Dla Jaschy, Amelie i Evie
Udane małżeństwo wymaga wielokrotnego
zakochiwania się, zawsze w tej samej osobie.
MIGNON MCLAUGHLIN
Podziękowania
Tym razem słowa podziękowania należą się przede wszystkim Kate
Elton. Jestem ci bardzo wdzięczna, że poświęciłaś mnóstwo swojego
cennego czasu z urlopu macierzyńskiego na czytanie w kółko moich
wypocin, by to wszystko zgrabnie zebrać w całość. Dziękuję ci nawet
za te osiemnaście stron notatek pisanych drobnym maczkiem (rozmiar
czcionki 10, pojedyncze odstępy), które z przyjemnością
umoczyłabym w benzynie i podpaliła, gdy po raz pierwszy je
zobaczyłam. Jestem ci wdzięczna za każdą poświęconą chwilę i twój
wysiłek. Nigdy wcześniej tak ciężko nie pracowałam przy obróbce
książki i bardzo się cieszę, że mnie do tego zmusiłaś.
Dziękuję tym wszystkim, którzy mówili: „O, ciąg dalszy Imprezy u
Ralpha. Nie mogę się doczekać!" Te słowa jednocześnie dodawały mi
skrzydeł i przerażały mnie, ale mimo wszystko to wielkie szczęście
mieć świadomość, że ludzie nie zapominają i wciąż im zależy. Mam
nadzieję, że nikogo nie zawiodłam.
Dziękuję Jaschy, że po raz DRUGI zupełnie nie przejmował się faktem,
że piszę książkę o „kompletnie fikcyjnym związku, który w żadnym
razie nie przypomina tego, co wydarzyło się nam". Skoro od czasów
Vince & Joy nie prze-
czytałeś żadnej z moich książek, jestem prawie pewna, że i do tej
nigdy nie sięgniesz.
Dzięki tym wszystkim, którzy tradycyjnie już stoją za sceną —
niesamowitej ekipie z Random House: Louise, Claire, Robowi,
Oliverowi, Georginie, Louisie i wszystkim innym. Dziękuję
Jonny'emu Gellerowi i wszystkim z Curtis Brown. Dziękuję wszelkim
sprzedawcom książek, czytelnikom i bibliotekarzom, bez których to
wszystko nie miałoby większego sensu. I dzięki, jak zawsze, moim
najdroższym przyjaciołom za to, że zawsze, kiedy tego potrzebuję,
jesteście w pogotowiu.
PROLOG
DWUNASTA ROCZNICA pierwszego pocałunku Ralpha i Jem wypada
w chłodną, suchą środę na początku marca. Glicynia, która rośnie
przed oknem biura Jem, dopiero rozbudza sie z zimowego snu i
wkrótce pokryje się kaskadami pachnących liliowych kwiatów, a
przysadzista hortensja przy drzwiach wejściowych nieśmiało zaczyna
się zazieleniać, ale wszystko wskazuje na to, że przyczajona za rogiem
wiosna jeszcze nie rozgościła się na dobre.
Jem opuszcza biuro kwadrans po piętnastej i udaje się na spotkanie w
Battersea. Zabiera ze sobą małą tekturową teczkę, telefon komórkowy,
torebkę i bochenek ciemnego chleba. Przed opuszczeniem biura
zwraca się do swojej asystentki, Mariel, która właśnie zaparza herbatę
w małej kuchni.
— Spadam na spotkanie z odludkiem — oznajmia Jem.
— Och — jęczy Mariel. — Mój Boże. Powodzenia.
— Dzięki. Będę go potrzebować. Wracam za godzinę. Mariel
uśmiecha się ze współczuciem, a Jem zamyka za
sobą drzwi. Smutny paradoks wyprawy na Almanac Road w tak
znaczący dzień nie umyka jej uwadze. Piętnastominutowy marsz z
biura na Wandsworth Bridge Road wypełnia się bolesną
świadomością. Kiedy Jem staje przed domem numer trzydzieści jeden,
jej oczy wędrują, jak zwykle, ku oknom w suterenie.
Na podłodze lśni świeżo położona, wymyta terakota. W błyszczących
kobaltowych donicach siedzą trzy małe krzewy przycięte w kształt
pomponiastych kul różnych wielkości. Drzwi wejściowe pokryte grubą
warstwą matowej, różowo-beżowej farby ozdabiają niklowane gałki i
kołatki. Przez okno widać jeszcze więcej różowo-beżowej farby na
ścianach pokrytych biało-czarnymi fotografiami. Nagle w oknie
ukazują się dwie małe rączki i za chwilę na szczycie sofy widać głowę
dziecka. Jem uśmiecha się. Dziecko też się uśmiecha, a po chwili
znika.
Mieszkają tu teraz inni ludzie. Rok temu to mieszkanie kupiła młoda
rodzina. Szczęśliwi nabywcy dysponowali dostateczną ilością nie tylko
pieniędzy, by przeprowadzić remont zniszczonych pomieszczeń, ale i
wyobraźni, by zrobić to podczas czwartego miesiąca pierwszej ciąży
pani domu. W przypadku Jem wyglądało to zupełnie inaczej: ostatnią
noc pierwszej ciąży spędziła na materacu w jadalni siostry, w
otoczeniu spiętrzonych kartonowych pudeł, w które upchała cały swój
dobytek. Musiała zaczekać, aż jakaś kobieta z Camberwell sfinalizuje
sprzedaż swojego mieszkania jakiemuś mężczyźnie z Dulwich, bo
dopiero wtedy właściciel ich nowego domu w Herne Hill mógł
podpisać z nimi umowę i wręczyć im klucze do drzwi wejściowych.
Zanim wprowadziła się tutaj porządna i dobrze zorganizowana
rodzina, mieszkanie okupowała niechlujna kobieta z synem nierobem i
trzema spasłymi kotami. A przed niedbałą kobietą i jej tłustymi kotami
mieszkała tu para, która jeździła na rowerach w dopasowanych do nich
kolorystycznie skafandrach. A przed zadowolonymi z siebie
miłośnikami aktywnego wypoczynku mieszkał tu samotny mężczyzna,
Smith, którego przeżyty kryzys emocjonalny doprowadził w końcu do
przekwalifikowania się na nauczyciela reiki i przeprowadzki do San
Francisco. A jesz-
cze wcześniej, zanim Smith zaczął zmagać się z kryzysem
emocjonalnym, mieszkał z nim Ralph, jego najlepszy przyjaciel. I
wreszcie, ponad dwanaście lat temu, w roku 1996, w czasach
świetności zespołu Oasis, gdy piłka nożna rządziła niemal w każdym
domu, wciąż jako dziecko w wieku dwudziestu siedmiu lat, mieszkała
tutaj przez krótką chwilę również Jem.
Jem wciąż pamięta to uczucie, nawet teraz, kiedy stoi na chodniku i
zćrka przez okno na różowo-beżowe ściany obcych ludzi, czuje ten
elektryzujący dreszcz nagłej obietnicy, dreszcz nowego początku.
Przeszywa ją na jedną krótką chwilę i zaraz gaśnie, bo z jakichś
dziwnych powodów życie nie ułożyło się według scenariusza, w jaki
wtedy wierzyła, i pozostało jej jedynie głuche echo tamtej chwili, w
której los, szansa i przeznaczenie połączyły siły i przywiodły ją w to
całkiem niezwykłe miejsce.
Wzdycha ze smutkiem i zgarnia włosy za ucho. A potem unosi wzrok,
jej uwagę przyciąga odgłos otwieranego okna i głośny męski głos:
— Domofon jest zepsuty!
Mały błyszczący przedmiot startuje z dłoni mężczyzny i pędzi w jej
kierunku, podczas lotu odbija światło i w końcu ląduje na chodniku,
zaledwie cal od palców u jej nóg.
— Wejdź do środka! — Wielkie dłonie zamykają głośno okno.
Jem cmoka i podnosi klucze. Wspina się po wejściowych schodach i
przygotowuje się, psychicznie, na kolejne pół godziny życia. Toruje
sobie drogę wśród zgliszczy życia Karla: zapomniane T-shirty,
połamana gitara, worek pełen posegregowanych śmieci i jeszcze, o
Boże, męskie gatki. Karl leży na sofie, wcina kanapkę z szynką i
ogląda stary odcinek serialu Napisała: Morderstwo.
— Mówiłeś, że nie masz chleba? — wita go, macha-
jąc bochenkiem Warbutons Malted, który wzięła dla niego z
kuchennej szafki dzisiejszego poranka.
— Bo nie mam — odpowiada. — To ostatni kawałek. Musiałem z
niego zeskrobać parę zarodników, żeby nadawał się do jedzenia. —
Bierze świeży bochenek z jej rąk i uśmiecha się z wdzięcznością. —
Dzięki, kaczuszko.
— Nie ma sprawy — odpowiada Jem, sadowiąc się na najdalszej
krawędzi brudnego żółtego fotela. — A co się stało ze sprzątaczką? —
pyta, omiatając wzrokiem pokój.
Karl częstuje ją swym firmowym uśmiechem
„wybacz-sam-wiem-tyle-co-nic-ale-i-tak-jestem-taki-cudowny-niepra
wdaż?". To dobry uśmiech, uśmiech, który zapewnił mu
dziesięcioletnią karierę prezentera w telewizji B-list, ale nie na tyle
dobry, by uratować tę karierę po jego feralnej akcji w australijskiej
dżungli zeszłej jesieni na oczach sześciu milionów widzów.
— Ciągle zapominam jej płacić — odpowiada swoją gładką irlandzką
śpiewką. Wzrusza ramionami. — Czy można mieć do niej pretensje?
— A co poza tym? — Jem nieznacznie mruży oczy, zadając pytanie,
prawie nie chce, by na nie odpowiadał.
Karl zmienia ułożenie swego pokaźnego ciała na sofie i siada
zwrócony twarzą do niej.
— Och, no sama wiesz, przyjęcia, premiery, gorące randki, to się
nigdy nie kończy. — Wygląda staro. Co prawda bez jednej zmarszczki,
zmarszczki czterdziestosiedmioletniego mężczyzny, ale jego twarz
wygląda na nieżywą, jakby ktoś przejechał po niej papierem ściernym i
starł cały błysk, całe światło.
