andgrus

  • Dokumenty12 151
  • Odsłony691 591
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań546 093

Jio Sarah - Kameliowy ogród

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Jio Sarah - Kameliowy ogród.pdf

andgrus EBooki Harlequiny Litera J Jio
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 264 stron)

Dla mojej mamy Karen Mitchell, która pokazała mi kamelie oraz inne piękne i ważne kwiaty w naszym ogrodzie

OD AUTORKI * Kamelie to jedne z tych kwiatów, które nie cieszą się zbyt dużą sympatią. Nie są tak hołubione jak róże. Ludzie nie darzą ich nostalgią podobną do tej, którą wywołują tulipany czy lilie. Ich zapach nie dorównuje woni gardenii ani też nie są równie efektowne co dalie. Niezbyt dobrze trzymają się w bukietach, a gdy zakwitną, ich płatki w krótkim czasie stają się brązowe i opadają. Ale mimo to kamelie w jakiś wyciszony, niedopowiedziany sposób zawsze wprawiały mnie zachwyt. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy dostrzegłam kamelie. Pamiętam, że rosły w ogrodzie babci i kwitły – jedna różowa, druga biała – tuż obok wejścia do domu, w którym dorastałam. Jakimś cudem kamelie były zawsze obecne w moim życiu, kołysząc się z gracją na wietrze. Są to niemodne kwiaty (a tak naprawdę drzewa). W Seattle, gdzie mieszkam, przed wieloma domami zbudowanymi na początku zeszłego stulecia pną się do góry kamelie. Gdy kupiliśmy z mężem nasz pierwszy dom w Seattle – wiktoriańską posiadłość z roku 1902 – była tam kamelia. Ciągle pamiętam jej olbrzymi pień, którego gałęzie sięgały okna naszej sypialni na piętrze. Mimo że te przepiękne drzewa można jeszcze czasem znaleźć we współczesnych ogrodach, kamelie ustąpiły miejsca popularniejszym opcjom urządzania ogrodu – rzędom lawendy, traw ozdobnych, azalii czy klonu palmowego. Trendy się zmieniają, podobnie jak preferencje ogrodowe. A ja ciągle mam słabość do kamelii. Gdy zaczynałam pisać tę powieść, miałam w głowie obraz drzewa kameliowego o pokaźnych kwiatach wielkości spodków oraz lśniących liściach szmaragdowej barwy. A potem wyłoniła się pozostała część tej sceny: niezliczone rzędy kamelii. Sad. Zaczęłam się zastanawiać, czy to możliwe, że kamelia w tym wyimaginowanym sadzie to jakaś rzadka jej odmiana – być może ostatnia w swoim rodzaju. I okazuje się, że niewielka ilość rzadkich gatunków kamelii istnieje w rzeczywistości – rośnie w odosobnieniu w prywatnych ogrodach lub publicznych oranżeriach w różnych miejscach świata, najczęściej jednak w Anglii.

Gdy teraz zamykam oczy – po upływie miesięcy od momentu ukończenia tej książki – ciągle widzę ogrody rezydencji Livingstonów. Muszę przyznać, że świadomość, że miejsce to tak naprawdę nie istnieje, napawa mnie smutkiem, bo jak niczego innego pragnęłabym móc je odwiedzić. Usiadłabym w sadzie i sięgając wzrokiem od kamiennego anioła do wozowni, podziwiałabym kamelie. Mam nadzieję, że ta opowieść pomoże ci zbliżyć się do twojego pięknego prywatnego ogrodu – bez względu na to, czy znajduje się on tuż za drzwiami twojego domu, czy też skryty jest w twoim sercu. SJ

„Mój los leży w twoich rękach”. Znaczenie kwiatu kamelii według wiktoriańskiego języka kwiatów

PROLOG * CHATA W ANGIELSKIEJ WSI 18 KWIETNIA 1803 Dłoń staruszki zadrżała, chwytając filiżankę. Z pośpiechu nie zatrzymała się nawet, żeby wymyć brud spod paznokci. Gdy stała pochylona nad piecem, czekając na gwizd czajnika, zauważyła ciągle świeżą ranę na palcu. Niezdarnie skaleczyła go o ostrze nożyc ogrodowych i ciągle czuła, jak pulsuje pod poplamionym krwią bandażem. Zajmie się tym później. Na razie musiała dojść do siebie. Wlała wodę do małego dzbanka z białej ceramiki, wzdłuż krawędzi którego biegła cieniutka linia pęknięcia, i czekała, aż herbata się zaparzy. Czy to naprawdę możliwe? Na własne oczy widziała kwiaty. Białe z różowymi końcówkami. Middlebury Pink – była tego pewna. Jej mąż, świeć Panie nad jego duszą, opiekował się tą kamelią przez dwadzieścia lat – śpiewał jej wiosną, a nawet otulał jej ciemne szmaragdowe liście kołdrą, gdy nadchodziły mrozy. Mówił, że jest wyjątkowa. Kobieta nie rozumiała, dlaczego zawracał sobie głowę jednym wątłym drzewkiem – zwłaszcza gdy trzeba było orać pola i zbierać ziemniaki. Gdyby tylko mógł ją teraz zobaczyć. Kwitnącą. A co, jeśli ktoś z wioski ją zauważy? Nie mogła do tego dopuścić. Jej obowiązkiem było tego dopilnować. Wiele lat temu jej mąż wydał sześć pensów na drzewko, które wtedy było jedynie pędem wystającym z ceramicznej donicy. Obwoźny sprzedawca powiedział mu, że pobrano go u podstawy Middlebury Pink – najpiękniejszej kamelii w całej Anglii, a może i na świecie. Jedyna znana odmiana tej rośliny rodząca ogromne, budzące zachwyt kwiaty – białe z różowymi końcówkami – górowała nad skrytym za bramami pałacu ogrodem różanym samej królowej. Naturalnie, wtedy kobieta nie uwierzyła w tę historię i zbeształa męża za wydanie tylu pieniędzy na coś, co równie dobrze mogło być zwykłym chwastem, ale w głębi serca cieszyła się z jego radości. – W końcu lepsze już to, niźli trwonić pieniądze na gorzałkę – powiedziała. – Poza tym, jeśli się okwieci, być może będziemy mogli sprzedać pączki na targu.

