Prolog
22 czerwiec 2013 r.
WESELE.
Masa warstw tiulu pochłania moje mierzące metr sześćdziesiąt siedem i
ważące pięćdziesiąt dwa kilogramy ciało. Zastanawiam się, jak wielu panów
młodych zaginęło w akcji w czasie nocy poślubnej, szukając swojej panny
młodej w jej sukni ślubnej Kopciuszka. Moje piersi i żebra protestują, kiedy
ciężar tej bestii bez ramiączek domaga się ich pełnego wsparcia przez kolejne
pięć, lub coś koło tego, godzin. Długi, ciemny pukiel spięty z boku spływa mi
kaskadą na ramię. Słodki, kwiatowy aromat z mojego lekkiego, różowego
bukieciku z róż miesza się w powietrzu z lawendowym sprejem do ciała, który
nadal jest świeży na mojej skórze.
Pukanie do drzwi otrząsa mnie z przygnębiającej oceny mojego odbicia
w lustrze.
- Proszę – krzyczę.
- Och Sam, wyglądasz niesamowicie. – Dłoń mojej siostry ląduje na
piersi, kiedy widok jej rozwartych z zazdrości ust wnika w moje sumienie,
karcąc je wyrzutami sumienia.
To jest marzenie każdej dziewczyny; suknia, przystojny pan młody,
znajdowanie się w centrum uwagi. Jest jednak tych kilka, unikatowych kobiet,
którym brakuje genu odpowiedzialnego za marzenia o bajkach. To rzadka i
ekskluzywna grupa, do której się zaliczam.
- Dzięki, Avery – mamroczę, spotykając w lustrze jej łzawe, niebieskie
spojrzenie.
- Chciałabym, żeby mama tu była i cię widziała. – Jej usta opadają z
niezadowolenia.
Słowa Avery cofają mnie o trzynaście lat. To nie tak, że te same słowa
nie unosiły się dzisiaj w moich myślach, ale ona mówi to przez cały czas.
„Chciałabym, aby mama oglądała z nami ten film. Chciałabym, aby mama
spróbowała tej zupy. Chciałabym, aby mama mogła usłyszeć tę piosenkę.”
Łapię to. Na serio. Avery jest ode mnie o dwa lata młodsza, ale wydaje
się, jakby było to dziesięć. Nawet dziś, nadal przypomina mi o złamanej
ośmiolatce, która została bez mamy – naszej mamy. Kruche wspomnienia o
byciu zależną od mamy są jak drobinki piasku, które blakną w klepsydrze w
moim umyśle. Właśnie taki skutek ma wykonanie emocjonalnego przeskoku z
dziesięciolatki do czternastolatki w przeciągu kilku tygodni, aby wypełnić tę
„matczyną” szparę.
Łapię w pięści tiul, unoszę suknię i odwracam się w jej stronę.
- Ona tutaj jest. Właśnie na nią patrzę. – Długie, blond, Barbie loki
Avery i jasne, niebieskie oczy stanowią tak upiorne podobieństwo do naszej
mamy, że ogrzewa mi to serce i formuje usta w uśmiech.
- Och, Sydney! – Łzy wzbierają w jej oczach i podchodzi do mnie z
otwartymi ramionami i z dziecięcą kruchością.
Cholera! Avery nazywa mnie moim imieniem nadanym przy
narodzinach tylko wtedy, kiedy chce się przytulać.
- Uch, uch, uch… - Unoszę dłonie w górę, blokując jej podejście - ….
Biała sukienka, biały welon… odsuń się od panny młodej.
Avery gwałtownie sie zatrzymuje. Jej pogrążona w smutku twarz
zmienia się w uśmiech, kiedy muska kąciki oczu opuszkami palców.
- Sorki. Po prostu zawsze potrafisz powiedzieć właściwą rzecz we
właściwym czasie – mówi, bawiąc się swoimi diamentowymi kolczykami w
kształcie łez.
Oferuję jej dłoń, a ona patrzy na nią przez chwilę, zanim ją chwyta.
Ściskając, patrzę w te jej niebieskie oczy, na pełne usta i blond włosy, które ma
upięte do góry, a kilka zabłąkanych, kręconych kosmyków okala jej twarz. Nie
powiem tego na głos, ale również o tym myślę. Boże, tęsknię za tobą mamo.
- Pięknie wyglądasz, siostrzyczko – szepczę.
Jej entuzjastyczny, ukazujący wszystkie zęby uśmiech, sięga oczu.
- Dzięki, kocham moją sukienkę. – Uwalnia moją dłoń i okręca się
dookoła w swojej jasnofioletowej sukience z tafty w stylu syrenki.
- Powinnaś, skoro sama ją wybrałaś – mamroczę, nie otrzymując od niej
odpowiedzi. – Dziewczynka od kwiatków? – pytam z uniesionymi brwiami.
- Ściga za kościołem dziecko niosące obrączki… albo może na odwrót. –
Avery kończy, wzruszając ramionami.
Przesuwam się ponownie do lustra, biorę głęboki oddech i wypuszczam
powolną ulgę.
- Pójdę sprawdzić co u twojego pana młodego. - Avery otwiera drzwi,
ale zatrzymuje się i odwraca do mnie z pokrzepiającym uśmiechem. – On jest
tym jedynym, Sam. Przystojny, miły… i, Boże, tak bardzo cię kocha. To
przeznaczenie.
Drzwi zatrzaskują się z kliknięciem. Przeznaczenie. To słowo odbija się
echem w powietrzu. Istnieje coś takiego jak przeznaczenie?
Rozdział 1
3 czerwiec 2010 r.
PALO ALTO
Cholera! To jest wszędzie, a byłam tu tylko od trzech godzin. Dzięki
Bogu, że wylądowało to na drewnianej podłodze. Kiedy gramolę się, aby
znaleźć w spiżarni worek na śmieci, dzwoni mój telefon. Wysuwam go z tylnej
kieszeni krótkich, dżinsowych szortów i przesuwam palcem po wyświetlaczu.
- Halo?
- Sydney? - Rozbrzmiewa nieznany mi kobiecy głos.
– Tak – potwierdzam, przytrzymując telefon pomiędzy uchem a
ramieniem, kiedy otwieram worek na śmieci.
- Mówi Kimberly, z gabinetu doktora Abbotta, dzwoniłaś, więc oddzwaniam.
Wychodzę na patio przez szklane, francuskie drzwi i spotykam się po
drugiej stronie z parą niebiesko-szarych oczu, które śledzą każdy mój ruch.
Mrużę oczy, kipiąc z pogardą ze złości i idę dalej, do pierwszej, parującej kupki gówna.
- Och tak, dziękuję że pani oddzwania. Pilnuję domu i psa mojej cioci i
wujka, Trevora i Elizabeth Worthingtonów. Ich pies… uch…
- Swarley.
- Tak, Swarley, sr… znaczy, robi kupę, wszędzie, odkąd wyjechali dziś
rano.
- Może być zdenerwowany, albo bojaźliwy z powodu ich wyjazdu. Psy
wyczuwają więcej, niż zdajemy sobie sprawę. Są o wiele mądrzejsze, niż
uważamy ze są.
Taa, ten pies jest naprawdę, cholernie mądry!
- Tak czy siak, jeśli chciałabyś przywieść Swarleya, aby upewnić się, że
to nic poważnego, to doktor Abbott ma okienko o 13:00.
Ostry, rynsztokowy smród unosi się do mojego nosa i zmusza do
wstrzymania oddechu, kiedy spieszę się, owijając dłoń papierowym ręcznikiem i
wycieram ten bałagan.
- 13:00, dzięki. Będę tam. – Zjadliwy zapach kradnie mi głos.
***
Pilnowanie domu jest świetną, tymczasową pracą, dla kogoś z
licencjatem z historii sztuki. Opieka nad zwierzęciem… już nie tak wspaniała,
ale wiąże się z tego typem zajęciem. Czeka mnie długa podróż do mojego
marzenia, aby zostać kustoszem w muzeum. Praktycznie niemożliwe jest, aby
dostać ofertę pracy bez stopnia magistra, a tak naprawdę, to preferowany jest
doktorat – zwłaszcza w tych największych, najbardziej prestiżowych muzeach.
Czując się złamana i tonąc w długach od zakończenia szkoły, zdecydowałam się
popracować przez kilka lat, zanim uzupełnię moje wykształcenie. Jednakże, jeśli
nadal będę wchodziła w tego typu „gówno”, to może postanowię sprzedawać
ciało, zamiast mojego czasu.
Pierwsze kilka prac których się podjęłam, było w Midwest i dojeżdżałam
tam samochodem z miejsca, w którym dorastałam, czyli Rock Island, w Illinois.
Po tym, jak zdeponowałam w banku trochę kasy, zdobyłam paszport i złożyłam
podanie o pracę, jako opiekunka domów za granicą. W ciągu ostatnich kilku lat
podróżowałam do Rio De Janeiro, Kataru, Irlandii, Australii i Wielkiej Brytanii.
Odwiedziłam każde muzeum, które mogłam, i marzyłam o tym, że pewnego
dnia będę szczęściarą, odpowiedzialną za nadzór nad tym wszystkim. To w
najlepszym wypadku loteria, ale dziewczyna może mieć nadzieję.
Kiedy Avery przyjęła pracę w Los Angeles, jako masażystka,
zdecydowałam się poszukać czegoś na Zachodnim Wybrzeżu, abyśmy mogły
widywać się przez lato. Przeznaczenie sprawiło, że siostra taty i jej mąż, którzy
mieszkają w Palo Alto, zdecydowali się w czerwcu podróżować po Europie.
Byli podekscytowani słysząc, że byłam wolna, i mogłam popilnować im domu i
opiekować się ich psem. To pięcio i pół godzinna droga z Los Angeles, ale
przynajmniej jesteśmy z Avery w tej samej strefie czasowej.
- Właź, Swarley! – Przytrzymuję otwarte drzwi w białym Escalade
Trevora i Elizabeth.
Ich dwuletni Wyżeł weimarski jest ogromnie irytujący, a nasza
znajomość trwa krócej, niż dwadzieścia cztery godziny. To będzie długi
miesiąc.
Spoglądam na godzinę na telefonie. 12:45.
- Ugh! Ty uparty kundlu, właź. – Sięgam w dół i łapię go w niedźwiedzi
uścisk, modląc się, aby nic nie trysnęło z jego tyłka, kiedy wpycham go na tylne
siedzenie. Po kolejnych pięciu minutach siłowania się i prób przewleczenia pasa
przez pętelkę w jego obroży, w końcu ruszamy do weterynarza.
Na parkingu zauważam dwa inne samochody, więc mam nadzieję, że nie
będziemy musieli długo czekać. Tak szybko, jak odpinam Swarleya, rzuca się
do ucieczki z siedzenia, z zamiarem wyrwania mi ręki za pomocą smyczy, która
owinęła się wokół mojego nadgarstka.
- Swarley! Do cholery, stój! – Ciągnie mnie przez trawę, wzdłuż boku
budynku. Myślę, że ściga wiewiórkę, albo ptaka. Cholera, z tego co wiem to
mógłby ścigać własny ogon. Jestem zbyt zajęta próbami ominięcia parujących
min lądowych. Co się stało z normami postępowania w kwestii zbierania psiego
gówna?
Swarley zatrzymuje się, aby unieść nogę przy drzewie i tym samym daje
mi wytchnienie. Odplątuję wrzynającą mi się w skórę smycz i ciągnę za nią,
niewiele mi brakuje, aby go udusić.
- Chodźmy! – Szarpię go.
Krzywię się, kiedy podchodzimy do drzwi. Nie jestem pewna czy czuję
coś nowego, czy też ostry odór z rana nadal utrzymuje się w moim nosie.
Chwytam za klamkę drzwi, aby zachować równowagę i unoszę prawą nogę,
żeby zbadać podeszwę. Czysto. Unoszę lewą.
- Co za gówno!
Dosłownie, na całej podeszwie mojego sandała. Swarley ciągnie za
smycz, jak upośledzony ruchowo, więc zsuwam but i wprowadzam go do
środka.
- Swarley! – krzyczy radośnie kobieta za biurkiem, podskakując i witając
nas, cóż… jego.
- Ty musisz być, Sydney. Jestem Kimberly, rozmawiałyśmy przez telefon.
- Tak, cześć. – Uśmiecham się.
- Chodźcie. Doktor Abbott zaraz kończy. Nie powinno mu to długo
zająć. – Kimberly eskortuje nas do pokoju badań. – Usiądź. Zważę Swarleya i
zaraz przyprowadzę go z powrotem.
Wyprowadza go, a ja siadam na małym krześle przy oknie, które
wychodzi na śmietnisko. Spoglądam w dół, na stopy, i zdaję sobie sprawę, jak
niedorzecznie wyglądam w jednym sandale. Wyglądałabym lepiej bez butów?
Brak butów świadczy o tym, że jestem jedną z tych dziwacznych, brudnych
osób, które nigdy nie noszą obuwia. Jeden but, świadczy o tym, że albo
zgubiłam drugi, albo wdepnęłam w psie gówno. Każde wyjaśnienie jest
prawdopodobne. Ostatecznie straciłam rachubę jak wiele razy jechałam drogą, i
widziałam na środku pojedynczy but. To solidny dowód na to, że istnieje cała
populacja ludzi biegających w koło tylko w jednym bucie. Zakładam, że to
rowerzyści lub motocykliści je gubią. Zbyt nieprawdopodobne jest, że
przywiozłam Swarleya do weterynarza na Harleyu czy rowerze, więc sądzę, że
pozostaje mi opcja B; gówno się stało.
- No i już – ogłasza Kimberley, wprowadzając Swarleya ponownie do
pomieszczenia.
W ślad za nią, przez drzwi przechodzi doktor „Ciasteczko” weterynarz.
Głowa pełna gęstych, ciemnych włosów, które opadają mu na brwi, znajdujące
się ponad głębokimi, jasnobrązowymi oczami, które marszczą się w kącikach i
pasują do promiennego, przyjacielskiego uśmiechu. Idealnie dopasowane,
czarne spodnie zwisają z jego wysokiej, smukłej figury. Jasnoszara koszula na
guziki, którą ma pod białym fartuchem, eksponuje nęcące ciemne włoski na
klacie, w miejscu, gdzie zostawił swobodnie odpięte górne guziki. Swarley
uprzejmie wita się z jego kroczem, kiedy weterynarz oferuje mi dłoń.
- Dzień dobry, jestem doktor Abbott… albo… Dane. – Jego długie palce
są ciepłe, a uścisk nerwowo stanowczy.
- Sydney, i sądzę, że już znasz… - Usiłuję ukryć szeroki uśmiech,
wskazując na Swarleya, który w dalszym ciągu niegrzecznie obwąchuje krocze
doktora Abbotta.
- Swarleya. Tak. Widuję go odkąd był szczeniakiem.
Magnetyczny pociąg Swarleya do jego krocza jest rozpraszający. Choć
nie jest moim psem i jestem pewna, że doktor Abbott jest do tego
przyzwyczajony, to czuję potrzebę, aby wyjaśnić jego zachowanie.
- Musi myśleć, że masz tam duży kawałek mięska.
Słowa wychodzą mi z ust i mój mózgu – który najwyraźniej ma
dwusekundowe opóźnienie – nadrabia stratę, a ja robię się czerwona jak burak.
Doktor Abbott jest wyraźnie zażenowany moim komentarzem, ponieważ odcień
jego twarzy odzwierciedla mój, i przenosi oczy na kartę pacjenta, którą trzyma
w dłoni. Kimberly kaszle i odwraca się do nas plecami. To jasne, że również
usiłuje stłumić swoją reakcję.
- Och mój Boże! Nie miałam na myśli… chodziło mi o to… - Swarley
ma biegunkę z tyłka, a ja z ust. Czy ten dzień może być jeszcze gorszy?
- Sydney, w porządku. – Doktor dochodzi do siebie, szybko się
opanowując. – Jak długo Swarley miał… . – Milknie i zauważam, że patrzy na
moje stopy.
Tak, ten dzień właśnie stał się gorszy. Poruszam palcami i chowam gołą
stopę za tą, która jest okryta sandałem.
Doktor Abbott się uśmiecha i jego oczy spotykają moje. Wydziela
subtelną nieśmiałość, która, jak sądzę, maskowana jest jego autorytetem,
zapewnianym mu przez biały fartuch i słowo „Doktor” przed jego nazwiskiem.
- Kiedy u Swarleya zaczęła się biegunka? – pyta ze szczerym
uśmiechem.
- Dziś rano. Przyjechałam wczoraj, późno w nocy, ale nie spotkałam go
aż do dzisiejszego poranka, kiedy Elizabeth i Trevor wyjechali. Nie wspominali,
że ma jakieś problemy, więc zakładam, że trwa to od dzisiaj.
- Przyniosłaś próbkę stolca? – pyta, robiąc jakieś notatki w karcie.
- Um, nie. Przepraszam.
- W porządku. Szybko go przebadam, ale najbardziej prawdopodobne, że
to tylko przypadek nerwów i niepokoju. Z tego co wiem, ma ścisły
harmonogram żywieniowy, więc wątpię że to coś, co zjadł.
Przytakuję i obserwuję jak doktor Abbott prowadzi Swarleya do
podnoszonego hydraulicznie stołu. Kimberly umieszcza go w uchwycie na
szyję, podczas gdy dobry lekarz prowadzi badanie.
- Wszystko wygląda dobrze. Upewnij się że ma wodę, i aż do rana nie
dawaj mu jedzenia. Może do tego czasu wszystko się unormuje. Jeśli nie ustąpi,
albo się pogorszy, to zadzwoń. W sumie, mogę wstąpić podczas porannego
joggingu i zobaczyć jak się ma.
Kimberly unosi w jego kierunku brew. Klepie długopisem o swoją klatkę piersiową.
- Och, to nie jest… konieczne. To znaczy, zadzwonię jeśli będzie jakiś
problem. Nie ma potrzeby, abyś zbaczał z drogi.
- Tak naprawdę to nie zboczę. Właściwie to przebiegam tamtędy
każdego ranka. Mieszkam tylko kilka przecznic dalej.
Przesuwa palcami przez włosy i spogląda na stopy, przenosząc ciężar
ciała z nogi na nogę. Jasna dupa! On ze mną flirtuje, a Kimberly totalnie na niego leci.
- Jeśli będziesz miał czas, ale naprawdę, nie kłopocz się. – Uśmiecham
się i wstaję.
Znów spogląda na moje stopy. Zginam kolano i ukrywam bosą stopę za drugą nogą
i wzruszam ramionami.
- Wdepnęłam na zewnątrz w gów… kupę.
- Och, gdzie zostawiłaś but?
- Na zewnątrz.
- Kimberly skończy papierkową robotę i wystawi rachunek dla
Worthingtonów. A ja wyczyszczę twój but.
- Co? Nie!
Unosi dłoń i kręci głową.
- Nalegam. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Sądzę, że masz pełne ręce
roboty z tym psiakiem. – Drapie Swarleya za uchem. – Wracam za kilka minut.
Wychodzi, a ja patrzę na Kimberly, która wypełnia jakieś papiery.
- Czy doktor Abbott jest taki miły dla każdego?
Szczerzy się, ale nie patrzy w górę.
- Miły? Tak. Ale jeśli pytasz czy nieustannie czyści buty? Nie.
Kimberly wsadza za ucho sięgające do brody, kasztanowe włosy.
Wygląda, jakby miał około czterdziestu lat, ale nie jestem najlepsza w ocenianiu wieku.
- Jeśli twoim kolejnym pytaniem jest czy doktor Abbott jest żonaty, to odpowiedź brzmi nie.
Teraz oficjalnie czuję się niekomfortowo i tak samo, jak ten niezdarny pies, pragnę stąd wyjść.
- To interesujące, ale nie zamierzałam o to pytać. Nie mieszkam tutaj i za
miesiąc wyjeżdżam. Zaufaj mi, nie szukam… - Moje myśli się urywają . Nie
szukam czego? Romansu? Randki? Seksu?
- Rób co chcesz. Ale on jest niezłą partią.
Buduje się pomiędzy nami nerwowe napięcie. Wyprawa tutaj dotyczy
Swarleya, a nie szukania poprawy mojego nieistniejącego życia społecznego.
Owijam wokół palca moje długie, brązowe włosy, kiedy doktor Abbott wraca z
sandałem.
- Jak nowy. – Podaje mi go.
- Dzięki, uch… to naprawdę nie było konieczne, ale dzięki, doktorze
Abbott. – Pochylam się i zakładam go. Kiedy wstaję, zauważam, że doktor
„Niezła partia” mi się przygląda, ale nie patrzy mi w oczy.
Odchrząkuję i jego spojrzenie spotyka moje.
- Och, um, przyjemność po mojej stronie i nazywaj mnie Dane. Do jutra.
– Kiwa głową i odsuwa się na bok.
Swarley nie traci czasu i ciągnie mnie na zewnątrz. Zanim otwieram drzwi, oglądam się w tył i macham.
- Jeszcze raz dziękuję, na razie.
Wyjeżdżamy z parkingu, a mój umysł wiruje. „Do jutra”. Kto tak mówi?
***
Spoglądam na zegar w kuchni i zdaję sobie sprawę, że minęło około pięć
godzin od kiedy Swarley miał sraczkę. Odpoczywa na swoim pluszowym,
jestem-najbardziej-rozpieszczonym-psem-na-świecie łóżku, przed stolikiem
kawowym w salonie. Elizabeth i Trevor nie mają dzieci, i widać to w ich
nieskazitelnie utrzymanym domu. Jest przestronny, ale nie tak przytłaczający,
jak kilka innych, w których przebywałam. Na parterze znajduje się otwarty
przedpokój z formalną jadalnią po jednej stronie, i biurem po drugiej. Wszystkie
podłogi są drewniane, lub wyłożone płytkami, a w każdym pokoju znajduje się
tradycyjny, wełniany dywan.
Ciemne ściany w kolorze ziemi, są zupełni inne, niż to co pamiętałam z
naszego domu, kiedy byłam mała. Brakuje im artystycznych malowideł
kredkami i flamastrowych arcydzieł wykonanych na dolnej połowie. Świeże,
białe, szerokie wykończenia i zaokrąglone u góry drzwi są wolne od wgnieceń i
zadrapań na skutek kolizji z zabawkami na kółkach i zawierającymi metalowe
elementy.
Z tyłu domu znajduje się kuchnia i świetne połączenie pokoju, który
wychodzi na moją ulubioną część całego domu – olbrzymi taras i duży,
prostokątny basen. To nie jest przeciętny taras. Po jednej stronie znajduje się
jacuzzi i zakryty pelargoniami obszar z barem i duży grill ze stali nierdzewnej,
po drugiej stronie kamienny piec do pizzy.
Avery oszaleje kiedy wpadnie z wizytą. To nasz pierwszy raz w domu
Elizabeth i Trevora tutaj, w Palo Alto. To również moja pierwsza praca
opiekunki domu dla rodziny. Już nas widzę, jak wylegujemy się nad basenem,
sącząc margarity i słuchając muzyki płynącej z zewnętrznych głośników.
Jest niemal 16:00. Kiedy otwieram zamrażarkę, aby napić się trochę
mrożonej herbaty, dzwoni dzwonek. Kieruję się do wejścia i widzę przez szybę
faceta z krótkimi, złoto blond włosami, który stoi po drugiej stronie z dłońmi
wciśniętymi w kieszenie swoich khaki szortów. Ma na sobie czerwoną koszulkę
ze Stanford, która wygląda, jakby była o rozmiar za mała, ale sposób w jaki
otula jego zdefiniowane ramiona i klatkę piersiową powoduje, że ciężko mi
marzyć, aby była we właściwym rozmiarze.
Nikogo się dzisiaj nie spodziewam, ale mam mgliste wspomnienia, że
słyszałam coś o facecie od basenów który miał wpaść w środę. Myślałam, że
miało to być w przyszłym tygodniu, ale mogłam się mylić.
Otwieram drzwi i najbardziej spektakularne oczy, otoczone długimi
rzęsami wysysają mi powietrze z płuc.
- Cześć – szepczę, niezdolna aby odnaleźć głos.
- Cześć. – Przeciąga to słowo w dwie, długie, jedwabiste sylaby. Oczy,
mieniące się barwami błękitnego oceanu z intensywnością znakomicie
ociosanego szafiru i kilkoma drobinkami delikatnych, letnich niezapominajek,
podróżują przez całą długość mojego ciała.
Skóra mi mrowi i jestem super świadoma tego, jak krótkie są moje
dżinsowe spodenki i nie mogę sobie przypomnieć, jakiego koloru stanik
założyłam pod dopasowaną, białą koszulkę na ramiączkach, ale nie sądzę, że
biały. Czuję się naga pod jego spojrzeniem, kiedy przejeżdża idealnie białymi
zębami po dolnej wardze, uzyskując tym natychmiastowy rumieniec na mojej
skórze i lekkie zawroty głowy. Jestem laleczką voodoo i jednym spojrzeniem
odprawia na mnie swoją seksowną, czarną magię.
Przełykam powoli i przesadnie, potem zamykam oczy i kręcę głową.
- Ty musisz być… uch… Aaron? – Krzyżuję ramiona na piersi,
ponieważ jego namiętne spojrzenie stawia moje sutki na baczność.
Przechyla głowę na bok, jego śmiałe spojrzenie odbywa powtórkową
wycieczkę w dół i w górę mojego ciała.
- Facet od basenów, Aaron, racja? – Jego rozmyślne milczenie doprowadza mnie do szału.
Powoli przytakuje.
- Facet od basenów.
- Muszę zerknąć na grafik, ale jestem całkiem pewna, że nie powinno cię
tutaj być aż do przyszłej środy. – Bawię się bezmyślnie włosami i wewnętrznie
opieprzam się za mój zdyszany głos i spojrzenie zbzikowanej uczennicy.
Wzrusza ramionami i błyska do mnie niewinnym, chłopięcym uśmiechem.
- Wobec tego, zgaduję że powinienem wrócić w przyszłym tygodniu,
albo, mogę po prostu sprawdzić basen teraz.
Odwzajemniając jego swobodne nastawienie, wzruszam ramionami.