— Dobrze wiesz, że możesz to zmienić — odpowiada Jem,
otwierając tekturową teczkę. — Wszyscy są już gotowi zapomnieć.
— Co tam masz? — pyta sceptycznie, zezując na teczkę.
— No cóż, to z pewnością nie są pieniądze.
— Może powinienem zmienić agenta — żartuje i mruga do niej.
Jem wzdycha. Jem jest agentką Karla i jego żart (zresztą rzucany nie
po raz pierwszy) wcale jej nie bawi. Wyjmuje wydrukowany na
niebieskim papierze list, który dotarł do agencji dzisiejszego ranka.
Jest to pisemne potwierdzenie rozmowy telefonicznej, którą odbyła w
zeszłym tygodniu z firmą produkcyjną, zajmującą się kręceniem
wywiadów z „kontrowersyjnymi" celebrytami.
Karl bierze od niej pismo i skanuje je szybko wzrokiem, marszcząc
czoło.
— Chryste — wzdycha — a to niby co, Ostatnia Przepustka na
Salony dla Porzuconych Eks- Gwiazd B-list? Jezu. Chcesz mnie do
tego zmusić, tak?
Jem wzrusza ramionami.
— Do niczego nie mogę cię zmusić, Karl. Ale to pewne pieniądze...
— Ile? — przerywa jej.
— Pięć tysięcy. A jeśli dobrze to rozegrasz, jeśli pokażesz się w
dobrym świetle, to wszystkie drzwi znów się dla ciebie otworzą.
Karl odkłada list na sofę i sięga po kanapkę. Przez chwilę wpatruje się
w nią ze smutkiem.
— Jeśli to jest to, czego pragnę — mówi tak cicho, że Jem ledwo go
słyszy.
— Tak, jeśli tylko tego chcesz. Ale musisz coś wiedzieć, Karl. —
Przerywa. Nie przyszła tu po to, by osobiście wręczyć mu ten list.
Równie dobrze mogła go wysłać. I z pewnością nie przyszła tu po to,
by uzupełnić jego chlebownik. — To ultimatum: jeśli nie udzielisz tego
wywiadu, to zostawiam cię.
Słowa te padły, słowa, które Jem nosiła w głowie od
wielu dni, od tygodni. Wyobrażała sobie tę rozmowę po tysiąckroć i
za każdym razem jej serce waliło jak szalone, a skóra na policzkach
piekła. Zostawić klienta. I nie jakiegoś tam klienta, ale pierwszego
klienta, od którego zaczęła się ta cała przygoda dwanaście lat temu. I
nie tylko klienta, ale i przyjaciela. Mocny kopniak, ale to tylko dla jego
dobra, przypomina sobie — bez tej groźby on nie udzieli wywiadu, a
bez wywiadu ona nie ma kariery, którą mogłaby się opiekować.
— Jezu Chryste — wyje, przeciągając samogłoski. — To szantaż!
— No można tak to nazwać. A ściślej, to raczej delikatna perswazja.
— Jem przerywa i wpatruje się w upaprane jakąś beżową pastą rękawy
swetra Karla. — Chcę tylko tego, co dla ciebie najlepsze, a to —
wskazuje na niebieski papier — jest dla ciebie najlepsze.
— Dobrze wiem — odpowiada Karl. — Nie jestem głupi. W
porządku. Dobrze cię zrozumiałem. I proszę bardzo, zrobię to
przedstawienie. Ale jeśli to obróci się przeciwko mnie, to ja rezerwuję
sobie to prawo, żeby ciebie zwolnić. — Mruga do niej, uśmiecha się, a
potem wzdycha. — Jestem pewien, że kiedyś życie było prostsze.
Wiem, że był taki czas.
Jem uśmiecha się i wraca myślami do nocy sprzed dwunastu lat, gdy
przez chwilę życie wcale nie wyglądało na proste. Ekscytujące,
romantyczne, szalone — o tak, ale nie proste. Znów myśli o tym, w jaki
sposób Ralph wyznał jej miłość, o dniu, w którym i ona zdała sobie
sprawę, że go kocha, kiedy bramy do i ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE
rozwarły się, a ona ostrożnie zrobiła ten pierwszy krok na pustej
drodze. A teraz doszła do etapu pod tytułem separacja, samotna matka,
desperacka egzystencja w nieszczęśliwym miejscu, w którym nigdy
nie oczekiwała się znaleźć. Przełyka morze gorzkich łez i uśmiecha się.
— Nie — odpowiada. — Życie nigdy nie było łatwe. Czy wiesz na
przykład, że dzisiaj mija dokładnie dwanaście lat, odkąd pobiłeś
chłopaka Siobhan przed galerią?
— No co ty, naprawdę? — Karl uśmiecha się.
— Tak. Naprawdę i najprawdziwiej.
— Masz bardzo dobrą pamięć — stwierdza Karl.
— I mija dokładnie dwanaście lat, odkąd Ralph i ja po raz pierwszy...
— Co, pieprzyliście się?
— Tak — roześmiała się, chociaż wcale nie było jej do śmiechu. —
To nasza seksrocznica! A przynajmniej była — dodała ze smutkiem.
Karl kiwa ze zrozumieniem głową.
— A jak on się miewa?
— Ralph?
Jem wciąż ma wrażenie, że jego imię brzmi bardzo dziwnie, teraz gdy
żadna sylaba nie należy już do niej. Kiedyś nie zauważała nawet, że
słowo „Ralph" opuszczało jej usta, a dzisiaj czuje się tak, jakby
pożyczała je od kogoś i natychmiast musiała je oddać. Połyka kolejną
grudkę smutku.
— Myślę, że miewa się całkiem dobrze — odpowiada. Karl unosi
brwi.
— Naprawdę, nic mu nie jest. Tylko nie rozmawiałam z nim ostatnio.
Zawsze spotykamy się w takim pędzie. — Jem zaczęła nienawidzić
tego cotygodniowego rytuału przekazywania sobie dzieci. Nie znosi
tego, że Ralph się spieszy i nie ma czasu na rozmowę, ale równie
mocno denerwuje ją brak pośpiechu, z którym ładuje się w jej nowy
porządek życia ze swoją poufałością i pięknymi dłońmi, których nie
wolno jej już dotykać.
— Zobacz. — Karl wstaje i szuka czegoś na szafce obok telewizora.
— Skoro mowa o cieniach z przeszłości, to spójrz tylko na to. —
Wręcza Jem zdjęcie. Widnieje na nim małe
dziecko, możliwe, że to jeszcze niemowlę, ale trudno stwierdzić, bo
ma czuprynę długich czarnych włosów. Dziecko wydaje się Azjatą,
pewnie małym Chińczykiem.
— Dziecko Siobhan — mówi Karl, sadowiąc się z powrotem niedbale
na kanapie.
Oczy Jem otwierają się szeroko.
— Adoptowała dziecko?
— Adoptuje. Właśnie wróciła z Chin. Chyba ma jeszcze długą drogę
przed sobą, no wiesz, z tymi wszystkimi papierami i biurokracją.
— Prawda — mówi Jem, wpatrując się w zdjęcie, w małą duszyczkę
gdzieś na drugim krańcu świata, maleńką osóbkę bez rodziny, której
życie ma właśnie zmienić swój tor. — Odważna dziewczyna, że sama
decyduje się na adopcję.
— Tak — odpowiada Karl. — Wiem. Ale to cała Siobhan.
— Ile ona ma teraz lat?
— Siobhan? Boże, no chyba ze czterdzieści osiem. Jem potakuje i
oddaje zdjęcie Karlowi.
— To dobry pomysł — stwierdza. — Bardzo dobry pomysł.
— Tak — zgadza się Karl — zawsze marzyła o dziecku, a że życie
poskąpiło jej tego, to wzięła sprawy w swoje ręce i urzeczywistnia
marzenie... — przerywa i przez chwilę wpatruje się w zdjęcie dziecka.
— To lekcja dla nas wszystkich.
— To prawda — mówi Jem, zbierając się do wyjścia. — To prawda.
Jem otwiera drzwi wejściowe. Środy wzbudzają w niej mieszane
uczucia. Środa to dzień wymiany: Ralph przejmuje dzieci na weekend
albo przynajmniej do niedzielnego poranka. Właśnie tak podzielili
tydzień. Jem zajmuje się
dziećmi od niedzieli do środy. Ralph zabiera je od środy do niedzieli.
Mieszkają w tej samej dzielnicy i w równej odległości od szkoły
Scarlett i opiekunki Blakea i dzieci z ledwością zauważają różnicę. Za
to Jem zauważa ją wyraźnie. Nieobecność dzieci wypełnia ją
jednocześnie i w równym stosunku uczuciem wolności, jak i depresji.
W domu atmosfera gęstnieje od możliwości (Książki do przeczytania!
Maile do odpisania! Ciuchy do posortowania! Programy do obejrzenia!
A nawet, czemu i nie, wieczory na mieście!), jak i od zniechęcenia do
życia. Rzeczywistość nagle wydaje się równie radosna, co i
bezsensowna. A poza tym, i to bez względu na obecność dzieci, ogrom
samotności w życiu bez Ralpha czasami zatyka jej dech.
Jem zatrzymuje się na korytarzu i spogląda na swoje odbicie w
szerokim rokokowym lustrze wiszącym za drzwiami frontowymi. To
piękne lustro, pokryte patyną i pachnące starością i wciąż wyczuwalną
wonią temperowych ścian jednego z tych francuskich pałacyków, z
którego zostało ocalone. Ale to lustro nie należy do Jem. Ani ta ściana,
ani drzwi wejściowe. Lustro zostało wypatrzone na paryskim pchlim
targu, nie przez Jem w niecharakterystycznym dla niej momencie
ekstrawaganckiego dobrego smaku, ale przez jej siostrę, Lulu, do
której należy ten dom, gdzie Jem mieszka od czterech miesięcy i czeka
na to, co będzie dalej z nią i Ralphem.