Ale drzewo nie kwitło. Ani w pierwszym roku, ani drugim, ani trzecim i czwartym. Gdy nadszedł rok dziesiąty, kobieta zdążyła już stracić wszelką nadzieję. Stawała się coraz bardziej rozgoryczona, podczas gdy jej mąż dalej co rano szeptał do drzewa. Powiedział, że przeczytał o tej technice w poradniku dla ogrodników, ale gdy przyłapała go na spryskiwaniu drzewka mieszanką wody i jej najlepszego mydła roślinnego, mało obeszły ją jego zapewnienia, że to odstraszy szkodniki – jej cierpliwość się skończyła. Były chwile, gdy pragnęła, żeby drzewko trafił piorun i rozerwał je, dzięki czemu jej mąż przestałby się tak z nim ceregielić. Nieraz myślała o tym, żeby rozrąbać jego wątły pień siekierą, przecinając zielone w środku drzewko na pół. Dobrze by jej zrobiło wyładowanie na nim swojej złości. Jednak się powstrzymywała. I gdy mężczyzna umarł, drzewko pozostało w ogrodzie. Lata mijały, a wokół jego pnia wyrosła wysoka trawa. Bluszcz oplótł gałęzie swymi wąsami. Staruszka nie zwracała uwagi na kamelię aż do tego ranka, gdy jej wzrok przykuła różowa drobinka. Pojedynczy kwiat wielkości spodka zrobił na niej większe wrażenie, niż mogłaby się spodziewać. Był piękniejszy niż jakakolwiek róża, jaką w życiu widziała, i kołysał się w porannej bryzie tak dostojnie, że kobieta miała ochotę się przed nim pokłonić. Wypiła kolejny łyk herbaty. Ta zbieżność w czasie była niesłychana. Zaledwie kilka dni wcześniej wydany został królewski dekret, w którym zawiadamiano poddanych o tym, że rzadka odmiana kamelii z ogrodu królowej padła ofiarą wichury. Królowa z wielkim smutkiem przyjęła wieści, wedle których były ogrodnik pałacowy miał ukraść sadzonkę rośliny i sprzedać ją mieszkającemu na wsi rolnikowi. Nakazała więc swoim sługom przeczesanie kraju w poszukiwaniu potomka jej umiłowanego drzewa oraz aresztowanie osoby, która skrywała go przez wszystkie te lata. Kobieta spoglądała przed siebie. Obróciła się do okna na dźwięk końskich kopyt w oddali. Kilka chwil później u drzwi rozległo się pukanie, które sprawiło, że powierzchnia jej herbaty pokryła się zmarszczkami. Wygładziła pasemka siwych włosów, które uciekły jej z koczka, wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi. – Dzień dobry – powiedział elegancko odziany mężczyzna. Jego ton był uprzejmy, ale i stanowczy. – Na rozkaz Jej Królewskiej Mości poszukujemy pewnej cennej odmiany kamelii. Kobieta zerknęła na ubranie mężczyzny – cywilne, pospolite. Był oszustem. Nawet ona była w stanie to stwierdzić. Mąż ostrzegał ją przed złodziejami kwiatów. Wszystko się zgadzało – jeśli udałoby im się

odnaleźć kamelię przed sługami królowej, mogliby za nią zażądać fortuny. Mężczyzna trzymał w dłoni kartę zwiniętą w ciasny zwój. Rozwinąwszy go ostrożnie, wskazał na namalowany na karcie kwiat – biały z różowymi końcówkami. Serce kobiety biło tak szybko, że nie słyszała już niczego innego. – Wie pani coś o niej? – spytał mężczyzna. Nie czekając na odpowiedź, obrócił się i poszedł przeszukać ogród. Ruszył ścieżką obok grządek warzyw i ziół, depcząc natki marchewek, które dopiero co wychynęły ze świeżo odtajałej gleby. Zatrzymał się i spojrzał w punkt, gdzie tulipany wystawiały główki z czarnej ziemi. Uklęknął, żeby zerwać zielony jeszcze pączek, i przyjrzał mu się uważnie. – Jeśli zobaczy pani to drzewo – powiedział, obracając tulipana w palcach, a następnie odrzucając go za siebie – proszę posłać mi wieści do miasta. Nazywam się Harrington. Staruszka potulnie skinęła głową. Mężczyzna wskazał na północ. Pod drugiej stronie wzgórza znajdowała się tam rezydencja Livingstonów. Pani tego domu była dla nich bardzo łaskawa, pozwalając im mieszkać w starej chacie przy wozowni w zamian za opiekę nad ogrodem kuchennym. – Lepiej niech pani nie wspomina o mej wizycie nikomu w rezydencji – powiedział mężczyzna. – Tak, proszę pana – odpowiedziała pospiesznie kobieta. Stała bez ruchu, patrząc, jak idzie w kierunku swego konia. Gdy przestał do niej docierać dźwięk jego kroków, ruszyła ścieżką przez ogród, mijając gruszę rosnącą przy płocie, aż doszła do kamelii opatrzonej pojedynczym, pięknym kwiatem. Nie, pomyślała, muskając palcami delikatne kwiecie. Królowa może kazać przeszukać wszystkie ogrody w kraju, a złodzieje kwiatów mogą przyjrzeć się każdemu płatkowi, ale ona zadba o to, żeby tego drzewa nigdy nie znaleźli.

ROZDZIAŁ 1 ADDISON * NOWY JORK 1 CZERWCA 2000 W kuchni rozdzwonił się telefon – natarczywie, drwiąco. Równie dobrze mógł być laską dynamitu leżącą na granitowym blacie. Jeśli nie odebrałabym go po trzecim dzwonku, włączyłaby się automatyczna sekretarka. Nie mogę pozwolić, żeby tak się stało. – Odbierzesz? – spytał z kanapy mój mąż Rex, unosząc wzrok znad notatnika. Miał uroczą słabość do przestarzałych urządzeń. Maszyn do pisania, gramofonów czy automatycznej sekretarki rodem z 1987. Ale w tamtym momencie jedyne, o czym marzyłam, to poczta głosowa. – Odbiorę! – powiedziałam, podrywając się od stołu śniadaniowego i zawadzając palcem stopy o nogę krzesła. Skrzywiłam się. Jeden dzwonek. Dwa. Włoski na ramionach stanęły mi jak na baczność. A co jeśli to on? Wydzwaniał tu od dwóch tygodni i za każdym razem gdy dzwonił telefon, odczuwałam znajome ukłucie strachu. Spokojnie. Oddychaj głęboko. Może to któryś z moich klientów. Ta jędza, pani Atwell, która kazała mi trzy razy przerabiać swój ogród różany. Albo urząd skarbowy. Niech to będzie urząd skarbowy. Ktokolwiek, byleby nie osoba, której obecności po drugiej stronie tak bardzo się obawiałam. Gdybym wyłączyła urządzenie, zadzwoniłby raz jeszcze. Przypominał rekina, który wyczuł krew w wodzie, krążąc w niej dopóty, dopóki nie znajdzie tego, czego szuka. Musiałam odebrać. – Halo – rzuciłam beztrosko do słuchawki. Rex podniósł wzrok, uśmiechnął się do mnie, a potem na nowo zajął się notatnikiem. – Witaj ponownie, Addison. – Jego głos wywołał u mnie dreszcz. Nie widziałam go, rzecz jasna, ale pamiętałam jego twarz: nieregularny zarost na brodzie, rozbawiony wyraz oczu. – Wiesz co, średnio podoba mi się twoje nowe imię. Amanda o wiele bardziej do ciebie pasuje. Nie odezwałam się, tylko szybko otworzyłam przeszklone drzwi i wyszłam na patio z widokiem na nasz maleńki ogródek – rzadkość w tym