- W porządku. Jeśli nie jest zbyt wcześnie. To ty tu jesteś ekspertem.
Odsuwam się i wskazuję, aby wszedł do środka. Jego cała twarz jest
jednym, wielkim uśmiechem.
- Nie potrzebujesz niczego ze swojej ciężarówki?
Mija mnie, a ja spoglądam na zewnątrz, do wyłożonego kamieniami,
okrągłego podjazdu. Na końcu zaparkowany jest czarny 4Runner.
- Nie jeździsz firmowym samochodem?
Bez odwracania się przechodzi przez kuchnię i wchodzi na taras, jakby
był właścicielem tego miejsca.
- Suplementy są prawdopodobnie z tyłu domu, a furgonetka basenowego
się zepsuła. – Jego głos odbija się echem.
Zatrzaskuję drzwi, zamieram na moment i potrząsam głową.
Prawdopodobnie z tyłu domu? Furgonetka basenowego?
Przez tylne okno widzę na tarasie jego japonki, a w drodze do domku
przy basenie jednym, gładkim ruchem zsuwa z siebie koszulkę.
Och. Słodka. Cholera.
Co jest z tymi facetami a Palo Alto? Tam, skąd pochodzę, tacy nie rosną.
Wyciągam telefon z tylnej kieszeni i dzwonię do Avery, ale od razu wciskam
przycisk kończący połączenie.
- Nie, tak będzie jeszcze lepiej – szepczę do siebie z cwanym uśmieszkiem na twarzy.
Kiedy Aaron wychodzi z cedzakiem basenowym na długiej rączce, robię mu zdjęcie i wysyłam Avery.
2 słowa: basenowy facet. 3 słowa: życie jest dobre.
Mijają krótkie dwie sekundy, zanim telefon wibruje, sygnalizując
wiadomość.
Nie ma, kurwa, mowy!
Śmieję się i odpisuję.
A jednak!
Mój telefon dzwoni piosenką Beyonce „Single Ladies”, która pasuje do
mojej kochającej imprezy siostry.
- Zazdrosna? – odbieram.
- Sam! Och mój Boże. W normalnym życiu faceci od basenów tak nie
wyglądają. Czy to jakiś żart? – Jej entuzjastyczny pisk przeszywa mi uszy.
Aaron porusza się w powolnych i wykalkulowanych ruchach wokół
basenu, przesuwając cedzakiem po wodzie. Co ironiczne, kiedy byłam tam
wcześniej, woda wyglądała na czystą, nieskazitelną i wolną od robaków i liści.
- Nie sądzę, ale może być. On tak naprawdę nic nie robi. Nie powinien
przypadkiem sprawdzać chemikaliów, albo zmieniać filtr czy coś w tym stylu?
Avery prycha.
- Skąd mam niby wiedzieć? Mieszkam w bloku, a tutejszy facetem od
basenów wygląda jak orka. Wychodzę z siebie aby nie patrzeć jak on pracuje.
Powiedz mu, że sądzisz, iż na dnie basenu jest śluz.
- Co? Dlaczego?
- Boszzz… żeby musiał wejść i to sprawdzić.
Kiedy Aaron okrąża róg basenu, spogląda w górę i uśmiecha się do mnie. Szybko wycofuję się od okna.
- Uch, nie sądzę, że przywiózł ze sobą kąpielówki.
- No i? – pyta swoim „boszzz” tonem.
- No i, nie wskoczy do basenu w pełni ubrany.
- Albo…
- Albo nagi.
- Ugh, mój następny klient już tu jest. Będziesz mi musiała później zdać
relacje. A tak przy okazji, wydzieliłam sobie grafik na kolejne kilka dni,
począwszy od następnego piątku, więc mogę przyjechać i z tobą zostać.
- Świetnie! Pokochasz to miejsce. Pogadamy później.
Nalewam do szklanki mrożoną herbatę i zaczynam iść w stronę tarasu.
Wtedy zawracam i nalewam kolejną szklankę.
- Gościnność to dobra rzecz – mówię sobie, muszę tylko przekonać do
tego racjonalną część mojego mózgu.
- Herbaty? – oferuję, podchodząc do basenu.
Aaron kładzie cedzak wzdłuż krawędzi.
- Dziękuję. – Uśmieszek na jego twarzy jest podejrzliwy i sprawia, że
czuję, jakbym przegapiała jakiś wewnętrzny żart. Bierze ode mnie szklankę, a ja
go mijam, aby lepiej spojrzeć na basen, ponieważ nie mogę patrzeć na niego bez
koszulki i nie pocić się.
- Co wyławiasz?
- Tak naprawdę nic. Mieszam wodę – mówi rzeczowo.
Ten facet nie może być poważny. Co ma na myśli przez „mieszam
wodę?” On coś kombinuje. To oczywiste dlaczego ciocia Elizabeth go
zatrudniła. Ale musi odpowiednio czyścić basen po jego wyjściu, żeby Trevor
nie zrobił się podejrzliwy i nie wylał jego tyłka… muszę wyznać, bardzo
wspaniałego tyłka.
- A dlaczegóż to musisz mieszać wodę? – Odwracam się w jego stronę, a
moje oczy padają wprost na szeroką, muskularną klatę i dobrze zarysowany abs
muśnięty słońcem. Jezu, jest zbyt idealny, a ja jestem… jakaś. Rozkojarzona?
Mentalnie letargiczna? Szalona? Napalona? BINGO!
- Żeby konsystencja chemikaliów równomiernie się rozkładała, kiedy
sprawdzam wodę.
Stoję z rozdziawioną buzią i nie mogę przestać się na niego gapić.
Pochyla się, aby fizycznie przyciągnąć moją uwagę. Cholera! W ogóle nie
okazuję wstydu gapiąc się na jego gołą klatę.
- Halo? – mówi, zmuszając mnie abym na niego spojrzała.
Wytrząsam z głowy nieodpowiednie myśli i biorę szybki łyk herbaty, aby
zamaskować moje zażenowanie.
- Muszę założyć koszulkę?
Krztuszę się napojem.
- Nie… - Nie mogę przestać kaszleć. – To znaczy… - Odchrząkuję i
zauważam jego pewny siebie uśmieszek. – Załóż ją, lub zostań bez. Dlaczego
miałabym się tym przejmować?
Boże, Sydney, mogłabyś być dzisiaj jeszcze większą katastrofą?
Klapnięcie psich drzwi odciąga od niego moją uwagę. Swarley przeskakuje w
dół po schodach tarasu. Aaaron przykuca, jak liniowy w futbolu, oczekując
nadgorliwego przywitania. Problem w tym, że kiedy Swarley podbiega bliżej,
zdaję sobie sprawę, że nie kieruje się do Aarona. Kieruje się do…
- Och cholera! – Zostaję wyrzucona tyłem do basenu.
Moje ciało opada na dno i otwieram oczy, aby zobaczyć zamazane
powiększenie pana „Chodzący Seks” basenowego, który stroi na brzegu i patrzy
na mnie. Rozważam, aby przekonać się, jak długo mogę wstrzymać oddech.
Może zdecyduje się wyjść, a ja będę mogła bez widowni podryfować w głębiny
mojego osobistego piekła.
Tak! To jest to. Mogę to zrobić.
Nadal trzymam wiele pamiątek po mojej licealnej karierze pływaczki.
Wstrzymanie oddechu dopóki nie odejdzie powinno być proste. Chyba, że
postanowi być bohaterem i wskoczy, aby mnie uratować. To również nie
najgorszy scenariusz. Wtedy przynajmniej oboje będziemy w przemoczonych
ciuchach. Jak dziurawy ponton, wypuszczam oddech, po jednej bańce na raz, i
siadam sobie na dnie basenu. Ha! Opróżnia kieszenie. Wygląda na to, że nie
będę jedynym przemoczonym szczurem. Chwila. Co do diabła? Nie, nie robi
tego. Och dobry Boże, tak, robi. „Chodzący Seks” nurkuje w basenie, bez
szortów i bielizny! Dwa, zapadające w pamięć dźwięki ze „Szczęk” rozlegają
się w mojej głowie, kiedy gramolę się na powierzchnię w przeciwnym kierunku,
zdesperowana, aby się od niego oddalić.
Słodka ulga powietrza wypełniającego mi płuca jest zgnieciona
niepokojem, wywołanym byciem ściganą przez nagiego nieznajomego.
- Och mój Boże! Co ty robisz?
Gwałtowny krzyk wydostaje się z moich ust wraz z pozostałą resztką
oddechu, kiedy płynę w stronę drabinki, ledwo mu uciekając. Wyskakuję z
basenu z nadludzką szybkością. Owijam się ramionami i gramolę się w stronę
domku przy basenie, serce mi pędzi, a całe ciało się trzęsie, kiedy szperam za
ręcznikiem.
- Woda jest dzisiaj świetna. – Rozbrzmiewa za mną jego głos.
Odwracam się gwałtownie i sapię, a oczy wychodzą mi z orbit.
Kilkadziesiąt centymetrów dalej wita mnie mokre, nagie, grzeszne-jak-gorący-
deser-lodowy-z-polewą-krówkową ciało. Dłonie ma zwinięte w pięści, a ręce
swobodnie skrzyżowane w nadgarstkach i zasłania nimi swój interes. Stoi
przede mną idealna okładka „Sports Illustrated”, a jedyne co chcę zrobić, to
zdzielić go w twarz i zetrzeć mu ten głupi uśmieszek. Następnie, oczywiście,
chcę na niego wskoczyć, i ocierać się o niego każdą wrażliwą częścią ciała,
ponieważ w tej chwili jestem tak wkurzona, i tak napalona, że znów muszę
zanurkować w basenie, zanim ulegnę samozapłonowi.
- Kończ co masz kończyć i wynoś się – mamroczę, rzucając mu ręcznik i
tupiąc, idę w kierunku domu. Po drodze mijam Swarleya, który leżakuje sobie
na krześle wypoczynkowym przy basenie.
- Zły, demoniczny pies! – besztam go.
***
Mając nadzieję, że już go nie ma, ściągam długie, mokre włosy w kucyk
i na paluszkach schodzę na dół, w suchej parze szortów i zielonej koszulce z
Irlandii, na której jest napisane „Dublin, twoja przyjemność.” Niestety nie
dodaje ona irlandzkiego szczęścia. On nadal tu jest, siedzi sobie na stołku w
kuchni.
Wstaje, kiedy widzi, że się zbliżam.
- Hej, myślę, że źle rozpoczęliśmy – mówi z megawatowym uśmiechem.
- Skończyłeś? – pytam, opierając się o szafki z dłonią na biodrze.
- Skończyłem?
- Z basenem? – mówię z irytacją.
Przewraca oczami.
- Pewnie, skończyłem.
- Co to ma niby znaczyć?
Marszczy twarz, jakby był gotowy aby mi coś powiedzieć, ale w tylnej
kieszeni wibruje mi telefon.
- Halo?
- Cześć Sydney. Tu Elizabeth. Właśnie wysiedliśmy z samolotu i
chciałam się upewnić, że zaaklimatyzowałaś się w domu, i że nie masz jakichś
problemów z Swarleyem.
- Um, Swarley miał jakieś… uch… problemy z żołądkiem dziś rano,
więc zabrałam go do doktora Abbotta. Uważa, że to tylko nerwy czy coś, i od
tamtej pory z Swarleyem w porządku. – Myślę, że to zbyt wcześnie, aby mówić
jej, iż może się zdarzyć tak, że do ich powrotu, Swarley będzie przywiązany
łańcuchem do słupka w ogrodzie.
- Och skarbie, przykro mi, że musiałaś sobie z tym radzić, ale dziękuję
ci. Jeszcze jakieś kłopoty?
- Niezupełnie. Aaron przyjechał dziś, żeby sprawdzić basen – mówię,
mrużąc na niego oczy.
Przygryza wargę, unikając kontaktu wzrokowego i pociera kark. To
zachowanie jest totalnym przeciwieństwem kolesia, który godzinę temu pojawił
się w drzwiach.
- Aaron? Naprawdę? Nie powinno go być aż do przyszłej środy.
Myślałam, że nadal dochodzi do siebie po operacji zmniejszenia żołądka. Ten
biedny facet ma taką nadwagę. Myślę, że to dlatego Trevor go zatrudnił. No
wiesz jak to jest, zdesperowane gospodynie domowe i gorący faceci od
basenów. Tak czy siak, myślę, że w przyszłym tygodniu będziesz miała o jedno
zakłócenie spokoju mniej. Masz nasze numery komórkowe. Nie wahaj się
dzwonić, gdybyś miała jakiekolwiek pytania.
„Aaron” przenosi do mnie swoje szeroko otwarte oczy, kiedy słucham
Elizabeth i przesuwam się powoli przez kuchnię. Nie odrywając od niego oczu,
sięgam za siebie w zwolnionym tempie, i łapię za rączkę dużego noża
rzeźniczego, który stoi w drewnianym stojaku.
- Dzięki, Elizabeth, bawcie się dobrze.
Trzymając telefon w jednej dłoni, a nóż w drugiej, tak, aby wyraźnie je
widział, kontynuuję oddalanie się od niego.
- Słuchaj, nie wiem kim, kurwa, jesteś, ale sugeruję, abyś się stąd
wynosił zanim zadzwonię na policję, albo… potnę cię!
Przesuwa szybko oczy pomiędzy mną a nożem, jednak ma rozbawioną
minę, a kąciki ust uniesione w górę.
- Potniesz mnie? – pyta, unosząc brew.
Od niechcenia, lekkomyślnie macham nożem wokoło i warczę:
- Tak, potnę cię, dźgnę, wykastruję.
Jego zmrużone, niebieskie oczy migoczą, kiedy psotnie na mnie patrzy.
- Wykastrujesz?
- Tak, odetnę ci penisa! – przesuwam w powietrzu nożem, tworząc X.
- Kastracją byłoby usunięcie moich jąde…
- Wynocha! – Rzucam się w jego kierunku.
Odskakuje w tył, trzymając w górze dłonie.
- Okej, okej, Jezu, wyluzuj. Już idę.
Idę za nim do drzwi, utrzymując bezpieczny dystans. Zatrzaskują się, a
ja zamykam zasuwę. Na dźwięk pukania w szybkę, zamieram w pół obrotu.
Trzyma ręce po bokach twarzy i zagląda do środka. Jego uśmiech jest seksowny,
ale, zważając na okoliczności, trochę przerażający.
- Chcesz jutro pojechać na plażę?
Patrzę na niego wilkiem i dźgam nożem powietrze, celując w jego
kierunku. Kręci głową i idzie do swojego 4Runnera. Czekam aż odjedzie, a
potem wracam do kuchni.
Rozdział 2
4 czerwiec 2010r.
Swarley budzi mnie zdecydowanie zbyt wcześnie. Jego harmonogram
żywieniowy dostosowany jest do rannych ptaszków. A takowym nie jestem.
- Odejdź, psie! – jęczę, kiedy usiłuje lizać mi powieki, abym je
otworzyła.
Jest 6:30 i słońce zagląda przez rolety. Tęsknię za elektrycznymi,
zacienionymi żaluzjami z jakimi spotkałam się podczas niektórych z moich
przygód opiekunki domu. Zwiewne zasłony w oknach, które tutaj są, sugerują,
że Elizabeth i Trevor wstają wraz ze słońcem.
- Dobra już, nakarmmy cię.
Ciężko jest się na niego wkurzać, bynajmniej za to. Nie jadł od
dwudziestu czterech godzin, wedle zaleceń doktora Abbotta, co mi przypomina,
że może dzisiaj złożyć nam wizytę domową. Swarley powinien pójść na spacer
lub pobiegać godzinę po jedzeniu, więc przebieram się w szorty do biegania i
bokserkę.
Ściągam włosy w kucyk i wpatruję się w piwne oczy, patrzące na mnie z
lustra. Mój wędrujący umysł widzi inne odbicie – najbardziej uderzające,
niebieskie tęczówki jakie w życiu widziałam. Jego uśmiech, zmierzwione, złoto
blond włosy i to ciało… och rany. Wybrzuszone mięśnie. Silna szczęka. Pełne
usta.
Potrząsając głową usiłuję wypędzić ten absurd z umysłu. Dziś jest nowy
dzień i muszę wierzyć, że będzie mniej… gówniany.
Przewijam maile i wiadomości, sącząc na tarasie wodę kokosową.
Oczywiście jest tam jedna od Avery.
Hej Sam, przepraszam, że nie oddzwoniłam poprzedniej nocy.
Wyszłam z kilkoma przyjaciółmi i skończyłam na tym, że wypiłam za dużo i
obudziłam się… cóż, jestem pewna, że możesz zgadnąć Zadzwoń później,
myślę, że masz historię do skończenia :D
- Okej, psie, jest 7:30. Zróbmy to, abyśmy mogli wrócić i na resztę dnia
usadzić nasze tyłki przy basenie.
Nie tylko byłam w liceum w drużynie pływackiej, ale grałam także w
piłkę nożną. W college’u uczestniczyłam w wewnętrznej drużynie piłki nożnej,
koszykówki i flagowego futbolu. Jednakże bieganie nigdy nie było wybieraną
przeze mnie aktywnością fizyczną. Uderzanie stopami o chodnik przez wiele
kilometrów nie „oczyszcza mi głowy”. Jestem pewna, że ortopedzi kochają
biegaczy – wymiana stawów przed pięćdziesiątką. Spasuję, dziękuję bardzo.
Stojąc na przednim ganku, zapinam Swarleya w uprzęż.
- Biegniemy trzy kilometry, a potem spacerkiem do domu. Jeśli
potrzebujesz więcej ćwiczeń niż to, to przymocuję twój nadpobudliwy tyłek do
bieżni na resztę popołudnia. Kapujesz?
- Mogłabyś po prostu przywiązać jego smycz do zderzaka i pojeździć po
mieście.
Odwracam się gwałtownie z szeroko otwartymi oczami. Stoi za mną
doktor Abbott, a Swarley rzuca się, aby bezpośrednio przywitać się z jego
kroczem, znowu.
- Szlag! Wystraszyłeś mnie. Ja… ja tylko…
- Żartowałaś? Mam nadzieję. – Uśmiecha się. Jego granatowa koszulka
jest mokra i przylega do smukłej figury biegacza, a szorty są zbyt krótkie jak na
jego długie nogi. Ale znów, moje są prawdopodobnie zbyt krótkie aby w ogóle
biegać w nich publicznie. Jego ciemna czupryna przykleiła mu się do czoła i
ocieka potem w dół zarumienionej twarzy.
Jego nieodparty, niewinny urok przywodzi uśmiech na moją twarz.
- Taa, przynajmniej dzisiaj żartuję.
- Wczoraj było ciężko? – Chichocze.
- Wydarzyło się zdecydowanie kilka nieoczekiwanych wypadków,
poczynając od wycieczki do twojego gabinetu. – Oferuję mu uśmieszek z mocno
zaciśniętymi ustami i ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.
Przykuca i żartobliwie pociera Swarleya za uszami.
- Dobrze dziś wyglądasz, wielkoludzie. – Swarley szaleje, liżąc go. Całe
jego ciało wije się z podekscytowania.
- Nie mieliśmy więcej bałaganu od zeszłego poranka, a on wciągnął
swoje śniadanie godzinę temu.
- Więc trzy kilometry, hm? – pyta.
- Taa, to mój dzisiejszy limit. – Przytakuję.
- Cóż, to mniej więcej tyle ile mi zostało, zanim będę musiał szykować
się do pracy. Chcesz towarzystwa?
- Doktorze Abbott, nie chcę cię spowolniać.
- Dane, i już przebiegłem dwanaście kilometrów. Myślę, że
spowolnienie będzie dobre. – Przenosi ciężar ciała z nogi na nogę i rozciąga uda.
Zacieśniając kucyk, rozważam jego ofertę. Z pozostałymi mi tutaj
dwudziestoma dziewięcioma dniami i z całkowicie nieprzewidywalnym
kundlem, to może nie być zły pomysł, aby wejść w dobre stosunki z uroczym
weterynarzem, który mieszka w okolicy.
- No weź, to tylko jogging. – Opiera dłoń na biodrze i przechyla głowę.
Przytakuję.
- Dobra, ale jestem poważna. Nogi przyczepione do tego mierzącego
metr sześćdziesiąt siedem ciała muszą pracować dwa razy mocniej, aby
dotrzymać kroku twojemu metrowi dziewięćdziesiąt osiem.
- Metr dziewięćdziesiąt dwa i zwolnię.
Na końcu podjazdu skręcamy na północ, i Dane zaczyna zabawę w dwadzieścia pytań.
- Więc, skąd znasz Trevora i Elizabeth?
- Elizabeth jest siostrą mojego ojca.
- Skąd jesteś?
- Illinois.
Śmieje się.
- Dziewczyna ze Środkowego Zachodu, hm?
- Taa, taa, dziewczyna ze Środkowego Zachodu. – Usiłuję powstrzymać
uśmiech, ale nie mogę.
- Poszłaś do college’u?
- Tak.
- To niezbyt rozbudowana odpowiedź. – Jego głos jest głęboki od
sarkazmu, i ani trochę ociężały z powodu jego dwunastokilometrowego biegu.
Zazwyczaj nie jestem gadatliwa podczas joggingu, nie mam
wystarczająco dużo tlenu.
- Uniwersytet Iowa. Historia sztuki. Moja mama umarła. Tata jest
ministrem. Mam młodszą siostrę. Twoja kolej.
Dane się śmieje.
- To jak jogging z robotem. Swarley ma w tej chwili więcej entuzjazmu
niż ty.
Zatrzymuję się, kiedy Swarley pociąga mnie na bok, aby się załatwić.
- Kupa wygląda dobrze. – Szczerzy się Dane.
Zbieram kupę do torby i biegniemy dalej.
- Medycyna weterynaryjna na Uniwersytecie w Dublinie. Rodzice
mieszkają w Los Angeles. Młodszy brat w Seattle. Starsza siostra w San Jose.
Patrzy na mnie z ukosa, ale nie mówię nic w odpowiedzi, on też nic nie
dodaje, więc biegniemy w ciszy.
- Tutaj mieszkam. – Wskazuje w prawo na dwupiętrowy dom z cegły.
Pochylam się, opierając dłonie na kolanach i łapię oddech, kiedy
Swarley unosi nogę na wszystko i na nic.
- Mogę dać ci jakąś wodę zanim ruszysz z powrotem?
- Dzięki, ale ze mną dobrze. Chodź, Swarley.
- Podobał mi się nasz jogging… um… może moglibyśmy kiedyś to
powtórzyć? – Dane przenosi ciężar ciała z nogi na nogę. To musi być nerwowy
nawyk, albo może musi skorzystać z łazienki.
- Pewnie. Swarley będzie zachwycony. Cóż, wiesz gdzie nas znaleźć.
- Pa, Sydney.
- Narka.
***
Zatrzymuję się tak szybko, jak skręcamy w stronę długiego podjazdu
prowadzącego do domu Elizabeth i Trevora. Przy chodniku przed domem
zaparkowana jest znajoma Toyota 4Runner. Szlag!
- Okej, psie, kiedy powiem, że masz atakować, lepiej żebyś posłuchał.
Idę wzdłuż podjazdu i kiedy wychodzę zza jego 4Runnera, zostaję
zaskoczona widokiem na tarasie. Pseudo koleś od basenów siedzi na schodach,
trzymając bukiet polnych kwiatów, a obok niego jest uchwyt na napoje z
kubkami w środku i biała torba.
- Atakuj – szepczę, puszczając smycz.
Swarley biegnie po schodach i zaczyna lizać twarz kolesia od basenu.
Głupi pies.
Nie-mogę-się-doczekać-kiedy-znowu-cię-zobaczę-uśmiech,
który
przecina jego twarz, topi moją determinację i te niebieskie tęczówki… Mój
Boże, odbierają mi głos.
- Pomyślałem, że powinniśmy zawrzeć rozejm, zanim będziesz miała
dostęp do jakichś sztućców. – Oblizuje te pełne, czerwone usta, a mój język
naśladuje jego.
Łapiąc się na tym, zagryzam wargi, formując je w ciasny uśmiech.
- Mmm… mądrze. – Podchodzę bliżej.
Swarley znajduje kawałek cienia blisko drzwi i pada.
Facet wstaje i wyciąga do mnie kwiaty.
- Rozejm?
Ten koleś jest bardziej niż nie do odparcia mając na sobie szorty w
czarno-szare paski i czarną koszulkę, eksponującą mięśnie, a aviotorki zwisają
mu z przodu. Wszystko w nim krzyczy „niebezpiecznie seksowny”. Jednakże
dzisiaj jestem głucha.
Przyciągam jaskrawe kwiaty do nosa i mijam go.
- Jak mam cię nazywać?
Odwracam głowę i unoszę w pytaniu brew, a jego uśmiech się podwaja.
- Lautner Sullivan.
Idę dalej, aby otworzyć drzwi i nie oglądam się ponownie. Swarley się
zrywa i kieruje się do kuchni.
- Nie zamierzasz zaprosić mnie do środka?
Zatrzymując się w połowie drogi, rozważam czy rozsądnie jest zaprosić
całkowicie obcą osobę do domu, który do mnie nie należy. Okej, zrobiłam to
wczoraj, ale całkowicie pod fałszywym pretekstem.
Wykręcając usta, wzruszam ramionami.
- To zależy. Co jest w torbie?
- Ciasto wiśniowo-migdałowe.
Łapię torbę i zerkam do środka. Pozamiatane. Oficjalnie zostaje
zaproszony do środka, a jeśli w jednym z tych czterech kubków jest chai tea
latte *1, to padnę na kolana i zafunduję mu najlepsze obciąganko jakie
kiedykolwiek miał.
- Ty pierwszy. – Szczerzę się i odwracam, aby go przepuścić.
- Dziękuję…?
- Sydney. – Nasze oczy się spotykają.
- Tak jak podejrzewałem. Piękne imię dla pięknej kobiety.
Och Jezzzu, nie jest dobrze… w ogóle nie jest dobrze.
W kuchni, Lautner zajmuje miejsce przy blacie, a ja wyciągam z szafki
talerze.