Jem i Lulu uważają siebie za współczesną wersję Kate i Allie, tyle że
z większą liczbą dzieci i jednym mężem do podziału. Albo Brady
Bunch z jednym dorosłym dodatkowo. Lulu urodziła dwóch chłopców,
Jareda i Theo, a jej mąż ma trzech starszych synów z pierwszego
małżeństwa, którzy mieszkają u nich przez większość czasu, bo ich
matka przeniosła się do Grenady. To niezwykły dom, pomimo
niepozornego wyglądu bardzo przestronny, z niesa-
mowitymi antresolami, wnękami i sekretnymi tarasami na dachu.
Przedziwny budynek został sklecony w latach sześćdziesiątych i
niegdyś służył jako pub. Potem został podzielony na mniejsze
mieszkania na wynajem i w takim stanie Lulu z mężem kupili go
dziesięć lat temu i są teraz mniej więcej w połowie drogi
przebudowywania go na dom, dzięki czemu Jem i dzieci zajmują
niezależne mieszkanko: trzy pokoje, mały taras i aneks kuchenny. To
więcej, niż im potrzeba.
Jem odkłada torebkę i zaczyna rozpinać marynarkę w szkocką kratę.
Kobieta z lustra spogląda na nią, wygląda na zatroskaną i zmęczoną.
Zbiera się właśnie do głośnego wdechu, gdy jakiś hałas odciąga jej
uwagę. Bez wątpienia źródłem hałasu jest jej pierworodna głośno
schodząca po szerokich drewnianych stopniach w różowych paputkach
Barbie Princess.
Chwilę później przed Jem staje zjawa w fioletoworóżo-wej siatce i
poliestrze w kolorze fuksji. Scarlett. Ale Jem nie chwyta tej
kruczoczarnej ślicznotki odzianej w Mattel w objęcia, nie wtula się w
nią z wytęsknieniem, zapominając o tych wszystkich chwilach, które
spędziła z dala od domu. Wprost przeciwnie, wpatruje się w córkę z
przerażeniem.
— Co ty tutaj robisz? — pyta zdenerwowana.
— Tatuś nie przyjedzie — odpowiada Scarlett, zaciskając biodra Jem
w mocnym uścisku, omal jej nie przewracając.
— Co takiego?
— Właśnie dzwonił. Nie przyjedzie.
Pierwszą reakcją Jem, co przemawia na jej korzyść, jest troska. Ralph
nigdy dotąd nie opuścił środy. Ralph żyje dla środowych wieczorów w
ten sam sposób, w jaki Jem żyje dla niedzielnych poranków.
— Coś mu się stało? — pyta, podnosząc Scarlett i kie-
rujac się do dużej kuchni na tyłach domu, gdzie wie, że znajdzie
siostrę i jej męża.
Scarlett wzrusza ramionami i przeciąga rączką po lokach wijących się
na karku Jem.
— Rozmawiałaś z nim? Scarlett znów wzrusza ramionami.
Lulu zmywa resztki farb plakatowych z małego plastikowego stolika,
a jej mąż, Walter, smaży ziemniaki na kuchence.
— Taak — Lulu zaczęła, zanim Jem zdążyła przekroczyć próg drzwi.
— Nie pojawił się o osiemnastej, więc zadzwoniłam do niego i
nagrałam się na jego sekretarce. I nic, a potem udało mi się do niego
dodzwonić, dosłownie trzy minuty przed twoim przyjściem.
— I? — Jem stawia Scarlett na ziemi i kieruje się do Blake a, który
klęczy przed telewizorem z palcem w nosie i wzrokiem utkwionym w
Dobranocnym ogrodzie.
— Miał taki jakiś... — Lulu kończy wypowiedź, otwierając
bezgłośnie usta — .. .dziwny głos.
— Dziwny? — niemo powtarza Jem, a Lulu przytakuje.
— W każdym razie — kontynuuje już głośno — powiedział, że musi
wyjechać na weekend i że w tym tygodniu nie może zająć się dziećmi.
— I oznajmił to godzinę po tym, jak miał je zabrać?
— No właśnie — mówi Lulu.
Rozmowa z oczywistych względów musi być kontynuowana poza
zasięgiem małych uszek i Jem podąża za Lulu do niewielkiej wnęki,
gdzie stoi komputer.
— Co? — pyta Jem.
— Sama nie wiem — odpowiada Lulu, obracając wokół środkowego
palca ciężki srebrny pierścionek. — Brzmiał tak jakoś... desperacko.
— Boże, co masz na myśli, mówiąc „desperacko"?
— Tak, jakby... jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jakby tego
wszystkiego było za dużo. I powiedział... — Lulu przerywa, obraca
pierścionek w drugą stronę. — Zapytał mnie: „Wiesz, jaki dzisiaj jest
dzień?". A ja mu odpowiedziałam: „Środa". A on tylko mruknął coś
pod nosem. I odłożył słuchawkę.
— Kurde — jęknęła Jem, zbierając wszystko do kupy. — Nasza
rocznica.
— Jaka? Waszej pierwszej randki?
— Pierwszego zbliżenia — odpowiada Jem nieprzytomnie. —
Pierwszego pocałunku. Pierwszego, no wiesz... nas.
— Rocznica nocy w galerii?
— Dokładnie. Nocy w galerii.
— Kurde. Więc myślisz, że o to chodzi?
— No tak — odpowiada Jem. — Powinnam się martwić? — pyta
siostrę, czując, że akurat na to pytanie jest już za późno.
— Może i tak. — Lulu marszczy czoło. — Dobrze chociaż, że nie
zabrał dzieci.
— Och, przestań, nawet tak nie żartuj. Boże, co powinnam zrobić?
Mam tam iść?
— Ale on powiedział, że wyjeżdża.
— A może chodziło mu o to, że odchodzi?
— Chcesz powiedzieć...?
Jem wzdycha i odgarnia włosy z twarzy.
— Nie, oczywiście, że nie. Zachowywał się jakoś dziwnie, ale nie, no
wiesz, jak...
— Samobójca?
— No właśnie. — Znów wzdycha, czując ciężar obowiązków, którym
musi sprostać teraz, gdy dzieci zostały pod jej opieką: kąpiele, bajki do
czytania, porządkowanie ciuchów. A do tego zorganizowanie
opiekunki na piątkowy
wieczór, na który Lulu zaplanowała wyjście do teatru. Ale za tym
wszystkim czai się to koszmarne, nękające uczucie, że coś jest nie tak z
Ralphem. Że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Przypomina sobie
okropną rozmowę sprzed tygodnia, którą odbyła z pewną kobietą na
ulicy. Pamięta dobrze jej słowa: „Wyobraź sobie tylko, że nie dostajesz
drugiej szansy. I co wtedy? Jak byś się czuła? — zapytała kobieta. —
Jak byś się czuła?
Jem już wie, jak by się czuła. Załamana. Skończona. Nieżywa.
— OK — odzywa się zdecydowanym głosem. — Zadzwonię do niego.
Na górze.
— Dobrze — odpowiada Lulu, przepuszczając siostrę przez drzwi. —
Zabawię tu dzieci.
Na piętrze, w maleńkim pokoju, który służy im teraz jako pokój
dzienny, Jem wyciąga telefon z torebki i wybiera numer Ralpha. Jej
ręce trzęsą się nieznacznie. Odzywa się poczta głosowa i Jem
odchrząkuje. „Cześć, to ja. Właśnie wróciłam do domu. Eee, nie martw
się o dzieci, wszystko w porządku, jakoś to ogarnę, tylko tak się
zastanawiałam..." — przerywa, próbuje wyobrazić sobie wnętrze
mieszkania i Ralpha, który może siedzi tam w środku i wsłuchuje się w
ten jej zatroskany, nieco żałosny głos. — „Właściwie to spróbuję cię
złapać na komórkę".
Wybiera numer komórki i gdy Ralph odbiera telefon po pięciu
sygnałach, odczuwa przytłaczające poczucie ulgi.
— Przepraszam — mówi Ralph, zanim Jem zdążyła wypowiedzieć
słowo. Jego głos brzmi delikatnie i dziecinnie.
— Nie ma sprawy — odpowiada, nie dbając o nic, ciesząc się, że jest
cały i zdrowy. — Damy sobie ze wszystkim radę. U ciebie wszystko w
porządku?
— Tak — odpowiada, a w uszach Jem brzmi to tak, jakby właśnie
przed chwilą sam zadawał sobie to pytanie.
— Gdzie jesteś?
— W samochodzie.
— Aha. A gdzie jedziesz?
— Eee... — Przerywa i Jem słyszy szum mijających go samochodów,
powiew wiatru przez otwarte okno. — Jechałem właśnie do ciebie, ale
coś się wydarzyło.
— Coś się wydarzyło?
— Tak. Wszystko ci wytłumaczę, jak się zobaczymy.
— A kiedy się zobaczymy? Ralph wzdycha cicho przez telefon.
— Przyjadę po dzieci w przyszłą środę. Przyjadę. Obiecuję. Muszę
tylko... — W telefonie słychać trzaski, szum i zakłócenia. A potem
połączenie zostaje przerwane.
CZĘSC PIERWSZA
(ROK WCZEŚNIEJ)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
JEM PODĄŻAŁA Coldharbour Lane w kierunku stacji metra i czuła się
przedziwnie lekko, nieskrępowanie, niemalże bezcieleśnie. Kroki
wystukiwała wysokimi obcasami. Po raz pierwszy od zeszłej wiosny
miała na sobie szpilki. Po raz pierwszy również od trzech miesięcy
wyszła z domu bez dziecka upchanego do wózka, uwiązanego w
chuście, wiszącego na jej plecach lub zaciskającego jej dłoń. Zamglone
słońce odzwierciedlało jej nastrój, ani radosny, ani pochmurny, ani
ciepły, ani zimny. Jem właśnie pożegnała się z synkiem, po raz
pierwszy od jego narodzin. Zostawiła go pod opieką swojej starszej
siostry, kobiety, która urodziła i szczęśliwie wychowała dwóch synów
i była macochą dla trzech kolejnych należących do jej partnera, ale
przecież, mimo wszystko, on wciąż był taki maleńki, przyzwyczajony
tylko do niej, kawałek jej, taki... odgoniła te myśli i skupiła się na
czekającym ją dniu. Powrót do pracy.
Zadziwiało ją to, że ludzie, których mijała na ulicy, nie mieli pojęcia o
istnieniu jej maleństwa, nie mieli pojęcia, że miała jeszcze jedno
dziecko, małą dziewczynkę, z długimi, chudymi nogami i hebanowymi
lokami i wyniosłym zachowaniem godnym co najmniej piętnastolatki.
