobrego domu, która z pewnością nie wyraziłaby zgody na nic innego jak małżeńską alkowę. A w sytuacji, w której on nie mógł poślubić ani jej, ani żadnej innej kobiety, nie pozostało mu nic innego, jak wyjechać i już nigdy więcej się z nią nie spotkać. Niech to diabli! Pociągnął zdrowy łyk jabłecznika i odstawił czarkę. - A co na to Evelina? Czy ty w ogóle raczyłeś wspomnieć swojej przyszłej żonie o tym, że zamierzasz zostać wspólnikiem pięknej Abby Mercer? Nat zerknął spod oka na brata. - Ona zrozumie. Przecież to sytuacja przejściowa. Kiedy stary umrze, wykupię jej udziały. Panna Mercer będzie miała wtedy taką fortunę, że z łatwością się utrzyma, a ja zostanę właścicielem Wytwórni Leków Mercer. - Nie znasz się na prowadzeniu interesów. - A ty nie miałeś pojęcia o służbie wojskowej, kiedy w zeszłym roku ojciec kupił ci patent, a jednak się nauczyłeś. Spisałeś się wręcz doskonale. - Nie miałem wyboru - warknął. Nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, że jego brat ma prawo postąpić tak, jak zechce. Spencer utracił tę swobodę wraz z nagłą śmiercią najstarszego brata. - No to ja poradzę sobie z interesami. Co innego mi pozostało? Szata duchownego? Obaj jęknęli. Nawet Spencer wiedział, że to się nie może udać. - Poza tym nie zamierzam sam się tym zajmować - ciągnął Nat. - Wynajmę sobie zarządcę. Chcę być tylko właścicielem.
Mimo wypitego alkoholu Spencer zachował trzeźwość myślenia. -1 chcesz, żebym ja to finansował. Nat zarumienił się lekko. - Nie w całości. Zostawiłem sobie trochę pieniędzy ze spadku. Poza tym przez ostatnie dwa lata żyłem odpowiedzialnie. Niewiele mi trzeba. Spencer przewrócił oczami i znów sięgnął po czarkę, ale Nat chwycił go za rękę. - Niedługo wezmę ślub i dlatego chcę zrobić ze sobą coś pożytecznego, coś, czego ja sam pragnę, a nie to, co ty dla mnie wymyślisz. - Uśmiechnął się słabo. - Myślę, że mógłbym spróbować. No to jak? Jeśli Mercer zaakceptuje mój plan, pożyczysz mi pieniędzy? Spencer wciąż próbował zapomnieć o ustach panny Mercer, które wydawały się stworzone do całowania. No ale nie przez niego. Nie mógł o tym marzyć nawet, gdyby nie wyjeżdżał. Dopił jabłecznik. - Napisz do mnie do Londynu. Zrobię, co będę mógł. Nat rozpromienił się wyraźnie. - Wspaniale, bracie! Naprawdę wspaniale. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Teraz, kiedy już załatwił swoją sprawę, mógł się spokojnie zająć jabłecznikiem. Pijąc, patrzył na brata spod przymrużonych powiek. - Uważasz zatem, że panna Mercer to piękna kobieta? Poplątane myśli Spencera uformowały się nagle w znany wiersz: Idzie w piękności, jak noc, która kroczy W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje*. - Boże! Cytujesz poezję! Tłumaczenie Stanisław Egbert Koźmian.
Czyżby powiedział to na głos? Niech to diabli! Spencer uniósł pustą czarkę. - Zawsze recytuję wiersze, kiedy jestem wstawiony. - Chyba jesteś mocno pijany, skoro cytujesz tego wariata Byrona. Albo też uroda panny Mercer zrobiła na tobie naprawdę wielkie wrażenie. - A czy ona może się komuś nie podobać? Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że zaczyna bełkotać. Nat bawił się czarką. - Niektórzy powiedzieliby pewnie, że ma zbyt ciemną cerę. - To znaczy, że są idiotami. - Spencer uniósł czarkę, ale przypomniał sobie, że jest pusta, i zmarszczył brwi. Nat zaśmiał się głośno i podsunął mu swój trunek. - Dziwię się tylko, że wielki Ravenswood zainteresował się tak bardzo półkrwi Indianką. - Nie nazywaj mnie tak. - Przyjął poczęstunek, lecz próbował nie zwracać uwagi na świdrujące spojrzenie brata. - Poza tym, Indianka, czy nie, i tak pochodzi z rodziny, która liczy się bardzo w Filadelfii, a ojciec jej matki był wodzem plemienia Seneków. - Skąd to wiesz? - Sama mi powiedziała. - Rozumiem. Podczas waszych rozmów. I nic poza tym nie robiliście? - Nie wiem, o co ci chodzi. - Głośny wybuch śmiechu, który rozległ się nagle przy sąsiednim stoliku, przyprawił go o ból głowy. Potarł pulsujące skronie. - Sam wiesz. Przyznaj, że pożądasz tej kobiety. Ilekroć wchodzi do pokoju, masz taką minę, jakbyś już ją widział w pościeli. - Nie mów głupstw! - Ten diabeł był stanowczo za bardzo spostrzegawczy.