- Mam nadzieję, że przyniosłem coś, co lubisz. Mam czystą kawę
bezkofeinową, frappe, zieloną herbatę i chai tea latte.
Chai tea latte? Och dobry Boże!
Jeden z talerzy wyślizguje mi się z dłoni i uderza o blat. Ale jakimś
cudem nie rozbija się.
- Cholera!
- Przepraszam, jesteś prawdopodobnie dziewczyną pijącą sok
pomarańczowy, hm?
Sydney! Ogarnij się… w przenośni i dosłownie.
Całe moje ciało się ociepla, a twarz sie rumieni. Nie mogę na niego
patrzeć bez myślenia o zrobieniu mu laski. Jestem całkiem pewna, że nigdy
więcej nie wypiję żadnej chai tea latte bez myślenia o obciąganiu Lautnerowi.
Szlag! Mam nadzieję, że nie potrafi czytać w myślach.
- Czy coś nie tak?
- Nie. – Odchrząkuję, szybko dochodząc do siebie, i rozkładając ciasto
na talerze bez nawiązywania kontaktu wzrokowego.
- Jesteś pewna? Wydajesz się… sfrustrowana.
*1 Chai Tea Latte to zachwycająca kompozycja herbaty i spienionego mleka zwieńczona nutą
orientalnych przypraw - cynamonu, imbiru, kardamonu i goździków. Ten oryginalny napój,
pochodzący z Indii, swoją barwą i konsystencją przypomina Cappuccino.
- Świetnie, ze mną… po prostu… świetnie. Chai tea latte poproszę. –
Odzyskuję trochę spokoju i patrzę na niego, biorąc kawałek ciasta. Jest takie
dobre!
Wygląda na usatysfakcjonowanego moim wyznaniem, przesuwa do
mnie moją herbatę i zaczyna jeść.
- No więc, zakładam, że opiekujesz się psem pod nieobecność
właścicieli?
Przełykam i przytakuję.
- Pilnuję domu. Przyjemność z opiekowania się psem jest tylko
bonusem.
- Nie jesteś fanką psów? – pyta z wiedzącym uśmieszkiem.
- Nie, lubię je. Nie jestem tylko pewna, czy jestem fanką Swarleya.
- Może zyskuje przy bliższym poznaniu, jak ja.
Dławię się herbatą, ponieważ nie wierzę, że właśnie to powiedział.
Desperacko usiłuję nie wyobrażać sobie go nago, co ciężko zrobić, ponieważ tak
właściwie widziałam go nago. Dlaczego musiał to powiedzieć? Czyta w moim
brudnym umyśle?
- Z tobą okej?
Przytakuję, zakrywając usta i tłumiąc kaszel. Kim do cholery jest ten
koleś i dlaczego tak na mnie wpływa?
Pamiętaj, Sydney, faceci są jak wężopodobne rozproszenie uwagi, bajki
nie istnieją, a ty masz alergię na magiczny pył.
- Ze mną… dobrze. Swarley, w świecie, w którym psy uznawane są za
członków rodziny, jest moim kuzynem. Właściciele domu, Elizabeth i Trevor to
moja ciocia i wujek. Wyszło tak, że chciałam być na Zachodnim Wybrzeżu,
bliżej siostry, w tym samy czasie, kiedy oni potrzebowali opiekunki domu i psa,
na czas ich miesięcznej podróży po Europie.
Lautner sączy napój i przytakuje.
- Cóż, szczęściarz ze mnie.
- Taa, a propos… przejdźmy do tego, co do tej pory olewaliśmy. Kim
jesteś i co tu wczoraj robiłeś? – pytam, siadając na blacie i upewniając się, aby
pozostawić pomiędzy nami puste krzesło. Nie ufam mu jeszcze, ale co gorsze…
nie ufam sobie, kiedy jest blisko.
Kończy przeżuwać i szelmowski uśmieszek wykrzywia kąciku jego ust.
- To w sumie zabawna historia, mój przyjaciel wprowadził się do domu
przy 1109 SW Vine. Nie zapisałem adresu, kierowałem się pamięcią i, jak
wiesz, ten dom znajduje się na…
- 1109 NW Vine – kończę. – Więc znalazłeś się zwyczajnie pod złym
adresem?
- Szalone, hm?
- Nie. Szaleństwem jest podszywanie się pod faceta od basenów, abyś
mógł prześladować niczego niepodejrzewającą kobietę, która zatrzymała się
sama w domu kogoś innego.
Wykręca usta i drapie się po brodzie.
- Cóż, kiedy tak to ujmujesz, to brzmi to, jakbym był jakimś
drapieżnikiem.
- A jak dokładnie wytłumaczyłbyś wczorajsze wydarzenia? - Unoszę na
niego brew i sączę herbatę.
Wsuwa żartobliwie język w kącik ust i przez chwilę kieruje oczy na
sufit. Potem jasnoniebieskie tęczówki spotykają moje, a jego twarz mięknie.
- Chłopak poznaje dziewczynę. Chłopak fizycznie czuje, jakby
brakowało mu tchu, ponieważ dziewczyna przed nim jest po prostu
oszołamiająca, całkowicie... zapierająca dech. Chłopaka bierze w posiadanie
nieznajome uczucie – strach. Strach, że źle skręcił, ale z dobrych powodów.
Strach, że moment zniknie, i że przez resztę życia będzie żył z nieznośną agonią
zrodzoną z chwytającego za duszę „co jeśli?”
Rozchylam usta i mrugam wielokrotnie.
Oniemiałam.
Co jeśli?
Cisza wisi w powietrzu, jak ciężka chmura czekająca aby pęknąć. Gapię
się na niego, ale ma opuszczoną głowę, patrząc na talerz i przesuwa po nim
palcami kilka okruszków. Ryzykuje zerknięcie na mnie i widzę coś w jego
ponurej minie, coś, czego jeszcze nie widziałam – wrażliwość.
Marszczę twarz i mrużę oczy.
- Najgorszy na świecie tekst na podryw.
Jasna dupa! Najlepszy na ŚWIECIE tekst na podryw!
Zatracam się w tych niebieskich tęczówkach, ale on nie przytrzymuje
mojego spojrzenia. Spogląda w talerz i wzrusza ramionami z małym cieniem
uśmiechu.
- Nie możesz winić chłopaka za to, że próbuje.
- Prawda. Ale twoje ckliwe – właściwie, w stylu boomboxa-nad-głową-i-
baneru-na-niebie-którego-żaden-koleś-nigdy-nie-pobije
– wyjaśnienie nie
tłumaczy dlaczego niemal pozwoliłeś mi utonąć, zanim wskoczyłeś za mną do
basenu… całkowicie nagi.
Tym razem to jego zmrużone oczy strzelają do mnie. Wysuwa głowę do
przodu, a jego szczęka opada.
- Utonąć? Taa, racja. – Śmieje się. – Ponieważ ludzie którzy toną, siedzą
sobie ze skrzyżowanymi nogami na dnie basenu, trzymając założone na nogach
ręce.
- Wszystko jedno. – Macham dłonią w lekceważącym geście. – Ale
nadal nie wyjaśnia to wskoczenia nago do basenu.
- Igrałaś sobie, więc pomyślałem, że ja też to zrobię. Nie zgrywaj mi tu
cnotki niewydymki. Pieprzyłaś mnie spojrzeniem od chwili, kiedy otworzyłaś
drzwi, a kiedy ściągnąłem koszulkę, było tak, jakby nic powyżej mojej szyi nie
istniało.
- Pieprzyłam cię oczami? Nie schlebiaj sobie. – Wstaję i zabieram nasze
talerze do zlewu.
Totalnie pieprzyłam go wzrokiem, no ale weźcie… to bardzo nie
dżentelmeńskie z jego strony, aby mi to wypominać.
- Sądzę, że będziemy musieli się po prostu zgodzić, że się nie zgadzamy.
Jednakże przyznam, że mogłem lekko przegiąć wskakując nago do basenu. –
Trzyma kciuk i palec wskazujący kilka centymetrów od siebie.
Ucieka mi bardzo niegodne damy parsknięcie.
- Rany, co sprawia, że tak myślisz?
Przygryza paznokieć kciuka i uśmiecha się.
- Powiedziałbym, że ten rzeźniczy nóż. Naprawdę sądziłaś, że
stanowiłem zagrożenie?
Opieram się o blat i uśmiecham się.
- Nie. Igrałeś sobie, więc pomyślałem, że też to zrobię.
- Touché, Sydney. – Pochłania mnie błyszczące odbicie jego oczu i
swobodny uśmiech na ustach.
Wstaje i porusza się w moją stronę z powolną ostrożnością. Jestem jak
zamrożona, odrętwiała i całkowicie zaczarowana niebieskimi tęczówkami.
Jesteśmy tak blisko, że mogę poczuć na twarzy ciepło jego oddechu.
Podskakuję, czując na brodzie dotyk jego kciuka.
- Okruszek – szepcze, ścierając go.
Mój mózg krzyczy „powiedz coś!”
- Chodźmy.
- Co? Gdzie? – Kręcę głową, aby oczyścić moje zamglenie, które tworzy
w mojej pełnej zamętu głowie jego bliska obecność.
Cofa się, a ja wciągam szybki oddech, aby powstrzymać się od
uschnięcia. Sposób, w jaki mimowolnie moje ciało na niego odpowiada jest
magnetyczny i alarmująco niebezpieczny.
Wycofując się jeszcze o kilka kroków, opiera się o blat naprzeciwko
mnie.
- Na plażę.
- Nie mogę jechać z tobą na plażę – odcinam się bez wahania.
- Dlaczego nie?
Dlaczego nie mogę jechać na plażę z Lautnerem? Nie wiem, moja
intuicja podpowiada mi, że ma to coś wspólnego z instynktem
samozachowawczym. To jedna rzecz, a poza tym, jest to poprawna odpowiedź
dla osoby, którą znam od dwóch sekund. Kto przy zdrowych zmysłach zrobiłby
coś tak lekkomyślnego, jak powiedzenie „a co mi tam” i wskoczył do
samochodu nieznajomego, ponieważ powiedział „co jeśli”?
Ja. Oto kto.
Ledwo zdolna powściągnąć moje nerwowe podekscytowanie, owijam
długie włosy wokół palca i szczerzę się tym możesz-być-Tedem-Bundy-ale-
pierdolić-to-i-tak-z-toba-jadę uśmiechem2.
- Wezmę strój kąpielowy.
***
- To wariactwo. - Przeskakuję po schodach tarasu i zakładam torbę na
ramię. Lautner opiera się o przód swojego 4Runnera z jedną nogą swobodnie
skrzyżowaną na drugiej. Ukłucie rozczarowania zagraża mojemu promiennemu
uśmiechowi, kiedy widzę, że chowa te hipnotyzujące, niebieskie tęczówki za
okularami przeciwsłonecznymi. Ale szybko dochodzę do siebie, kiedy rozchyla
usta w najbardziej zaraźliwym uśmiechu.
- Ciężko mi nazwać dzień na plaży wariactwem. – Otwiera drzwi
pasażera i bierze ode mnie torbę, muskając palcami moje nagie ramię. Oddech
mi się rwie z powodu jego elektryzującego dotyku i rozciągam usta w ciasnym
uśmiechu, aby ukryć nerwowość.
- Dziękuję – szepczę, oddając torbę. Wrzuca ją na tył i zatrzaskuje drzwi.
Facet, któremu mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu groziłam nożem,
zabiera mnie na plażę. Przejął kontrolę nad moją zdolnością rozumowania.
Kieruję się impulsem i to jest radosne, wyzwalające i wariackie. Co jeśli
*2 Ted Bundy, właśc. Theodore Robert Bundy – amerykański seryjny morderca. Był jednym z
najkrwawszych seryjnych morderców w historii USA. W latach 1974-1978 zabił wiele młodych kobiet,
zwykle przy użyciu tępego narzędzia, czasami przez uduszenie.
wywabia mnie z bezpiecznego miejsca, aby mnie zgwałcić, pociąć na malutkie
kawałeczki i wyrzucić moje ciało do oceanu? Może oglądam zbyt dużo Dextera *3.
Dźwięk zatrzaskujących się drzwi kierowcy wysyła przez moje ciało
dreszcz zwątpienia. Serce pędzi mi w piersi, żołądek mam zaciśnięty w supeł, a
płuca walczą o powietrze. Jego dłoń ląduje na mojej, którą tak mocno zaciskam
na ciemno grafitowym, skórzanym podłokietniku, że zbielały mi kostki.
- Wszystko okej?
Skupiam spojrzenie na jego dłoni. Piekące uczucie jego dotyku zabija
moje skupienie. Czy on ma gorączkę? Dlaczego jest taki gorący? Może jestem
chora. Czuję dreszcze i jestem nieco zdezorientowana.
Przeciągam oczy do jego twarzy. Przesuwa okulary na czubek głowy.
- Sydney?
Niebieskie tęczówki. Są cholernie nie do opisania. To bardziej odczucie.
Moje dreszcze się rozwijają, a krew przepływa przez ciało, rozgrzewając
powierzchnię aż połyskuje. Nie uciekają żadne słowa, jedynie nikły szept
usatysfakcjonowanego westchnienia, kiedy moje ciało relaksuje się. Jest tak,
jakby cała cudowność i nostalgia najbardziej surrealistycznych miejsc na ziemi
została pochwycona, a następnie uwolniona w jego spojrzeniu. To szalone,
wiem, ale są niebieskie oczy i jeszcze niebieskie oczy. To tak, jakby Bóg
zdecydował się dać jednemu człowiekowi nieskończenie piękne tęczówki, które
są jak przejście do wieczności, rzut oka na niebo, a ja właśnie na niego patrzę.
To jedyne wyjaśnienie, ponieważ to niemożliwe – albo nie fair – aby mieć tak
zapadające w pamięć oczy.
- Dobrze… - To wszystko co mam. Jedno słowo.
Zsuwa okulary ponownie na oczy, odsuwa rękę z mojej i uruchamia
silnik.
Pierdolone oczy Meduzy! Weź się ogarnij, Syd.
- Wyglądasz na trochę zdenerwowaną, to wszystko. – Wrzuca bieg.
*3 Dexter – amerykański serial telewizyjny. Akcja serialu skupia się wokół Dextera Morgana. Bohater
za dnia pracuje jako analityk śladów krwi w Miami Metro Police Department, nocą jest seryjnym
mordercą.
- Zdenerwowana? Dlaczego miałabym być zdenerwowana? To nie tak,
że jadę na plażę z totalnie obcą osobą, która może mnie zgwałcić, pokroić moje
ciało i nakarmić mną rekiny.
Głęboki, przerywany chichot rozbrzmiewa z jego klatki piersiowej.
- Sydney, nie zamierzam cię zgwałcić.
I…?
Wisi pomiędzy nami upiorna cisza, kiedy rzucam mu spojrzenie z ukosa.
Jest skupiony na drodze, a jego mały, krzywy uśmiech jest pełen psot.
- I…? – Przechylam głowę w jego stronę, czekając na bardziej
pokrzepiającą odpowiedź.
- I co?
- I mam niby być pocieszona wiedząc, że moje dziewictwo pozostanie
nietknięte, kiedy zostanę zmasakrowana i przerobiona na karmę dla rekinów?
Głowa Lautnera szarpie się w moją stronę.
- Jesteś dziewicą? – podkreśla ostatnie słowo podniesionym głosem.
- Nie, oczywiście, że nie. To tylko takie powiedzenie.
Kręci głową.
- „Zdenerwowany jak kot z długim ogonem w pokoju pełnym bujanych
krzeseł” to powiedzenie. „Moje dziewictwo zostanie nietknięte” to nie
porzekadło. To deklaracja… duże wyjawienie sekretu. Ale to nie jest
powiedzenie.
Wzruszam ramieniem i wyglądam przez okno.
- Taa, cóż, może nie tam, skąd pochodzisz.
- Sydney, to okej jeśli jesteś dzie…
- Nie jestem dziewicą! Jezu! Co mam zrobić, abyś w to uwierzył?
- Cóż… - Jego nowy uśmieszek przepleciony jest diabelskimi
intencjami, kiedy wysuwa język, aby zwilżyć pełne wargi, zanim przygryza
krawędź dolnej.
- Nie ma szans – zapewniam.
- Okej – mamrocze.
- Mówię poważnie. Nie prześpię się z tobą.
- Powiedziałem okej. – Śmieje się, poruszając nieznaczenie głową w
przód i w tył.
- Nie, ty nie powiedziałeś tylko „okej”, powiedziałeś „okej” – naśladuję
go: - ale to co miałeś na myśli, to „cokolwiek, maleńka, ale wiesz że nigdy nie
będziesz w stanie oprzeć się mojemu hipnotyzującemu seksapilowi”.
Śmiech wybucha głęboko z jego brzucha, jakby właśnie usłyszał
najbardziej niesamowity żart na świecie.
- Boże, Sydney, jesteś prawdziwą choleryczką.
Ciepła bryza porusza i szarpie moimi włosami kiedy przyspieszamy,
wyjeżdżając z miasta. Odplątuję włosy z nadgarstka i ściągam dzikie loki w
kucyk.
- Możemy zamknąć okna – oferuje Lautner.
- Nie ma mowy. Skoro nie jedziemy na plażę kabrioletem, to opuszczone
okna są podstawą. A tak w ogóle, to na jaką plażę jedziemy?
- Nie jestem jeszcze pewien. Pomyślałem sobie, że skierujemy się na
zachód, autostradą numer jeden, a potem zobaczymy które fale, stąd do Santa
Cruz, nas przywołają.
Zmieniający się widok zielonych szczytów i dolin naszpikowany
kolorowymi pozostałościami wiosennych kwiatów wzdłuż krętej drogi jest
spektakularny. Widziałam ocean niezliczoną ilość razy, ale nadal drżę z powodu
lekkomyślnego oczekiwania, kiedy jedziemy w stronę wzrastającej linii
brzegowej Kalifornii.
- No więc Sydney, masz jakieś nazwisko, czy jesteś jedną z tych sław,
które używają tylko imienia? – Gładki głos Lautnera przesącza się przez
brzęczenie wiatru w moich uszach.
- Montgomery. – Szczerzę się, wyglądając przez okno.
- Cóż, Sydney Montgomery, jesteś z Kalifornii? – Jego formalny głos
ankietera jest zabawny.
- Z Illinois. Od ukończenia szkoły, przez ostatnie kilka lat zajmowałam
się pilnowaniem domów na całym świecie. Byłam w stanie zobaczyć najbardziej
niesamowite miejsca, ale jak powiedziałam wcześniej, tego lata chciałam być
bliżej siostry. Jest masażystką w Los Angeles, więc wakacje Elizabeth i Trevora
zgrały się idealnie w czasie.
- Hmm… na jakim college’u zdobyłaś swój tytuł opiekunki domów?
Odpowiadam na jego rzucone z ukosa spojrzenie i głupkowaty uśmiech
przewróceniem oczu.
- Na Uniwersytecie Iowa. Mam licencjat z historii sztuki, ale moja
wymarzona praca wymaga trochę więcej wykształcenia, i o wiele więcej kasy,
więc robię sobie kilka lat przerwy, aby zaoszczędzić.
Utrzymując oczy na drodze, przytakuje.
- Taa, to szalone jak dużo pieniędzy trzeba, aby zdobyć dobrą pracę, albo
pracę marzeń… - Spogląda na mnie z uniesionymi brwiami - … którą jest?
Niemożliwe jest, abym ukryła mój entuzjazm i na mojej twarzy pojawia
się szeroki uśmiech.
- Kustosz w muzeum.
- Ach, więc jesteś pozującym na artystkę typem?
- Niekoniecznie pozującym na artystkę, to znaczy, lubię rysować i
kocham fotografię, ale historia sztuki jest moją pasją. Mogę spędzić cały dzień
na poszukiwaniach i nigdy się tym nie znudzić. Profesorowie z college’u
mówili, że mam dryg do organizowania i dobre oko do unikatowych rzeczy. Co
jest ironiczne, ponieważ w domu jestem bałaganiarą. Tak czy siak, gdzieś po
drodze nastawiłam się na zostanie kustoszem i nigdy nie oglądałam się za siebie.
– Zsuwam japonki i opieram stopę o deskę rozdzielczą.
Lautner jest cicho, jakby przetwarzał to, co właśnie mu powiedziałam.
- No więc, jaka jest twoja historia? Jak to jest, że dorosły facet nie ma
nic lepszego do roboty w czwartek, niż jechać na plażę z obcą osobą?
- Dobre pytanie, i masz rację… jesteś trochę dziwna *4.
- Zamknij się! – Szczypię paznokciami napiętą skórę jego ręki. Mogę
jedynie udawać, że jestem urażona, kiedy ma na twarzy tak towarzyski uśmiech.
- Mam przerwę, przynajmniej przez kolejne półtora tygodnia.
- Przerwę, hm… mówimy o przerwie od wiezienia, czy…
Szybko łapie i ściska moje kolano. Pisk, który mi ucieka, grozi
roztrzaskaniem przedniej szyby. Uwalnia moją nogę, ale ciepło jego dotyku
nadal utrzymuje się na mojej skórze.
- Tak dla twojej informacji, przygotowuję się, aby rozpocząć staż jako
pediatra.
Nie mogłabym być w większym szoku, gdyby samochodowi wyrosły
skrzydła i poniósł nas na księżyc.
Lautner ma na twarzy żartobliwy uśmiech, nie arogancki, ale pewny
siebie.
- Jesteś lekarzem? – Nie mogę ukryć moich szeroko otwartych oczu.
- Tak. – Posyła mi kolejne ukośne spojrzenie i przewraca oczami.
- Nie bądź taka zaskoczona.
Przenoszę spojrzenie na drogę i wzdycham.
- Hmmm, to jest…
- Niesamowite? Zajebiste? Fascynujące? Wspaniałe? Cudowne?
Zaciskam usta i kręcę głową.
- Nie… zamierzałam powiedzieć niespodziewane.
- Och, cóż, nienawidzę być przewidywalny. Jednakże, jestem nieco
rozczarowany twoją reakcją. Ostatecznie, czy nie uczyłaś się aby dostrzegać
nieoszlifowane diamenty?
Śmieję się na głos.
*4 Gra słów, Sydney mówi „stranger” – obca osoba, nieznajomy, a Lautner „strange” – dziwny.
- O rany! Nazywasz się nieoszlifowanym diamentem?
Wzrusza ramionami.
- Pewnie, czemu nie? Jestem, co najmniej, uznawany za dobrą partię.
Dobra partia? Czy to możliwe, aby spotkać dwie „dobre partie” w mniej
niż dwadzieścia cztery godziny?
Krzyżuję ręce na piersi i obserwuję pagórkowe tereny, które mijamy.
- Możesz sobie nią być. Nie to, że mnie to obchodzi. Nie szukam dobrej
partii wśród nikogo i niczego.
- Wobec tego możesz mieć problem. Wszyscy jesteśmy niczego nie
podejrzewającymi rybami w morzu, które są wabione pokusą.
Prycham.
- Jeśli nazywasz się przynętą, to przyznam, że jesteś rozpraszający,
kłopotliwy, irytujący… ale kuszący? Nie. Chętnie wpłynę w sieć kiedy będę
gotowa, ale to nie nastąpi w najbliższej przyszłości. Nie chcę zabrzmieć jak
skorupiak, ale nie mam teraz czasu na rybaka.
Ryczy hałaśliwym śmiechem.
- Skorupiak? Boże, Sydney, jesteś zbyt wymagająca.
Obmywa mnie ciepłe uczucie zadowolenia. Lautner nie śmieje się ze
mnie. On łapie moje dziwne poczucie humoru, co stawia go w małej, acz
elitarnej grupie osób. Autentyczność często jest iluzją, jednak w tym momencie,
bycie sobą nigdy nie było tak prawdziwe.
- Bez obaw, Sydney. Ja też nie szukam rozproszenia uwagi. Mam przed
sobą trzy lata pracy i wyrabiania wielu nadgodzin, a także mnóstwo wezwań na
telefon. Ktoś taki jak ty nie byłby dobrą rzeczą.
- Ałć! – udaję urażoną, przyciskając płaską dłoń do piersi.
Kręci głową.
- Wiesz co mam na myśli. Kobiety potrafią być małymi, diabelskimi
kusicielkami i myślę, że dokładnie taka jesteś pod tym nieskazitelnym,
niewinnym wizerunkiem dziewczyny ze Środkowego Zachodu.
To moja kolej, aby się zaśmiać.
- Wszystko jedno.
Nie mogę go mentalnie ogarnąć. W jednej minucie jest intensywnie
emocjonalny, mówiąc rzeczy, które słyszy sie tylko w filmach, a potem w
kolejnej jest pewny siebie i powściągliwy.
- Okej. Co byś dzisiaj robił, gdybyś wczoraj mnie nie poznał?
Wzrusza ramionami.
- Łatwizna, surfowałbym.
- Więc nie zaplanowałeś tego dnia specjalnie dla mnie?
- Nie schlebiaj sobie. Jak powiedziałem, wiele się dzieje w moim życiu.
Nie mam czasu na wielkie, romantyczne gesty.
Och, ma gładką gadkę. Zasysam powietrze i zagryzam górną wargę, aby
utrzymać naturalną reakcję. Zdecydowanie dowodzi tego, że jest godnym
przeciwnikiem.
- Wobec tego, jak nazwiesz to ciasto i herbatę dziś rano? – Unoszę jedną
brew.
Utrzymując oczy na drodze, szeroko się uśmiecha.
- Śniadaniem.
- A kwiaty?
- Chwilowym zanikiem poczytalności. – Spogląda na mnie z
uśmieszkiem. – Ale nie przeszkadza mi to. Granica pomiędzy niepoczytalnością,
a geniuszem często jest zamazana.
- Taa, to poniekąd to co myślałam, kiedy zgodziłam się dzisiaj z tobą
przyjechać.
Trzyma kierownicę lewą dłonią, a prawą przesuwa na moje siedzenie i
kładzie dłoń z tyłu zagłówka.
- Że to było genialne?
Próbuję nie patrzeć w tył na jego herkulesową rękę.
- Albo szalone – mamroczę, napinając się z powodu jego bliskiej
obecności.