mieście, ale przynajmniej należał on tylko i wyłącznie do nas. Na drzewie kameliowym, które zasadziliśmy z Rexem w pierwszą rocznicę naszego ślubu, wesoło zaświergotał ptak. Nie podobało mi się, że wtargnął do mojego prywatnego sanktuarium. – Posłuchaj – wyszeptałam. – Kazałam ci przestać tu dzwonić. – Podniosłam wzrok na apartamentowiec wznoszący się za naszym domem, zastanawiając się, czy obserwuje mnie z któregoś z okien. – Amando, Amando – odezwał się rozbawiony. – Przestań mnie tak nazywać. – No tak, zapomniałem – mówił dalej. – Przecież teraz jesteś wielką panią. Czytałem w gazetach o twoim ślubie. – Cmoknął językiem z naganą. – Zakończenie jak z bajki dla dziewczyny, która... – Proszę – powiedziałam. Nie mogłam znieść dźwięku jego głosu ani tego, że zmuszał mnie do myślenia o przeszłości. – Nie możesz mnie po prostu zostawić w spokoju? – poprosiłam. – Chcesz powiedzieć, że za mną nie tęsknisz? Przypomnij sobie te wszystkie wspaniałe chwile, które razem spędziliśmy. Pamiętasz, jak zawsze...? – Przestań – powiedziałam, wzdrygając się. – Aha, już rozumiem – powiedział. – Nagle stałaś się ważna, bo wyszłaś za króla Anglii. Wydaje ci się, że jesteś taka święta. No to pozwól, że zadam ci jedno pytanie: czy twój mąż wie, kim naprawdę jesteś? Wie, co zrobiłaś? Ogarnęły mnie mdłości, kręciło mi się w głowie. – Proszę, proszę zostaw mnie w spokoju – błagałam, a gardło miałam tak ściśnięte, że coraz trudniej było mi przełykać ślinę. Zaśmiał się sam do siebie. – Nie mogę – odparł. – Nie. Widzisz, spędziłem dziesięć lat życia w więzieniu. To wystarczająco długi czas na przemyślenia. A o tobie myślałem bardzo dużo, Amando. Prawie codziennie. Zadrżałam. Gdy siedział za kratkami, miałam złudne poczucie bezpieczeństwa. Wyrok więzienia, jaki dostał za dwa przypadki prania brudnych pieniędzy oraz drobniejsze wykroczenie – seks z osobą nieletnią – był niczym gruby, ciepły pled, który mnie otulał. A teraz gdy wyszedł na wolność, pled został ze mnie zdarty. Czułam się obnażona, wystraszona. – Sytuacja wygląda następująco, kotku – mówił dalej. – Jestem w posiadaniu bardzo cennych informacji. Nie możesz mnie przecież winić za to, że mam chrapkę na życie równie wygodne jak twoje.

– Rozłączam się – powiedziałam, a mój palec zawisł nad guzikiem przerywającym rozmowę. – To wszystko może się dobrze skończyć – zapewnił. – Wiesz, co mam na myśli. – Już ci mówiłam, że nie mam takich pieniędzy. – Ty może nie – powiedział – ale rodzina twojego męża tak. – Nie mieszaj ich do tego. – No cóż – powiedział – w takim razie nie mam wyboru. Po jego stronie zabrzmiał dźwięk furgonetki z lodami. Pamiętałam, jak z szeroko otwartymi oczyma i pełna nadziei uganiałam się w dzieciństwie za takimi furgonetkami. Nie wiem właściwie dlaczego – nigdy nie miałam przecież dolara na lody, ale i tak dawałam się porwać pokusie. Odsunęłam słuchawkę od ucha i usłyszałam te same dźwięki brzmiące jakąś przecznicę dalej. Melodyjka wprawiła mnie w przerażenie. Furgonetka była blisko. Zbyt blisko. – Gdzie jesteś? – spytałam, nagle ulegając panice. – A co? Chcesz się ze mną zobaczyć? – zapytał rozbawiony. Mogłam sobie wyobrazić złowieszczy uśmiech na jego twarzy. Podbródek mi zadrżał. – Proszę, zostaw mnie w spokoju – błagałam. – Dlaczego nie chcesz mi dać spokoju? – Mogło pójść tak gładko – powiedział – ale wystawiasz moją cierpliwość na próbę. Jeśli nie dostanę tych pieniędzy do końca tygodnia, nie będę miał innego wyboru, jak powiedzieć o wszystkim twojemu mężowi. A przez „wszystko” mam na myśli naprawdę wszystko. – Nie! – krzyknęłam. – Proszę! Obeszłam dom dookoła i ostrożnie wyjrzałam zza płotu. Furgonetka z lodami wolno przetoczyła się drogą. Dzieci wiwatowały i piszczały, podczas gdy z głośnika dobiegały melodyjne dźwięki dzwonków, a mnie z każdą nutą coraz bardziej paraliżowało przerażenie. – Masz pięć dni, Amando – powiedział. – A tak przy okazji: wyglądasz olśniewająco w tej sukience. Do twarzy ci w niebieskim. Połączenie zostało przerwane. Spojrzałam na moją niebieską lnianą sukienkę, a potem na ulicę. W pewnej odległości rosło drzewo orzechowe. Niedaleko stała zaparkowana stara honda z przyciemnianymi szybami i pokrytą rdzą maską. Przystanek autobusowy rzucał na chodnik poszarpane cienie. Wbiegłam do domu, zamykając za sobą przeszklone drzwi