Nat przyglądał mu się uważnie. - Biorąc pod uwagę jej pochodzenie i fakt, że pewnie nigdy nie wyjdzie za mąż, może udałoby ci się ją namówić, żeby została twoją kochanką. Spencer wybuchnął śmiechem. - Ten jej amerykański optymizm szybko doprowadziłby mnie do szaleństwa. - Zajrzał do czarki, wyłącznie po to, by na jej dnie dostrzec Abby Mercer w roli swojej kochanki. Wyobrażał sobie tę jej energię życiową skierowaną wyłącznie na to, by sprawić mu rozkosz. Oczyma wyobraźni widział, jak otula się wokół niego, nagiego, w łóżku. Absurdalna myśl. Dobrze wychowane panny nie bywały kochankami. Zresztą on miał już dość kochanek. Utrzymywanie kobiety postrzegał jak parodię małżeństwa, na które nie mógł sobie pozwolić. Wolał już przypadkowe, krótkie związki, na które zresztą ostatnio nie miał zbyt wiele czasu. - Tak więc ślub z panną Mercer nie wchodzi w rachubę - powiedział Nat. - Absolutnie nie. - Mnie się wydawało, że jest kulturalna, ty jednak wolisz zapewne bardziej wyrafinowane damy. - Nie o to chodzi. Nie mógłbym się z nią ożenić, nawet gdybym chciał. - Upatrzyłeś sobie kogoś innego? - dopytywał się Nat. - Oczywiście, że nie - odezwał się cicho. Gdy podnosił głos, dokuczał mu straszliwy ból głowy. - Nie mogę jej poślubić. W ogóle nie wolno mi się żenić. - Oczywiście, że ci wolno. Powinieneś wziąć ślub. I to jak najszybciej. Masz trzydzieści siedem lat. Potrzebna ci żona. - Nie. - Spencer mówił coraz bardziej niewyraźnie. - Małżeństwo nie jest dla mnie. - Pochwycił spojrzenie
Nata. - Powinieneś się zresztą z tego cieszyć. Ty i twój syn odziedziczycie cały majątek. - Nie chcę całego majątku. - W głosie Nata wyraźnie pobrzmiewała panika. - Evelina i ja zadowolimy się całkowicie tym, co dla nas przeznaczysz. To ty jesteś spadkobiercą, nie uda ci się od tego wykpić. Nie chcę dziedziczyć tytułu i... odpowiedzialności za dzierżawców, domy... za cały ten kram. Kiedy służyłem w marynarce, wprowadziłem okręt na mieliznę. Jak sądzisz, co by się stało z majątkiem? - Przecież potrafisz prowadzić interesy? - Nie, mogę być tylko właścicielem. - Nat popatrzył na niego z ukosa. - Nie chcę się zajmować takimi sprawami. To mnie nie interesuje. - Mnie również nie. Ale mężczyzna musi pamiętać o swoich powinnościach. Twoją jest pozostawienie dziedzica. - Boże! Ty mówisz poważnie. Naprawdę nie zamierzasz się żenić! Spencer skinął głową. - Do śmierci zamierzam pozostać kawalerem. - Dlaczego? Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z Dorą. Nasz ojciec i macocha zrobili z małżeństwa piekło, ale to nie znaczy, że i ty jesteś na to skazany... Sprawa miała znacznie bardziej skomplikowany charakter, ale Spencer nie odważył się podjąć tematu. Zamiast tego, patrzył tępym spojrzeniem w dno swojej czarki. Nat skinął na karczmarkę, a Spencer uniósł lekko głowę, w której już mocno mu szumiało. - Nie powinienem więcej pić. Mam dość. - Chyba nie. - Nat uśmiechnął się ponuro. - Zrób mi przyjemność! Widok brata, wzoru doskonałości, który ma takie same słabości jak inni śmiertelnicy, to dla mnie prawdziwa nowość!