Reszta drogi jest spokojna. Żadne z nas dużo nie mówi, ale nie jest to
niezręczna cisza. Mix muzyki rozlega się z głośników i łapię się na tym, że chcę
śpiewać razem z nią, ale nie jestem pewna siebie jeśli chodzi o mój głos, ani o
reakcję Lautnera. To może być zbyt prawdziwe. Nadbrzeżna podróż autostradą
numer jeden jest pełna zapierających dech, panoramicznych widoków Pacyfiku.
Białe grzbiety fal rozbijają się o gładkie, piaszczyste plaże. Czaple i rybitwy
żerują w płytkiej wodzie. Wędkarze i żaglówki w oddali mieszają się z
okazjonalnymi motorówkami i paralotniarzami. Czy komukolwiek mógłby się
kiedyś znudzić ten widok?
Lautner wjeżdża i zatrzymuje się na płaskiej powierzchni na dole
trawiastego pagórka.
- Jaka to plaża?
Odpina pas i wysiada.
- To nasza plaża na ten dzień.
Słyszę, jak otwiera bagażnik, więc wsuwam na stopy japonki i
wyskakuję z auta. Nie ma w pobliżu innych aut, i nie mogę zobaczyć plaży zza
wzgórza, ale zakładam, że również jest pusta.
Kiedy przechodzę na tył, podaje mi torbę, a potem łapie przenośną
lodówkę z dwoma torbami z supermarketu.
- Wolno nam tutaj być? – Biorę jedną z toreb z lodówki.
Lautner odwraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni.
- Wygląda na to, że wybrzeże jest czyste.
- Ha ha. Nie mam nikogo, kto wpłaci za mnie kaucję, jeśli nas aresztują.
– Szuram stopami o ziemię, idąc za nim, kiedy taszczy lodówkę w stronę
wzgórza.
- Nie aresztują nas. Tylko trzymaj bikini na sobie… albo nie – woła
przez ramię.
- O ile mnie pamięć nie myli, to jest twój sposób działania, nie mój.
Jestem gotowa, aby wspinać się po wzgórzu, kiedy widzę jak kieruje się
w dół wąskiej ścieżki, która wije się wokół plaży. Opuszcza lodówkę na piasek.
- Pójdę po deski. Weź sobie coś do picia z lodówki.
Biorąc pod uwagę wygląd zdezelowanej ścieżki, coś więcej niż tylko
nasze stopy przedzierało się tutaj, aby pobawić się na słońcu i piasku. Zsuwam
buty, ściągam koszulkę, a potem strząsam spodenki. Nie miałam zbyt wiele
czasu aby zastanowić się nad wyborem bikini. To zwykły, czarny stanik z
wiązaniem z przodu i niskie majtki. Nic krzykliwego, ale znowu, komu ja
próbuję zaimponować?
Taa, racja!
Piasek ciągnie się od wody do wijących się trawistych pagórków,
sprawiając, że ten odcinek wybrzeża wydaje się być ustronny, coś jak prywatna
plaża. Sięgam do płóciennej torby i wyciągam etui na aparat. Rzadko
gdziekolwiek bez niego chodzę. To pierwsza, prawdziwa inwestycja jaką
zrobiłam, kiedy zaoszczędziłam pieniądze pracując jako ratownik w czasie lata,
podczas trzeciego i czwartego roku liceum. Po pierwszym lecie pracy, tata
sugerował wartego trzysta dolców, używanego Canona z Ebaya, ale poczekałam
do następnego roku i wydałam prawie trzy tysiaki na Nikona. Najlepsza decyzja
na świecie.
- Ach, miłośniczka fotografowania.
Odwracam się, kiedy Lautner odkłada deski. Ściągnął już koszulkę i po
raz kolejny jestem poddana wyzwaniu, aby trzymać zamknięte usta i ograniczyć
dyszenie do minimum.
- Tak – odpowiadam, kombinując przy ustawieniach, aby wyglądało na
to, że robię cokolwiek poza gapieniem się na niego.
Ściąga okulary i rzuca je na koszulkę, która była zwinięta i pozostawiona
na piasku. Właśnie kiedy myślałam, że jego oczy nie mogą być bardziej
oszałamiające, one się takie stały. Może to kwestia oświetlenia, albo może
sposób w jaki na mnie patrzy, ale cholernie zatracam się w jego oczach.
- Zajmę się tobą, jeśli ty zajmiesz się mną? – W jego dłoni spoczywa
tubka kremu do opalania.
Świetnie. Niemal się roztopiłam, kiedy wcześniej dotknął mojej dłoni.
Równie dobrze możemy zobaczyć, czy moje ciało może całkowicie wyparować.
- Okej. – Strzelam mu kilka fotek. Na wypadek gdybym skończyła
martwa, to przynajmniej w aparacie będą dowody. - Pozwól, że schowam
aparat. – Dłonie mi drżą; nie jest dobrze.
- Proszę. – Podaje mi butelkę.
- „W ochronie rafy koralowej. Biodegradowalny krem z filtrem.”
- Trzeba chronić życie morskie. Mój tata jest biologiem morskim, tylko
to znam. - Uśmiecha się, a następnie odwraca do mnie plecami.
Cieszę się, że nie może mnie zobaczyć, ponieważ dłonie nadal mi drżą
kiedy ściskam buteleczkę. Wytryskuje z niej o wiele więcej niż się spodziewam.
Podaję mu ją, a potem zaczynam aplikować krem na jego plecy. Usta mam jak z
waty i czuję pot wykwitający na brwiach i pomiędzy piersiami, ale nie z powodu
słońca. Jego plecy to wyboisty teren solidnych mięśni. Ugniatam każdy
powolnymi ruchami.
- Masz silne dłonie.
Dźwięk jego głosu mnie paraliżuje. Jezu, nie aplikowałam kremu, tylko
go masowałam… obmacując go.
- Uch… um… ja… ja… wycisnęłam za dużo kremu i próbuję tylko go
wetrzeć.
Unosi ręce i splata palce na czubku głowy. Jęczę – tak, naprawdę jęczę –
kiedy jego ciało się porusza, a mięśnie napinają. Ręce mnie świerzbią, aby
sięgnąć po aparat. Jest dziełem sztuki i umieram, aby uchwycić go pod każdym
kątem.
- Rozetrzyj go z przodu - sugeruje, dzięki Bogu nie zwracając uwagi na
moje potrzebujące dźwięki.
Moje dłonie, nadal grubo posmarowane kremem torują sobie drogę na
przód, do jego klatki piersiowej i, och-cholernie-twardego-absu. W tym
momencie jestem zajebiście świadoma tego, jak mało mam na sobie. To nie był
wielki problem, kiedy byliśmy w bezpiecznej odległości, ale teraz czuję się naga
wobec jego gorącego spojrzenia, które znajduje się centymetry ode mnie.
Ryzykuję spojrzenie w górę, wyobrażając sobie jego pewny siebie uśmieszek.
Zamiast tego spotykam się ze stanowczymi oczami i wilgotnymi, rozchylonymi
ustami.
Szlag! Niedobrze.
- Gotowe. – Odwracam wzrok.
- Odwróć się – domaga się.
Dźwięk wyciskanego kremu, kiedy ściska buteleczkę, łaskocze mnie w
skórę. Jestem zdenerwowana, wyczekując jego dotyku.
Na skutek kontaktu, zamiera mi oddech. Jego duże dłonie prześlizgują
się po moich plecach w powolnych, okrężnych ruchach. Uczucie opuszków jego
placów, którymi muska skórę pod krawędzią moich majtek powoduje, że
odruchowo, szybko się odwracam.
- Wystarczy… dzięki. Uch, właściwie to tak łatwo mnie nie spieka, nie
ma potrzeby aby przesadzać z kremem.
Wciera nadmiar kremu w ramiona, a ja spieszę, aby zaaplikować go na
resztę ciała.
- Surfowałaś wcześniej? – pyta.
- Tak, ale nie jestem taka dobra. – Niedopowiedzenie. Jestem do dupy.
Kiedy ostatnim razem próbowałam surfować, wylądowałam z pięcioma szwami
na głowie, kiedy moja deska całkowicie się mnie wyrzekła po dwóch
sekundkach, jak na nią wskoczyłam.
- Zróbmy to. – Podaje mi deskę.
- Uch… może powinnam cię przez chwilę poobserwować. To znaczy,
czy nie powinniśmy się asekurować, czy coś?
- Tak, powinniśmy. Ja poasekuruję cię jako pierwszy. – Szczerzy się,
nadal trzymając moją deskę.
- Och cóż… o…kej. – Biorę ją i brnę przez piasek. Ten biedny facet nie
ma pojęcia. Każda fantazja jaką kiedykolwiek miał o seksownej dziewczynie w
bikini, która łapie dużą falę, niebawem zostanie roztrzaskana i zrujnowana na
zawsze. Nigdy nie będzie w stanie wymazać tego, co się za chwilę wydarzy.
Wiosłuję, leżąc na brzuchu z zamiarem dania nura pod załamanie fal.
Niedobrze. Wywracam się do góry nogami i uderzam ponownie o piasek pod
bezwzględnym ciągiem fal. Odmawiam spojrzenia na Lautnera i przystępuję do
podejścia numer dwa. Tym razem udaje mi się minąć uderzające fale i siadam
na desce okrakiem z tyłkiem usytuowanym trochę poza środkiem. Idealna fala
przykuwa moje oczy. Kieruję dziób deski w stronę plaży i zaczynam wiosłować.
Genialnie!
Mój żołądek wykonuje salto, kiedy czuję, że unoszę się z falą.
- Jesteś moja, suko. – Wiosłować, wiosłować, wiosłować… sądzę, że to
jednak nie była moja fala. Złapię kolejną. Nadchodzi… okej, ta też nie jest
moja. To trwa wieki. W końcu, mniej więcej po piętnastu próbach, pięciu
przewrotkach i siedmiu glebach później, łapię jedną. Opadając z nią,
przypominam sobie aby być cierpliwą i poczekać, aż będę na równej wodzie z
przodu fali.
- Oł jeee! – Wskakuję na deskę i spoglądam w stronę plaży, aby się
chełpić. Złe posunięcie. Spadam na łeb na szyję.
Nie panikuj. Zamknij usta. Płyń z prądem.
Czołgam się – tak, czołgam – w piasku, z opuszczoną głową. Włosy
mam splątane na twarzy, a w majtkach tak dużo piasku, że czuję, i wyobrażam
sobie, że wygląda to, jakbym się w nie zesrała. Balansuję na kolanach i jednej
dłoni, a drugą usiłuję zetrzeć włos z oczu. Dwie duże stopy w piasku,
zwieńczone spienionymi falami pojawiają się w zasięgu mojego wzroku.
Siadam na piętach, klęcząc przed nim, a rytmiczne fale obmywają mi nogi. Po
odgarnięciu z twarzy reszty mokrych, splątanych włosów spoglądam na
Lautnera. Nie ma już na sobie okularów, a dłonie swobodnie opiera na biodrach.
- To było… - Uśmiech na jego twarzy jest napięty, jakby go coś bolało.
Kiwa głową, ale potem zmienia kierunek i porusza nią teraz na boki. - Wow,
musisz być… wycieńczona… i to nie był twój pierwszy raz?
Kręcę głową z uśmiechem i zmarszczonym nosem, mrużąc oczy przed
jasnym słońcem. Przynosi moją deskę, a potem oferuje mi dłoń. Biorę ją i
wspinam się na nogi. Usiłuje ukryć szeroki uśmiech, ale żałośnie daje ciała.
Puszczam jego dłoń i zaczynam odchodzić.
- Sydney, czy ty… może chcesz prywatnej chwili w wodzie?
Szlag!
Patrzy na mój tyłek. W szczególności na gównianą kupkę piasku
obciążającą w dół moje majtki. Nie ma sensu próbować to ukryć. Już zobaczył.
Więc dlaczego cofam się do wody jak wywrotka, zamiast najpierw się
odwrócić? Proste. Usiłuję zachować ten jeden, malutki strzępek godności, jaki
mi pozostał.
Jestem bezpiecznie po szyję w chłodnym Pacyfiku i majstruję przy
majtkach, aby wymyć kupkę piasku. Lautner odgrywa rolę idealnego
dżentelmena, stojąc do mnie plecami i szpera w lodówce. Szarpię i pociągam za
górę stroju, aby ją wyprostować i również z niej pozbyć się piasku. Odchylam
do tyłu głowę i staram się wypłukać włosy, ale część zaplątała się w wiązanie
stanika.
Widząc, że Lautner nadal jest zajęty rozkładaniem jedzenia i napoi,
wykonuję szybkie ruchy, aby odwiązać paski z przodu i na szyi, i wyplątać
włosy. Gumka zasupłała się w część włosów, więc ją ściągam. Trzymam stanik
w zębach, pracując nad tym, aby ponownie spiąć włosy w kok i móc bez
problemu zawiązać stanik.
- Woda czy mrożona herbata? - krzyczy, na szczęście nadal na mnie nie
patrząc.
- Wo… ach… szlag! – No i pięknie. Ostatni strzępek mojej godności
właśnie złapał falę i niesie górę od stroju w stronę plaży, pokazując język i z
dłońmi zwiniętymi nad głową w pięści, z wystawionymi kciukami i małymi
placami.
Cholera jasna, Sydney! Herbata, kochasz herbatę.
„Herbata” łatwo i naturalnie wymówić z zaciśniętymi zębami. Na
przykład, kiedy ktoś… och, no nie wiem, trzyma w ustach górę od bikini i mówi
„herbata”, to nie ma problemu. „Woda”… już nie tak naturalnie.
Jakie. Były. Szanse. Że. To. Się. Stanie?
- Idziesz Sydney? Mam kanapki z indykiem, lub łososiem. Może jesteś
wegetarianką. Jesteś?
Nie, Lautner. Nie jestem wegetarianką. Utknęłam w oceanie bez góry od
stroju!
Ręce mam skrzyżowane na klatce piersiowej i trzymam w dłoniach
piersi. Mogę pobiec i zabrać górę od stroju, a potem wrócić do wody zanim
Lautner spojrzy w moim kierunku? Może. Mam pięćdziesiąt procent szans –
okej, bardziej jak czterdzieści sześć. Nigdy nie byłam taka dobra w grze w
zdobycie flagi, ale szanse powinny działać na moją korzyść, skoro Lautner nie
jest jeszcze wtajemniczony, że w ogóle rozgrywa się tutaj taka gra.
Mozolnie przesuwam się w stronę plaży, pełnymi podstępności ruchami.
Właśnie tak, wielkoludzie, koncentruj się na zrobieniu mi zajebistej kanapki,
kiedy ja będę odzyskiwała mój zbiegły strój. Nie ma tutaj nic do oglądania.
Nope…
- REKIN! – krzyczę i biegnę sprintem w stronę plaży. Dłonie mam
zaciśnięte w pięści, kiedy gwałtownie pompuję rękami, aby zyskać impet i
napędzić ciało do wydostania się z wody. Lautner do mnie podbiega, a ja na
niego wskakuję i zarzucam mu ręce na szyje.
- Och mój Boże! Re-rekin. Widziałeś go? Jego spiczaste… płetwo coś
tam wystaje z wody. – Serce mi pędzi, kiedy walczę, aby złapać oddech.
Nadal się go trzymam, jakby rekinowi miały wyrosnąć nogi i miałby
ścigać mnie po plaży. Lautner owija wokół mnie ręce i przyciska do siebie, a
potem unosi mnie z ziemi i obraca tak, że stoję twarzą do wody, kiedy
spoglądam mu przez ramię.
- Ta płetwa? – pyta.
Mrużę oczy, chociaż mam pełną ostrość widzenia. Blisko brzegu
znajduje się… tekturowe pudełko. Większa cześć jest przemoczona i znajduje
się pod wodą, ale jeden róg, róg o trójkątnym kształcie, nadal jest suchy i
podskakuje na powierzchni wody. Dryfuje bliżej mojej…
Mojej góry od stroju!
Szybkie podsumowanie; pudełko przebrane za rekina unosi się na
wodzie; moja góra od stroju opala się beze mnie kilka metrów dalej; a moje gołe
piersi przyciskają się do klatki piersiowej Lautnera.
- Coś mi świta, że sugerowałem abyś nie paradowała toples? Nie żebym
narzekał.
Teraz jestem w pełni świadoma tego, że jego naga klata jest przyciśnięta
do mojej. Modlę się, błagam, oferuję złożenie Swarleya w ofierze, aby moje
sutki mnie nie oszukały, albo żeby jego męski wihajster nie… och Boże, za
późno.
- Co ty robisz? – Mój głos jest zdesperowanym jękiem.
- Sorki, to nie tak, że mam pełną kontrolę nad… - Zaczyna mnie
puszczać.
- Nie! – Zacieśniam uchwyt na jego szyi co również przysuwa mnie do
jego problemu. – Nie mam na sobie stanika.
Mam dar, polegający na tym, że kiedy jestem zdenerwowana, to
oświadczam to, co jest oczywiste, a zważając na obecną sytuację, jestem bardzo
zdenerwowana.
- Um… taaa, wiem. A propos, dlaczego tak właściwie ściągnęłaś górę od
stroju zanim uciekłaś przed kartonowym pudełkiem?
- Nie ściągnęłam go kiedy zobaczyłam… rekina. Już wcześniej to
zrobiłam, żeby wypłukać piasek i ponownie związać włosy, a potem wybrałam
wodę, kiedy powinnam była wybrać herbatę…
- Sydney? – Wyciąga mnie z mojej nerwowej tyrady.
- Mhm?
- Możesz mnie już puścić. Już widziałem twoje cyc… piersi.
- Cóż, raz wystarczy, więc…
- Muszę się z tobą nie zgodzić w kwestii…
- Lautner! Po prostu zamknij oczy, puść mnie i licz do stu.
Chichocze i puszcza mnie. Nagle wiszę na nim, koniuszkami palców
dotykając piasku.
- Jeden… dwa… trzy…
Ma zamknięte oczy, więc rzucam się jak wściekła po mój strój.
- Trzydzieści trzy… trzydzieści cztery…
Nie za dobrze działam pod presją. Szamoczę się z wiązaniem.
- Sześćdziesiąt sześć… sześćdziesiąt siedem…
- Gotowe!
Otwiera po jednym oku na raz. Stoję prosto, z ramionami odsuniętymi
do tyłu, wysoko uniesioną brodą i dłońmi na biodrach. Z czego ja jestem taka
dumna?
Lautner posyła mi uśmiech z zaciśniętymi wargami. Kiwa głową w
stronę naszych rzeczy.
- Zjedzmy coś.
Na piasku leży duży koc w kratę, a na nim paczka chipsów ziemniaczanych, winogrona, marchewki i dwa
papierowe talerze z kanapkami ze świeżego chleba.
- Indyk czy łosoś?
- Łosoś, dzięki.
Siadamy na kocu, przodem do wody i z jedzeniem pomiędzy nami.
- Świetny dzień – mamroczę z pełną buzią. Nie jestem pewna dlaczego
to powiedziałam poza niezręczną potrzebą do pogawędki.
Spogląda na mnie z uniesioną brwią.
- Cieszę się, że nadal tak uważasz.
Oboje wpatrujemy się w wodę i kontynuujemy jedzenie. Kątem oka
widzę, że ciało Lautner się trzęsie i słyszę zabawne dźwięki, jakby się dławił.
Odstawiam talerz, nachylam się i widzę, że dłoń ma zwiniętą w pięść przy
ustach i przekręca ciało z dala ode mnie. Miałam kurs pierwszej pomocy, ale to
było jakiś czas temu. O ile mnie pamięć nie myli, to on jest za duży na klepanie
po plecach, więc będę musiała owinąć wokół niego ręce i zrobić chwyt
Heimlicha, no chyba że zemdleje.
- Hej, z tobą okej? – pytam, zmartwienie jest ewidentne w moim drżącym głosie.
Przytakuje, kiedy nachylam się jeszcze bliżej, aby zobaczyć jego twarz.
- Och mój Boże! Czy ty się ze mnie śmiejesz?
Nie potrafi już dłużej się powstrzymać. Ucieka mu niekontrolowany
śmiech, kiedy próbuje nie udławić się jedzeniem, które ma w ustach.
- Ty gnoju! – Popycham go, więc opada na bok.
- Przepraszam… tylko… - Za bardzo się śmieje żeby skończyć. – Nigdy
nie widziałem… - Kaszle, żeby odchrząknąć i ociera z oczu łzy wierzchem
dłoni. Jasna dupa! Śmieje się ze mnie tak mocno, że aż się popłakał.
- Co jest takie cholernie zabawne? – pytam z własnym, głupkowatym
uśmiechem. – Chodzi o moje surfowanie czy o rekina? Czy może bawi cię mój
nieszczęśliwy odzieżowy wypadek?
Jego twarz jest czerwona jak burak i zmarszczona w grymasie
spowodowanym próbami opanowania histerii. To podręcznikowy, brzydki śmiech.
- Och Boże… to wszystko. – Oddech ma ciężki, kiedy usiłuje odzyskać
trochę kontroli. – To znaczy, nie chodzi nawet o to, że miałaś problem ze
złapaniem fali, czy wstaniem, czy nawet z siedzeniem okrakiem na desce, jeśli
już o to chodzi… - ucieka mu kilka zabłąkanych chichotów - … tylko to, jak
byłaś zdeterminowana. Boże… boleśnie się na to patrzyło. – Bierze jeszcze
kilka głębokich oddechów, a ja biorę aparat i zaczynam pstrykać mu fotkę za
fotką.
- Hej, co robisz? – Próbuje zakryć ręką twarz.
- Cóż, słyszałam, że w tych okolicach są hieny, ale już bliżej żadnej z
nich się nie znajdę, więc pomyślałam, że pstryknę jej kilka zdjęć.
- Okej, okej, okej. Przepraszam. – Zerka spod ręki, którą zasłania twarz.
Robię jeszcze jedno i odkładam aparat. Tak bardzo, jak chcę zachować
na twarzy gniewny grymas, to nie mogę.
- Twoja kolej. No idź. – Wykonuję strzelający ruch ręką. – Moja kolej
aby cię poasekurować. Chociaż po twoim niesamowicie niegrzecznym pokazie
nie gwarantuję, że cię uratuję jeśli będziesz tonął. Więc upewnij się, że
zostawisz mi klucze, żebym mogła dotrzeć do domu na czas i nakarmić Swarleya.
Lautner wstaje i zabiera mi aparat.
- Hej! – krzyczę.
Strzela mi kilka fotek, a potem mi go oddaje.
- Patrz i ucz się. – Rzuca mi uśmieszek i łapie deskę.
***
Wracamy do Palo Alto po mistrzowskim wystąpieniu Lautnera na desce.
Musiałam pstryknąć mu ze sto zdjęć. Był szalenie dobry, i powiedziałam mu
to… pomijając tę część o „dobrym”.
Jestem zmęczona. Długi dzień na słońcu wyssał ze mnie energię. Cóż,
to, i bycie zalaną wodą.
- Chcesz skoczyć na jakąś kolację? Pizza czy coś? – Lautner w ogóle nie
brzmi na zmęczonego.
- Dzięki, ale nie dzisiaj. Muszę nakarmić Swarleya i nie jestem taka głodna.
Uśmiecha się, ale słabo.
- Kiedy indziej? – oferuję.
Teraz się rozpogadza.
- Zdecydowanie. Jutro?
Odwzajemniam jego uśmiech.
- Okej.
- Świetnie. Przyniosę pizzę i piwo. Ty zapewnisz rozrywkę.
- Rozrywkę? – pytam, patrzą na niego z ukosa.
- Tak, rozrywkę. Jąkam się czy jak? – Ponownie łapie mnie za nogę i uzyskuje mój kolejny pisk.
Odpycham jego dłoń i kręcę głową.
- Jest basen, jacuzzi, telewizja satelitarna i stół do ping ponga na
niższym poziomie domu. Rozrywka zapewnia się sama.
- Słuszna uwaga. Mam przynieść kąpielówki?
- Tylko jeśli planujesz wskoczyć do basenu albo jacuzzi. – Wzruszam
ramionami, wyglądając przez okno.
- Och, planuję skorzystać z obu. Rozważam tylko czy potrzebuję kąpielówek czy nie.
Odwracam się i walę go w rękę, co równa się uderzaniu robaka o przednią szybę.
- Zamknij się! Od tej chwili, oboje, trzymamy na sobie ciuchy, albo stroje. Łapiesz?
- Hej, zastosuję się do reguł, jeśli ty to zrobisz. – Chichocze, kiedy
zatrzymujemy się na podjeździe.
Wyłącza silnik i wyciąga z tyłu moją torbę, kiedy ja zakładam japonki i
wysiadam. Zamiast podać mi torbę, zarzuca ją na prawe ramię i zaskakuje mnie,
łapiąc mnie za dłoń lewą ręką i prowadząc po schodach na taras. Zatrzymujemy
się przy drzwiach. Puszcza moją rękę, staje do mnie twarzą i podaje torbę.
- Więc jutro… 17:00?
Przytakuję. Przesuwam oczy od jego niebieskich tęczówek, do pełnych
ust i z powrotem do oczu. Dlaczego czuję jakbym miała szesnaście lat i była na
pierwszej randce? Zamierza mnie pocałować? Czy chcę, aby mnie pocałował?
Co do cholery jest ze mną nie tak? Puls mi przyspiesza. Podchodzi do mnie tak
blisko jak może bez dotykania. Mocno przełykam i zwilżam usta, które są suche
od ciężkiego dyszenia.
- Mogę cię pocałować? – szepcze.
Co?
Nigdy wcześniej mnie o to nie pytano. Większość facetów po prostu to robi.
Mów, Sydney!
- Um… wyjeżdżam za miesiąc.
Nieźle… wiadomość z ostatniej chwili, on już to wie!
- Wobec tego lepiej, abym się nie ociągał, hm?
Kładzie palce na mojej brodzie i unosi ją, opuszczając usta na moje. Są
ciepłe, a pocałunek jest delikatny i powolny. Zamykam oczy i łapię się na tym,
że się nachylam, usiłując go pogłębić. Lautner kończy pocałunek, zostawiając
mnie z pragnieniem czegoś więcej. Kolana mam słabe, więc opieram się o
drzwi, aby stać prosto.