i przekręcając klucz w zamku. – Polećmy do Anglii – powiedziałam zdyszana do Rexa. Przesunął okulary w ciemnych oprawkach ku nasadzie nosa. – Poważnie? – Wyglądał na zdezorientowanego. – Wydawało mi się, że nie masz ochoty na tę podróż. Skąd ta nagła zmiana? Moi teściowie kupili niedawno zabytkową posiadłość na angielskiej wsi i zaprosili nas, żebyśmy zamieszkali tam przez lato, podczas gdy oni będą podróżować po Azji, gdzie pracował ojciec Rexa James. Rex osadził akcję powieści, którą właśnie pisał, w rezydencji na angielskiej wsi, uważał więc, że pozwoliłoby mu to zebrać niezbędne informacje. A oboje uwielbialiśmy stare domy. Z tego, co jego matka Lydia zdradziła przez telefon, wynikało, że posiadłość nasiąknięta jest historią. Ale nie był to najlepszy moment. Moja firma zajmująca się aranżacją ogrodów przeżywała rozkwit i aktualnie musiałam dzielić swój czas między realizację czterech zleceń, w tym przygotowanie ogromnej instalacji ogrodniczej na dachu budynku na Manhattanie. Był to zdecydowanie kiepski czas na wyjazd. I mimo to nie miałam teraz wyboru. Sean nic nie wie o tej rezydencji. Nie znajdzie mnie tam. Podróż da mi czas na przemyślenia. Mój wzrok nerwowo omiatał salon. – Bo nie mam... To znaczy nie miałam... – Westchnęłam, biorąc się w garść. – Po prostu przemyślałam to wszystko i uznałam, że może przydałaby się nam odrobina wytchnienia. Zbliża się nasza rocznica. Usiadłam obok niego na kanapie, nawijając na palce pukiel jego ciemnych lśniących włosów. – Mogłabym przyjrzeć się ogrodom, może nawet czegoś się nauczyć. Wiesz przecież, że wszyscy tu mają hopla na punkcie angielskich ogrodów. – Mówiłam szybko, tak jak zawsze, gdy odczuwałam niepokój. Rex musiał to zauważyć, gdyż ścisnął mi dłoń. – Denerwujesz się wizją lotu, kochanie, prawda? – spytał. Była to prawda – miałam lekki problem z lataniem i mój lekarz przepisał mi na takie okazje xanax. Ale Rex nie znał prawdziwego powodu mojego niepokoju i nie mogłam pozwolić, żeby kiedykolwiek się o nim dowiedział. Był taki okres, kiedy wydawało mi się, że powiem mu prawdę o sobie. Ale im dłużej czekałam, tym bardziej niemożliwe zaczęło się wydawać otworzenie ust i wypowiedzenie tych bolesnych słów. Więc tego nie zrobiłam. Zamiast tego ukryłam się za pieczołowicie wymyśloną historyjką. Dziewczyna z zamożnej rodziny z New Hampshire, której

rodzice zginęli w wypadku samochodowym wiele lat temu. Pieniądze, które przepadły w wyniku oszustwa inwestycyjnego. Rex we wszystko to uwierzył, uwierzył we mnie. Nie zastanawiało go to, że nie dostaję kartek na Boże Narodzenie ani telefonów z życzeniami urodzinowymi. Nie pytał, czy mam ochotę odwiedzić dom rodzinny. Mówił, że podziwia we mnie siłę, która pozwala mi żyć teraźniejszością, a nie opłakiwać przeszłość. Gdyby tylko znał prawdę. Wsunęłam dłoń w jego dłonie. – Nic mi nie będzie – zapewniłam. – A sam przecież mówiłeś, że ten dom byłby idealnym miejscem do zebrania potrzebnych ci informacji. Zróbmy to więc, Rex. Polećmy tam. Uśmiechnął się i delikatnie dotknął mojego policzka. – Wiesz, że z przyjemnością wyruszę w tę podróż, ale tylko jeśli ty będziesz do końca przekonana. – Jestem – powiedziałam, przenosząc wzrok na okno i przyglądając się pokrytemu rdzą samochodowi zaparkowanemu na ulicy. Wstałam i zaciągnęłam zasłony. – Ależ dzisiaj słonecznie – mówiłam dalej, sięgając po telefon. – Założę się, że jak zadzwonię teraz do biura podróży, to uda się zdobyć bilety na jutro. – Naprawdę? – spytał. – Tak szybko? Zmusiłam się do uśmiechu. – Dlaczego by nie? Moglibyśmy jak najwięcej skorzystać z lata. – No dobrze – powiedział, odkładając notatnik. – Zadzwonię do rodziców i wszystko uzgodnię. Czekaj, a co z twoimi klientami? Jęknęłam w duchu, przypominając sobie złożony projekt otoczonego bukszpanem dziedzińca, jaki planowałam dla pewnej klientki, oraz przylegający do niego ogród z motylami dla jej dwóch córeczek. Obiecałam, że będą gotowe do końca przyszłego tygodnia, w sam raz na urodziny jej córki. Moja asystentka Cara będzie teraz musiała sama to wszystko nadzorować. Poradzi sobie, ale nie zrobi tego tak, jak ja bym to zrobiła. Tawułka nie zostanie idealnie rozmieszczona. Hebe nie zostanie przycięte w gładkie kule, tak jak to sobie wyobrażałam. Westchnęłam. Wiedziałam, że nie mogę tu zostać z tą ciemną chmurą, która zaczęła nade mną wisieć. Musiałam tylko upewnić się, że nie podąży za mną do Anglii. – Gotowa? – spytał wieczór później Rex, stojąc w drzwiach. Udało mi się zarezerwować nam dwa miejsca na bezpośredni lot do Londynu na dwudziestą pierwszą. – Tak – powiedziałam, stając w progu i mocując apaszkę wyżej na

szyi. Zrobiłam kilka kroków po chodniku w kierunku taksówki, a potem zamarłam. Rex spojrzał na mnie. – Telefon dzwoni? Zadrżałam, oglądając się na dom. Dźwięk dzwonka był stłumiony, ale słyszalny. – Mam pobiec i odebrać? – Nie – odpowiedziałam, ruszając szybko w kierunku samochodu. – Nie zatrzymujmy się. Spóźnimy się na samolot.