Scarlett i Blake. Piękna i Niewinny. Jej dzieci. Przestraszyła się, że
jakiś nieznajomy może ją wziąć za wolną kobietę bez zobowiązań i
obowiązków poza pracą, do której zmierzała w czarnych eleganckich
rurkowatych spodniach, marynarce w szkocką
kratkę i beztroskich szpilkach. Pomyślała, czy nie sprawić sobie
podkoszulka z podobizną jej potomka, tak by wszyscy zainteresowani
od razu domyślili się, że była kimś więcej niż tylko kobietą udającą się
do pracy, i właśnie kiedy o tym rozmyślała, zauważyła go.
On też był bez dziecka, też miał na sobie marynarkę, też, jak
przypuszczała, był w drodze do pracy. Wstrzymała oddech, nagle
poczuła się nie pilnowana i rozebrana do naga. Nigdy wcześniej nie
widziała go bez dziecka; on również wcześniej nie widział jej bez
towarzystwa maluchów. Nie byli przyjaciółmi, po prostu znajomymi z
widzenia, okupowali ten sam londyński placyk zabaw, huśtali dzieci na
tych samych huśtawkach, jedli w tych samych, przyjaznych dzieciom
kafejkach, popychali wózki wzdłuż tych samych brudnych chodników.
Mieli córki w mniej więcej podobnym wieku i dziewczynki bawiły się
kiedyś razem w drewnianym domku w Ruskin Park. Od tamtego czasu
wymieniali ze sobą ukłony, uśmiechy, powitania i okazjonalnie
pozdrowienia. Miał na imię Joel (podsłuchała, jak odbierał komórkę) i
należał do mężczyzn, którzy nie robili wrażenia przy pierwszym
spotkaniu, ale powoli torowali sobie drogę w świadomości,
zarysowywali kształt, teksturę i kolor, zupełnie jak zdjęcie wrzucone
do kuwety z wywoływaczem. I w którymś niezidentyfikowanym
momencie w przeciągu ostatnich trzech lat Jem zaczęła zauważać go w
znamienny sposób i widok zaokrąglonych pleców nad spacerówką
pchaną po chodniku, jasnych, nijakich włosów za żywopłotem placu
zabaw, dziwny, powłóczysty krok w miękkich skórzanych
mokasynach, rączka córki w jego dłoni, gdy wynurzali się z
przedszkola po drugiej stronie ulicy, wszystko to wywoływało
rumieńce na jej twarzy. Ale dzięki obecności dzieci czuła się
bezpieczna z tymi emocjami. One zawsze sprawiały, że czuła się
zajęta, rozkoja-
rzona, w pędzie. Jednak tutaj i teraz byli dwiema dorosłymi osobami,
wolnymi strzelcami, którzy przedziwnym zbiegiem okoliczności
pokonywali tę samą drogę w tym samym czasie, w pasujących do
siebie służbowych strojach, ręce wolne, głowy wolne.
Jem zwolniła kroku i pozwoliła, by się oddalił. Zdała sobie sprawę, że
trochę brakuje jej tchu, a w żołądku czuła trzepoczącą się panikę.
Dostrzegł ją, była tego pewna. A on musiał wiedzieć, że go zauważyła.
Ignorowali się teraz. Zastanawiała się, czy on też to czuł, czy może i on
też odczuwał to niebezpieczeństwo, że oboje byli teraz wolni, by...
Wolni, by właściwie co? Przecież żyła w długoletnim związku. Byli
rodzicami. Czego się więc obawiała? Wpatrywała się w tył jego głowy
na ruchomych schodach i próbowała sobie wyobrazić, co by się stało,
gdyby go dogoniła. Co miałaby powiedzieć? „Cześć! Popatrz na nas!
Żadnych dzieciaków!". A potem co? Metro właśnie zahamowało,
kiedy dochodziła do platformy i podbiegła do wagonu, zapominając na
chwilę o mężczyźnie o imieniu Joel maszerującym przed nią, a gdy w
ostatniej chwili przecisnęła się przez zasuwające się drzwi
i rozglądała za wolnym miejscem, zauważyła go. Siedział w
otoczeniu wolnych miejsc, ale ona odwróciła głowę, wcisnęła się
między dwóch mężczyzn, wyciągnęła książkę z torebki i zaczęła
udawać, że czyta. Jakaś głupia książka, którą wmusiła w nią siostra. Na
okładce młoda kobieta w zwiewnym ubraniu leżała na długiej
jedwabistej trawie, wyglądała na opuszczoną i prawdopodobnie
niedawno wykorzystaną. Książka miała też głupkowaty tytuł.
Zapomniana Amber. Ale mimo wszystko lektura była lepsza niż
gapienie się na reklamy umieszczone na podłodze. Spojrzała
ukradkiem na Joela. Czytał darmową gazetę. Wiedział, że ona tam
siedzi. Ona była świadoma jego obecności. Wciąż siebie ignorowali.
Wyobraziła sobie inną rozmowę, tę, którą odbędą za kilka dni na
huśtawkach przed Pizza Express. „Wiesz — on ją zagada — widziałem
cię w metrze kilka dni temu. Dlaczego się nie przywitałaś?". A ona
spłonie rumieńcem i zbierze się na szczerość. „Nie przywitałam się, bo
mi się podobasz. A gdybym się przywitała, może zaczęlibyśmy
rozmawiać, a gdybyśmy zaczęli rozmawiać, mogłoby się okazać, że
jesteś tępakiem albo głupkiem, albo odrażającym typkiem i wtedy nie
mógłbyś już mi się podobać. Albo co gorsze, moglibyśmy odkryć, że
nie potrafimy przestać ze sobą rozmawiać. Może coś by zaiskrzyło
między nami, a ja nie jestem wolna, mam zobowiązania. Rozumiesz?"
„Och" — uśmiechnie się, jego policzki lekko się zaróżowią. „Uhm.
Rozumiem". I pewnie to by wystarczyło, aby upewnić się, że już nigdy
więcej się do niej nie odezwie.
Mężczyzna o imieniu Joel nie wysiadł, jak przypuszczała, na Victoria
ani na Green Park, ani na Oxford Circus. Odstępy między
przystankami zdawały się nie mieć końca. Przeczytała pierwsze zdanie
głupkowatej książki jakieś dwadzieścia, trzydzieści razy. „Błagam,
wysiadaj, wysiadaj, muszę odetchnąć" — zaklinała w duchu. Ale im
dłużej siedział w metrze, tym większej nabierała pewności, że to
spotkanie coś znaczyło, ta bliskość, ten zbieg okoliczności, i kiedy
metro zatrzymało się na Warren Street, a Joel zwinął swoją darmową
gazetę i wolnym krokiem skierował się ku wejściu, Jem była już
pewna. To był też i jej przystanek. Coś wisiało w powietrzu. Coś miało
się wydarzyć. Wsunęła głupią książkę do torebki i wstała.
ROZDZIAŁ DRUGI
RALPH POCZUŁ pustkę domu i to go schłodziło. To nie była ta sama
pustka, którą odczuwał, kiedy Jem i dzieci wychodziły na dwór, to była
inna pustka. Dzisiaj po raz pierwszy od bardzo długiego czasu jego
rodzina została rozdzielona. Scarlett bawiła się w przedszkolu, Blake u
Lulu, a Jem poszła na biznesowe spotkanie gdzieś w centrum Londynu.
Wyszła z domu pół godziny temu w szpilkach i dopasowanym stroju,
frywolne loki poskromiła spinkami i gumkami, usta pomalowała na
ceglasty kolor. To była ona, ta inna Jem, która nie chodziła po domu
całymi dniami w wytartych dżinsach i zdartych tenisówkach Converse
i nie taszczyła za sobą wyładowanego zakupami wózka, nie pachniała
mlekiem i chusteczkami Johnson. Obserwował z okna pracowni, jak
wychodziła z dzieckiem, i wyglądało to tak, jakby kradła ich dziecko,
ta drobna, elegancka kobieta w szkockiej kracie i w szpilkach o cal za
wysokich. A potem zniknęła za zakrętem i nagle został zupełnie sam.
Ralph nie poczuł się jednak wolny w nieskrępowanej obecnością
domowników przestrzeni, zamiast tego ogarnęło go roztargnienie,
natychmiast więc odłożył pędzel i wyszedł zapalić na maleńki balkon
wychodzący z jego studia. Balkon został dobudowany, kiedy
poprzedni właściciele adaptowali poddasze na pracownię, i Ralph od
początku uważał, że była to bardzo licha konstrukcja: kilka kawałków
metalowych prętów ześrubowanych za dużymi nakrętkami,
zdawało się, że z ledwością wytrzymują pod jego ciężarem. Za
każdym razem, kiedy wchodził na balkon, podświadomie trzymał się
ściany lewą ręką, jakby wierzył, że gdyby balkon w końcu ugiął się pod
nim i poszybował trzy piętra w kierunku patio poniżej, on byłby w
stanie wbić palce w ceglaną ścianę i dyndałby niczym Harold Lloyd,
czekając na przybycie wybawców.
Balkon wychodził na ogród, typowy dla południowej części Londynu
kawałek ziemi w kształcie koperty A5 i niewiele zresztą od niej
większy. Początek marca nie był najszczęśliwszym czasem dla
ogrodów. Zmierzwiona trawa, zapomniane plastikowe zabawki
zaśmiecające taras i trawnik nabrały zielonej barwy, a opuszczona
huśtawka pod jabłonką kiwała się w przód i w tył na chłodnym wietrze.
Za ich małym ogrodem Ralph widział więcej tarasów, więcej smutnych
ogrodów, szkolne boisko i drabinki pożarowe oplatające dachy rzędu
sklepów na rogu ulicy. Mógłby być wszędzie, pomyślał ze smutkiem,
dosłownie wszędzie. Równie dobrze mógłby mieszkać na
przedmieściach. Cały ten wysiłek, te wszystkie pieniądze, całe to
oszczędzanie i szukanie, i finansowanie, i urządzanie się — i to było
wszystko: szeregowiec z trzema sypialniami na tyłach Herne Hill, z
widokiem na nic, ze skrawkiem trawy, niebezpiecznym, dyndającym
balkonem.