- Dobranoc, Sydney. – Odwraca się i schodzi z tarasu.
Przesuwam koniuszkiem języka po ustach.
- Branoc – wzdycham.
Rozdział 3
5 czerwiec 2010r.
Trzeci dzień w Palo Alto, a ja mam przystojnego weterynarza, który ze
mną flirtuje; gorącego nieznajomego, który wskoczył mi nago do basenu;
surfowałam, czego, przysięgam, więcej nie powtórzę; i ocierałam piersi o gołą
klatę wspomnianego, gorącego nieznajomego. Potem były te niebieskie
tęczówki i… pocałunek.
- Tak, Swarley! Nie śpię. Jeezu, musisz lizać mnie po całej głowie? –
Jest 7:00, to by było na tyle jeśli chodzi o spanie. – Nie myśl, że nie widziałam
jak wczoraj lizałeś się po tyłku. Teraz mam głowę pokrytą twoimi odbytowymi
zarazkami. Gdzie twoje maniery? – mamroczę, zakładając szorty do biegania i
koszulkę. Swarley opada na ziemię i opiera głowę na skrzyżowanych z przodu
łapkach. Dostaję właśnie „oczy szczeniaczka”.
- Nie kupuję tego. Chodźmy.
Kiedy daję Swarleyowi śniadanie, następuje pukanie do drzwi.
Podchodzę do nich i widzę doktora Abbotta, który balansuje na jednej nodze,
odciągając do tyłu drugą, aby rozciągnąć mięsień czterogłowy.
- Doktorze Abbott… to znaczy, Dane.
Wyciera ręką pot z czoła.
- Hej, dzień dobry. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.
Nerwowość w jego schrypniętym głosie jest oczywista. Tak jak
przewidywałam, jego pewność siebie jest o wiele większa, kiedy ma na sobie
swój biały fartuch.
Prolog 22 czerwiec 2013 r. WESELE. Masa warstw tiulu pochłania moje mierzące metr sześćdziesiąt siedem i ważące pięćdziesiąt dwa kilogramy ciało. Zastanawiam się, jak wielu panów młodych zaginęło w akcji w czasie nocy poślubnej, szukając swojej panny młodej w jej sukni ślubnej Kopciuszka. Moje piersi i żebra protestują, kiedy ciężar tej bestii bez ramiączek domaga się ich pełnego wsparcia przez kolejne pięć, lub coś koło tego, godzin. Długi, ciemny pukiel spięty z boku spływa mi kaskadą na ramię. Słodki, kwiatowy aromat z mojego lekkiego, różowego bukieciku z róż miesza się w powietrzu z lawendowym sprejem do ciała, który nadal jest świeży na mojej skórze. Pukanie do drzwi otrząsa mnie z przygnębiającej oceny mojego odbicia w lustrze. - Proszę – krzyczę. - Och Sam, wyglądasz niesamowicie. – Dłoń mojej siostry ląduje na piersi, kiedy widok jej rozwartych z zazdrości ust wnika w moje sumienie, karcąc je wyrzutami sumienia. To jest marzenie każdej dziewczyny; suknia, przystojny pan młody, znajdowanie się w centrum uwagi. Jest jednak tych kilka, unikatowych kobiet, którym brakuje genu odpowiedzialnego za marzenia o bajkach. To rzadka i ekskluzywna grupa, do której się zaliczam. - Dzięki, Avery – mamroczę, spotykając w lustrze jej łzawe, niebieskie spojrzenie. - Chciałabym, żeby mama tu była i cię widziała. – Jej usta opadają z niezadowolenia. Słowa Avery cofają mnie o trzynaście lat. To nie tak, że te same słowa nie unosiły się dzisiaj w moich myślach, ale ona mówi to przez cały czas. „Chciałabym, aby mama oglądała z nami ten film. Chciałabym, aby mama spróbowała tej zupy. Chciałabym, aby mama mogła usłyszeć tę piosenkę.” Łapię to. Na serio. Avery jest ode mnie o dwa lata młodsza, ale wydaje się, jakby było to dziesięć. Nawet dziś, nadal przypomina mi o złamanej ośmiolatce, która została bez mamy – naszej mamy. Kruche wspomnienia o byciu zależną od mamy są jak drobinki piasku, które blakną w klepsydrze w moim umyśle. Właśnie taki skutek ma wykonanie emocjonalnego przeskoku z dziesięciolatki do czternastolatki w przeciągu kilku tygodni, aby wypełnić tę „matczyną” szparę. Łapię w pięści tiul, unoszę suknię i odwracam się w jej stronę. - Ona tutaj jest. Właśnie na nią patrzę. – Długie, blond, Barbie loki Avery i jasne, niebieskie oczy stanowią tak upiorne podobieństwo do naszej mamy, że ogrzewa mi to serce i formuje usta w uśmiech. - Och, Sydney! – Łzy wzbierają w jej oczach i podchodzi do mnie z otwartymi ramionami i z dziecięcą kruchością. Cholera! Avery nazywa mnie moim imieniem nadanym przy narodzinach tylko wtedy, kiedy chce się przytulać. - Uch, uch, uch… - Unoszę dłonie w górę, blokując jej podejście - …. Biała sukienka, biały welon… odsuń się od panny młodej. Avery gwałtownie sie zatrzymuje. Jej pogrążona w smutku twarz zmienia się w uśmiech, kiedy muska kąciki oczu opuszkami palców. - Sorki. Po prostu zawsze potrafisz powiedzieć właściwą rzecz we właściwym czasie – mówi, bawiąc się swoimi diamentowymi kolczykami w kształcie łez. Oferuję jej dłoń, a ona patrzy na nią przez chwilę, zanim ją chwyta. Ściskając, patrzę w te jej niebieskie oczy, na pełne usta i blond włosy, które ma
upięte do góry, a kilka zabłąkanych, kręconych kosmyków okala jej twarz. Nie powiem tego na głos, ale również o tym myślę. Boże, tęsknię za tobą mamo. - Pięknie wyglądasz, siostrzyczko – szepczę. Jej entuzjastyczny, ukazujący wszystkie zęby uśmiech, sięga oczu. - Dzięki, kocham moją sukienkę. – Uwalnia moją dłoń i okręca się dookoła w swojej jasnofioletowej sukience z tafty w stylu syrenki. - Powinnaś, skoro sama ją wybrałaś – mamroczę, nie otrzymując od niej odpowiedzi. – Dziewczynka od kwiatków? – pytam z uniesionymi brwiami. - Ściga za kościołem dziecko niosące obrączki… albo może na odwrót. – Avery kończy, wzruszając ramionami. Przesuwam się ponownie do lustra, biorę głęboki oddech i wypuszczam powolną ulgę. - Pójdę sprawdzić co u twojego pana młodego. - Avery otwiera drzwi, ale zatrzymuje się i odwraca do mnie z pokrzepiającym uśmiechem. – On jest tym jedynym, Sam. Przystojny, miły… i, Boże, tak bardzo cię kocha. To przeznaczenie. Drzwi zatrzaskują się z kliknięciem. Przeznaczenie. To słowo odbija się echem w powietrzu. Istnieje coś takiego jak przeznaczenie? Rozdział 1 3 czerwiec 2010 r. PALO ALTO Cholera! To jest wszędzie, a byłam tu tylko od trzech godzin. Dzięki Bogu, że wylądowało to na drewnianej podłodze. Kiedy gramolę się, aby znaleźć w spiżarni worek na śmieci, dzwoni mój telefon. Wysuwam go z tylnej kieszeni krótkich, dżinsowych szortów i przesuwam palcem po wyświetlaczu. - Halo? - Sydney? - Rozbrzmiewa nieznany mi kobiecy głos. – Tak – potwierdzam, przytrzymując telefon pomiędzy uchem a ramieniem, kiedy otwieram worek na śmieci. - Mówi Kimberly, z gabinetu doktora Abbotta, dzwoniłaś, więc oddzwaniam. Wychodzę na patio przez szklane, francuskie drzwi i spotykam się po drugiej stronie z parą niebiesko-szarych oczu, które śledzą każdy mój ruch. Mrużę oczy, kipiąc z pogardą ze złości i idę dalej, do pierwszej, parującej kupki gówna. - Och tak, dziękuję że pani oddzwania. Pilnuję domu i psa mojej cioci i wujka, Trevora i Elizabeth Worthingtonów. Ich pies… uch… - Swarley. - Tak, Swarley, sr… znaczy, robi kupę, wszędzie, odkąd wyjechali dziś rano. - Może być zdenerwowany, albo bojaźliwy z powodu ich wyjazdu. Psy wyczuwają więcej, niż zdajemy sobie sprawę. Są o wiele mądrzejsze, niż uważamy ze są. Taa, ten pies jest naprawdę, cholernie mądry! - Tak czy siak, jeśli chciałabyś przywieść Swarleya, aby upewnić się, że to nic poważnego, to doktor Abbott ma okienko o 13:00. Ostry, rynsztokowy smród unosi się do mojego nosa i zmusza do wstrzymania oddechu, kiedy spieszę się, owijając dłoń papierowym ręcznikiem i wycieram ten bałagan. - 13:00, dzięki. Będę tam. – Zjadliwy zapach kradnie mi głos. *** Pilnowanie domu jest świetną, tymczasową pracą, dla kogoś z licencjatem z historii sztuki. Opieka nad zwierzęciem… już nie tak wspaniała, ale wiąże się z tego typem zajęciem. Czeka mnie długa podróż do mojego marzenia, aby zostać kustoszem w muzeum. Praktycznie niemożliwe jest, aby dostać ofertę pracy bez stopnia magistra, a tak naprawdę, to preferowany jest doktorat – zwłaszcza w tych największych, najbardziej prestiżowych muzeach.
Czując się złamana i tonąc w długach od zakończenia szkoły, zdecydowałam się popracować przez kilka lat, zanim uzupełnię moje wykształcenie. Jednakże, jeśli nadal będę wchodziła w tego typu „gówno”, to może postanowię sprzedawać ciało, zamiast mojego czasu. Pierwsze kilka prac których się podjęłam, było w Midwest i dojeżdżałam tam samochodem z miejsca, w którym dorastałam, czyli Rock Island, w Illinois. Po tym, jak zdeponowałam w banku trochę kasy, zdobyłam paszport i złożyłam podanie o pracę, jako opiekunka domów za granicą. W ciągu ostatnich kilku lat podróżowałam do Rio De Janeiro, Kataru, Irlandii, Australii i Wielkiej Brytanii. Odwiedziłam każde muzeum, które mogłam, i marzyłam o tym, że pewnego dnia będę szczęściarą, odpowiedzialną za nadzór nad tym wszystkim. To w najlepszym wypadku loteria, ale dziewczyna może mieć nadzieję. Kiedy Avery przyjęła pracę w Los Angeles, jako masażystka, zdecydowałam się poszukać czegoś na Zachodnim Wybrzeżu, abyśmy mogły widywać się przez lato. Przeznaczenie sprawiło, że siostra taty i jej mąż, którzy mieszkają w Palo Alto, zdecydowali się w czerwcu podróżować po Europie. Byli podekscytowani słysząc, że byłam wolna, i mogłam popilnować im domu i opiekować się ich psem. To pięcio i pół godzinna droga z Los Angeles, ale przynajmniej jesteśmy z Avery w tej samej strefie czasowej. - Właź, Swarley! – Przytrzymuję otwarte drzwi w białym Escalade Trevora i Elizabeth. Ich dwuletni Wyżeł weimarski jest ogromnie irytujący, a nasza znajomość trwa krócej, niż dwadzieścia cztery godziny. To będzie długi miesiąc. Spoglądam na godzinę na telefonie. 12:45. - Ugh! Ty uparty kundlu, właź. – Sięgam w dół i łapię go w niedźwiedzi uścisk, modląc się, aby nic nie trysnęło z jego tyłka, kiedy wpycham go na tylne siedzenie. Po kolejnych pięciu minutach siłowania się i prób przewleczenia pasa przez pętelkę w jego obroży, w końcu ruszamy do weterynarza. Na parkingu zauważam dwa inne samochody, więc mam nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać. Tak szybko, jak odpinam Swarleya, rzuca się do ucieczki z siedzenia, z zamiarem wyrwania mi ręki za pomocą smyczy, która owinęła się wokół mojego nadgarstka. - Swarley! Do cholery, stój! – Ciągnie mnie przez trawę, wzdłuż boku budynku. Myślę, że ściga wiewiórkę, albo ptaka. Cholera, z tego co wiem to mógłby ścigać własny ogon. Jestem zbyt zajęta próbami ominięcia parujących min lądowych. Co się stało z normami postępowania w kwestii zbierania psiego gówna? Swarley zatrzymuje się, aby unieść nogę przy drzewie i tym samym daje mi wytchnienie. Odplątuję wrzynającą mi się w skórę smycz i ciągnę za nią, niewiele mi brakuje, aby go udusić. - Chodźmy! – Szarpię go. Krzywię się, kiedy podchodzimy do drzwi. Nie jestem pewna czy czuję coś nowego, czy też ostry odór z rana nadal utrzymuje się w moim nosie. Chwytam za klamkę drzwi, aby zachować równowagę i unoszę prawą nogę, żeby zbadać podeszwę. Czysto. Unoszę lewą. - Co za gówno! Dosłownie, na całej podeszwie mojego sandała. Swarley ciągnie za smycz, jak upośledzony ruchowo, więc zsuwam but i wprowadzam go do środka. - Swarley! – krzyczy radośnie kobieta za biurkiem, podskakując i witając nas, cóż… jego. - Ty musisz być, Sydney. Jestem Kimberly, rozmawiałyśmy przez telefon. - Tak, cześć. – Uśmiecham się. - Chodźcie. Doktor Abbott zaraz kończy. Nie powinno mu to długo zająć. – Kimberly eskortuje nas do pokoju badań. – Usiądź. Zważę Swarleya i zaraz przyprowadzę go z powrotem. Wyprowadza go, a ja siadam na małym krześle przy oknie, które wychodzi na śmietnisko. Spoglądam w dół, na stopy, i zdaję sobie sprawę, jak
niedorzecznie wyglądam w jednym sandale. Wyglądałabym lepiej bez butów? Brak butów świadczy o tym, że jestem jedną z tych dziwacznych, brudnych osób, które nigdy nie noszą obuwia. Jeden but, świadczy o tym, że albo zgubiłam drugi, albo wdepnęłam w psie gówno. Każde wyjaśnienie jest prawdopodobne. Ostatecznie straciłam rachubę jak wiele razy jechałam drogą, i widziałam na środku pojedynczy but. To solidny dowód na to, że istnieje cała populacja ludzi biegających w koło tylko w jednym bucie. Zakładam, że to rowerzyści lub motocykliści je gubią. Zbyt nieprawdopodobne jest, że przywiozłam Swarleya do weterynarza na Harleyu czy rowerze, więc sądzę, że pozostaje mi opcja B; gówno się stało. - No i już – ogłasza Kimberley, wprowadzając Swarleya ponownie do pomieszczenia. W ślad za nią, przez drzwi przechodzi doktor „Ciasteczko” weterynarz. Głowa pełna gęstych, ciemnych włosów, które opadają mu na brwi, znajdujące się ponad głębokimi, jasnobrązowymi oczami, które marszczą się w kącikach i pasują do promiennego, przyjacielskiego uśmiechu. Idealnie dopasowane, czarne spodnie zwisają z jego wysokiej, smukłej figury. Jasnoszara koszula na guziki, którą ma pod białym fartuchem, eksponuje nęcące ciemne włoski na klacie, w miejscu, gdzie zostawił swobodnie odpięte górne guziki. Swarley uprzejmie wita się z jego kroczem, kiedy weterynarz oferuje mi dłoń. - Dzień dobry, jestem doktor Abbott… albo… Dane. – Jego długie palce są ciepłe, a uścisk nerwowo stanowczy. - Sydney, i sądzę, że już znasz… - Usiłuję ukryć szeroki uśmiech, wskazując na Swarleya, który w dalszym ciągu niegrzecznie obwąchuje krocze doktora Abbotta. - Swarleya. Tak. Widuję go odkąd był szczeniakiem. Magnetyczny pociąg Swarleya do jego krocza jest rozpraszający. Choć nie jest moim psem i jestem pewna, że doktor Abbott jest do tego przyzwyczajony, to czuję potrzebę, aby wyjaśnić jego zachowanie. - Musi myśleć, że masz tam duży kawałek mięska. Słowa wychodzą mi z ust i mój mózgu – który najwyraźniej ma dwusekundowe opóźnienie – nadrabia stratę, a ja robię się czerwona jak burak. Doktor Abbott jest wyraźnie zażenowany moim komentarzem, ponieważ odcień jego twarzy odzwierciedla mój, i przenosi oczy na kartę pacjenta, którą trzyma w dłoni. Kimberly kaszle i odwraca się do nas plecami. To jasne, że również usiłuje stłumić swoją reakcję. - Och mój Boże! Nie miałam na myśli… chodziło mi o to… - Swarley ma biegunkę z tyłka, a ja z ust. Czy ten dzień może być jeszcze gorszy? - Sydney, w porządku. – Doktor dochodzi do siebie, szybko się opanowując. – Jak długo Swarley miał… . – Milknie i zauważam, że patrzy na moje stopy. Tak, ten dzień właśnie stał się gorszy. Poruszam palcami i chowam gołą stopę za tą, która jest okryta sandałem. Doktor Abbott się uśmiecha i jego oczy spotykają moje. Wydziela subtelną nieśmiałość, która, jak sądzę, maskowana jest jego autorytetem, zapewnianym mu przez biały fartuch i słowo „Doktor” przed jego nazwiskiem. - Kiedy u Swarleya zaczęła się biegunka? – pyta ze szczerym uśmiechem. - Dziś rano. Przyjechałam wczoraj, późno w nocy, ale nie spotkałam go aż do dzisiejszego poranka, kiedy Elizabeth i Trevor wyjechali. Nie wspominali, że ma jakieś problemy, więc zakładam, że trwa to od dzisiaj. - Przyniosłaś próbkę stolca? – pyta, robiąc jakieś notatki w karcie. - Um, nie. Przepraszam. - W porządku. Szybko go przebadam, ale najbardziej prawdopodobne, że to tylko przypadek nerwów i niepokoju. Z tego co wiem, ma ścisły harmonogram żywieniowy, więc wątpię że to coś, co zjadł. Przytakuję i obserwuję jak doktor Abbott prowadzi Swarleya do podnoszonego hydraulicznie stołu. Kimberly umieszcza go w uchwycie na szyję, podczas gdy dobry lekarz prowadzi badanie. - Wszystko wygląda dobrze. Upewnij się że ma wodę, i aż do rana nie
dawaj mu jedzenia. Może do tego czasu wszystko się unormuje. Jeśli nie ustąpi, albo się pogorszy, to zadzwoń. W sumie, mogę wstąpić podczas porannego joggingu i zobaczyć jak się ma. Kimberly unosi w jego kierunku brew. Klepie długopisem o swoją klatkę piersiową. - Och, to nie jest… konieczne. To znaczy, zadzwonię jeśli będzie jakiś problem. Nie ma potrzeby, abyś zbaczał z drogi. - Tak naprawdę to nie zboczę. Właściwie to przebiegam tamtędy każdego ranka. Mieszkam tylko kilka przecznic dalej. Przesuwa palcami przez włosy i spogląda na stopy, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Jasna dupa! On ze mną flirtuje, a Kimberly totalnie na niego leci. - Jeśli będziesz miał czas, ale naprawdę, nie kłopocz się. – Uśmiecham się i wstaję. Znów spogląda na moje stopy. Zginam kolano i ukrywam bosą stopę za drugą nogą i wzruszam ramionami. - Wdepnęłam na zewnątrz w gów… kupę. - Och, gdzie zostawiłaś but? - Na zewnątrz. - Kimberly skończy papierkową robotę i wystawi rachunek dla Worthingtonów. A ja wyczyszczę twój but. - Co? Nie! Unosi dłoń i kręci głową. - Nalegam. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Sądzę, że masz pełne ręce roboty z tym psiakiem. – Drapie Swarleya za uchem. – Wracam za kilka minut. Wychodzi, a ja patrzę na Kimberly, która wypełnia jakieś papiery. - Czy doktor Abbott jest taki miły dla każdego? Szczerzy się, ale nie patrzy w górę. - Miły? Tak. Ale jeśli pytasz czy nieustannie czyści buty? Nie. Kimberly wsadza za ucho sięgające do brody, kasztanowe włosy. Wygląda, jakby miał około czterdziestu lat, ale nie jestem najlepsza w ocenianiu wieku. - Jeśli twoim kolejnym pytaniem jest czy doktor Abbott jest żonaty, to odpowiedź brzmi nie. Teraz oficjalnie czuję się niekomfortowo i tak samo, jak ten niezdarny pies, pragnę stąd wyjść. - To interesujące, ale nie zamierzałam o to pytać. Nie mieszkam tutaj i za miesiąc wyjeżdżam. Zaufaj mi, nie szukam… - Moje myśli się urywają . Nie szukam czego? Romansu? Randki? Seksu? - Rób co chcesz. Ale on jest niezłą partią. Buduje się pomiędzy nami nerwowe napięcie. Wyprawa tutaj dotyczy Swarleya, a nie szukania poprawy mojego nieistniejącego życia społecznego. Owijam wokół palca moje długie, brązowe włosy, kiedy doktor Abbott wraca z sandałem. - Jak nowy. – Podaje mi go. - Dzięki, uch… to naprawdę nie było konieczne, ale dzięki, doktorze Abbott. – Pochylam się i zakładam go. Kiedy wstaję, zauważam, że doktor „Niezła partia” mi się przygląda, ale nie patrzy mi w oczy. Odchrząkuję i jego spojrzenie spotyka moje. - Och, um, przyjemność po mojej stronie i nazywaj mnie Dane. Do jutra. – Kiwa głową i odsuwa się na bok. Swarley nie traci czasu i ciągnie mnie na zewnątrz. Zanim otwieram drzwi, oglądam się w tył i macham. - Jeszcze raz dziękuję, na razie. Wyjeżdżamy z parkingu, a mój umysł wiruje. „Do jutra”. Kto tak mówi? *** Spoglądam na zegar w kuchni i zdaję sobie sprawę, że minęło około pięć godzin od kiedy Swarley miał sraczkę. Odpoczywa na swoim pluszowym, jestem-najbardziej-rozpieszczonym-psem-na-świecie łóżku, przed stolikiem kawowym w salonie. Elizabeth i Trevor nie mają dzieci, i widać to w ich nieskazitelnie utrzymanym domu. Jest przestronny, ale nie tak przytłaczający, jak kilka innych, w których przebywałam. Na parterze znajduje się otwarty przedpokój z formalną jadalnią po jednej stronie, i biurem po drugiej. Wszystkie podłogi są drewniane, lub wyłożone płytkami, a w każdym pokoju znajduje się
tradycyjny, wełniany dywan. Ciemne ściany w kolorze ziemi, są zupełni inne, niż to co pamiętałam z naszego domu, kiedy byłam mała. Brakuje im artystycznych malowideł kredkami i flamastrowych arcydzieł wykonanych na dolnej połowie. Świeże, białe, szerokie wykończenia i zaokrąglone u góry drzwi są wolne od wgnieceń i zadrapań na skutek kolizji z zabawkami na kółkach i zawierającymi metalowe elementy. Z tyłu domu znajduje się kuchnia i świetne połączenie pokoju, który wychodzi na moją ulubioną część całego domu – olbrzymi taras i duży, prostokątny basen. To nie jest przeciętny taras. Po jednej stronie znajduje się jacuzzi i zakryty pelargoniami obszar z barem i duży grill ze stali nierdzewnej, po drugiej stronie kamienny piec do pizzy. Avery oszaleje kiedy wpadnie z wizytą. To nasz pierwszy raz w domu Elizabeth i Trevora tutaj, w Palo Alto. To również moja pierwsza praca opiekunki domu dla rodziny. Już nas widzę, jak wylegujemy się nad basenem, sącząc margarity i słuchając muzyki płynącej z zewnętrznych głośników. Jest niemal 16:00. Kiedy otwieram zamrażarkę, aby napić się trochę mrożonej herbaty, dzwoni dzwonek. Kieruję się do wejścia i widzę przez szybę faceta z krótkimi, złoto blond włosami, który stoi po drugiej stronie z dłońmi wciśniętymi w kieszenie swoich khaki szortów. Ma na sobie czerwoną koszulkę ze Stanford, która wygląda, jakby była o rozmiar za mała, ale sposób w jaki otula jego zdefiniowane ramiona i klatkę piersiową powoduje, że ciężko mi marzyć, aby była we właściwym rozmiarze. Nikogo się dzisiaj nie spodziewam, ale mam mgliste wspomnienia, że słyszałam coś o facecie od basenów który miał wpaść w środę. Myślałam, że miało to być w przyszłym tygodniu, ale mogłam się mylić. Otwieram drzwi i najbardziej spektakularne oczy, otoczone długimi rzęsami wysysają mi powietrze z płuc. - Cześć – szepczę, niezdolna aby odnaleźć głos. - Cześć. – Przeciąga to słowo w dwie, długie, jedwabiste sylaby. Oczy, mieniące się barwami błękitnego oceanu z intensywnością znakomicie ociosanego szafiru i kilkoma drobinkami delikatnych, letnich niezapominajek, podróżują przez całą długość mojego ciała. Skóra mi mrowi i jestem super świadoma tego, jak krótkie są moje dżinsowe spodenki i nie mogę sobie przypomnieć, jakiego koloru stanik założyłam pod dopasowaną, białą koszulkę na ramiączkach, ale nie sądzę, że biały. Czuję się naga pod jego spojrzeniem, kiedy przejeżdża idealnie białymi zębami po dolnej wardze, uzyskując tym natychmiastowy rumieniec na mojej skórze i lekkie zawroty głowy. Jestem laleczką voodoo i jednym spojrzeniem odprawia na mnie swoją seksowną, czarną magię. Przełykam powoli i przesadnie, potem zamykam oczy i kręcę głową. - Ty musisz być… uch… Aaron? – Krzyżuję ramiona na piersi, ponieważ jego namiętne spojrzenie stawia moje sutki na baczność. Przechyla głowę na bok, jego śmiałe spojrzenie odbywa powtórkową wycieczkę w dół i w górę mojego ciała. - Facet od basenów, Aaron, racja? – Jego rozmyślne milczenie doprowadza mnie do szału. Powoli przytakuje. - Facet od basenów. - Muszę zerknąć na grafik, ale jestem całkiem pewna, że nie powinno cię tutaj być aż do przyszłej środy. – Bawię się bezmyślnie włosami i wewnętrznie opieprzam się za mój zdyszany głos i spojrzenie zbzikowanej uczennicy. Wzrusza ramionami i błyska do mnie niewinnym, chłopięcym uśmiechem. - Wobec tego, zgaduję że powinienem wrócić w przyszłym tygodniu, albo, mogę po prostu sprawdzić basen teraz. Odwzajemniając jego swobodne nastawienie, wzruszam ramionami. - W porządku. Jeśli nie jest zbyt wcześnie. To ty tu jesteś ekspertem. Odsuwam się i wskazuję, aby wszedł do środka. Jego cała twarz jest jednym, wielkim uśmiechem. - Nie potrzebujesz niczego ze swojej ciężarówki? Mija mnie, a ja spoglądam na zewnątrz, do wyłożonego kamieniami,
okrągłego podjazdu. Na końcu zaparkowany jest czarny 4Runner. - Nie jeździsz firmowym samochodem? Bez odwracania się przechodzi przez kuchnię i wchodzi na taras, jakby był właścicielem tego miejsca. - Suplementy są prawdopodobnie z tyłu domu, a furgonetka basenowego się zepsuła. – Jego głos odbija się echem. Zatrzaskuję drzwi, zamieram na moment i potrząsam głową. Prawdopodobnie z tyłu domu? Furgonetka basenowego? Przez tylne okno widzę na tarasie jego japonki, a w drodze do domku przy basenie jednym, gładkim ruchem zsuwa z siebie koszulkę. Och. Słodka. Cholera. Co jest z tymi facetami a Palo Alto? Tam, skąd pochodzę, tacy nie rosną. Wyciągam telefon z tylnej kieszeni i dzwonię do Avery, ale od razu wciskam przycisk kończący połączenie. - Nie, tak będzie jeszcze lepiej – szepczę do siebie z cwanym uśmieszkiem na twarzy. Kiedy Aaron wychodzi z cedzakiem basenowym na długiej rączce, robię mu zdjęcie i wysyłam Avery. 2 słowa: basenowy facet. 3 słowa: życie jest dobre. Mijają krótkie dwie sekundy, zanim telefon wibruje, sygnalizując wiadomość. Nie ma, kurwa, mowy! Śmieję się i odpisuję. A jednak! Mój telefon dzwoni piosenką Beyonce „Single Ladies”, która pasuje do mojej kochającej imprezy siostry. - Zazdrosna? – odbieram. - Sam! Och mój Boże. W normalnym życiu faceci od basenów tak nie wyglądają. Czy to jakiś żart? – Jej entuzjastyczny pisk przeszywa mi uszy. Aaron porusza się w powolnych i wykalkulowanych ruchach wokół basenu, przesuwając cedzakiem po wodzie. Co ironiczne, kiedy byłam tam wcześniej, woda wyglądała na czystą, nieskazitelną i wolną od robaków i liści. - Nie sądzę, ale może być. On tak naprawdę nic nie robi. Nie powinien przypadkiem sprawdzać chemikaliów, albo zmieniać filtr czy coś w tym stylu? Avery prycha. - Skąd mam niby wiedzieć? Mieszkam w bloku, a tutejszy facetem od basenów wygląda jak orka. Wychodzę z siebie aby nie patrzeć jak on pracuje. Powiedz mu, że sądzisz, iż na dnie basenu jest śluz. - Co? Dlaczego? - Boszzz… żeby musiał wejść i to sprawdzić. Kiedy Aaron okrąża róg basenu, spogląda w górę i uśmiecha się do mnie. Szybko wycofuję się od okna. - Uch, nie sądzę, że przywiózł ze sobą kąpielówki. - No i? – pyta swoim „boszzz” tonem. - No i, nie wskoczy do basenu w pełni ubrany. - Albo… - Albo nagi. - Ugh, mój następny klient już tu jest. Będziesz mi musiała później zdać relacje. A tak przy okazji, wydzieliłam sobie grafik na kolejne kilka dni, począwszy od następnego piątku, więc mogę przyjechać i z tobą zostać. - Świetnie! Pokochasz to miejsce. Pogadamy później. Nalewam do szklanki mrożoną herbatę i zaczynam iść w stronę tarasu. Wtedy zawracam i nalewam kolejną szklankę. - Gościnność to dobra rzecz – mówię sobie, muszę tylko przekonać do tego racjonalną część mojego mózgu. - Herbaty? – oferuję, podchodząc do basenu. Aaron kładzie cedzak wzdłuż krawędzi. - Dziękuję. – Uśmieszek na jego twarzy jest podejrzliwy i sprawia, że czuję, jakbym przegapiała jakiś wewnętrzny żart. Bierze ode mnie szklankę, a ja go mijam, aby lepiej spojrzeć na basen, ponieważ nie mogę patrzeć na niego bez koszulki i nie pocić się. - Co wyławiasz? - Tak naprawdę nic. Mieszam wodę – mówi rzeczowo.