ROZDZIAŁ 2 FLORA * NOWY JORK 9 KWIETNIA 1940 –Zapomniałaś spakować swój tweedowy płaszcz? – spytała mnie mama z wyrazem wyczerpania na twarzy. Wiatr wpychał jej siwe włosy do oczu, więc odsunęła je na bok pobrudzonym mąką rękawem. – Mamo – powiedziałam, wygładzając szary żakiet – mam przecież to. Nie będę go potrzebować. – Ale to jest zdecydowanie zbyt cienkie – odparła. – W Anglii jest chłodno, Floro. – Nic mi nie będzie – zapewniłam ją. Zdawałam sobie sprawę, że troski mojej mamy wykraczały poza mój wybór garderoby, i z mowy jej ciała mogłam wyczytać, iż była na granicy łez. – Mamo, proszę, nie martw się – powiedziałam, obejmując ją ramieniem. Ukryła twarz w dłoniach. – Po prostu wolałabym, żebyś nie musiała jechać. – Och, mamo – westchnęłam, wyciągając chusteczkę z kieszonki sukienki. W prawym jej rogu ukazały się moje inicjały – FAL – starannie wyszyte czerwoną nicią. Dopiero co skończyła przygotowywać ich świeży zapas, prasując każdą chustkę tak, aby stała się idealnym małym kwadracikiem, zaledwie kilka godzin przed moim wyjazdem. – Nie pozwolę, żebyś zmarnowała na mnie chusteczkę – powiedziała, pociągając nosem. Tato wcisnął jej w dłoń swoją. – Spójrzcie tylko na mnie... – westchnęła i sięgnęła po moje dłonie, a następnie uniosła je przed sobą. – Moja mała córeczka już całkiem dorosła. Byłam ich jedynym dzieckiem. Mama i tato chętnie zgodziliby się na to, żebym mieszkała z nimi do końca życia, wstając przed wschodem słońca, żeby doglądać piekarni znajdującej się pod naszym mieszkaniem na Bronksie. O świcie zagniatałam ciasto i szykowałam na nie formę, aby zdążyć przed tłumem schodzącym się na śniadanie, i robiłam to tak wydajnie, że mucha nie siada. Zastanawiałam się, jak sobie beze mnie poradzą. Nadgarstki mamy męczyły się coraz szybciej, a jej bark prawie już przestał działać w wyniku

lat garbienia się nad stolnicą. A brak smykałki do interesów taty był równie niepokojący. W ubiegłym tygodniu jakiś uczniak wsadził rękę do kasy i uciekł z siedmioma dolarami. Tato nawet go nie gonił – zauważył, że chłopak miał dziurę w bucie, więc pozwolił mu czmychnąć. Nie byłoby to problemem, gdybyśmy nie musieli naprawić przeciekającego dachu ani zapłacić rachunku za prąd. Mama zawsze mówiła, że gdyby tato tylko mógł, to oddałby za darmo ostatnio bochenek chleba. Był tego typu osobą. Ktoś musiał mieć oko na księgi rachunkowe. Maleńkie mieszkanko nad piekarnią samo by się nie opłaciło. Do tego w zeszłym miesiącu pojawił się właściciel budynku o wściekłej czerwonej twarzy. Pan Johnson zażądał wpłaty zaległego czynszu za trzy miesiące. Udobruchałam go bochenkiem chleba cynamonowego i obiecałam, że zapłacimy. Nerwowo zerkałam na statek. – Jestem z ciebie taki dumny – powiedział tato, biorąc moją twarz w dłonie. – Nasza mała córeczka – dodała mama. – Wyrusza do oranżerii w Londynie, żeby zostać botaniczką. Z trudem byłam w stanie na nich patrzeć, pamiętając o skrywanym przeze mnie sekrecie. Nie mogłam znieść tego oszustwa. – Zanim się obejrzymy, ona już będzie prowadzić to miejsce – dołączył się tato. Wysiliłam się na uśmiech, mimo że ze wstydu paliły mnie policzki. Nie było dla mnie żadnej pracy w londyńskiej oranżerii. Nie miałam tam terminować. Była to tylko skomplikowana historyjka, jaką wymyśliłam, żeby ukryć prawdziwy cel mojej podróży. Fakt, całe życie marzyłam o zostaniu botaniczką. Wiele myślałam o rozmaitych gatunkach klonu i rododendrona, zaplatając chałki, i z powodzeniem udało mi się zasadzić glicynię w dużej donicy i poprowadzić ją ponad markizą piekarni. A w nocy, po zamknięciu sklepu, pracowałam jako wolontariuszka w Nowojorskim Ogrodzie Botanicznym. Zamiatanie sadzonek i opadłych liści nie wydawało się pracą, skoro dzięki niemu miało się okazję stanąć oko w oko z piwonią Biały Feniks lub różą Lady Hillingdon o płatkach barwy konfitury z moreli. Tak, to ogrodnictwo, a nie piekarstwo, było moją pasją. Wydaje mi się, że pan Price zdawał sobie z tego sprawę, gdy dwa miesiące wcześniej złożył mi w piekarni pewną propozycję. – Nazywam się Philip – powiedział – Philip Price. – Przesunął po kontuarze białą wizytówkę. – Jak rozumiem, pracuje pani wieczorami w ogrodzie botanicznym.