- Nie jestem ideałem - mruknął Spencer. - Zupełnie nie. Na tym właśnie polega problem. Rozumiesz? - Nie, nie rozumiem. - Czarki z jabłecznikiem zjawiły się na stole jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i Nat przesunął je obie w stronę Spencera. - Może wyjaśnisz mi wreszcie, o co chodzi.
Rozdzial 1 Nawet najlepszy kamerdyner może mieć problemy z zaanonsowaniem niespodziewanego gościa, powinien jednak skorzystać z takiej sposobności i przećwiczyć stosowny sposób wystawiania się. Nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji niespodziewany gość może okazać się ważny dla gospodarzy. Nauki dla rozważnych służących Londyn 15 kwietnia 1822 Przyszła narzeczona czekała. Narzeczony spóźniał się już o dwie godziny. W kategoriach przyjęć zaręczynowych kolacja miała szansę zyskać miano największego fiaska roku. Spencer, mimowolny gospodarz tego fiaska, popatrzył na nienagannie nakryty stół w jadalni swojego londyńskiego domu i westchnął. Zapytywał siebie w duchu, kiedy wreszcie będzie mógł zakończyć te męki, wrócić do gabinetu i napić się koniaku. Zapewne nie wcześniej niż za godzinę. Jakiekolwiek szybsze działanie wzbudziłoby podejrzenia dwudziestu sześciu gości. Dzięki jego umiejętności szybkiego myślenia i zręcznym kłamstwom nikt się nawet nie zorientował, że przyjęcie to katastrofa. A Spencer nie zamierzał nikomu zdradzać tej tajemnicy; najpierw musiał wyjaśnić, dlaczego Nat zniknął. Zerknął na lady Evelinę, przyszłą narzeczoną brata. Na szczęście Evelina najwyraźniej przyjęła jego niezbyt prawdopodobne wyjaśnienia. Przycupnęła na krzesełku niczym porcelanowa lalka o kręconych włosach, naturalnie różowych policzkach i sukni podkreślającej znakomi-
cie jej wspaniałą cerę. Tylko błyszczące oczy przypominały urocze dziewczątko, które Spencer i Nat znali od wczesnego dzieciństwa. Pochwyciwszy jego wzrok, Evelina otarła dyskretnie serwetką usta w kształcie łuku Amora. - Mam nadzieję, że nie zatrzymają biednego Natha-niela na policji przez całą noc. Czy z jego liściku wynikało, ile to może potrwać? Ach, ten przeklęty liścik, który nigdy nie istniał. - Nie, ale pewnie jakiś czas będzie tam musiał zostać. - Spencer kłamał z łatwością godną byłego szpiega. - Musi złożyć zeznanie w sprawie tego bandyty, który próbował ukraść kobiecie torebkę. - Jakie to odważne z jego strony, że pobiegł całkiem sam za tym łotrem! - zachwycała się Evelina. - I w dodatku bez niczyjej pomocy zaprowadził go na policję. Doprawdy szlachetny postępek! - O tak. Nat to chodząca szlachetność. - Wierne, lojalne spojrzenie pięknych oczu Eveliny sprawiło, że to kłamstwo przyszło mu znacznie trudniej. Spencer nie miał jednak wyboru. Pościg za bandytą stanowił dobre usprawiedliwienie nieobecności na przyjęciu zaręczynowym; porzucenie narzeczonej z pewnością nie. Musiał poznać prawdziwe przyczyny zachowania Nata, do tego czasu nie pozostało mu jednak nic innego, jak tylko kłamać, choćby po to, by oszczędzić Eve-linie i jej owdowiałej matce, lady Tyndale, niepotrzebnego upokorzenia. Gdzież on się podział? Kiedy widział po raz ostatni Nata przed kolacją, brat nie wspominał, że zamierza się nie zjawić. Wkrótce potem kamerdyner Natahaniela, Mc Fee widział, że jego pan odbiera jakąś wiadomość, nikt jednak nie zauważył, by wychodził z domu. Niemniej nie można go było nigdzie znaleźć, a szukali we wszystkich możliwych miejscach.