Ten facet nie może być poważny. Co ma na myśli przez „mieszam wodę?” On coś kombinuje. To oczywiste dlaczego ciocia Elizabeth go zatrudniła. Ale musi odpowiednio czyścić basen po jego wyjściu, żeby Trevor nie zrobił się podejrzliwy i nie wylał jego tyłka… muszę wyznać, bardzo wspaniałego tyłka. - A dlaczegóż to musisz mieszać wodę? – Odwracam się w jego stronę, a moje oczy padają wprost na szeroką, muskularną klatę i dobrze zarysowany abs muśnięty słońcem. Jezu, jest zbyt idealny, a ja jestem… jakaś. Rozkojarzona? Mentalnie letargiczna? Szalona? Napalona? BINGO! - Żeby konsystencja chemikaliów równomiernie się rozkładała, kiedy sprawdzam wodę. Stoję z rozdziawioną buzią i nie mogę przestać się na niego gapić. Pochyla się, aby fizycznie przyciągnąć moją uwagę. Cholera! W ogóle nie okazuję wstydu gapiąc się na jego gołą klatę. - Halo? – mówi, zmuszając mnie abym na niego spojrzała. Wytrząsam z głowy nieodpowiednie myśli i biorę szybki łyk herbaty, aby zamaskować moje zażenowanie. - Muszę założyć koszulkę? Krztuszę się napojem. - Nie… - Nie mogę przestać kaszleć. – To znaczy… - Odchrząkuję i zauważam jego pewny siebie uśmieszek. – Załóż ją, lub zostań bez. Dlaczego miałabym się tym przejmować? Boże, Sydney, mogłabyś być dzisiaj jeszcze większą katastrofą? Klapnięcie psich drzwi odciąga od niego moją uwagę. Swarley przeskakuje w dół po schodach tarasu. Aaaron przykuca, jak liniowy w futbolu, oczekując nadgorliwego przywitania. Problem w tym, że kiedy Swarley podbiega bliżej, zdaję sobie sprawę, że nie kieruje się do Aarona. Kieruje się do… - Och cholera! – Zostaję wyrzucona tyłem do basenu. Moje ciało opada na dno i otwieram oczy, aby zobaczyć zamazane powiększenie pana „Chodzący Seks” basenowego, który stroi na brzegu i patrzy na mnie. Rozważam, aby przekonać się, jak długo mogę wstrzymać oddech. Może zdecyduje się wyjść, a ja będę mogła bez widowni podryfować w głębiny mojego osobistego piekła. Tak! To jest to. Mogę to zrobić. Nadal trzymam wiele pamiątek po mojej licealnej karierze pływaczki. Wstrzymanie oddechu dopóki nie odejdzie powinno być proste. Chyba, że postanowi być bohaterem i wskoczy, aby mnie uratować. To również nie najgorszy scenariusz. Wtedy przynajmniej oboje będziemy w przemoczonych ciuchach. Jak dziurawy ponton, wypuszczam oddech, po jednej bańce na raz, i siadam sobie na dnie basenu. Ha! Opróżnia kieszenie. Wygląda na to, że nie będę jedynym przemoczonym szczurem. Chwila. Co do diabła? Nie, nie robi tego. Och dobry Boże, tak, robi. „Chodzący Seks” nurkuje w basenie, bez szortów i bielizny! Dwa, zapadające w pamięć dźwięki ze „Szczęk” rozlegają się w mojej głowie, kiedy gramolę się na powierzchnię w przeciwnym kierunku, zdesperowana, aby się od niego oddalić. Słodka ulga powietrza wypełniającego mi płuca jest zgnieciona niepokojem, wywołanym byciem ściganą przez nagiego nieznajomego. - Och mój Boże! Co ty robisz? Gwałtowny krzyk wydostaje się z moich ust wraz z pozostałą resztką oddechu, kiedy płynę w stronę drabinki, ledwo mu uciekając. Wyskakuję z basenu z nadludzką szybkością. Owijam się ramionami i gramolę się w stronę domku przy basenie, serce mi pędzi, a całe ciało się trzęsie, kiedy szperam za ręcznikiem. - Woda jest dzisiaj świetna. – Rozbrzmiewa za mną jego głos. Odwracam się gwałtownie i sapię, a oczy wychodzą mi z orbit. Kilkadziesiąt centymetrów dalej wita mnie mokre, nagie, grzeszne-jak-gorący- deser-lodowy-z-polewą-krówkową ciało. Dłonie ma zwinięte w pięści, a ręce swobodnie skrzyżowane w nadgarstkach i zasłania nimi swój interes. Stoi przede mną idealna okładka „Sports Illustrated”, a jedyne co chcę zrobić, to zdzielić go w twarz i zetrzeć mu ten głupi uśmieszek. Następnie, oczywiście,
chcę na niego wskoczyć, i ocierać się o niego każdą wrażliwą częścią ciała, ponieważ w tej chwili jestem tak wkurzona, i tak napalona, że znów muszę zanurkować w basenie, zanim ulegnę samozapłonowi. - Kończ co masz kończyć i wynoś się – mamroczę, rzucając mu ręcznik i tupiąc, idę w kierunku domu. Po drodze mijam Swarleya, który leżakuje sobie na krześle wypoczynkowym przy basenie. - Zły, demoniczny pies! – besztam go. *** Mając nadzieję, że już go nie ma, ściągam długie, mokre włosy w kucyk i na paluszkach schodzę na dół, w suchej parze szortów i zielonej koszulce z Irlandii, na której jest napisane „Dublin, twoja przyjemność.” Niestety nie dodaje ona irlandzkiego szczęścia. On nadal tu jest, siedzi sobie na stołku w kuchni. Wstaje, kiedy widzi, że się zbliżam. - Hej, myślę, że źle rozpoczęliśmy – mówi z megawatowym uśmiechem. - Skończyłeś? – pytam, opierając się o szafki z dłonią na biodrze. - Skończyłem? - Z basenem? – mówię z irytacją. Przewraca oczami. - Pewnie, skończyłem. - Co to ma niby znaczyć? Marszczy twarz, jakby był gotowy aby mi coś powiedzieć, ale w tylnej kieszeni wibruje mi telefon. - Halo? - Cześć Sydney. Tu Elizabeth. Właśnie wysiedliśmy z samolotu i chciałam się upewnić, że zaaklimatyzowałaś się w domu, i że nie masz jakichś problemów z Swarleyem. - Um, Swarley miał jakieś… uch… problemy z żołądkiem dziś rano, więc zabrałam go do doktora Abbotta. Uważa, że to tylko nerwy czy coś, i od tamtej pory z Swarleyem w porządku. – Myślę, że to zbyt wcześnie, aby mówić jej, iż może się zdarzyć tak, że do ich powrotu, Swarley będzie przywiązany łańcuchem do słupka w ogrodzie. - Och skarbie, przykro mi, że musiałaś sobie z tym radzić, ale dziękuję ci. Jeszcze jakieś kłopoty? - Niezupełnie. Aaron przyjechał dziś, żeby sprawdzić basen – mówię, mrużąc na niego oczy. Przygryza wargę, unikając kontaktu wzrokowego i pociera kark. To zachowanie jest totalnym przeciwieństwem kolesia, który godzinę temu pojawił się w drzwiach. - Aaron? Naprawdę? Nie powinno go być aż do przyszłej środy. Myślałam, że nadal dochodzi do siebie po operacji zmniejszenia żołądka. Ten biedny facet ma taką nadwagę. Myślę, że to dlatego Trevor go zatrudnił. No wiesz jak to jest, zdesperowane gospodynie domowe i gorący faceci od basenów. Tak czy siak, myślę, że w przyszłym tygodniu będziesz miała o jedno zakłócenie spokoju mniej. Masz nasze numery komórkowe. Nie wahaj się dzwonić, gdybyś miała jakiekolwiek pytania. „Aaron” przenosi do mnie swoje szeroko otwarte oczy, kiedy słucham Elizabeth i przesuwam się powoli przez kuchnię. Nie odrywając od niego oczu, sięgam za siebie w zwolnionym tempie, i łapię za rączkę dużego noża rzeźniczego, który stoi w drewnianym stojaku. - Dzięki, Elizabeth, bawcie się dobrze. Trzymając telefon w jednej dłoni, a nóż w drugiej, tak, aby wyraźnie je widział, kontynuuję oddalanie się od niego. - Słuchaj, nie wiem kim, kurwa, jesteś, ale sugeruję, abyś się stąd wynosił zanim zadzwonię na policję, albo… potnę cię! Przesuwa szybko oczy pomiędzy mną a nożem, jednak ma rozbawioną minę, a kąciki ust uniesione w górę. - Potniesz mnie? – pyta, unosząc brew.
Od niechcenia, lekkomyślnie macham nożem wokoło i warczę: - Tak, potnę cię, dźgnę, wykastruję. Jego zmrużone, niebieskie oczy migoczą, kiedy psotnie na mnie patrzy. - Wykastrujesz? - Tak, odetnę ci penisa! – przesuwam w powietrzu nożem, tworząc X. - Kastracją byłoby usunięcie moich jąde… - Wynocha! – Rzucam się w jego kierunku. Odskakuje w tył, trzymając w górze dłonie. - Okej, okej, Jezu, wyluzuj. Już idę. Idę za nim do drzwi, utrzymując bezpieczny dystans. Zatrzaskują się, a ja zamykam zasuwę. Na dźwięk pukania w szybkę, zamieram w pół obrotu. Trzyma ręce po bokach twarzy i zagląda do środka. Jego uśmiech jest seksowny, ale, zważając na okoliczności, trochę przerażający. - Chcesz jutro pojechać na plażę? Patrzę na niego wilkiem i dźgam nożem powietrze, celując w jego kierunku. Kręci głową i idzie do swojego 4Runnera. Czekam aż odjedzie, a potem wracam do kuchni. Rozdział 2 4 czerwiec 2010r. Swarley budzi mnie zdecydowanie zbyt wcześnie. Jego harmonogram żywieniowy dostosowany jest do rannych ptaszków. A takowym nie jestem. - Odejdź, psie! – jęczę, kiedy usiłuje lizać mi powieki, abym je otworzyła. Jest 6:30 i słońce zagląda przez rolety. Tęsknię za elektrycznymi, zacienionymi żaluzjami z jakimi spotkałam się podczas niektórych z moich przygód opiekunki domu. Zwiewne zasłony w oknach, które tutaj są, sugerują, że Elizabeth i Trevor wstają wraz ze słońcem. - Dobra już, nakarmmy cię. Ciężko jest się na niego wkurzać, bynajmniej za to. Nie jadł od dwudziestu czterech godzin, wedle zaleceń doktora Abbotta, co mi przypomina, że może dzisiaj złożyć nam wizytę domową. Swarley powinien pójść na spacer lub pobiegać godzinę po jedzeniu, więc przebieram się w szorty do biegania i bokserkę. Ściągam włosy w kucyk i wpatruję się w piwne oczy, patrzące na mnie z lustra. Mój wędrujący umysł widzi inne odbicie – najbardziej uderzające, niebieskie tęczówki jakie w życiu widziałam. Jego uśmiech, zmierzwione, złoto blond włosy i to ciało… och rany. Wybrzuszone mięśnie. Silna szczęka. Pełne usta. Potrząsając głową usiłuję wypędzić ten absurd z umysłu. Dziś jest nowy dzień i muszę wierzyć, że będzie mniej… gówniany. Przewijam maile i wiadomości, sącząc na tarasie wodę kokosową. Oczywiście jest tam jedna od Avery. Hej Sam, przepraszam, że nie oddzwoniłam poprzedniej nocy. Wyszłam z kilkoma przyjaciółmi i skończyłam na tym, że wypiłam za dużo i obudziłam się… cóż, jestem pewna, że możesz zgadnąć Zadzwoń później, myślę, że masz historię do skończenia :D - Okej, psie, jest 7:30. Zróbmy to, abyśmy mogli wrócić i na resztę dnia usadzić nasze tyłki przy basenie. Nie tylko byłam w liceum w drużynie pływackiej, ale grałam także w piłkę nożną. W college’u uczestniczyłam w wewnętrznej drużynie piłki nożnej, koszykówki i flagowego futbolu. Jednakże bieganie nigdy nie było wybieraną przeze mnie aktywnością fizyczną. Uderzanie stopami o chodnik przez wiele kilometrów nie „oczyszcza mi głowy”. Jestem pewna, że ortopedzi kochają biegaczy – wymiana stawów przed pięćdziesiątką. Spasuję, dziękuję bardzo. Stojąc na przednim ganku, zapinam Swarleya w uprzęż. - Biegniemy trzy kilometry, a potem spacerkiem do domu. Jeśli potrzebujesz więcej ćwiczeń niż to, to przymocuję twój nadpobudliwy tyłek do bieżni na resztę popołudnia. Kapujesz?
- Mogłabyś po prostu przywiązać jego smycz do zderzaka i pojeździć po mieście. Odwracam się gwałtownie z szeroko otwartymi oczami. Stoi za mną doktor Abbott, a Swarley rzuca się, aby bezpośrednio przywitać się z jego kroczem, znowu. - Szlag! Wystraszyłeś mnie. Ja… ja tylko… - Żartowałaś? Mam nadzieję. – Uśmiecha się. Jego granatowa koszulka jest mokra i przylega do smukłej figury biegacza, a szorty są zbyt krótkie jak na jego długie nogi. Ale znów, moje są prawdopodobnie zbyt krótkie aby w ogóle biegać w nich publicznie. Jego ciemna czupryna przykleiła mu się do czoła i ocieka potem w dół zarumienionej twarzy. Jego nieodparty, niewinny urok przywodzi uśmiech na moją twarz. - Taa, przynajmniej dzisiaj żartuję. - Wczoraj było ciężko? – Chichocze. - Wydarzyło się zdecydowanie kilka nieoczekiwanych wypadków, poczynając od wycieczki do twojego gabinetu. – Oferuję mu uśmieszek z mocno zaciśniętymi ustami i ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Przykuca i żartobliwie pociera Swarleya za uszami. - Dobrze dziś wyglądasz, wielkoludzie. – Swarley szaleje, liżąc go. Całe jego ciało wije się z podekscytowania. - Nie mieliśmy więcej bałaganu od zeszłego poranka, a on wciągnął swoje śniadanie godzinę temu. - Więc trzy kilometry, hm? – pyta. - Taa, to mój dzisiejszy limit. – Przytakuję. - Cóż, to mniej więcej tyle ile mi zostało, zanim będę musiał szykować się do pracy. Chcesz towarzystwa? - Doktorze Abbott, nie chcę cię spowolniać. - Dane, i już przebiegłem dwanaście kilometrów. Myślę, że spowolnienie będzie dobre. – Przenosi ciężar ciała z nogi na nogę i rozciąga uda. Zacieśniając kucyk, rozważam jego ofertę. Z pozostałymi mi tutaj dwudziestoma dziewięcioma dniami i z całkowicie nieprzewidywalnym kundlem, to może nie być zły pomysł, aby wejść w dobre stosunki z uroczym weterynarzem, który mieszka w okolicy. - No weź, to tylko jogging. – Opiera dłoń na biodrze i przechyla głowę. Przytakuję. - Dobra, ale jestem poważna. Nogi przyczepione do tego mierzącego metr sześćdziesiąt siedem ciała muszą pracować dwa razy mocniej, aby dotrzymać kroku twojemu metrowi dziewięćdziesiąt osiem. - Metr dziewięćdziesiąt dwa i zwolnię. Na końcu podjazdu skręcamy na północ, i Dane zaczyna zabawę w dwadzieścia pytań. - Więc, skąd znasz Trevora i Elizabeth? - Elizabeth jest siostrą mojego ojca. - Skąd jesteś? - Illinois. Śmieje się. - Dziewczyna ze Środkowego Zachodu, hm? - Taa, taa, dziewczyna ze Środkowego Zachodu. – Usiłuję powstrzymać uśmiech, ale nie mogę. - Poszłaś do college’u? - Tak. - To niezbyt rozbudowana odpowiedź. – Jego głos jest głęboki od sarkazmu, i ani trochę ociężały z powodu jego dwunastokilometrowego biegu. Zazwyczaj nie jestem gadatliwa podczas joggingu, nie mam wystarczająco dużo tlenu. - Uniwersytet Iowa. Historia sztuki. Moja mama umarła. Tata jest ministrem. Mam młodszą siostrę. Twoja kolej. Dane się śmieje. - To jak jogging z robotem. Swarley ma w tej chwili więcej entuzjazmu niż ty. Zatrzymuję się, kiedy Swarley pociąga mnie na bok, aby się załatwić.
- Kupa wygląda dobrze. – Szczerzy się Dane. Zbieram kupę do torby i biegniemy dalej. - Medycyna weterynaryjna na Uniwersytecie w Dublinie. Rodzice mieszkają w Los Angeles. Młodszy brat w Seattle. Starsza siostra w San Jose. Patrzy na mnie z ukosa, ale nie mówię nic w odpowiedzi, on też nic nie dodaje, więc biegniemy w ciszy. - Tutaj mieszkam. – Wskazuje w prawo na dwupiętrowy dom z cegły. Pochylam się, opierając dłonie na kolanach i łapię oddech, kiedy Swarley unosi nogę na wszystko i na nic. - Mogę dać ci jakąś wodę zanim ruszysz z powrotem? - Dzięki, ale ze mną dobrze. Chodź, Swarley. - Podobał mi się nasz jogging… um… może moglibyśmy kiedyś to powtórzyć? – Dane przenosi ciężar ciała z nogi na nogę. To musi być nerwowy nawyk, albo może musi skorzystać z łazienki. - Pewnie. Swarley będzie zachwycony. Cóż, wiesz gdzie nas znaleźć. - Pa, Sydney. - Narka. *** Zatrzymuję się tak szybko, jak skręcamy w stronę długiego podjazdu prowadzącego do domu Elizabeth i Trevora. Przy chodniku przed domem zaparkowana jest znajoma Toyota 4Runner. Szlag! - Okej, psie, kiedy powiem, że masz atakować, lepiej żebyś posłuchał. Idę wzdłuż podjazdu i kiedy wychodzę zza jego 4Runnera, zostaję zaskoczona widokiem na tarasie. Pseudo koleś od basenów siedzi na schodach, trzymając bukiet polnych kwiatów, a obok niego jest uchwyt na napoje z kubkami w środku i biała torba. - Atakuj – szepczę, puszczając smycz. Swarley biegnie po schodach i zaczyna lizać twarz kolesia od basenu. Głupi pies. Nie-mogę-się-doczekać-kiedy-znowu-cię-zobaczę-uśmiech, który przecina jego twarz, topi moją determinację i te niebieskie tęczówki… Mój Boże, odbierają mi głos. - Pomyślałem, że powinniśmy zawrzeć rozejm, zanim będziesz miała dostęp do jakichś sztućców. – Oblizuje te pełne, czerwone usta, a mój język naśladuje jego. Łapiąc się na tym, zagryzam wargi, formując je w ciasny uśmiech. - Mmm… mądrze. – Podchodzę bliżej. Swarley znajduje kawałek cienia blisko drzwi i pada. Facet wstaje i wyciąga do mnie kwiaty. - Rozejm? Ten koleś jest bardziej niż nie do odparcia mając na sobie szorty w czarno-szare paski i czarną koszulkę, eksponującą mięśnie, a aviotorki zwisają mu z przodu. Wszystko w nim krzyczy „niebezpiecznie seksowny”. Jednakże dzisiaj jestem głucha. Przyciągam jaskrawe kwiaty do nosa i mijam go. - Jak mam cię nazywać? Odwracam głowę i unoszę w pytaniu brew, a jego uśmiech się podwaja. - Lautner Sullivan. Idę dalej, aby otworzyć drzwi i nie oglądam się ponownie. Swarley się zrywa i kieruje się do kuchni. - Nie zamierzasz zaprosić mnie do środka? Zatrzymując się w połowie drogi, rozważam czy rozsądnie jest zaprosić całkowicie obcą osobę do domu, który do mnie nie należy. Okej, zrobiłam to wczoraj, ale całkowicie pod fałszywym pretekstem. Wykręcając usta, wzruszam ramionami. - To zależy. Co jest w torbie? - Ciasto wiśniowo-migdałowe.