Zaciągnął się ostatni raz, wszedł do środka, a niedopałek wrzucił do
stojącego na parapecie słoika z brązową wodą. W jego komputerze
wciąż widniał otwarty mail. Przyszedł tego ranka z Kalifornii, od
Smitha, starego przyjaciela.
„Mamy tu dzisiaj czterdzieści stopni więc zwijam się na plażę.
Wpadniesz??".
To miał być żart, od niechcenia rzucone słowa, taki pstryczek w nos
Ralpha, który siedział uwięziony na strychu w południowym Londynie
w ponury środowy pora-
Lisa Jewell PO IMPREZIE
Dla Jaschy, Amelie i Evie Udane małżeństwo wymaga wielokrotnego zakochiwania się, zawsze w tej samej osobie. MIGNON MCLAUGHLIN
Podziękowania Tym razem słowa podziękowania należą się przede wszystkim Kate Elton. Jestem ci bardzo wdzięczna, że poświęciłaś mnóstwo swojego cennego czasu z urlopu macierzyńskiego na czytanie w kółko moich wypocin, by to wszystko zgrabnie zebrać w całość. Dziękuję ci nawet za te osiemnaście stron notatek pisanych drobnym maczkiem (rozmiar czcionki 10, pojedyncze odstępy), które z przyjemnością umoczyłabym w benzynie i podpaliła, gdy po raz pierwszy je zobaczyłam. Jestem ci wdzięczna za każdą poświęconą chwilę i twój wysiłek. Nigdy wcześniej tak ciężko nie pracowałam przy obróbce książki i bardzo się cieszę, że mnie do tego zmusiłaś. Dziękuję tym wszystkim, którzy mówili: „O, ciąg dalszy Imprezy u Ralpha. Nie mogę się doczekać!" Te słowa jednocześnie dodawały mi skrzydeł i przerażały mnie, ale mimo wszystko to wielkie szczęście mieć świadomość, że ludzie nie zapominają i wciąż im zależy. Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodłam. Dziękuję Jaschy, że po raz DRUGI zupełnie nie przejmował się faktem, że piszę książkę o „kompletnie fikcyjnym związku, który w żadnym razie nie przypomina tego, co wydarzyło się nam". Skoro od czasów Vince & Joy nie prze-
czytałeś żadnej z moich książek, jestem prawie pewna, że i do tej nigdy nie sięgniesz. Dzięki tym wszystkim, którzy tradycyjnie już stoją za sceną — niesamowitej ekipie z Random House: Louise, Claire, Robowi, Oliverowi, Georginie, Louisie i wszystkim innym. Dziękuję Jonny'emu Gellerowi i wszystkim z Curtis Brown. Dziękuję wszelkim sprzedawcom książek, czytelnikom i bibliotekarzom, bez których to wszystko nie miałoby większego sensu. I dzięki, jak zawsze, moim najdroższym przyjaciołom za to, że zawsze, kiedy tego potrzebuję, jesteście w pogotowiu.
PROLOG DWUNASTA ROCZNICA pierwszego pocałunku Ralpha i Jem wypada w chłodną, suchą środę na początku marca. Glicynia, która rośnie przed oknem biura Jem, dopiero rozbudza sie z zimowego snu i wkrótce pokryje się kaskadami pachnących liliowych kwiatów, a przysadzista hortensja przy drzwiach wejściowych nieśmiało zaczyna się zazieleniać, ale wszystko wskazuje na to, że przyczajona za rogiem wiosna jeszcze nie rozgościła się na dobre. Jem opuszcza biuro kwadrans po piętnastej i udaje się na spotkanie w Battersea. Zabiera ze sobą małą tekturową teczkę, telefon komórkowy, torebkę i bochenek ciemnego chleba. Przed opuszczeniem biura zwraca się do swojej asystentki, Mariel, która właśnie zaparza herbatę w małej kuchni. — Spadam na spotkanie z odludkiem — oznajmia Jem. — Och — jęczy Mariel. — Mój Boże. Powodzenia. — Dzięki. Będę go potrzebować. Wracam za godzinę. Mariel uśmiecha się ze współczuciem, a Jem zamyka za sobą drzwi. Smutny paradoks wyprawy na Almanac Road w tak znaczący dzień nie umyka jej uwadze. Piętnastominutowy marsz z biura na Wandsworth Bridge Road wypełnia się bolesną świadomością. Kiedy Jem staje przed domem numer trzydzieści jeden, jej oczy wędrują, jak zwykle, ku oknom w suterenie.
Na podłodze lśni świeżo położona, wymyta terakota. W błyszczących kobaltowych donicach siedzą trzy małe krzewy przycięte w kształt pomponiastych kul różnych wielkości. Drzwi wejściowe pokryte grubą warstwą matowej, różowo-beżowej farby ozdabiają niklowane gałki i kołatki. Przez okno widać jeszcze więcej różowo-beżowej farby na ścianach pokrytych biało-czarnymi fotografiami. Nagle w oknie ukazują się dwie małe rączki i za chwilę na szczycie sofy widać głowę dziecka. Jem uśmiecha się. Dziecko też się uśmiecha, a po chwili znika. Mieszkają tu teraz inni ludzie. Rok temu to mieszkanie kupiła młoda rodzina. Szczęśliwi nabywcy dysponowali dostateczną ilością nie tylko pieniędzy, by przeprowadzić remont zniszczonych pomieszczeń, ale i wyobraźni, by zrobić to podczas czwartego miesiąca pierwszej ciąży pani domu. W przypadku Jem wyglądało to zupełnie inaczej: ostatnią noc pierwszej ciąży spędziła na materacu w jadalni siostry, w otoczeniu spiętrzonych kartonowych pudeł, w które upchała cały swój dobytek. Musiała zaczekać, aż jakaś kobieta z Camberwell sfinalizuje sprzedaż swojego mieszkania jakiemuś mężczyźnie z Dulwich, bo dopiero wtedy właściciel ich nowego domu w Herne Hill mógł podpisać z nimi umowę i wręczyć im klucze do drzwi wejściowych. Zanim wprowadziła się tutaj porządna i dobrze zorganizowana rodzina, mieszkanie okupowała niechlujna kobieta z synem nierobem i trzema spasłymi kotami. A przed niedbałą kobietą i jej tłustymi kotami mieszkała tu para, która jeździła na rowerach w dopasowanych do nich kolorystycznie skafandrach. A przed zadowolonymi z siebie miłośnikami aktywnego wypoczynku mieszkał tu samotny mężczyzna, Smith, którego przeżyty kryzys emocjonalny doprowadził w końcu do przekwalifikowania się na nauczyciela reiki i przeprowadzki do San Francisco. A jesz-
cze wcześniej, zanim Smith zaczął zmagać się z kryzysem emocjonalnym, mieszkał z nim Ralph, jego najlepszy przyjaciel. I wreszcie, ponad dwanaście lat temu, w roku 1996, w czasach świetności zespołu Oasis, gdy piłka nożna rządziła niemal w każdym domu, wciąż jako dziecko w wieku dwudziestu siedmiu lat, mieszkała tutaj przez krótką chwilę również Jem. Jem wciąż pamięta to uczucie, nawet teraz, kiedy stoi na chodniku i zćrka przez okno na różowo-beżowe ściany obcych ludzi, czuje ten elektryzujący dreszcz nagłej obietnicy, dreszcz nowego początku. Przeszywa ją na jedną krótką chwilę i zaraz gaśnie, bo z jakichś dziwnych powodów życie nie ułożyło się według scenariusza, w jaki wtedy wierzyła, i pozostało jej jedynie głuche echo tamtej chwili, w której los, szansa i przeznaczenie połączyły siły i przywiodły ją w to całkiem niezwykłe miejsce. Wzdycha ze smutkiem i zgarnia włosy za ucho. A potem unosi wzrok, jej uwagę przyciąga odgłos otwieranego okna i głośny męski głos: — Domofon jest zepsuty! Mały błyszczący przedmiot startuje z dłoni mężczyzny i pędzi w jej kierunku, podczas lotu odbija światło i w końcu ląduje na chodniku, zaledwie cal od palców u jej nóg. — Wejdź do środka! — Wielkie dłonie zamykają głośno okno. Jem cmoka i podnosi klucze. Wspina się po wejściowych schodach i przygotowuje się, psychicznie, na kolejne pół godziny życia. Toruje sobie drogę wśród zgliszczy życia Karla: zapomniane T-shirty, połamana gitara, worek pełen posegregowanych śmieci i jeszcze, o Boże, męskie gatki. Karl leży na sofie, wcina kanapkę z szynką i ogląda stary odcinek serialu Napisała: Morderstwo. — Mówiłeś, że nie masz chleba? — wita go, macha-
jąc bochenkiem Warbutons Malted, który wzięła dla niego z kuchennej szafki dzisiejszego poranka. — Bo nie mam — odpowiada. — To ostatni kawałek. Musiałem z niego zeskrobać parę zarodników, żeby nadawał się do jedzenia. — Bierze świeży bochenek z jej rąk i uśmiecha się z wdzięcznością. — Dzięki, kaczuszko. — Nie ma sprawy — odpowiada Jem, sadowiąc się na najdalszej krawędzi brudnego żółtego fotela. — A co się stało ze sprzątaczką? — pyta, omiatając wzrokiem pokój. Karl częstuje ją swym firmowym uśmiechem „wybacz-sam-wiem-tyle-co-nic-ale-i-tak-jestem-taki-cudowny-niepra wdaż?". To dobry uśmiech, uśmiech, który zapewnił mu dziesięcioletnią karierę prezentera w telewizji B-list, ale nie na tyle dobry, by uratować tę karierę po jego feralnej akcji w australijskiej dżungli zeszłej jesieni na oczach sześciu milionów widzów. — Ciągle zapominam jej płacić — odpowiada swoją gładką irlandzką śpiewką. Wzrusza ramionami. — Czy można mieć do niej pretensje? — A co poza tym? — Jem nieznacznie mruży oczy, zadając pytanie, prawie nie chce, by na nie odpowiadał. Karl zmienia ułożenie swego pokaźnego ciała na sofie i siada zwrócony twarzą do niej. — Och, no sama wiesz, przyjęcia, premiery, gorące randki, to się nigdy nie kończy. — Wygląda staro. Co prawda bez jednej zmarszczki, zmarszczki czterdziestosiedmioletniego mężczyzny, ale jego twarz wygląda na nieżywą, jakby ktoś przejechał po niej papierem ściernym i starł cały błysk, całe światło. — Dobrze wiesz, że możesz to zmienić — odpowiada Jem, otwierając tekturową teczkę. — Wszyscy są już gotowi zapomnieć. — Co tam masz? — pyta sceptycznie, zezując na teczkę.