Nat po prostu zniknął i chyba było to zamierzone. W końcu, w jakie tarapaty można popaść w ciągu zaledwie kilku godzin? Spencer westchnął. Od powrotu z Ameryki Nat nieustannie sprawdzał pocztę, bez przerwy gdzieś wychodził, odbywał jakieś tajemnicze spotkania i zachowywał się jak beztroski kawaler, a nie przyszły mąż. A teraz jeszcze to. Gdzie on, na miłość boską, się po-dziewa? - Jestem i tak zdziwiona, że wykazał na tyle przytomności umysłu, by w ogóle przysłać jakiś list - powiedziała matka Eveliny. - Ale on jest zawsze taki troskliwy. - Poza tym szlachetny - dodała nieco sarkastycznie jej sąsiadka. - Nie wolno nam zapominać o jego szlachetności. Wspaniale. A zatem lady Brumley zamierzała wtrącić do sprawy swoje trzy grosze. Dlaczego, na miłość boską, matka Eveliny zaprosiła na to przyjęcie Królową Plotek? Powinien był zwrócić baczniejszą uwagę na listę gości. Jednak w tej sytuacji politycznej, gdy ojczyzna pogrążyła się w chaosie, nie miał czasu zaplanować starannie przyjęcia, które zgodził się wydać dla narzeczonych na prośbę lady Tyndale. Dlatego też oddał jej dowodzenie, co okazało się ogromnym błędem. Intymne spotkanie rodzinne przerodziło się bez jego wiedzy w zebranie śmietanki towarzyskiej Londynu. A co gorsza, wśród gości nie zabrakło najbardziej gadatliwych członków elity. Spencer poniósł zasłużoną karę za zaufanie kobiecie o ptasim móżdżku. W dodatku za dwa dni czekał go bal, tym razem na szczęście wydawany u lady Tyndale. Wzdrygnął się na samą myśl. Zapewne matka Eveliny zaprosiła do siebie pół arystokratycznego Londynu. Oczywiście bal mógł jeszcze nie dojść do skutku. Nieobecność Nata nie wróżyła najlepiej.
Skrzywił się. Miał nadzieję, że brat wreszcie się ustatkuje. Skończył dwadzieścia dziewięć łat, był to idealny wiek do żeniaczki. A dwudziestoletnia Evelina uchodziła za idealną partię. I choć wydawało się to kompletnie pozbawione sensu, kochała się w tym idiocie od wczesnego dzieciństwa. Nat nie mógłby sobie nawet wymarzyć lepszej żony. - A co do tego liściku - zaczęła lady Brumley. - Czy moglibyśmy go zobaczyć, Ravenswood? Będę musiała napisać o tym wydarzeniu do gazety i chcę znać wszystkie szczegóły szlachetnego czynu pana Law. Tak naprawdę wietrzyła skandal. Wyraźnie nie uwierzyła w jego opowieść. Jeszcze tego mu było trzeba... kutej na cztery nogi lady Brumley, która dzieli się swoimi podejrzeniami z czytelnikami gazety... - Sądziłem, że polega pani na własnych źródłach. - Spencer z udawanym znudzeniem sączył wino. - A może zmęczyło panią nieustanne sprawdzanie faktów? - Obawiam się po prostu, że jeśli zaczekam do jutra, usłyszę tylko oficjalną wersję. Sędziowie odpowiadają w ministerstwie bezpośrednio przed panem, więc nie powiedzą mi nic ponadto, na co im pan pozwoli. - To prawda. - Odstawił kieliszek. - Ale ja już nie mam nic do dodania. Zerknął na zegar. Dwie godziny i trzynaście minut. Może jednak coś się stało. A jeśli Nat popadł w tarapaty? Ale jak? I z czyjej winy? - Chciałabym zobaczyć liścik - upierała się lady Brumley. - Milordzie - wtrąciła Evelina. - Nathaniel opowiadał mnie i mamie sporo o swoim pobycie w Ameryce, pan jednak nie wspomniał na ten temat ani słowa. Spencer popatrzył na nią ze zdziwieniem. Uprzejma Evelina rzadko komukolwiek przerywała. A już na pewno nie komuś o pozycji towarzyskiej lady Brumley. Być