Łapię torbę i zerkam do środka. Pozamiatane. Oficjalnie zostaje zaproszony do środka, a jeśli w jednym z tych czterech kubków jest chai tea latte *1, to padnę na kolana i zafunduję mu najlepsze obciąganko jakie kiedykolwiek miał. - Ty pierwszy. – Szczerzę się i odwracam, aby go przepuścić. - Dziękuję…? - Sydney. – Nasze oczy się spotykają. - Tak jak podejrzewałem. Piękne imię dla pięknej kobiety. Och Jezzzu, nie jest dobrze… w ogóle nie jest dobrze. W kuchni, Lautner zajmuje miejsce przy blacie, a ja wyciągam z szafki talerze. - Mam nadzieję, że przyniosłem coś, co lubisz. Mam czystą kawę bezkofeinową, frappe, zieloną herbatę i chai tea latte. Chai tea latte? Och dobry Boże! Jeden z talerzy wyślizguje mi się z dłoni i uderza o blat. Ale jakimś cudem nie rozbija się. - Cholera! - Przepraszam, jesteś prawdopodobnie dziewczyną pijącą sok pomarańczowy, hm? Sydney! Ogarnij się… w przenośni i dosłownie. Całe moje ciało się ociepla, a twarz sie rumieni. Nie mogę na niego patrzeć bez myślenia o zrobieniu mu laski. Jestem całkiem pewna, że nigdy więcej nie wypiję żadnej chai tea latte bez myślenia o obciąganiu Lautnerowi. Szlag! Mam nadzieję, że nie potrafi czytać w myślach. - Czy coś nie tak? - Nie. – Odchrząkuję, szybko dochodząc do siebie, i rozkładając ciasto na talerze bez nawiązywania kontaktu wzrokowego. - Jesteś pewna? Wydajesz się… sfrustrowana. *1 Chai Tea Latte to zachwycająca kompozycja herbaty i spienionego mleka zwieńczona nutą orientalnych przypraw - cynamonu, imbiru, kardamonu i goździków. Ten oryginalny napój, pochodzący z Indii, swoją barwą i konsystencją przypomina Cappuccino. - Świetnie, ze mną… po prostu… świetnie. Chai tea latte poproszę. – Odzyskuję trochę spokoju i patrzę na niego, biorąc kawałek ciasta. Jest takie dobre! Wygląda na usatysfakcjonowanego moim wyznaniem, przesuwa do mnie moją herbatę i zaczyna jeść. - No więc, zakładam, że opiekujesz się psem pod nieobecność właścicieli? Przełykam i przytakuję. - Pilnuję domu. Przyjemność z opiekowania się psem jest tylko bonusem. - Nie jesteś fanką psów? – pyta z wiedzącym uśmieszkiem. - Nie, lubię je. Nie jestem tylko pewna, czy jestem fanką Swarleya. - Może zyskuje przy bliższym poznaniu, jak ja. Dławię się herbatą, ponieważ nie wierzę, że właśnie to powiedział. Desperacko usiłuję nie wyobrażać sobie go nago, co ciężko zrobić, ponieważ tak właściwie widziałam go nago. Dlaczego musiał to powiedzieć? Czyta w moim brudnym umyśle? - Z tobą okej? Przytakuję, zakrywając usta i tłumiąc kaszel. Kim do cholery jest ten koleś i dlaczego tak na mnie wpływa? Pamiętaj, Sydney, faceci są jak wężopodobne rozproszenie uwagi, bajki nie istnieją, a ty masz alergię na magiczny pył. - Ze mną… dobrze. Swarley, w świecie, w którym psy uznawane są za członków rodziny, jest moim kuzynem. Właściciele domu, Elizabeth i Trevor to moja ciocia i wujek. Wyszło tak, że chciałam być na Zachodnim Wybrzeżu, bliżej siostry, w tym samy czasie, kiedy oni potrzebowali opiekunki domu i psa, na czas ich miesięcznej podróży po Europie.
Lautner sączy napój i przytakuje. - Cóż, szczęściarz ze mnie. - Taa, a propos… przejdźmy do tego, co do tej pory olewaliśmy. Kim jesteś i co tu wczoraj robiłeś? – pytam, siadając na blacie i upewniając się, aby pozostawić pomiędzy nami puste krzesło. Nie ufam mu jeszcze, ale co gorsze… nie ufam sobie, kiedy jest blisko. Kończy przeżuwać i szelmowski uśmieszek wykrzywia kąciku jego ust. - To w sumie zabawna historia, mój przyjaciel wprowadził się do domu przy 1109 SW Vine. Nie zapisałem adresu, kierowałem się pamięcią i, jak wiesz, ten dom znajduje się na… - 1109 NW Vine – kończę. – Więc znalazłeś się zwyczajnie pod złym adresem? - Szalone, hm? - Nie. Szaleństwem jest podszywanie się pod faceta od basenów, abyś mógł prześladować niczego niepodejrzewającą kobietę, która zatrzymała się sama w domu kogoś innego. Wykręca usta i drapie się po brodzie. - Cóż, kiedy tak to ujmujesz, to brzmi to, jakbym był jakimś drapieżnikiem. - A jak dokładnie wytłumaczyłbyś wczorajsze wydarzenia? - Unoszę na niego brew i sączę herbatę. Wsuwa żartobliwie język w kącik ust i przez chwilę kieruje oczy na sufit. Potem jasnoniebieskie tęczówki spotykają moje, a jego twarz mięknie. - Chłopak poznaje dziewczynę. Chłopak fizycznie czuje, jakby brakowało mu tchu, ponieważ dziewczyna przed nim jest po prostu oszołamiająca, całkowicie... zapierająca dech. Chłopaka bierze w posiadanie nieznajome uczucie – strach. Strach, że źle skręcił, ale z dobrych powodów. Strach, że moment zniknie, i że przez resztę życia będzie żył z nieznośną agonią zrodzoną z chwytającego za duszę „co jeśli?” Rozchylam usta i mrugam wielokrotnie. Oniemiałam. Co jeśli? Cisza wisi w powietrzu, jak ciężka chmura czekająca aby pęknąć. Gapię się na niego, ale ma opuszczoną głowę, patrząc na talerz i przesuwa po nim palcami kilka okruszków. Ryzykuje zerknięcie na mnie i widzę coś w jego ponurej minie, coś, czego jeszcze nie widziałam – wrażliwość. Marszczę twarz i mrużę oczy. - Najgorszy na świecie tekst na podryw. Jasna dupa! Najlepszy na ŚWIECIE tekst na podryw! Zatracam się w tych niebieskich tęczówkach, ale on nie przytrzymuje mojego spojrzenia. Spogląda w talerz i wzrusza ramionami z małym cieniem uśmiechu. - Nie możesz winić chłopaka za to, że próbuje. - Prawda. Ale twoje ckliwe – właściwie, w stylu boomboxa-nad-głową-i- baneru-na-niebie-którego-żaden-koleś-nigdy-nie-pobije – wyjaśnienie nie tłumaczy dlaczego niemal pozwoliłeś mi utonąć, zanim wskoczyłeś za mną do basenu… całkowicie nagi. Tym razem to jego zmrużone oczy strzelają do mnie. Wysuwa głowę do przodu, a jego szczęka opada. - Utonąć? Taa, racja. – Śmieje się. – Ponieważ ludzie którzy toną, siedzą sobie ze skrzyżowanymi nogami na dnie basenu, trzymając założone na nogach ręce. - Wszystko jedno. – Macham dłonią w lekceważącym geście. – Ale nadal nie wyjaśnia to wskoczenia nago do basenu. - Igrałaś sobie, więc pomyślałem, że ja też to zrobię. Nie zgrywaj mi tu cnotki niewydymki. Pieprzyłaś mnie spojrzeniem od chwili, kiedy otworzyłaś drzwi, a kiedy ściągnąłem koszulkę, było tak, jakby nic powyżej mojej szyi nie istniało. - Pieprzyłam cię oczami? Nie schlebiaj sobie. – Wstaję i zabieram nasze
talerze do zlewu. Totalnie pieprzyłam go wzrokiem, no ale weźcie… to bardzo nie dżentelmeńskie z jego strony, aby mi to wypominać. - Sądzę, że będziemy musieli się po prostu zgodzić, że się nie zgadzamy. Jednakże przyznam, że mogłem lekko przegiąć wskakując nago do basenu. – Trzyma kciuk i palec wskazujący kilka centymetrów od siebie. Ucieka mi bardzo niegodne damy parsknięcie. - Rany, co sprawia, że tak myślisz? Przygryza paznokieć kciuka i uśmiecha się. - Powiedziałbym, że ten rzeźniczy nóż. Naprawdę sądziłaś, że stanowiłem zagrożenie? Opieram się o blat i uśmiecham się. - Nie. Igrałeś sobie, więc pomyślałem, że też to zrobię. - Touché, Sydney. – Pochłania mnie błyszczące odbicie jego oczu i swobodny uśmiech na ustach. Wstaje i porusza się w moją stronę z powolną ostrożnością. Jestem jak zamrożona, odrętwiała i całkowicie zaczarowana niebieskimi tęczówkami. Jesteśmy tak blisko, że mogę poczuć na twarzy ciepło jego oddechu. Podskakuję, czując na brodzie dotyk jego kciuka. - Okruszek – szepcze, ścierając go. Mój mózg krzyczy „powiedz coś!” - Chodźmy. - Co? Gdzie? – Kręcę głową, aby oczyścić moje zamglenie, które tworzy w mojej pełnej zamętu głowie jego bliska obecność. Cofa się, a ja wciągam szybki oddech, aby powstrzymać się od uschnięcia. Sposób, w jaki mimowolnie moje ciało na niego odpowiada jest magnetyczny i alarmująco niebezpieczny. Wycofując się jeszcze o kilka kroków, opiera się o blat naprzeciwko mnie. - Na plażę. - Nie mogę jechać z tobą na plażę – odcinam się bez wahania. - Dlaczego nie? Dlaczego nie mogę jechać na plażę z Lautnerem? Nie wiem, moja intuicja podpowiada mi, że ma to coś wspólnego z instynktem samozachowawczym. To jedna rzecz, a poza tym, jest to poprawna odpowiedź dla osoby, którą znam od dwóch sekund. Kto przy zdrowych zmysłach zrobiłby coś tak lekkomyślnego, jak powiedzenie „a co mi tam” i wskoczył do samochodu nieznajomego, ponieważ powiedział „co jeśli”? Ja. Oto kto. Ledwo zdolna powściągnąć moje nerwowe podekscytowanie, owijam długie włosy wokół palca i szczerzę się tym możesz-być-Tedem-Bundy-ale- pierdolić-to-i-tak-z-toba-jadę uśmiechem2. - Wezmę strój kąpielowy. *** - To wariactwo. - Przeskakuję po schodach tarasu i zakładam torbę na ramię. Lautner opiera się o przód swojego 4Runnera z jedną nogą swobodnie skrzyżowaną na drugiej. Ukłucie rozczarowania zagraża mojemu promiennemu uśmiechowi, kiedy widzę, że chowa te hipnotyzujące, niebieskie tęczówki za okularami przeciwsłonecznymi. Ale szybko dochodzę do siebie, kiedy rozchyla usta w najbardziej zaraźliwym uśmiechu. - Ciężko mi nazwać dzień na plaży wariactwem. – Otwiera drzwi pasażera i bierze ode mnie torbę, muskając palcami moje nagie ramię. Oddech mi się rwie z powodu jego elektryzującego dotyku i rozciągam usta w ciasnym uśmiechu, aby ukryć nerwowość. - Dziękuję – szepczę, oddając torbę. Wrzuca ją na tył i zatrzaskuje drzwi. Facet, któremu mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu groziłam nożem, zabiera mnie na plażę. Przejął kontrolę nad moją zdolnością rozumowania. Kieruję się impulsem i to jest radosne, wyzwalające i wariackie. Co jeśli
*2 Ted Bundy, właśc. Theodore Robert Bundy – amerykański seryjny morderca. Był jednym z najkrwawszych seryjnych morderców w historii USA. W latach 1974-1978 zabił wiele młodych kobiet, zwykle przy użyciu tępego narzędzia, czasami przez uduszenie. wywabia mnie z bezpiecznego miejsca, aby mnie zgwałcić, pociąć na malutkie kawałeczki i wyrzucić moje ciało do oceanu? Może oglądam zbyt dużo Dextera *3. Dźwięk zatrzaskujących się drzwi kierowcy wysyła przez moje ciało dreszcz zwątpienia. Serce pędzi mi w piersi, żołądek mam zaciśnięty w supeł, a płuca walczą o powietrze. Jego dłoń ląduje na mojej, którą tak mocno zaciskam na ciemno grafitowym, skórzanym podłokietniku, że zbielały mi kostki. - Wszystko okej? Skupiam spojrzenie na jego dłoni. Piekące uczucie jego dotyku zabija moje skupienie. Czy on ma gorączkę? Dlaczego jest taki gorący? Może jestem chora. Czuję dreszcze i jestem nieco zdezorientowana. Przeciągam oczy do jego twarzy. Przesuwa okulary na czubek głowy. - Sydney? Niebieskie tęczówki. Są cholernie nie do opisania. To bardziej odczucie. Moje dreszcze się rozwijają, a krew przepływa przez ciało, rozgrzewając powierzchnię aż połyskuje. Nie uciekają żadne słowa, jedynie nikły szept usatysfakcjonowanego westchnienia, kiedy moje ciało relaksuje się. Jest tak, jakby cała cudowność i nostalgia najbardziej surrealistycznych miejsc na ziemi została pochwycona, a następnie uwolniona w jego spojrzeniu. To szalone, wiem, ale są niebieskie oczy i jeszcze niebieskie oczy. To tak, jakby Bóg zdecydował się dać jednemu człowiekowi nieskończenie piękne tęczówki, które są jak przejście do wieczności, rzut oka na niebo, a ja właśnie na niego patrzę. To jedyne wyjaśnienie, ponieważ to niemożliwe – albo nie fair – aby mieć tak zapadające w pamięć oczy. - Dobrze… - To wszystko co mam. Jedno słowo. Zsuwa okulary ponownie na oczy, odsuwa rękę z mojej i uruchamia silnik. Pierdolone oczy Meduzy! Weź się ogarnij, Syd. - Wyglądasz na trochę zdenerwowaną, to wszystko. – Wrzuca bieg. *3 Dexter – amerykański serial telewizyjny. Akcja serialu skupia się wokół Dextera Morgana. Bohater za dnia pracuje jako analityk śladów krwi w Miami Metro Police Department, nocą jest seryjnym mordercą. - Zdenerwowana? Dlaczego miałabym być zdenerwowana? To nie tak, że jadę na plażę z totalnie obcą osobą, która może mnie zgwałcić, pokroić moje ciało i nakarmić mną rekiny. Głęboki, przerywany chichot rozbrzmiewa z jego klatki piersiowej. - Sydney, nie zamierzam cię zgwałcić. I…? Wisi pomiędzy nami upiorna cisza, kiedy rzucam mu spojrzenie z ukosa. Jest skupiony na drodze, a jego mały, krzywy uśmiech jest pełen psot. - I…? – Przechylam głowę w jego stronę, czekając na bardziej pokrzepiającą odpowiedź. - I co? - I mam niby być pocieszona wiedząc, że moje dziewictwo pozostanie nietknięte, kiedy zostanę zmasakrowana i przerobiona na karmę dla rekinów? Głowa Lautnera szarpie się w moją stronę. - Jesteś dziewicą? – podkreśla ostatnie słowo podniesionym głosem. - Nie, oczywiście, że nie. To tylko takie powiedzenie. Kręci głową. - „Zdenerwowany jak kot z długim ogonem w pokoju pełnym bujanych krzeseł” to powiedzenie. „Moje dziewictwo zostanie nietknięte” to nie porzekadło. To deklaracja… duże wyjawienie sekretu. Ale to nie jest powiedzenie.
Wzruszam ramieniem i wyglądam przez okno. - Taa, cóż, może nie tam, skąd pochodzisz. - Sydney, to okej jeśli jesteś dzie… - Nie jestem dziewicą! Jezu! Co mam zrobić, abyś w to uwierzył? - Cóż… - Jego nowy uśmieszek przepleciony jest diabelskimi intencjami, kiedy wysuwa język, aby zwilżyć pełne wargi, zanim przygryza krawędź dolnej. - Nie ma szans – zapewniam. - Okej – mamrocze. - Mówię poważnie. Nie prześpię się z tobą. - Powiedziałem okej. – Śmieje się, poruszając nieznaczenie głową w przód i w tył. - Nie, ty nie powiedziałeś tylko „okej”, powiedziałeś „okej” – naśladuję go: - ale to co miałeś na myśli, to „cokolwiek, maleńka, ale wiesz że nigdy nie będziesz w stanie oprzeć się mojemu hipnotyzującemu seksapilowi”. Śmiech wybucha głęboko z jego brzucha, jakby właśnie usłyszał najbardziej niesamowity żart na świecie. - Boże, Sydney, jesteś prawdziwą choleryczką. Ciepła bryza porusza i szarpie moimi włosami kiedy przyspieszamy, wyjeżdżając z miasta. Odplątuję włosy z nadgarstka i ściągam dzikie loki w kucyk. - Możemy zamknąć okna – oferuje Lautner. - Nie ma mowy. Skoro nie jedziemy na plażę kabrioletem, to opuszczone okna są podstawą. A tak w ogóle, to na jaką plażę jedziemy? - Nie jestem jeszcze pewien. Pomyślałem sobie, że skierujemy się na zachód, autostradą numer jeden, a potem zobaczymy które fale, stąd do Santa Cruz, nas przywołają. Zmieniający się widok zielonych szczytów i dolin naszpikowany kolorowymi pozostałościami wiosennych kwiatów wzdłuż krętej drogi jest spektakularny. Widziałam ocean niezliczoną ilość razy, ale nadal drżę z powodu lekkomyślnego oczekiwania, kiedy jedziemy w stronę wzrastającej linii brzegowej Kalifornii. - No więc Sydney, masz jakieś nazwisko, czy jesteś jedną z tych sław, które używają tylko imienia? – Gładki głos Lautnera przesącza się przez brzęczenie wiatru w moich uszach. - Montgomery. – Szczerzę się, wyglądając przez okno. - Cóż, Sydney Montgomery, jesteś z Kalifornii? – Jego formalny głos ankietera jest zabawny. - Z Illinois. Od ukończenia szkoły, przez ostatnie kilka lat zajmowałam się pilnowaniem domów na całym świecie. Byłam w stanie zobaczyć najbardziej niesamowite miejsca, ale jak powiedziałam wcześniej, tego lata chciałam być bliżej siostry. Jest masażystką w Los Angeles, więc wakacje Elizabeth i Trevora zgrały się idealnie w czasie. - Hmm… na jakim college’u zdobyłaś swój tytuł opiekunki domów? Odpowiadam na jego rzucone z ukosa spojrzenie i głupkowaty uśmiech przewróceniem oczu. - Na Uniwersytecie Iowa. Mam licencjat z historii sztuki, ale moja wymarzona praca wymaga trochę więcej wykształcenia, i o wiele więcej kasy, więc robię sobie kilka lat przerwy, aby zaoszczędzić. Utrzymując oczy na drodze, przytakuje. - Taa, to szalone jak dużo pieniędzy trzeba, aby zdobyć dobrą pracę, albo pracę marzeń… - Spogląda na mnie z uniesionymi brwiami - … którą jest? Niemożliwe jest, abym ukryła mój entuzjazm i na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. - Kustosz w muzeum. - Ach, więc jesteś pozującym na artystkę typem? - Niekoniecznie pozującym na artystkę, to znaczy, lubię rysować i kocham fotografię, ale historia sztuki jest moją pasją. Mogę spędzić cały dzień na poszukiwaniach i nigdy się tym nie znudzić. Profesorowie z college’u mówili, że mam dryg do organizowania i dobre oko do unikatowych rzeczy. Co
jest ironiczne, ponieważ w domu jestem bałaganiarą. Tak czy siak, gdzieś po drodze nastawiłam się na zostanie kustoszem i nigdy nie oglądałam się za siebie. – Zsuwam japonki i opieram stopę o deskę rozdzielczą. Lautner jest cicho, jakby przetwarzał to, co właśnie mu powiedziałam. - No więc, jaka jest twoja historia? Jak to jest, że dorosły facet nie ma nic lepszego do roboty w czwartek, niż jechać na plażę z obcą osobą? - Dobre pytanie, i masz rację… jesteś trochę dziwna *4. - Zamknij się! – Szczypię paznokciami napiętą skórę jego ręki. Mogę jedynie udawać, że jestem urażona, kiedy ma na twarzy tak towarzyski uśmiech. - Mam przerwę, przynajmniej przez kolejne półtora tygodnia. - Przerwę, hm… mówimy o przerwie od wiezienia, czy… Szybko łapie i ściska moje kolano. Pisk, który mi ucieka, grozi roztrzaskaniem przedniej szyby. Uwalnia moją nogę, ale ciepło jego dotyku nadal utrzymuje się na mojej skórze. - Tak dla twojej informacji, przygotowuję się, aby rozpocząć staż jako pediatra. Nie mogłabym być w większym szoku, gdyby samochodowi wyrosły skrzydła i poniósł nas na księżyc. Lautner ma na twarzy żartobliwy uśmiech, nie arogancki, ale pewny siebie. - Jesteś lekarzem? – Nie mogę ukryć moich szeroko otwartych oczu. - Tak. – Posyła mi kolejne ukośne spojrzenie i przewraca oczami. - Nie bądź taka zaskoczona. Przenoszę spojrzenie na drogę i wzdycham. - Hmmm, to jest… - Niesamowite? Zajebiste? Fascynujące? Wspaniałe? Cudowne? Zaciskam usta i kręcę głową. - Nie… zamierzałam powiedzieć niespodziewane. - Och, cóż, nienawidzę być przewidywalny. Jednakże, jestem nieco rozczarowany twoją reakcją. Ostatecznie, czy nie uczyłaś się aby dostrzegać nieoszlifowane diamenty? Śmieję się na głos. *4 Gra słów, Sydney mówi „stranger” – obca osoba, nieznajomy, a Lautner „strange” – dziwny. - O rany! Nazywasz się nieoszlifowanym diamentem? Wzrusza ramionami. - Pewnie, czemu nie? Jestem, co najmniej, uznawany za dobrą partię. Dobra partia? Czy to możliwe, aby spotkać dwie „dobre partie” w mniej niż dwadzieścia cztery godziny? Krzyżuję ręce na piersi i obserwuję pagórkowe tereny, które mijamy. - Możesz sobie nią być. Nie to, że mnie to obchodzi. Nie szukam dobrej partii wśród nikogo i niczego. - Wobec tego możesz mieć problem. Wszyscy jesteśmy niczego nie podejrzewającymi rybami w morzu, które są wabione pokusą. Prycham. - Jeśli nazywasz się przynętą, to przyznam, że jesteś rozpraszający, kłopotliwy, irytujący… ale kuszący? Nie. Chętnie wpłynę w sieć kiedy będę gotowa, ale to nie nastąpi w najbliższej przyszłości. Nie chcę zabrzmieć jak skorupiak, ale nie mam teraz czasu na rybaka. Ryczy hałaśliwym śmiechem. - Skorupiak? Boże, Sydney, jesteś zbyt wymagająca. Obmywa mnie ciepłe uczucie zadowolenia. Lautner nie śmieje się ze mnie. On łapie moje dziwne poczucie humoru, co stawia go w małej, acz elitarnej grupie osób. Autentyczność często jest iluzją, jednak w tym momencie, bycie sobą nigdy nie było tak prawdziwe. - Bez obaw, Sydney. Ja też nie szukam rozproszenia uwagi. Mam przed sobą trzy lata pracy i wyrabiania wielu nadgodzin, a także mnóstwo wezwań na telefon. Ktoś taki jak ty nie byłby dobrą rzeczą. - Ałć! – udaję urażoną, przyciskając płaską dłoń do piersi.