Skinęłam głową. – Tak, ale skąd pan... – Szukam kogoś bystrego w kwestiach botanicznych – powiedział, wrzucając do ust kawałek bułki z tacy z próbkami – do pewnego ważnego zlecenia. Mama ostrzegała mnie przed tego typu mężczyznami, o włosach tak natłuszczonych, że aż lśniły w świetle lamp piekarni. Potrząsnęłam głową, nie wysłuchawszy nawet jego propozycji. – Nie, dziękuję – powiedziałam szybko, pakując do torby zamówione przez niego sześć pączków. Ugryzł jeden z nich, a następnie podał mi nowiuteńki banknot jednodolarowy. – Ta piekarnia należy do moich rodziców – mówiłam dalej. – Muszę im w niej pomagać. Rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu, zawieszając wzrok na pęknięciu w kontuarze oraz łuszczącej się farbie framugi drzwi. – Musicie zatem czerpać spore zyski z tego przedsięwzięcia? – spytał. Nie podobał mi się wścibski i protekcjonalny ton jego głosu. – No cóż, żadni z nas Rockefellerowie, jeśli to ma pan na myśli. – Zmarszczyłam brwi. – Mama z tatą otworzyli tę piekarnię dwadzieścia trzy lata temu. Wychowałam się tu. – Rozumiem – powiedział mężczyzna głosem lekko zabarwionym pogardą. – Bardzo to sentymentalne. Podeszłam zirytowana do formy na ciasto. – Niech pani posłucha – odezwał się raz jeszcze – wiem, że pani rodzice z trudem wiążą koniec z końcem. Ponownie spojrzałam mu w oczy. – Z tego, co słyszę, czynsz w tej części miasta potrafi być wygórowany – powiedział, strzepując z wąsów odrobinę cukru pudru. – Na pewno się pani o nich martwi. I tak właśnie było. Tato w imię zasad odmawiał podniesienia cen. Ale jeśli rodzice nie będą mieć zysków, to piekarnię wkrótce trzeba będzie zamknąć. Byłam tego świadoma. Obróciłam się w stronę tacy pełnej zamówionych ciastek, które miałam włożyć do pudełek. – To wszystko, panie Price? – spytałam. Problemy finansowe mojej rodziny nie były jego sprawą. – Mogę pomóc – oznajmił. Uśmiechnęłam się ironicznie. – Niech pan nie bierze tego do siebie, ale niepotrzebna nam żadna pomoc.

– Mogę zaoferować pani pracę – kontynuował. – I to dobrą, taką, do jakiej ma pani wyjątkowe predyspozycje. – Przecież właśnie panu powiedziałam, że pracuję tutaj. Rozległ się dźwięk wiszących nad drzwiami wejściowymi dzwonków. – Macie jeszcze chleb razowy z wczoraj, Floro? – spytała pani Madison, nasza stała klientka. Sędziwa wdowa utrzymywała się z przerażająco niskiej renty i tato poinstruował mnie, żeby zawsze dawać jej za darmo bochenek świeżego chleba. – Tak, proszę pani – powiedziałam, obracając się do niej z uśmiechem. – I to najlepszy z najlepszych. Podałam jej jeszcze ciepły bochenek razowego chleba, a ona zaczęła grzebać w portmonetce. – Nie trzeba – powiedziałam, uśmiechając się. – Tato nalega. Jej oczy oddały mój uśmiech. – Serdecznie ci dziękuję, dziecko – powiedziała, wkładając chleb do koszyka na zakupy. Zatoczywszy koło, pan Price wrócił do mnie z uśmiechem na twarzy. – Nie chciałaby pani robić tego raz za razem, wiedząc, że pieniądze nie grają roli? Zaśmiałam się sarkastycznie. – Niech pan posłucha – powiedziałam. – Nie do końca rozumiem, do czego pan pije, ale najwyższa pora, żeby pan już stąd poszedł. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej kopertę. Przez otwartą klapkę zobaczyłam, że była wypchana gotówką. Przesunął ją po kontuarze. – Może pani oczekiwać dziesięciokrotności tej kwoty po wykonaniu pracy – powiedział. Otworzyłam usta ze zdumienia. – Ma pani moją wizytówkę – mówił dalej. – Proszę do mnie zadzwonić, gdy będzie pani gotowa. Otworzyłam kopertę i z szeroko otwartymi oczyma przeliczyłam banknoty. Było ich tam więcej, niż było potrzebne, żeby zapłacić czynsz. Uchylił przede mną czapki, a potem skierował się ku drzwiom. Zadzwoniłam do niego tydzień później, po tym jak tato wtoczył się do kuchni z zakrwawioną twarzą – wynikiem poturbowania go przez komornika w alejce za piekarnią. – Panie Price, tu Flora Lewis – powiedziałam drżącym głosem. – Jestem gotowa pomówić z panem na temat tej pracy.

– Dobrze – odparł. – Miałem przeczucie, że pani zadzwoni. Wiatr w porcie pogłaskał mnie po policzku, przywołując do teraźniejszości. Nie, mama i tato nigdy nie mogą poznać prawdziwej historii mojego wyjazdu do Anglii. Mama otarła łzę z oka. – Jestem z ciebie taka dumna – powiedziała. Ucałowałam ją i tatę w policzki, a następnie weszłam na trap, podając mój bilet stojącemu na dole mężczyźnie. Patrząc na nich po raz ostatni, poczułam wyrzuty sumienia. Tato, z tym jego życzliwym uśmiechem i okrągłą twarzą; mama i jej artretyczne dłonie. Jak oni sobie beze mnie poradzą? Wiedziałam jednak, że jeśli nie wyjadę, zawsze już będę nosić mąkę pod paznokciami. Pragnęłam zobaczyć świat poza piekarnią, chociażby po to żeby przekonać się o tym, że istnieje. – Obiecaj, że będziesz na siebie uważać – zawołała mama z doku, podczas gdy tato szedł w moim kierunku. – Obiecaj, że nie zostaniesz tam zbyt długo. Skinęłam głową. Niesiony bokiem deszcz pokrył moją twarz dużymi kroplami. – Do widzenia! – zawołałam. – Napiszę do was, jak tylko się zaaklimatyzuję! – No dalej, kochanie – powiedział tato, wsuwając mi do kieszeni cynamonową bułeczkę owiniętą w woskowany papier. – Bo statek odpłynie bez ciebie. Pomachałam im i ruszyłam dalej, tym razem nie oglądając się za siebie. – Sama pani tak płynie do Anglii? Obróciłam się i kilka kroków dalej zobaczyłam mężczyznę opartego o poręcz górnego pokładu. Był mniej więcej w moim wieku, może kilka lat starszy, i miał na sobie szary garnitur oraz czapkę w jodełkę, którą zsunął nisko na czoło. Mogłam skinąć głową i pomaszerować dalej – w końcu moje plany to nie była jego sprawa – ale obdarzył mnie rozbrajającym uśmiechem. – Pamiętam, jak po raz pierwszy płynąłem przez Atlantyk sam jak palec – powiedział, podchodząc bliżej, jak gdybyśmy byli starymi przyjaciółmi. Podobał mi się jego brytyjski akcent i zastanawiałam się, co takiego porabiał w Nowym Jorku. – Miałem wtedy dziewięć lat i byłem przerażony. – No cóż – powiedziałam, tężejąc. Miałam nadzieję, że nie było po mnie znać, jak się czułam: jak mała dziewczynka, którą oddzielono od rodziców. – Ja się w ogóle nie boję.