może była jednak bardziej wtajemniczona w całą sprawę, niż mu się wydawało. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę dziewczyny, która spłonęła rumieńcem. - Wiem, że był pan tam krócej niż Nathaniel, ale jak się panu podobało? On wydawał się zachwycony. Wyrażał się z dużym uznaniem o państwu Mercer, a tonik doktora wywarł na nim wielkie wrażenie. Doktor produkuje specjalny lek na niestrawność i inne dolegliwości. Nazywa go uzdrawiającym miodem Mercera, to rodzaj miodu pitnego. - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam - odezwała się lady Brumley. - A znam wszystkie specyfiki leczące niestrawność. - Ten tonik sprzedawany jest na razie tylko w Ameryce. - Evelina nałożyła sobie na talerz kilka szparagów. Ręce drżały jej lekko. - Ale Nathaniel uważa, że i u nas cieszyłby się zainteresowaniem. Dlatego w zamian za częściowe prawo własności do firmy reklamuje go tutaj. Spencer nie znał planów brata. Czego jeszcze Nat mu nie powiedział? Lady Brumley popatrzyła na Spencera z wyrzutem. - Czy pan oszalał? Dlaczego pozwala pan bratu na takie szalone interesy? - Nie w tym nic szalonego - przerwała Evelina. - Nathaniel wierzy, że to zyskowne przedsięwzięcie. Jego lor-dowska mość również. Nawet zgodził się w nie zainwestować. - Naprawdę, Ravenswood? - spytała lady Brumley. - Popierasz ten idiotyzm? - Lubię dobre inwestycje. - Nat nie prosił go jednak jeszcze o pieniądze, a Spencer nie do końca pamiętał tę pijacką noc, kiedy rozmawiali na temat interesów. -Przez pewien czas miałem okazję obserwować firmę Mercera. Wtedy nic nie wzbudziło moich podejrzeń.
- Nathaniel zdecydował się spróbować. Ma udziały w firmie - dodała twardo Evelina. Tak. Natowi udało się dokonać rzeczy niemożliwej. Gdy wrócił do Anglii, przekonał Spencera, że Mercer uległ i uczynił go wspólnikiem firmy. - Oczywiście - ciągnęła Evelina - musi prowadzić interes do spółki z córką lekarza. Ale nie ma w tym nic złego, skoro to właśnie panna Mercer przygotowuje wszystkie lekarstwa. Jest zatem bardzo potrzebna. Abigail Mercer. A niech to! Ledwo udało mu się o niej zapomnieć na parę godzin, wystarczyła niewinna uwaga Eveliny, by znów stanął mu przed oczami jej obraz, kpiące zielone oczy, skóra muśnięta słońcem. Dlaczego nie mógł wymazać z pamięci tego widoku? Znał ją tylko dwa tygodnie, a wciąż prześladowała jego myśli. - Zatem Nat wspominał ci o pannie Mercer? - Spencer włożył sobie do ust kawałek placka. Cóż takiego powiedział jego brat, że Evelina nie była zazdrosna? - Och, tak - szepnęła Evelina. - Biedactwo! Tak szybko straciła matkę, a teraz grozi jej jeszcze strata ojca... W dodatku w wieku dwudziestu sześciu lat wciąż jeszcze nie jest mężatką! Po śmierci ojca chyba już nie znajdzie kandydata na męża. Podobno ma ciemną cerę i pospolity wygląd. Spencer omal się nie zakrztusił. Kiedy Nat nauczył się kłamać równie dobrze jak jego straszy brat? - Sądzę, że staropanieństwo panny Mercer wynika nie tyle z jej wyglądu, co raczej z sytuacji życiowej. - Ach tak? - zainteresowała się Evelina. - Jej ojciec chorował przez wiele lat. A ona jest tylko córką, która musiała się nim opiekować. Nie miała wiele czasu na flirty. - Nie wspomniał, że niektórzy dżentelmeni nie zainteresowaliby się nigdy panną o domieszce indiańskiej krwi. - Myślę jednak, że w końcu znajdzie męża. To bardzo miła z osoba, w dodatku dobrze...