Kręci głową. - Wiesz co mam na myśli. Kobiety potrafią być małymi, diabelskimi kusicielkami i myślę, że dokładnie taka jesteś pod tym nieskazitelnym, niewinnym wizerunkiem dziewczyny ze Środkowego Zachodu. To moja kolej, aby się zaśmiać. - Wszystko jedno. Nie mogę go mentalnie ogarnąć. W jednej minucie jest intensywnie emocjonalny, mówiąc rzeczy, które słyszy sie tylko w filmach, a potem w kolejnej jest pewny siebie i powściągliwy. - Okej. Co byś dzisiaj robił, gdybyś wczoraj mnie nie poznał? Wzrusza ramionami. - Łatwizna, surfowałbym. - Więc nie zaplanowałeś tego dnia specjalnie dla mnie? - Nie schlebiaj sobie. Jak powiedziałem, wiele się dzieje w moim życiu. Nie mam czasu na wielkie, romantyczne gesty. Och, ma gładką gadkę. Zasysam powietrze i zagryzam górną wargę, aby utrzymać naturalną reakcję. Zdecydowanie dowodzi tego, że jest godnym przeciwnikiem. - Wobec tego, jak nazwiesz to ciasto i herbatę dziś rano? – Unoszę jedną brew. Utrzymując oczy na drodze, szeroko się uśmiecha. - Śniadaniem. - A kwiaty? - Chwilowym zanikiem poczytalności. – Spogląda na mnie z uśmieszkiem. – Ale nie przeszkadza mi to. Granica pomiędzy niepoczytalnością, a geniuszem często jest zamazana. - Taa, to poniekąd to co myślałam, kiedy zgodziłam się dzisiaj z tobą przyjechać. Trzyma kierownicę lewą dłonią, a prawą przesuwa na moje siedzenie i kładzie dłoń z tyłu zagłówka. - Że to było genialne? Próbuję nie patrzeć w tył na jego herkulesową rękę. - Albo szalone – mamroczę, napinając się z powodu jego bliskiej obecności. Reszta drogi jest spokojna. Żadne z nas dużo nie mówi, ale nie jest to niezręczna cisza. Mix muzyki rozlega się z głośników i łapię się na tym, że chcę śpiewać razem z nią, ale nie jestem pewna siebie jeśli chodzi o mój głos, ani o reakcję Lautnera. To może być zbyt prawdziwe. Nadbrzeżna podróż autostradą numer jeden jest pełna zapierających dech, panoramicznych widoków Pacyfiku. Białe grzbiety fal rozbijają się o gładkie, piaszczyste plaże. Czaple i rybitwy żerują w płytkiej wodzie. Wędkarze i żaglówki w oddali mieszają się z okazjonalnymi motorówkami i paralotniarzami. Czy komukolwiek mógłby się kiedyś znudzić ten widok? Lautner wjeżdża i zatrzymuje się na płaskiej powierzchni na dole trawiastego pagórka. - Jaka to plaża? Odpina pas i wysiada. - To nasza plaża na ten dzień. Słyszę, jak otwiera bagażnik, więc wsuwam na stopy japonki i wyskakuję z auta. Nie ma w pobliżu innych aut, i nie mogę zobaczyć plaży zza wzgórza, ale zakładam, że również jest pusta. Kiedy przechodzę na tył, podaje mi torbę, a potem łapie przenośną lodówkę z dwoma torbami z supermarketu. - Wolno nam tutaj być? – Biorę jedną z toreb z lodówki. Lautner odwraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni. - Wygląda na to, że wybrzeże jest czyste. - Ha ha. Nie mam nikogo, kto wpłaci za mnie kaucję, jeśli nas aresztują. – Szuram stopami o ziemię, idąc za nim, kiedy taszczy lodówkę w stronę wzgórza. - Nie aresztują nas. Tylko trzymaj bikini na sobie… albo nie – woła
przez ramię. - O ile mnie pamięć nie myli, to jest twój sposób działania, nie mój. Jestem gotowa, aby wspinać się po wzgórzu, kiedy widzę jak kieruje się w dół wąskiej ścieżki, która wije się wokół plaży. Opuszcza lodówkę na piasek. - Pójdę po deski. Weź sobie coś do picia z lodówki. Biorąc pod uwagę wygląd zdezelowanej ścieżki, coś więcej niż tylko nasze stopy przedzierało się tutaj, aby pobawić się na słońcu i piasku. Zsuwam buty, ściągam koszulkę, a potem strząsam spodenki. Nie miałam zbyt wiele czasu aby zastanowić się nad wyborem bikini. To zwykły, czarny stanik z wiązaniem z przodu i niskie majtki. Nic krzykliwego, ale znowu, komu ja próbuję zaimponować? Taa, racja! Piasek ciągnie się od wody do wijących się trawistych pagórków, sprawiając, że ten odcinek wybrzeża wydaje się być ustronny, coś jak prywatna plaża. Sięgam do płóciennej torby i wyciągam etui na aparat. Rzadko gdziekolwiek bez niego chodzę. To pierwsza, prawdziwa inwestycja jaką zrobiłam, kiedy zaoszczędziłam pieniądze pracując jako ratownik w czasie lata, podczas trzeciego i czwartego roku liceum. Po pierwszym lecie pracy, tata sugerował wartego trzysta dolców, używanego Canona z Ebaya, ale poczekałam do następnego roku i wydałam prawie trzy tysiaki na Nikona. Najlepsza decyzja na świecie. - Ach, miłośniczka fotografowania. Odwracam się, kiedy Lautner odkłada deski. Ściągnął już koszulkę i po raz kolejny jestem poddana wyzwaniu, aby trzymać zamknięte usta i ograniczyć dyszenie do minimum. - Tak – odpowiadam, kombinując przy ustawieniach, aby wyglądało na to, że robię cokolwiek poza gapieniem się na niego. Ściąga okulary i rzuca je na koszulkę, która była zwinięta i pozostawiona na piasku. Właśnie kiedy myślałam, że jego oczy nie mogą być bardziej oszałamiające, one się takie stały. Może to kwestia oświetlenia, albo może sposób w jaki na mnie patrzy, ale cholernie zatracam się w jego oczach. - Zajmę się tobą, jeśli ty zajmiesz się mną? – W jego dłoni spoczywa tubka kremu do opalania. Świetnie. Niemal się roztopiłam, kiedy wcześniej dotknął mojej dłoni. Równie dobrze możemy zobaczyć, czy moje ciało może całkowicie wyparować. - Okej. – Strzelam mu kilka fotek. Na wypadek gdybym skończyła martwa, to przynajmniej w aparacie będą dowody. - Pozwól, że schowam aparat. – Dłonie mi drżą; nie jest dobrze. - Proszę. – Podaje mi butelkę. - „W ochronie rafy koralowej. Biodegradowalny krem z filtrem.” - Trzeba chronić życie morskie. Mój tata jest biologiem morskim, tylko to znam. - Uśmiecha się, a następnie odwraca do mnie plecami. Cieszę się, że nie może mnie zobaczyć, ponieważ dłonie nadal mi drżą kiedy ściskam buteleczkę. Wytryskuje z niej o wiele więcej niż się spodziewam. Podaję mu ją, a potem zaczynam aplikować krem na jego plecy. Usta mam jak z waty i czuję pot wykwitający na brwiach i pomiędzy piersiami, ale nie z powodu słońca. Jego plecy to wyboisty teren solidnych mięśni. Ugniatam każdy powolnymi ruchami. - Masz silne dłonie. Dźwięk jego głosu mnie paraliżuje. Jezu, nie aplikowałam kremu, tylko go masowałam… obmacując go. - Uch… um… ja… ja… wycisnęłam za dużo kremu i próbuję tylko go wetrzeć. Unosi ręce i splata palce na czubku głowy. Jęczę – tak, naprawdę jęczę – kiedy jego ciało się porusza, a mięśnie napinają. Ręce mnie świerzbią, aby sięgnąć po aparat. Jest dziełem sztuki i umieram, aby uchwycić go pod każdym kątem. - Rozetrzyj go z przodu - sugeruje, dzięki Bogu nie zwracając uwagi na moje potrzebujące dźwięki. Moje dłonie, nadal grubo posmarowane kremem torują sobie drogę na
przód, do jego klatki piersiowej i, och-cholernie-twardego-absu. W tym momencie jestem zajebiście świadoma tego, jak mało mam na sobie. To nie był wielki problem, kiedy byliśmy w bezpiecznej odległości, ale teraz czuję się naga wobec jego gorącego spojrzenia, które znajduje się centymetry ode mnie. Ryzykuję spojrzenie w górę, wyobrażając sobie jego pewny siebie uśmieszek. Zamiast tego spotykam się ze stanowczymi oczami i wilgotnymi, rozchylonymi ustami. Szlag! Niedobrze. - Gotowe. – Odwracam wzrok. - Odwróć się – domaga się. Dźwięk wyciskanego kremu, kiedy ściska buteleczkę, łaskocze mnie w skórę. Jestem zdenerwowana, wyczekując jego dotyku. Na skutek kontaktu, zamiera mi oddech. Jego duże dłonie prześlizgują się po moich plecach w powolnych, okrężnych ruchach. Uczucie opuszków jego placów, którymi muska skórę pod krawędzią moich majtek powoduje, że odruchowo, szybko się odwracam. - Wystarczy… dzięki. Uch, właściwie to tak łatwo mnie nie spieka, nie ma potrzeby aby przesadzać z kremem. Wciera nadmiar kremu w ramiona, a ja spieszę, aby zaaplikować go na resztę ciała. - Surfowałaś wcześniej? – pyta. - Tak, ale nie jestem taka dobra. – Niedopowiedzenie. Jestem do dupy. Kiedy ostatnim razem próbowałam surfować, wylądowałam z pięcioma szwami na głowie, kiedy moja deska całkowicie się mnie wyrzekła po dwóch sekundkach, jak na nią wskoczyłam. - Zróbmy to. – Podaje mi deskę. - Uch… może powinnam cię przez chwilę poobserwować. To znaczy, czy nie powinniśmy się asekurować, czy coś? - Tak, powinniśmy. Ja poasekuruję cię jako pierwszy. – Szczerzy się, nadal trzymając moją deskę. - Och cóż… o…kej. – Biorę ją i brnę przez piasek. Ten biedny facet nie ma pojęcia. Każda fantazja jaką kiedykolwiek miał o seksownej dziewczynie w bikini, która łapie dużą falę, niebawem zostanie roztrzaskana i zrujnowana na zawsze. Nigdy nie będzie w stanie wymazać tego, co się za chwilę wydarzy. Wiosłuję, leżąc na brzuchu z zamiarem dania nura pod załamanie fal. Niedobrze. Wywracam się do góry nogami i uderzam ponownie o piasek pod bezwzględnym ciągiem fal. Odmawiam spojrzenia na Lautnera i przystępuję do podejścia numer dwa. Tym razem udaje mi się minąć uderzające fale i siadam na desce okrakiem z tyłkiem usytuowanym trochę poza środkiem. Idealna fala przykuwa moje oczy. Kieruję dziób deski w stronę plaży i zaczynam wiosłować. Genialnie! Mój żołądek wykonuje salto, kiedy czuję, że unoszę się z falą. - Jesteś moja, suko. – Wiosłować, wiosłować, wiosłować… sądzę, że to jednak nie była moja fala. Złapię kolejną. Nadchodzi… okej, ta też nie jest moja. To trwa wieki. W końcu, mniej więcej po piętnastu próbach, pięciu przewrotkach i siedmiu glebach później, łapię jedną. Opadając z nią, przypominam sobie aby być cierpliwą i poczekać, aż będę na równej wodzie z przodu fali. - Oł jeee! – Wskakuję na deskę i spoglądam w stronę plaży, aby się chełpić. Złe posunięcie. Spadam na łeb na szyję. Nie panikuj. Zamknij usta. Płyń z prądem. Czołgam się – tak, czołgam – w piasku, z opuszczoną głową. Włosy mam splątane na twarzy, a w majtkach tak dużo piasku, że czuję, i wyobrażam sobie, że wygląda to, jakbym się w nie zesrała. Balansuję na kolanach i jednej dłoni, a drugą usiłuję zetrzeć włos z oczu. Dwie duże stopy w piasku, zwieńczone spienionymi falami pojawiają się w zasięgu mojego wzroku. Siadam na piętach, klęcząc przed nim, a rytmiczne fale obmywają mi nogi. Po odgarnięciu z twarzy reszty mokrych, splątanych włosów spoglądam na Lautnera. Nie ma już na sobie okularów, a dłonie swobodnie opiera na biodrach. - To było… - Uśmiech na jego twarzy jest napięty, jakby go coś bolało.
Kiwa głową, ale potem zmienia kierunek i porusza nią teraz na boki. - Wow, musisz być… wycieńczona… i to nie był twój pierwszy raz? Kręcę głową z uśmiechem i zmarszczonym nosem, mrużąc oczy przed jasnym słońcem. Przynosi moją deskę, a potem oferuje mi dłoń. Biorę ją i wspinam się na nogi. Usiłuje ukryć szeroki uśmiech, ale żałośnie daje ciała. Puszczam jego dłoń i zaczynam odchodzić. - Sydney, czy ty… może chcesz prywatnej chwili w wodzie? Szlag! Patrzy na mój tyłek. W szczególności na gównianą kupkę piasku obciążającą w dół moje majtki. Nie ma sensu próbować to ukryć. Już zobaczył. Więc dlaczego cofam się do wody jak wywrotka, zamiast najpierw się odwrócić? Proste. Usiłuję zachować ten jeden, malutki strzępek godności, jaki mi pozostał. Jestem bezpiecznie po szyję w chłodnym Pacyfiku i majstruję przy majtkach, aby wymyć kupkę piasku. Lautner odgrywa rolę idealnego dżentelmena, stojąc do mnie plecami i szpera w lodówce. Szarpię i pociągam za górę stroju, aby ją wyprostować i również z niej pozbyć się piasku. Odchylam do tyłu głowę i staram się wypłukać włosy, ale część zaplątała się w wiązanie stanika. Widząc, że Lautner nadal jest zajęty rozkładaniem jedzenia i napoi, wykonuję szybkie ruchy, aby odwiązać paski z przodu i na szyi, i wyplątać włosy. Gumka zasupłała się w część włosów, więc ją ściągam. Trzymam stanik w zębach, pracując nad tym, aby ponownie spiąć włosy w kok i móc bez problemu zawiązać stanik. - Woda czy mrożona herbata? - krzyczy, na szczęście nadal na mnie nie patrząc. - Wo… ach… szlag! – No i pięknie. Ostatni strzępek mojej godności właśnie złapał falę i niesie górę od stroju w stronę plaży, pokazując język i z dłońmi zwiniętymi nad głową w pięści, z wystawionymi kciukami i małymi placami. Cholera jasna, Sydney! Herbata, kochasz herbatę. „Herbata” łatwo i naturalnie wymówić z zaciśniętymi zębami. Na przykład, kiedy ktoś… och, no nie wiem, trzyma w ustach górę od bikini i mówi „herbata”, to nie ma problemu. „Woda”… już nie tak naturalnie. Jakie. Były. Szanse. Że. To. Się. Stanie? - Idziesz Sydney? Mam kanapki z indykiem, lub łososiem. Może jesteś wegetarianką. Jesteś? Nie, Lautner. Nie jestem wegetarianką. Utknęłam w oceanie bez góry od stroju! Ręce mam skrzyżowane na klatce piersiowej i trzymam w dłoniach piersi. Mogę pobiec i zabrać górę od stroju, a potem wrócić do wody zanim Lautner spojrzy w moim kierunku? Może. Mam pięćdziesiąt procent szans – okej, bardziej jak czterdzieści sześć. Nigdy nie byłam taka dobra w grze w zdobycie flagi, ale szanse powinny działać na moją korzyść, skoro Lautner nie jest jeszcze wtajemniczony, że w ogóle rozgrywa się tutaj taka gra. Mozolnie przesuwam się w stronę plaży, pełnymi podstępności ruchami. Właśnie tak, wielkoludzie, koncentruj się na zrobieniu mi zajebistej kanapki, kiedy ja będę odzyskiwała mój zbiegły strój. Nie ma tutaj nic do oglądania. Nope… - REKIN! – krzyczę i biegnę sprintem w stronę plaży. Dłonie mam zaciśnięte w pięści, kiedy gwałtownie pompuję rękami, aby zyskać impet i napędzić ciało do wydostania się z wody. Lautner do mnie podbiega, a ja na niego wskakuję i zarzucam mu ręce na szyje. - Och mój Boże! Re-rekin. Widziałeś go? Jego spiczaste… płetwo coś tam wystaje z wody. – Serce mi pędzi, kiedy walczę, aby złapać oddech. Nadal się go trzymam, jakby rekinowi miały wyrosnąć nogi i miałby ścigać mnie po plaży. Lautner owija wokół mnie ręce i przyciska do siebie, a potem unosi mnie z ziemi i obraca tak, że stoję twarzą do wody, kiedy spoglądam mu przez ramię. - Ta płetwa? – pyta.
Mrużę oczy, chociaż mam pełną ostrość widzenia. Blisko brzegu znajduje się… tekturowe pudełko. Większa cześć jest przemoczona i znajduje się pod wodą, ale jeden róg, róg o trójkątnym kształcie, nadal jest suchy i podskakuje na powierzchni wody. Dryfuje bliżej mojej… Mojej góry od stroju! Szybkie podsumowanie; pudełko przebrane za rekina unosi się na wodzie; moja góra od stroju opala się beze mnie kilka metrów dalej; a moje gołe piersi przyciskają się do klatki piersiowej Lautnera. - Coś mi świta, że sugerowałem abyś nie paradowała toples? Nie żebym narzekał. Teraz jestem w pełni świadoma tego, że jego naga klata jest przyciśnięta do mojej. Modlę się, błagam, oferuję złożenie Swarleya w ofierze, aby moje sutki mnie nie oszukały, albo żeby jego męski wihajster nie… och Boże, za późno. - Co ty robisz? – Mój głos jest zdesperowanym jękiem. - Sorki, to nie tak, że mam pełną kontrolę nad… - Zaczyna mnie puszczać. - Nie! – Zacieśniam uchwyt na jego szyi co również przysuwa mnie do jego problemu. – Nie mam na sobie stanika. Mam dar, polegający na tym, że kiedy jestem zdenerwowana, to oświadczam to, co jest oczywiste, a zważając na obecną sytuację, jestem bardzo zdenerwowana. - Um… taaa, wiem. A propos, dlaczego tak właściwie ściągnęłaś górę od stroju zanim uciekłaś przed kartonowym pudełkiem? - Nie ściągnęłam go kiedy zobaczyłam… rekina. Już wcześniej to zrobiłam, żeby wypłukać piasek i ponownie związać włosy, a potem wybrałam wodę, kiedy powinnam była wybrać herbatę… - Sydney? – Wyciąga mnie z mojej nerwowej tyrady. - Mhm? - Możesz mnie już puścić. Już widziałem twoje cyc… piersi. - Cóż, raz wystarczy, więc… - Muszę się z tobą nie zgodzić w kwestii… - Lautner! Po prostu zamknij oczy, puść mnie i licz do stu. Chichocze i puszcza mnie. Nagle wiszę na nim, koniuszkami palców dotykając piasku. - Jeden… dwa… trzy… Ma zamknięte oczy, więc rzucam się jak wściekła po mój strój. - Trzydzieści trzy… trzydzieści cztery… Nie za dobrze działam pod presją. Szamoczę się z wiązaniem. - Sześćdziesiąt sześć… sześćdziesiąt siedem… - Gotowe! Otwiera po jednym oku na raz. Stoję prosto, z ramionami odsuniętymi do tyłu, wysoko uniesioną brodą i dłońmi na biodrach. Z czego ja jestem taka dumna? Lautner posyła mi uśmiech z zaciśniętymi wargami. Kiwa głową w stronę naszych rzeczy. - Zjedzmy coś. Na piasku leży duży koc w kratę, a na nim paczka chipsów ziemniaczanych, winogrona, marchewki i dwa papierowe talerze z kanapkami ze świeżego chleba. - Indyk czy łosoś? - Łosoś, dzięki. Siadamy na kocu, przodem do wody i z jedzeniem pomiędzy nami. - Świetny dzień – mamroczę z pełną buzią. Nie jestem pewna dlaczego to powiedziałam poza niezręczną potrzebą do pogawędki. Spogląda na mnie z uniesioną brwią. - Cieszę się, że nadal tak uważasz. Oboje wpatrujemy się w wodę i kontynuujemy jedzenie. Kątem oka widzę, że ciało Lautner się trzęsie i słyszę zabawne dźwięki, jakby się dławił. Odstawiam talerz, nachylam się i widzę, że dłoń ma zwiniętą w pięść przy ustach i przekręca ciało z dala ode mnie. Miałam kurs pierwszej pomocy, ale to
było jakiś czas temu. O ile mnie pamięć nie myli, to on jest za duży na klepanie po plecach, więc będę musiała owinąć wokół niego ręce i zrobić chwyt Heimlicha, no chyba że zemdleje. - Hej, z tobą okej? – pytam, zmartwienie jest ewidentne w moim drżącym głosie. Przytakuje, kiedy nachylam się jeszcze bliżej, aby zobaczyć jego twarz. - Och mój Boże! Czy ty się ze mnie śmiejesz? Nie potrafi już dłużej się powstrzymać. Ucieka mu niekontrolowany śmiech, kiedy próbuje nie udławić się jedzeniem, które ma w ustach. - Ty gnoju! – Popycham go, więc opada na bok. - Przepraszam… tylko… - Za bardzo się śmieje żeby skończyć. – Nigdy nie widziałem… - Kaszle, żeby odchrząknąć i ociera z oczu łzy wierzchem dłoni. Jasna dupa! Śmieje się ze mnie tak mocno, że aż się popłakał. - Co jest takie cholernie zabawne? – pytam z własnym, głupkowatym uśmiechem. – Chodzi o moje surfowanie czy o rekina? Czy może bawi cię mój nieszczęśliwy odzieżowy wypadek? Jego twarz jest czerwona jak burak i zmarszczona w grymasie spowodowanym próbami opanowania histerii. To podręcznikowy, brzydki śmiech. - Och Boże… to wszystko. – Oddech ma ciężki, kiedy usiłuje odzyskać trochę kontroli. – To znaczy, nie chodzi nawet o to, że miałaś problem ze złapaniem fali, czy wstaniem, czy nawet z siedzeniem okrakiem na desce, jeśli już o to chodzi… - ucieka mu kilka zabłąkanych chichotów - … tylko to, jak byłaś zdeterminowana. Boże… boleśnie się na to patrzyło. – Bierze jeszcze kilka głębokich oddechów, a ja biorę aparat i zaczynam pstrykać mu fotkę za fotką. - Hej, co robisz? – Próbuje zakryć ręką twarz. - Cóż, słyszałam, że w tych okolicach są hieny, ale już bliżej żadnej z nich się nie znajdę, więc pomyślałam, że pstryknę jej kilka zdjęć. - Okej, okej, okej. Przepraszam. – Zerka spod ręki, którą zasłania twarz. Robię jeszcze jedno i odkładam aparat. Tak bardzo, jak chcę zachować na twarzy gniewny grymas, to nie mogę. - Twoja kolej. No idź. – Wykonuję strzelający ruch ręką. – Moja kolej aby cię poasekurować. Chociaż po twoim niesamowicie niegrzecznym pokazie nie gwarantuję, że cię uratuję jeśli będziesz tonął. Więc upewnij się, że zostawisz mi klucze, żebym mogła dotrzeć do domu na czas i nakarmić Swarleya. Lautner wstaje i zabiera mi aparat. - Hej! – krzyczę. Strzela mi kilka fotek, a potem mi go oddaje. - Patrz i ucz się. – Rzuca mi uśmieszek i łapie deskę. *** Wracamy do Palo Alto po mistrzowskim wystąpieniu Lautnera na desce. Musiałam pstryknąć mu ze sto zdjęć. Był szalenie dobry, i powiedziałam mu to… pomijając tę część o „dobrym”. Jestem zmęczona. Długi dzień na słońcu wyssał ze mnie energię. Cóż, to, i bycie zalaną wodą. - Chcesz skoczyć na jakąś kolację? Pizza czy coś? – Lautner w ogóle nie brzmi na zmęczonego. - Dzięki, ale nie dzisiaj. Muszę nakarmić Swarleya i nie jestem taka głodna. Uśmiecha się, ale słabo. - Kiedy indziej? – oferuję. Teraz się rozpogadza. - Zdecydowanie. Jutro? Odwzajemniam jego uśmiech. - Okej. - Świetnie. Przyniosę pizzę i piwo. Ty zapewnisz rozrywkę. - Rozrywkę? – pytam, patrzą na niego z ukosa. - Tak, rozrywkę. Jąkam się czy jak? – Ponownie łapie mnie za nogę i uzyskuje mój kolejny pisk. Odpycham jego dłoń i kręcę głową. - Jest basen, jacuzzi, telewizja satelitarna i stół do ping ponga na
niższym poziomie domu. Rozrywka zapewnia się sama. - Słuszna uwaga. Mam przynieść kąpielówki? - Tylko jeśli planujesz wskoczyć do basenu albo jacuzzi. – Wzruszam ramionami, wyglądając przez okno. - Och, planuję skorzystać z obu. Rozważam tylko czy potrzebuję kąpielówek czy nie. Odwracam się i walę go w rękę, co równa się uderzaniu robaka o przednią szybę. - Zamknij się! Od tej chwili, oboje, trzymamy na sobie ciuchy, albo stroje. Łapiesz? - Hej, zastosuję się do reguł, jeśli ty to zrobisz. – Chichocze, kiedy zatrzymujemy się na podjeździe. Wyłącza silnik i wyciąga z tyłu moją torbę, kiedy ja zakładam japonki i wysiadam. Zamiast podać mi torbę, zarzuca ją na prawe ramię i zaskakuje mnie, łapiąc mnie za dłoń lewą ręką i prowadząc po schodach na taras. Zatrzymujemy się przy drzwiach. Puszcza moją rękę, staje do mnie twarzą i podaje torbę. - Więc jutro… 17:00? Przytakuję. Przesuwam oczy od jego niebieskich tęczówek, do pełnych ust i z powrotem do oczu. Dlaczego czuję jakbym miała szesnaście lat i była na pierwszej randce? Zamierza mnie pocałować? Czy chcę, aby mnie pocałował? Co do cholery jest ze mną nie tak? Puls mi przyspiesza. Podchodzi do mnie tak blisko jak może bez dotykania. Mocno przełykam i zwilżam usta, które są suche od ciężkiego dyszenia. - Mogę cię pocałować? – szepcze. Co? Nigdy wcześniej mnie o to nie pytano. Większość facetów po prostu to robi. Mów, Sydney! - Um… wyjeżdżam za miesiąc. Nieźle… wiadomość z ostatniej chwili, on już to wie! - Wobec tego lepiej, abym się nie ociągał, hm? Kładzie palce na mojej brodzie i unosi ją, opuszczając usta na moje. Są ciepłe, a pocałunek jest delikatny i powolny. Zamykam oczy i łapię się na tym, że się nachylam, usiłując go pogłębić. Lautner kończy pocałunek, zostawiając mnie z pragnieniem czegoś więcej. Kolana mam słabe, więc opieram się o drzwi, aby stać prosto. - Dobranoc, Sydney. – Odwraca się i schodzi z tarasu. Przesuwam koniuszkiem języka po ustach. - Branoc – wzdycham. Rozdział 3 5 czerwiec 2010r. Trzeci dzień w Palo Alto, a ja mam przystojnego weterynarza, który ze mną flirtuje; gorącego nieznajomego, który wskoczył mi nago do basenu; surfowałam, czego, przysięgam, więcej nie powtórzę; i ocierałam piersi o gołą klatę wspomnianego, gorącego nieznajomego. Potem były te niebieskie tęczówki i… pocałunek. - Tak, Swarley! Nie śpię. Jeezu, musisz lizać mnie po całej głowie? – Jest 7:00, to by było na tyle jeśli chodzi o spanie. – Nie myśl, że nie widziałam jak wczoraj lizałeś się po tyłku. Teraz mam głowę pokrytą twoimi odbytowymi zarazkami. Gdzie twoje maniery? – mamroczę, zakładając szorty do biegania i koszulkę. Swarley opada na ziemię i opiera głowę na skrzyżowanych z przodu łapkach. Dostaję właśnie „oczy szczeniaczka”. - Nie kupuję tego. Chodźmy. Kiedy daję Swarleyowi śniadanie, następuje pukanie do drzwi. Podchodzę do nich i widzę doktora Abbotta, który balansuje na jednej nodze, odciągając do tyłu drugą, aby rozciągnąć mięsień czterogłowy. - Doktorze Abbott… to znaczy, Dane. Wyciera ręką pot z czoła. - Hej, dzień dobry. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Nerwowość w jego schrypniętym głosie jest oczywista. Tak jak przewidywałam, jego pewność siebie jest o wiele większa, kiedy ma na sobie swój biały fartuch.