Skinął głową, przyglądając się mojej walizce, więc szybko postawiłam ją za sobą. Stara walizka taty nie była zbyt efektowna, ale nie mieliśmy żadnej innej. Płótno było przetarte i postrzępione, a mosiężne zawiasy zmatowiały i zrobiły się brązowe. – Co sprowadza panią do Anglii? – spytał, zdejmując czapkę i kręcąc nią na palcu wskazującym. Rzuciłam szybkie spojrzenia na boki. Co powinnam odpowiedzieć? – Będę... – szukałam natchnienia – pracować w londyńskiej oranżerii. Jego oczy rozszerzyły się z zainteresowaniem. – Tak? W takim razie jest pani botaniczką. – No cóż – powiedziałam, mając nadzieję, że nie widzi, jak bardzo byłam podenerwowana – ja... – Moja matka bez przerwy chodziła do oranżerii w Londynie – powiedział. – Imponujące miejsce. – Tak – zgodziłam się. – Powinnam już... – Gdzie dokładnie będzie pani pracować? – spytał, zbliżając się jeszcze o krok. – To znaczy, w której oranżerii? – Ach – zająknęłam się – myślę, że tak we wszystkich po trochu. Skinął głową i wyciągnął dłoń. – Jestem Desmond. – W jego zielonych oczach pojawiły się iskierki. – Flora – odpowiedziałam. Gdy ściskałam jego dłoń, wyślizgnął mi się bilet i upadł na pokład. Desmond uklęknął i podniósł go. – Zobaczmy więc: jest pani w... – Dziękuję – powiedziałam, szybko odbierając mu kawałek papieru, na którym napisany był numer mojej skromnej kabiny, z pewnością położonej daleko od wytwornej prywatnej kajuty, w której on podróżował. – Lepiej już pójdę. Pojawił się steward. – Czy mogę służyć pani pomocą przy szukaniu kabiny? Skinęłam głową, unosząc wzrok na ogrom transatlantyku. – Do zobaczenia – powiedział Desmond, na powrót nakładając czapkę i uchylając jej daszka, po czym wszedł po pobliskich schodkach na górny pokład. – Jest pani w pierwszej klasie? – spytał steward sceptycznie, zerkając na schodki, na których zniknął Desmond. – Nie – odrzekłam. – Wydaje mi się, że jestem w trzeciej. Chrząknął, a następnie wskazał na innego stewarda, tym razem

młodszego, który poprowadził mnie jednymi schodami, potem kolejnymi, coraz głębiej ku trzewiom okrętu. Szliśmy brudnym, słabo oświetlonym korytarzem, aż mężczyzna zatrzymał się przed nijakimi drzwiami. – Pani kabina – powiedział obojętnie. W środku znajdowały się łóżko okryte obdartą narzutą oraz mały stolik, na którym marniała pojedyncza wysuszona chryzantema w szklanym wazonie pełnym mętnej wody. Pomieszczenie było mniej więcej wielkości składziku w naszej piekarni, ale z radością powitałam tę pierwszą w moim życiu przestrzeń, którą mogłam uznać wyłącznie za swoją, jak gdyby była ona luksusowym apartamentem. Westchnęłam z zadowolenia. – Dziękuję – powiedziałam odrobinę zbyt entuzjastycznie. Steward skinął głową i wyszedł. Przycisnęłam nos do maleńkiego bulaju. Szyba pokryła się parą, a ja pocierałam ją rękawem sukienki, aż byłam w stanie dostrzec znajdujące się na zewnątrz molo. Wyglądałam przez jakiś czas, do momentu gdy zabrzmiała syrena. Silnik zaczął dudnić i wibrować, a statek wolno wypłynął z portu, jak gdyby był niechętny do rozpoczęcia tego rejsu. Okręt nabrał prędkości, a ja patrzyłam, jak gęsta mgła pożera miasto jednym powolnym i nieubłaganym kęsem. Co takiego powtarzała mi mama? A, tak: „Torebkę zawsze trzymaj przy sobie. Te statki roją się od złodziei”. Gdyby tylko wiedziała... Obiecałam panu Price’owi, że spotkam się z nim tego popołudnia, więc odważyłam się wyjść z kajuty i podążyłam wyłożonym niebieskim chodnikiem korytarzem, skręcając raz, a potem raz jeszcze. – Przepraszam pana – zapytałam nieśmiało jakiegoś członka załogi. – Czy byłby pan łaskaw wskazać mi drogę na pokład spacerowy? Zmierzył mnie rozbawionym wzrokiem. – Marzy się panience elegantsza kwatera? Policzki oblały mi się rumieńcem. – No, tak... to znaczy nie – powiedziałam zakłopotana. – Mam się tam z kimś spotkać. Wzruszył ramionami i wskazał na schody. – Jak pani chce. Pana Price’a spotkałam na pokładzie spacerowym, gdzie polecił mi usiąść obok siebie. – Cieszę się, że pani przyszła – powiedział, mierząc mnie wzrokiem. – Nie powiedziała pani rodzicom o naszej umowie, prawda? Potrząsnęłam głową. Nie lubiłam, gdy wspominał o mamie i tacie.