Urwał w pół słowa. Wszystkie kobiety przy stole przyglądały mu się teraz z coraz większą ciekawością. Niech to licho! Dotąd miał na tyle dużo rozumu w głowie, żeby nie stwarzać powodów do plotek. Zniknięcie Nata wytrąciło go jednak z równowagi. Sądząc po chytrym spojrzeniu lady Brumley, było jednak za późno, by naprawić szkodę. - Chyba wie pan całkiem sporo o pannie Mercer - mruknęła Królowa Plotek. - Może nie jest jednak tak pospolita, jak twierdził pański brat. Co pan sądzi na temat jej prezencji, Ravenswood? Na szczęście nie musiał odpowiadać, gdyż nagle otworzyły się drzwi i do salonu wkroczył jego kamerdyner, McFee. Widząc nienaturalną bladość służącego, Spencer zrozumiał od razu, że coś się stało. - O co chodzi? - spytał cicho. - Muszę porozmawiać z panem na osobności, milordzie. McFee dowiedział się z pewnością czegoś o Nacie. Spencer wstał i odwrócił się do swoich gości. - Proszę wybaczyć, ale muszę na chwilę wyjść do holu. Odprowadzony wyrozumiałymi pomrukami wyszedł z jadalni z kamerdynerem depczącym mu po piętach. - Co się stało? - ponaglił, ledwo zamknęły się za nimi drzwi. - Czeka na pana jakaś kobieta... Spencer łypnął na niego spod oka. Określenia „kobieta" McFee używał zwykle w stosunku do osób o określonej proweniencji. Inne nazywał damami lub niewiastami. - Czego chce? - Mówić z panem. - O moim bracie? - Nie, panie. Spencer poczuł przypływ ulgi. - To każ jej wrócić jutro. Nie mam dziś dla niej czasu. - Ona naprawdę nalega. Chyba powinien się pan zgodzić.
Spencer uniósł brwi. - Dlaczego? Kto to jest? - Widzi pan... ona... - Wykrztuś to wreszcie - warknął Spencer. - Nie mam czasu. McFee wyprostował plecy i popatrzył na niego z urażoną miną. - Ona twierdzi, że nazywa się lady Ravenswood i jest pańską żoną. -Moją... Co?! Jego okrzyk dotarł aż do holu, gdzie czekała panna Mercer w towarzystwie swojej służącej, panny Graham. Abby nastawiła uszu. - Sądzę, że lord właśnie się dowiedział o naszym przybyciu. - Dzięki Bogu. - Panna Graham łypnęła na nią spod oka. - Ten, pożal się Boże, kamerdyner zachowywał się naprawdę bardzo dziwnie. Już zaczynałam wątpić, czy w ogóle nas zaanonsuje. Abby z trudem powstrzymała uśmiech. Pani Graham spędziła z rodziną Mercerów całą wieczność, najpierw jako opiekunka Abby, potem jako służąca. I choć starzejąca się wdowa bywała czasem nieznośna, Abby nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niej. - Myślałam, że trafiłyśmy pod niewłaściwy adres, zwłaszcza kiedy zobaczyłam te powozy na podjeździe. Jego lordowska mość ma chyba gości na kolacji, choć nie bardzo rozumiem, dlaczego miałby urządzać przyjęcie w dniu naszego przyjazdu... - I dlaczego nie przysłał po nas nikogo do portu. Nie powiadomiła go pani, milady, o której przypływa statek? - Oczywiście, że powiadomiłam. Tym bardziej mnie dziwi ten brak troski o naszą wygodę. Z ledwością udało nam się znaleźć powóz.