— No cóż, to z pewnością nie są pieniądze. — Może powinienem zmienić agenta — żartuje i mruga do niej. Jem wzdycha. Jem jest agentką Karla i jego żart (zresztą rzucany nie po raz pierwszy) wcale jej nie bawi. Wyjmuje wydrukowany na niebieskim papierze list, który dotarł do agencji dzisiejszego ranka. Jest to pisemne potwierdzenie rozmowy telefonicznej, którą odbyła w zeszłym tygodniu z firmą produkcyjną, zajmującą się kręceniem wywiadów z „kontrowersyjnymi" celebrytami. Karl bierze od niej pismo i skanuje je szybko wzrokiem, marszcząc czoło. — Chryste — wzdycha — a to niby co, Ostatnia Przepustka na Salony dla Porzuconych Eks- Gwiazd B-list? Jezu. Chcesz mnie do tego zmusić, tak? Jem wzrusza ramionami. — Do niczego nie mogę cię zmusić, Karl. Ale to pewne pieniądze... — Ile? — przerywa jej. — Pięć tysięcy. A jeśli dobrze to rozegrasz, jeśli pokażesz się w dobrym świetle, to wszystkie drzwi znów się dla ciebie otworzą. Karl odkłada list na sofę i sięga po kanapkę. Przez chwilę wpatruje się w nią ze smutkiem. — Jeśli to jest to, czego pragnę — mówi tak cicho, że Jem ledwo go słyszy. — Tak, jeśli tylko tego chcesz. Ale musisz coś wiedzieć, Karl. — Przerywa. Nie przyszła tu po to, by osobiście wręczyć mu ten list. Równie dobrze mogła go wysłać. I z pewnością nie przyszła tu po to, by uzupełnić jego chlebownik. — To ultimatum: jeśli nie udzielisz tego wywiadu, to zostawiam cię. Słowa te padły, słowa, które Jem nosiła w głowie od
wielu dni, od tygodni. Wyobrażała sobie tę rozmowę po tysiąckroć i za każdym razem jej serce waliło jak szalone, a skóra na policzkach piekła. Zostawić klienta. I nie jakiegoś tam klienta, ale pierwszego klienta, od którego zaczęła się ta cała przygoda dwanaście lat temu. I nie tylko klienta, ale i przyjaciela. Mocny kopniak, ale to tylko dla jego dobra, przypomina sobie — bez tej groźby on nie udzieli wywiadu, a bez wywiadu ona nie ma kariery, którą mogłaby się opiekować. — Jezu Chryste — wyje, przeciągając samogłoski. — To szantaż! — No można tak to nazwać. A ściślej, to raczej delikatna perswazja. — Jem przerywa i wpatruje się w upaprane jakąś beżową pastą rękawy swetra Karla. — Chcę tylko tego, co dla ciebie najlepsze, a to — wskazuje na niebieski papier — jest dla ciebie najlepsze. — Dobrze wiem — odpowiada Karl. — Nie jestem głupi. W porządku. Dobrze cię zrozumiałem. I proszę bardzo, zrobię to przedstawienie. Ale jeśli to obróci się przeciwko mnie, to ja rezerwuję sobie to prawo, żeby ciebie zwolnić. — Mruga do niej, uśmiecha się, a potem wzdycha. — Jestem pewien, że kiedyś życie było prostsze. Wiem, że był taki czas. Jem uśmiecha się i wraca myślami do nocy sprzed dwunastu lat, gdy przez chwilę życie wcale nie wyglądało na proste. Ekscytujące, romantyczne, szalone — o tak, ale nie proste. Znów myśli o tym, w jaki sposób Ralph wyznał jej miłość, o dniu, w którym i ona zdała sobie sprawę, że go kocha, kiedy bramy do i ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE rozwarły się, a ona ostrożnie zrobiła ten pierwszy krok na pustej drodze. A teraz doszła do etapu pod tytułem separacja, samotna matka, desperacka egzystencja w nieszczęśliwym miejscu, w którym nigdy nie oczekiwała się znaleźć. Przełyka morze gorzkich łez i uśmiecha się.
— Nie — odpowiada. — Życie nigdy nie było łatwe. Czy wiesz na przykład, że dzisiaj mija dokładnie dwanaście lat, odkąd pobiłeś chłopaka Siobhan przed galerią? — No co ty, naprawdę? — Karl uśmiecha się. — Tak. Naprawdę i najprawdziwiej. — Masz bardzo dobrą pamięć — stwierdza Karl. — I mija dokładnie dwanaście lat, odkąd Ralph i ja po raz pierwszy... — Co, pieprzyliście się? — Tak — roześmiała się, chociaż wcale nie było jej do śmiechu. — To nasza seksrocznica! A przynajmniej była — dodała ze smutkiem. Karl kiwa ze zrozumieniem głową. — A jak on się miewa? — Ralph? Jem wciąż ma wrażenie, że jego imię brzmi bardzo dziwnie, teraz gdy żadna sylaba nie należy już do niej. Kiedyś nie zauważała nawet, że słowo „Ralph" opuszczało jej usta, a dzisiaj czuje się tak, jakby pożyczała je od kogoś i natychmiast musiała je oddać. Połyka kolejną grudkę smutku. — Myślę, że miewa się całkiem dobrze — odpowiada. Karl unosi brwi. — Naprawdę, nic mu nie jest. Tylko nie rozmawiałam z nim ostatnio. Zawsze spotykamy się w takim pędzie. — Jem zaczęła nienawidzić tego cotygodniowego rytuału przekazywania sobie dzieci. Nie znosi tego, że Ralph się spieszy i nie ma czasu na rozmowę, ale równie mocno denerwuje ją brak pośpiechu, z którym ładuje się w jej nowy porządek życia ze swoją poufałością i pięknymi dłońmi, których nie wolno jej już dotykać. — Zobacz. — Karl wstaje i szuka czegoś na szafce obok telewizora. — Skoro mowa o cieniach z przeszłości, to spójrz tylko na to. — Wręcza Jem zdjęcie. Widnieje na nim małe
dziecko, możliwe, że to jeszcze niemowlę, ale trudno stwierdzić, bo ma czuprynę długich czarnych włosów. Dziecko wydaje się Azjatą, pewnie małym Chińczykiem. — Dziecko Siobhan — mówi Karl, sadowiąc się z powrotem niedbale na kanapie. Oczy Jem otwierają się szeroko. — Adoptowała dziecko? — Adoptuje. Właśnie wróciła z Chin. Chyba ma jeszcze długą drogę przed sobą, no wiesz, z tymi wszystkimi papierami i biurokracją. — Prawda — mówi Jem, wpatrując się w zdjęcie, w małą duszyczkę gdzieś na drugim krańcu świata, maleńką osóbkę bez rodziny, której życie ma właśnie zmienić swój tor. — Odważna dziewczyna, że sama decyduje się na adopcję. — Tak — odpowiada Karl. — Wiem. Ale to cała Siobhan. — Ile ona ma teraz lat? — Siobhan? Boże, no chyba ze czterdzieści osiem. Jem potakuje i oddaje zdjęcie Karlowi. — To dobry pomysł — stwierdza. — Bardzo dobry pomysł. — Tak — zgadza się Karl — zawsze marzyła o dziecku, a że życie poskąpiło jej tego, to wzięła sprawy w swoje ręce i urzeczywistnia marzenie... — przerywa i przez chwilę wpatruje się w zdjęcie dziecka. — To lekcja dla nas wszystkich. — To prawda — mówi Jem, zbierając się do wyjścia. — To prawda. Jem otwiera drzwi wejściowe. Środy wzbudzają w niej mieszane uczucia. Środa to dzień wymiany: Ralph przejmuje dzieci na weekend albo przynajmniej do niedzielnego poranka. Właśnie tak podzielili tydzień. Jem zajmuje się
dziećmi od niedzieli do środy. Ralph zabiera je od środy do niedzieli. Mieszkają w tej samej dzielnicy i w równej odległości od szkoły Scarlett i opiekunki Blakea i dzieci z ledwością zauważają różnicę. Za to Jem zauważa ją wyraźnie. Nieobecność dzieci wypełnia ją jednocześnie i w równym stosunku uczuciem wolności, jak i depresji. W domu atmosfera gęstnieje od możliwości (Książki do przeczytania! Maile do odpisania! Ciuchy do posortowania! Programy do obejrzenia! A nawet, czemu i nie, wieczory na mieście!), jak i od zniechęcenia do życia. Rzeczywistość nagle wydaje się równie radosna, co i bezsensowna. A poza tym, i to bez względu na obecność dzieci, ogrom samotności w życiu bez Ralpha czasami zatyka jej dech. Jem zatrzymuje się na korytarzu i spogląda na swoje odbicie w szerokim rokokowym lustrze wiszącym za drzwiami frontowymi. To piękne lustro, pokryte patyną i pachnące starością i wciąż wyczuwalną wonią temperowych ścian jednego z tych francuskich pałacyków, z którego zostało ocalone. Ale to lustro nie należy do Jem. Ani ta ściana, ani drzwi wejściowe. Lustro zostało wypatrzone na paryskim pchlim targu, nie przez Jem w niecharakterystycznym dla niej momencie ekstrawaganckiego dobrego smaku, ale przez jej siostrę, Lulu, do której należy ten dom, gdzie Jem mieszka od czterech miesięcy i czeka na to, co będzie dalej z nią i Ralphem. Jem i Lulu uważają siebie za współczesną wersję Kate i Allie, tyle że z większą liczbą dzieci i jednym mężem do podziału. Albo Brady Bunch z jednym dorosłym dodatkowo. Lulu urodziła dwóch chłopców, Jareda i Theo, a jej mąż ma trzech starszych synów z pierwszego małżeństwa, którzy mieszkają u nich przez większość czasu, bo ich matka przeniosła się do Grenady. To niezwykły dom, pomimo niepozornego wyglądu bardzo przestronny, z niesa-