– Oczywiście, że nie. – Dobrze – stwierdził, a następnie pociągnął długi łyk martini. Odrobina przelała się ponad krawędzią szklanki, gdy odstawiał ją na stole przed sobą. – A komuś innemu? Pomyślałam o mężczyźnie, którego wcześniej spotkałam – o Desmondzie. Ale postanowiłam o nim nie wspominać. – Nie – odparłam. Pan Price skinął głową. – A więc, tak jak już wspominałem, będzie pani pracować w charakterze niani w rezydencji na wsi. Nie zdradziłem jednak, czym dokładnie będzie się pani zajmować. Słuchałam niecierpliwie. – Kieruję międzynarodowym gangiem złodziei kwiatów – oznajmił. Zachłysnęłam się powietrzem na dźwięk tego określenia. Przede mną siedział z ironicznym uśmieszkiem herszt gangu niczym wyjęty z kart powieści. – Naturalnie, nie do końca uważamy się za złodziei – wyznał z anielską niewinnością, widząc moją wystraszoną minę. – Jesteśmy po prostu pośrednikami w sprzedaży pięknych kwiatów. Niektóre z nagradzanych okazów w pani ukochanym Nowojorskim Ogrodzie Botanicznym pochodzą od ludzi, z którymi współpracuję. Prawda jest taka, że kwiaty to towar jak każdy inny. Jeśli ktoś jest gotów za nie zapłacić, my jesteśmy gotowi je dostarczyć. Ostrożnie kiwnęłam głową. Byłam w stanie myśleć jedynie o różach, liliach i rzadkich gardeniach we wschodnim skrzydle – czy wszystkie one zostały nabyte w sposób nieuczciwy, wyrwane z czyichś prywatnych grządek pod osłoną nocy? Wydawało się to tak smutne, tak niewłaściwe. Paliły mnie policzki. – Panie Price, jak u licha możliwe jest...? – Nie ma sensu wdawać się w szczegóły – powiedział. – Kwestie techniczne proszę zostawić mi. Wszystko, co musi pani wiedzieć, to to, że pewien klient upatrzył sobie rzadkie drzewo, które według niego rośnie gdzieś na terenie tej posiadłości – wyjaśnił. – Kamelię. Jest gotowy za nie słono zapłacić, a pani zadaniem będzie odnalezienie go. – Nie rozumiem – powiedziałam. – Chce pan, żebym szukała tam drzewa? Przecież każdy mógłby się tym zająć. – Nie – odparł. – Jest to teren prywatny i bardzo trudno jest się tam dostać, chyba że jest się zaufanym pracownikiem. Skinęłam głową, mimo że czułam ucisk w żołądku.

– Proszę – powiedział, wygrzebawszy z kieszeni marynarki wymiętą kopertę z fotografią w środku. Nawet w czerni i bieli kamelia wyglądała na zachwycający okaz. Obróciłam zdjęcie i odczytałam słowa „Middlebury Pink”. – Wcześniej znajdowała się w ogrodzie królewskim w pałacu Buckingham – mówił dalej pan Price – ale z jakiejś przyczyny nie uchowało się ani jedno z nasion i z czasem ją stracono. Według mojego informatora ostatnie drzewo tego rodzaju, o jakim wiemy, może znajdować się w rezydencji Livingstonów. Nie mogłam oderwać oczu od fotografii. – Dlaczego pana klient po prostu tam nie pojedzie i sam go nie zdobędzie? – To nie jest takie proste – powiedział z rozbawionym uśmiechem. – Na terenie posiadłości znajduje się co najmniej setka różnych odmian kamelii. A wygląda na to, że nasze drzewo ma bardzo krótki okres kwitnienia. Zapalił papierosa. – Z racji tego, że została pani zatrudniona jako nowa niania dzieci lorda Edwarda Livingstona, będzie pani mogła tam zostać, aż drzewo zakwitnie. To idealny fortel. Nikt nie będzie podejrzewać niani, przynajmniej do momentu gdy drzewo zniknie, a do tego czasu dawno już pani stamtąd odejdzie. – Ale ja nic nie wiem o dzieciach – powiedziałam spanikowana, czując trzepotanie w piersi. – Jak mam to zrobić? – Po prostu – odparł. – Niech pani zdobędzie ich zaufanie, a potem zapyta o kamelię. Proszę ją znaleźć i napisać do mnie. – Podał mi wizytówkę z londyńskim adresem. – Niech pani nie dzwoni. Ktoś mógłby podsłuchać. Kiwnęłam głową. – Nie rozumiem, po co temu człowiekowi to konkretne drzewo. Zmrużył oczy, a następnie wzruszył ramionami. – A, do diaska – powiedział – równie dobrze mogę pani powiedzieć. – Ziewnął. – Ktoś wysoko postawiony w Trzeciej Rzeszy chce to drzewo. Dla swojej kochanki. – Trzecia Rzesza... – powtórzyłam przerażona. Żołądek podszedł mi do gardła. – Ale jak pan może... jak ja...? Przecież nie mogę... – Niech pani posłucha, panno Lewis – powiedział ostro – z formalnego punktu widzenia nie robi pani niczego niewłaściwego. Ma pani odnaleźć to drzewo, donieść mi o tym, a potem otrzyma pani

wynagrodzenie. Proste. Raz i dwa. Resztę proszę zostawić mi. – Ale... Odstawił szklankę z martini, wyłowiwszy oliwkę z jej głębin. – Zależy pani na rodzicach, prawda? Skinęłam głową, pamiętając, jak komornik pokiereszował twarz taty. – I chciałaby pani, żeby wyszli z długów i mieli więcej czasu na wypoczynek i relaks, zgadza się? – Tak – mruknęłam, ocierając oczy chusteczką. – W takim razie niech pani znajdzie tę kamelię. Czując się podenerwowaną, postanowiłam wybrać się na spacer po pokładzie. Bryza się wzmagała, ale nie miałam ochoty cofać się do kabiny po płaszcz. Zamiast tego usiadłam na ławce po zachodniej stronie okrętu, gdzie wiatr nie wiał zbyt mocno, i wyciągnęłam mój szkicownik i ołówek. Myślałam o kamelii, do znalezienia której zostałam zatrudniona, i w trakcie rozmyślań zaczęłam rysować jej delikatne płatki i duże, okrągłe liście. Czy naprawdę jestem w stanie to zrobić? – O, witam ponownie. Uniosłam wzrok i zobaczyłam idącego w moim kierunku Desmonda. Szybko schowałam szkicownik do torebki. – Dzień dobry – powiedziałam szybko. – Musi być tu pani strasznie zimno – powiedział, siadając obok mnie. – Proszę – kontynuował, zdejmując płaszcz – niech go pani włoży. – Nie trzeba – odparłam. – Lubię rześkie powietrze. Okrył mi ramiona swoim płaszczem, a ja z wdzięcznością przyjęłam jego ciepło. – Nalegam. Moja mama nie wychowała mnie na mężczyznę, który siedzi bezczynnie, gdy obok niego marznie młoda dama. Musiałam się przytrzymać, gdy statek szarpnął w prawo. – Przez pierwszych kilka dni zawsze trochę buja – powiedział. – Ale to się wkrótce uspokoi. Kiwnęłam głową. – Widziałem panią wcześniej na pokładzie spacerowym – powiedział. – To pani narzeczony? Potrząsnęłam głową. – Nie – zaprzeczyłam stanowczo, mając nadzieję, że nie słyszał niczego z mojej rozmowy z panem Price’em. – To był... – To, to znaczy – zająknął się Desmond – nie jest to moja sprawa, rzecz jasna, ale... – To mój wspólnik w interesach.