Uwagę Abby zwróciło teraz zamieszanie po drugiej stronie holu, trzask otwieranych i zamykanych drzwi, szepty, a nawet podniesione głosy. Lord Ravenswood tłumaczył zapewne swoim gościom, dlaczego musi ich tak nagle opuścić. Pani Graham zmarszczyła brwi. - Jego lordowska mość jest chyba zdziwiony naszym przybyciem. Sądzę jednak, milady... Abby wybuchnęła śmiechem. - Na litość boską! Przestań zwracać się do mnie w ten sposób! Już i tak źle się stało, że mnie namówiłaś na ten absurdalny gorset. Jednak ta milady w każdym zdaniu to już gruba przesada. Za każdym razem zaczynam się zastanawiać, kogo ty właściwie w ten sposób tytułujesz. Pani Graham, najwyraźniej urażona, pociągnęła nosem. - Proszę się lepiej do tego przyzwyczaić. Jest pani teraz wicehrabiną. - Ale się nią nie czuję. Trudno mi nawet myśleć o lordzie Ravenswoodzie jak o wicehrabim. W Ameryce przypominał mi raczej angielskiego dżentelmena z prowincji. I czułam się znacznie swobodniej w jego towarzystwie. - Chyba najwyższy czas, żeby panowie zaczęli panią traktować z należnym szacunkiem. Nie podobało mi się jednak to małżeństwo przez zastępcę. Pan Nathaniel zamiast brata... Dziwne - A ja nie miałam nic przeciwko temu. W końcu nie wychodzę za mąż z miłości. Trudno oczekiwać od lorda romantycznych porywów. Choć sposób, w jaki patrzył na nią czasem w Ameryce... Na samo wspomnienie czuła rozkoszne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Przywołała się jednak do porządku na wspomnienie warunków umowy.
- W listach pisał, że chce się ze mną ożenić, gdyż darzy mnie szacunkiem i podziwem. Wszystko jest zatem w porządku. Ja również go szanuję i podziwiam. A podziw może się z czasem przerodzić w miłość, nieprawdaż? Być może darzył ją nawet większym uczuciem niż to, które wyjawiał w swoich bezosobowych listach. Z jakiego bowiem innego powodu zdecydowałby się na małżeństwo ze starą panną z domieszką indiańskiej krwi? Widok tego wspaniałego domu utwierdził ją tylko w przekonaniu, że przystojny, mądry i uroczy lord Ravenswood może mieć każdą kobietę, której tylko zapragnie. A wybrał ją. Już na samą myśl poczuła przyspieszone bicie serca. Drzwi znów się otworzyły, lecz tym razem oprócz szeptów do ich uszu dobiegł odgłos kroków. - Chyba idzie! - Dobry Boże! - Pani Graham poprawiła niesforny siwiejący loczek. - Szybko, milady, proszę mi podać tonik, odświeżę sobie oddech. - Dobry pomysł. - Tonik służył wprawdzie celom leczniczym, lecz zdawał świetnie egzamin jako odświeżacz oddechu. Wyjęła buteleczkę z kaszmirowej torebki i podała ją służącej. Panna Graham wlała sobie do ust kilka kropel mikstury i oddała buteleczkę Abby. - Jezu, co za paskudztwo - mruknęła. - Ale za to jaki ma zapach... - Abby poniosła buteleczkę do ust, rozkoszując się wonią rozmarynu i pomarańczy. Przepłukała usta i połknęła gorzki tonik, po czym zakręciła buteleczkę. Kroki zatrzymały się w połowie korytarza, z którego dobiegały ją teraz coraz głośniejsze rozmowy. Abby szybko włożyła tonik do torebki. Dlaczego on po prostu nie przychodził?
- Jak wyglądam? - Popatrzyła na swoją zmiętą suknię podróżną i jęknęła. - Och... strasznie. Nie chcę, żeby mnie oglądał w takim stanie. - Nic na to nie poradzimy. I tak, zważywszy, z jakimi trudnościami musiałyśmy się borykać, prezentuje się pani całkiem nieźle. - Pani Graham stanęła na wprost Abby i poprawiła jej spódnicę. - Powinna mi była pani pozwolić zasznurować ten gorset trochę ciaśniej. Suknia układałaby się znacznie lepiej. - Gdybyś zasznurowała go ciaśniej, chybabym pękła. - Po prostu nie jest pani do tego przyzwyczajona. Pani matka, świeć Panie nad jej duszą, mimo swych dziwnych poglądów, powinna była wpoić pani zasady ubierania się. „Dziwne poglądy" były eufemizmem określającym indiańskie wierzenia. - Miała rację, twierdząc, że gorsety są niezdrowe. - Ale eleganckie damy