mowitymi antresolami, wnękami i sekretnymi tarasami na dachu. Przedziwny budynek został sklecony w latach sześćdziesiątych i niegdyś służył jako pub. Potem został podzielony na mniejsze mieszkania na wynajem i w takim stanie Lulu z mężem kupili go dziesięć lat temu i są teraz mniej więcej w połowie drogi przebudowywania go na dom, dzięki czemu Jem i dzieci zajmują niezależne mieszkanko: trzy pokoje, mały taras i aneks kuchenny. To więcej, niż im potrzeba. Jem odkłada torebkę i zaczyna rozpinać marynarkę w szkocką kratę. Kobieta z lustra spogląda na nią, wygląda na zatroskaną i zmęczoną. Zbiera się właśnie do głośnego wdechu, gdy jakiś hałas odciąga jej uwagę. Bez wątpienia źródłem hałasu jest jej pierworodna głośno schodząca po szerokich drewnianych stopniach w różowych paputkach Barbie Princess. Chwilę później przed Jem staje zjawa w fioletoworóżo-wej siatce i poliestrze w kolorze fuksji. Scarlett. Ale Jem nie chwyta tej kruczoczarnej ślicznotki odzianej w Mattel w objęcia, nie wtula się w nią z wytęsknieniem, zapominając o tych wszystkich chwilach, które spędziła z dala od domu. Wprost przeciwnie, wpatruje się w córkę z przerażeniem. — Co ty tutaj robisz? — pyta zdenerwowana. — Tatuś nie przyjedzie — odpowiada Scarlett, zaciskając biodra Jem w mocnym uścisku, omal jej nie przewracając. — Co takiego? — Właśnie dzwonił. Nie przyjedzie. Pierwszą reakcją Jem, co przemawia na jej korzyść, jest troska. Ralph nigdy dotąd nie opuścił środy. Ralph żyje dla środowych wieczorów w ten sam sposób, w jaki Jem żyje dla niedzielnych poranków. — Coś mu się stało? — pyta, podnosząc Scarlett i kie-
rujac się do dużej kuchni na tyłach domu, gdzie wie, że znajdzie siostrę i jej męża. Scarlett wzrusza ramionami i przeciąga rączką po lokach wijących się na karku Jem. — Rozmawiałaś z nim? Scarlett znów wzrusza ramionami. Lulu zmywa resztki farb plakatowych z małego plastikowego stolika, a jej mąż, Walter, smaży ziemniaki na kuchence. — Taak — Lulu zaczęła, zanim Jem zdążyła przekroczyć próg drzwi. — Nie pojawił się o osiemnastej, więc zadzwoniłam do niego i nagrałam się na jego sekretarce. I nic, a potem udało mi się do niego dodzwonić, dosłownie trzy minuty przed twoim przyjściem. — I? — Jem stawia Scarlett na ziemi i kieruje się do Blake a, który klęczy przed telewizorem z palcem w nosie i wzrokiem utkwionym w Dobranocnym ogrodzie. — Miał taki jakiś... — Lulu kończy wypowiedź, otwierając bezgłośnie usta — .. .dziwny głos. — Dziwny? — niemo powtarza Jem, a Lulu przytakuje. — W każdym razie — kontynuuje już głośno — powiedział, że musi wyjechać na weekend i że w tym tygodniu nie może zająć się dziećmi. — I oznajmił to godzinę po tym, jak miał je zabrać? — No właśnie — mówi Lulu. Rozmowa z oczywistych względów musi być kontynuowana poza zasięgiem małych uszek i Jem podąża za Lulu do niewielkiej wnęki, gdzie stoi komputer. — Co? — pyta Jem. — Sama nie wiem — odpowiada Lulu, obracając wokół środkowego palca ciężki srebrny pierścionek. — Brzmiał tak jakoś... desperacko. — Boże, co masz na myśli, mówiąc „desperacko"?
— Tak, jakby... jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jakby tego wszystkiego było za dużo. I powiedział... — Lulu przerywa, obraca pierścionek w drugą stronę. — Zapytał mnie: „Wiesz, jaki dzisiaj jest dzień?". A ja mu odpowiedziałam: „Środa". A on tylko mruknął coś pod nosem. I odłożył słuchawkę. — Kurde — jęknęła Jem, zbierając wszystko do kupy. — Nasza rocznica. — Jaka? Waszej pierwszej randki? — Pierwszego zbliżenia — odpowiada Jem nieprzytomnie. — Pierwszego pocałunku. Pierwszego, no wiesz... nas. — Rocznica nocy w galerii? — Dokładnie. Nocy w galerii. — Kurde. Więc myślisz, że o to chodzi? — No tak — odpowiada Jem. — Powinnam się martwić? — pyta siostrę, czując, że akurat na to pytanie jest już za późno. — Może i tak. — Lulu marszczy czoło. — Dobrze chociaż, że nie zabrał dzieci. — Och, przestań, nawet tak nie żartuj. Boże, co powinnam zrobić? Mam tam iść? — Ale on powiedział, że wyjeżdża. — A może chodziło mu o to, że odchodzi? — Chcesz powiedzieć...? Jem wzdycha i odgarnia włosy z twarzy. — Nie, oczywiście, że nie. Zachowywał się jakoś dziwnie, ale nie, no wiesz, jak... — Samobójca? — No właśnie. — Znów wzdycha, czując ciężar obowiązków, którym musi sprostać teraz, gdy dzieci zostały pod jej opieką: kąpiele, bajki do czytania, porządkowanie ciuchów. A do tego zorganizowanie opiekunki na piątkowy
wieczór, na który Lulu zaplanowała wyjście do teatru. Ale za tym wszystkim czai się to koszmarne, nękające uczucie, że coś jest nie tak z Ralphem. Że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Przypomina sobie okropną rozmowę sprzed tygodnia, którą odbyła z pewną kobietą na ulicy. Pamięta dobrze jej słowa: „Wyobraź sobie tylko, że nie dostajesz drugiej szansy. I co wtedy? Jak byś się czuła? — zapytała kobieta. — Jak byś się czuła? Jem już wie, jak by się czuła. Załamana. Skończona. Nieżywa. — OK — odzywa się zdecydowanym głosem. — Zadzwonię do niego. Na górze. — Dobrze — odpowiada Lulu, przepuszczając siostrę przez drzwi. — Zabawię tu dzieci. Na piętrze, w maleńkim pokoju, który służy im teraz jako pokój dzienny, Jem wyciąga telefon z torebki i wybiera numer Ralpha. Jej ręce trzęsą się nieznacznie. Odzywa się poczta głosowa i Jem odchrząkuje. „Cześć, to ja. Właśnie wróciłam do domu. Eee, nie martw się o dzieci, wszystko w porządku, jakoś to ogarnę, tylko tak się zastanawiałam..." — przerywa, próbuje wyobrazić sobie wnętrze mieszkania i Ralpha, który może siedzi tam w środku i wsłuchuje się w ten jej zatroskany, nieco żałosny głos. — „Właściwie to spróbuję cię złapać na komórkę". Wybiera numer komórki i gdy Ralph odbiera telefon po pięciu sygnałach, odczuwa przytłaczające poczucie ulgi. — Przepraszam — mówi Ralph, zanim Jem zdążyła wypowiedzieć słowo. Jego głos brzmi delikatnie i dziecinnie. — Nie ma sprawy — odpowiada, nie dbając o nic, ciesząc się, że jest cały i zdrowy. — Damy sobie ze wszystkim radę. U ciebie wszystko w porządku? — Tak — odpowiada, a w uszach Jem brzmi to tak, jakby właśnie przed chwilą sam zadawał sobie to pytanie.
— Gdzie jesteś? — W samochodzie. — Aha. A gdzie jedziesz? — Eee... — Przerywa i Jem słyszy szum mijających go samochodów, powiew wiatru przez otwarte okno. — Jechałem właśnie do ciebie, ale coś się wydarzyło. — Coś się wydarzyło? — Tak. Wszystko ci wytłumaczę, jak się zobaczymy. — A kiedy się zobaczymy? Ralph wzdycha cicho przez telefon. — Przyjadę po dzieci w przyszłą środę. Przyjadę. Obiecuję. Muszę tylko... — W telefonie słychać trzaski, szum i zakłócenia. A potem połączenie zostaje przerwane.