muszą je nosić, zwłaszcza w Anglii. Chyba nie chce pani, żeby sobie te damulki pomyślały, że nie nadaje się pani na wicehrabinę. - Co to wszystko ma znaczyć? - zagrzmiał głos zza pleców pani Graham. Pani Graham pisnęła i odwróciła się gwałtownie, a Abby aż podskoczyła ze strachu. Obok staroświeckiego kamerdynera stał wicehrabia we własnej osobie. Mój mąż, przypomniała sobie natychmiast. Ależ był z niego mężczyzna! Nigdy przedtem nie widziała go w tak oficjalnym stroju, w pięknym surducie i dopasowanych spodniach opinających niczym druga skóra muskularne uda Wszystko czarne... z wyjątkiem koszuli. Ten wieczorowy strój, błyszczące oczy i zmarszczone czoło przywiodły jej na myśl Hino, boga grzmotów z indiańskich opowieści mamy. A potem wicehrabia zrobił krok w jej kierunku i Abby przełknęła ślinę. Już zapomniała o jego imponującym
wzroście. I dlaczego patrzy! na nią tak surowo? Nigdy wcześniej się tak nie zachowywał. - Wydaje się pan zaskoczony, ale... - Istotnie - wycedził, przejmując ją dreszczem. A potem przyjrzał się uważnie jej sukni. - Jest pani w żałobie. Skinęła głową. - Papa zmarł dwa miesiące temu. Zmarszczka gniewu znikła z jego czoła. - Bardzo mi przykro. Moje najszczersze kondolencje. - Dziękuję. Oczywiście musiałam się z tym liczyć, ale... bardzo mi go brak. - Oczywiście - szepnął ze współczuciem. Dzięki Bogu. Przez chwilę sprawiał wrażenie kogoś zupełnie obcego, nie przypominał jej tego troskliwego mężczyzny, którego poznała w Ameryce. Podszedł bliżej. Poczuła znajomy zapach mydła, ber-gamotki i... kwintesencji mężczyzny. - Na śmierć nigdy nie jesteśmy gotowi, nawet jeśli spodziewamy się najgorszego. Jego słowa przyprawiły ją o łzy. Otarła je szybko z policzków, co wzbudziło w nim jeszcze większe współczucie. Wcisnął jej do ręki wyjętą z kieszeni chusteczkę. - Teraz rozumiem, dlaczego tu pani przyjechała. Chce pani zapewne omówić warunki spółki z moim bratem, prawda? Proszę mi wybaczyć, panno Mercer, jeśli początkowo nie byłem najmilszy, ale mój kamerdyner po prostu popełnił błąd. Stwierdził, że czeka na mnie moja żona i... - Wcale nie popełnił błędu. - Zacisnęła konwulsyjnie palce na chusteczce. Nazywał ją panną Mercer... Dobry Boże, chyba nie negował tego, że... - Przecież pan dobrze wie, że wzięliśmy ślub. Przestał się uśmiechać. - Nie mam o tym pojęcia.
Abby popatrzyła na panią Graham, jakby chciała znaleźć w niej oparcie, ale służąca wpatrywała się tylko w milczeniu w wicehrabiego przerażona jego słowami. Abby przypomniała sobie, że jest wnuczką wielkiego indiańskiego wodza z plemienia Seneków i wyprostowała dumnie plecy. - W takim razie proszę wyjaśnić, co chciał pan osiągnąć, oświadczając mi się w listach. Znów zmarszczył czoło. - W ogóle do pani nie pisałem. - Ale ja mam te listy. - Teraz już naprawdę przerażona sięgnęła do torebki i wyciągnęła arkusiki w jego kierunku. - Przecież sam pan je napisał. Przyjrzał się pobieżnie listom. - Nigdy ich wcześniej nie widziałem. Oddychała z trudem i to wcale nie z powodu gorsetu. - Jest pod nimi pański podpis. - Nie, podpis jest świetnie podrobiony. Poza tym nawet nie pasuje do charakteru pisma z listów... - Patrzył na nią tak, jakby to on oczekiwał wyjaśnień. - Oczywiście, że nie. Pański brat twierdził, że listy pisał pański sekretarz, a pan je tylko podpisał. Nathaniel twierdził jednak, że to pan je dyktował i... - Dostała je pani od Nathaniela? - Tak, przychodziły razem z przesyłkami, które adresował pan do niego. Jeszcze raz przyjrzał się listom i pobladł jak ściana. - To Nat je napisał. - Pański brat? - Abby poczuła, że ogrania ją panika. - Chcę z nim natychmiast porozmawiać... - Dlaczego miałby zrobić coś takiego? - To będzie musiała pani zaczekać. Nata tu nie ma. Zniknął przed paroma godzinami i od tej pory nie możemy go znaleźć. I nie pani jedna chce się z nim spotkać.