CZĘSC PIERWSZA (ROK WCZEŚNIEJ)
ROZDZIAŁ PIERWSZY JEM PODĄŻAŁA Coldharbour Lane w kierunku stacji metra i czuła się przedziwnie lekko, nieskrępowanie, niemalże bezcieleśnie. Kroki wystukiwała wysokimi obcasami. Po raz pierwszy od zeszłej wiosny miała na sobie szpilki. Po raz pierwszy również od trzech miesięcy wyszła z domu bez dziecka upchanego do wózka, uwiązanego w chuście, wiszącego na jej plecach lub zaciskającego jej dłoń. Zamglone słońce odzwierciedlało jej nastrój, ani radosny, ani pochmurny, ani ciepły, ani zimny. Jem właśnie pożegnała się z synkiem, po raz pierwszy od jego narodzin. Zostawiła go pod opieką swojej starszej siostry, kobiety, która urodziła i szczęśliwie wychowała dwóch synów i była macochą dla trzech kolejnych należących do jej partnera, ale przecież, mimo wszystko, on wciąż był taki maleńki, przyzwyczajony tylko do niej, kawałek jej, taki... odgoniła te myśli i skupiła się na czekającym ją dniu. Powrót do pracy. Zadziwiało ją to, że ludzie, których mijała na ulicy, nie mieli pojęcia o istnieniu jej maleństwa, nie mieli pojęcia, że miała jeszcze jedno dziecko, małą dziewczynkę, z długimi, chudymi nogami i hebanowymi lokami i wyniosłym zachowaniem godnym co najmniej piętnastolatki. Scarlett i Blake. Piękna i Niewinny. Jej dzieci. Przestraszyła się, że jakiś nieznajomy może ją wziąć za wolną kobietę bez zobowiązań i obowiązków poza pracą, do której zmierzała w czarnych eleganckich rurkowatych spodniach, marynarce w szkocką
kratkę i beztroskich szpilkach. Pomyślała, czy nie sprawić sobie podkoszulka z podobizną jej potomka, tak by wszyscy zainteresowani od razu domyślili się, że była kimś więcej niż tylko kobietą udającą się do pracy, i właśnie kiedy o tym rozmyślała, zauważyła go. On też był bez dziecka, też miał na sobie marynarkę, też, jak przypuszczała, był w drodze do pracy. Wstrzymała oddech, nagle poczuła się nie pilnowana i rozebrana do naga. Nigdy wcześniej nie widziała go bez dziecka; on również wcześniej nie widział jej bez towarzystwa maluchów. Nie byli przyjaciółmi, po prostu znajomymi z widzenia, okupowali ten sam londyński placyk zabaw, huśtali dzieci na tych samych huśtawkach, jedli w tych samych, przyjaznych dzieciom kafejkach, popychali wózki wzdłuż tych samych brudnych chodników. Mieli córki w mniej więcej podobnym wieku i dziewczynki bawiły się kiedyś razem w drewnianym domku w Ruskin Park. Od tamtego czasu wymieniali ze sobą ukłony, uśmiechy, powitania i okazjonalnie pozdrowienia. Miał na imię Joel (podsłuchała, jak odbierał komórkę) i należał do mężczyzn, którzy nie robili wrażenia przy pierwszym spotkaniu, ale powoli torowali sobie drogę w świadomości, zarysowywali kształt, teksturę i kolor, zupełnie jak zdjęcie wrzucone do kuwety z wywoływaczem. I w którymś niezidentyfikowanym momencie w przeciągu ostatnich trzech lat Jem zaczęła zauważać go w znamienny sposób i widok zaokrąglonych pleców nad spacerówką pchaną po chodniku, jasnych, nijakich włosów za żywopłotem placu zabaw, dziwny, powłóczysty krok w miękkich skórzanych mokasynach, rączka córki w jego dłoni, gdy wynurzali się z przedszkola po drugiej stronie ulicy, wszystko to wywoływało rumieńce na jej twarzy. Ale dzięki obecności dzieci czuła się bezpieczna z tymi emocjami. One zawsze sprawiały, że czuła się zajęta, rozkoja-
rzona, w pędzie. Jednak tutaj i teraz byli dwiema dorosłymi osobami, wolnymi strzelcami, którzy przedziwnym zbiegiem okoliczności pokonywali tę samą drogę w tym samym czasie, w pasujących do siebie służbowych strojach, ręce wolne, głowy wolne. Jem zwolniła kroku i pozwoliła, by się oddalił. Zdała sobie sprawę, że trochę brakuje jej tchu, a w żołądku czuła trzepoczącą się panikę. Dostrzegł ją, była tego pewna. A on musiał wiedzieć, że go zauważyła. Ignorowali się teraz. Zastanawiała się, czy on też to czuł, czy może i on też odczuwał to niebezpieczeństwo, że oboje byli teraz wolni, by... Wolni, by właściwie co? Przecież żyła w długoletnim związku. Byli rodzicami. Czego się więc obawiała? Wpatrywała się w tył jego głowy na ruchomych schodach i próbowała sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby go dogoniła. Co miałaby powiedzieć? „Cześć! Popatrz na nas! Żadnych dzieciaków!". A potem co? Metro właśnie zahamowało, kiedy dochodziła do platformy i podbiegła do wagonu, zapominając na chwilę o mężczyźnie o imieniu Joel maszerującym przed nią, a gdy w ostatniej chwili przecisnęła się przez zasuwające się drzwi i rozglądała za wolnym miejscem, zauważyła go. Siedział w otoczeniu wolnych miejsc, ale ona odwróciła głowę, wcisnęła się między dwóch mężczyzn, wyciągnęła książkę z torebki i zaczęła udawać, że czyta. Jakaś głupia książka, którą wmusiła w nią siostra. Na okładce młoda kobieta w zwiewnym ubraniu leżała na długiej jedwabistej trawie, wyglądała na opuszczoną i prawdopodobnie niedawno wykorzystaną. Książka miała też głupkowaty tytuł. Zapomniana Amber. Ale mimo wszystko lektura była lepsza niż gapienie się na reklamy umieszczone na podłodze. Spojrzała ukradkiem na Joela. Czytał darmową gazetę. Wiedział, że ona tam siedzi. Ona była świadoma jego obecności. Wciąż siebie ignorowali.
Wyobraziła sobie inną rozmowę, tę, którą odbędą za kilka dni na huśtawkach przed Pizza Express. „Wiesz — on ją zagada — widziałem cię w metrze kilka dni temu. Dlaczego się nie przywitałaś?". A ona spłonie rumieńcem i zbierze się na szczerość. „Nie przywitałam się, bo mi się podobasz. A gdybym się przywitała, może zaczęlibyśmy rozmawiać, a gdybyśmy zaczęli rozmawiać, mogłoby się okazać, że jesteś tępakiem albo głupkiem, albo odrażającym typkiem i wtedy nie mógłbyś już mi się podobać. Albo co gorsze, moglibyśmy odkryć, że nie potrafimy przestać ze sobą rozmawiać. Może coś by zaiskrzyło między nami, a ja nie jestem wolna, mam zobowiązania. Rozumiesz?" „Och" — uśmiechnie się, jego policzki lekko się zaróżowią. „Uhm. Rozumiem". I pewnie to by wystarczyło, aby upewnić się, że już nigdy więcej się do niej nie odezwie. Mężczyzna o imieniu Joel nie wysiadł, jak przypuszczała, na Victoria ani na Green Park, ani na Oxford Circus. Odstępy między przystankami zdawały się nie mieć końca. Przeczytała pierwsze zdanie głupkowatej książki jakieś dwadzieścia, trzydzieści razy. „Błagam, wysiadaj, wysiadaj, muszę odetchnąć" — zaklinała w duchu. Ale im dłużej siedział w metrze, tym większej nabierała pewności, że to spotkanie coś znaczyło, ta bliskość, ten zbieg okoliczności, i kiedy metro zatrzymało się na Warren Street, a Joel zwinął swoją darmową gazetę i wolnym krokiem skierował się ku wejściu, Jem była już pewna. To był też i jej przystanek. Coś wisiało w powietrzu. Coś miało się wydarzyć. Wsunęła głupią książkę do torebki i wstała.
ROZDZIAŁ DRUGI RALPH POCZUŁ pustkę domu i to go schłodziło. To nie była ta sama pustka, którą odczuwał, kiedy Jem i dzieci wychodziły na dwór, to była inna pustka. Dzisiaj po raz pierwszy od bardzo długiego czasu jego rodzina została rozdzielona. Scarlett bawiła się w przedszkolu, Blake u Lulu, a Jem poszła na biznesowe spotkanie gdzieś w centrum Londynu. Wyszła z domu pół godziny temu w szpilkach i dopasowanym stroju, frywolne loki poskromiła spinkami i gumkami, usta pomalowała na ceglasty kolor. To była ona, ta inna Jem, która nie chodziła po domu całymi dniami w wytartych dżinsach i zdartych tenisówkach Converse i nie taszczyła za sobą wyładowanego zakupami wózka, nie pachniała mlekiem i chusteczkami Johnson. Obserwował z okna pracowni, jak wychodziła z dzieckiem, i wyglądało to tak, jakby kradła ich dziecko, ta drobna, elegancka kobieta w szkockiej kracie i w szpilkach o cal za wysokich. A potem zniknęła za zakrętem i nagle został zupełnie sam. Ralph nie poczuł się jednak wolny w nieskrępowanej obecnością domowników przestrzeni, zamiast tego ogarnęło go roztargnienie, natychmiast więc odłożył pędzel i wyszedł zapalić na maleńki balkon wychodzący z jego studia. Balkon został dobudowany, kiedy poprzedni właściciele adaptowali poddasze na pracownię, i Ralph od początku uważał, że była to bardzo licha konstrukcja: kilka kawałków metalowych prętów ześrubowanych za dużymi nakrętkami,
zdawało się, że z ledwością wytrzymują pod jego ciężarem. Za każdym razem, kiedy wchodził na balkon, podświadomie trzymał się ściany lewą ręką, jakby wierzył, że gdyby balkon w końcu ugiął się pod nim i poszybował trzy piętra w kierunku patio poniżej, on byłby w stanie wbić palce w ceglaną ścianę i dyndałby niczym Harold Lloyd, czekając na przybycie wybawców. Balkon wychodził na ogród, typowy dla południowej części Londynu kawałek ziemi w kształcie koperty A5 i niewiele zresztą od niej większy. Początek marca nie był najszczęśliwszym czasem dla ogrodów. Zmierzwiona trawa, zapomniane plastikowe zabawki zaśmiecające taras i trawnik nabrały zielonej barwy, a opuszczona huśtawka pod jabłonką kiwała się w przód i w tył na chłodnym wietrze. Za ich małym ogrodem Ralph widział więcej tarasów, więcej smutnych ogrodów, szkolne boisko i drabinki pożarowe oplatające dachy rzędu sklepów na rogu ulicy. Mógłby być wszędzie, pomyślał ze smutkiem, dosłownie wszędzie. Równie dobrze mógłby mieszkać na przedmieściach. Cały ten wysiłek, te wszystkie pieniądze, całe to oszczędzanie i szukanie, i finansowanie, i urządzanie się — i to było wszystko: szeregowiec z trzema sypialniami na tyłach Herne Hill, z widokiem na nic, ze skrawkiem trawy, niebezpiecznym, dyndającym balkonem. Zaciągnął się ostatni raz, wszedł do środka, a niedopałek wrzucił do stojącego na parapecie słoika z brązową wodą. W jego komputerze wciąż widniał otwarty mail. Przyszedł tego ranka z Kalifornii, od Smitha, starego przyjaciela. „Mamy tu dzisiaj czterdzieści stopni więc zwijam się na plażę. Wpadniesz??". To miał być żart, od niechcenia rzucone słowa, taki pstryczek w nos Ralpha, który siedział uwięziony na strychu w południowym Londynie w ponury środowy pora-