PROLOG
Zgodnie ze starym zwyczajem, każda angielska panna
młoda w pewnym momencie wesela rzuca swój ślubny bu
kiet w tłum gości.
Jak chce tradycja, ta spośród niezamężnych kobiet, która
ów bukiet złapie, najszybciej złapie również kandydata na
męża i niebawem stanie z nim na ślubnym kobiercu przed
ołtarzem.
Można oczywiście w tę tradycyjną wróżbę ani trochę nie
wierzyć, można ją demonstracyjnie wyśmiewać jako staro
świecki, naiwny przesąd, można odnosić się do niej lekcewa
żąco i krytycznie.
Można, owszem, dopóki się nie sprawdza! Cóż jednak
począć, kiedy wróżba zaczyna się spełniać, chociażby innej
dziewczynie?
Czy należałoby ją z miejsca uznać również za trafną prze
powiednię własnych przyszłych losów?
Nawet jeśli się jest nowoczesną, wykształconą i całkowi
cie niezależną młodą osobą, która ma mnóstwo wątpliwości
co do sensu staromodnej instytucji małżeństwa i jest święcie
przekonana, że we współczesnym świecie kobieta, zamiast
dobrowolnie zamykać się w czterech ścianach domu i w cias-
6
nym kręgu obowiązków żony i matki, powinna raczej cie
szyć się wolnością i robić karierę zawodową?
Nawet jeżeli ślubny bukiet najbliższej przyjaciółki
pochwyciło się tylko przypadkiem i na dodatek razem
z dwiema innymi niezamężnymi uczestniczkami weselnej
ceremonii?
- Nie, nigdy! - mruknęła z cicha głęboko zamyślona Star
Flower, siedząc w fotelu za biurkiem w swoim niewielkim
gabineciku i spoglądając posępnie na otrzymane właśnie za
pośrednictwem poczty ozdobne zaproszenie na weselne przy
jęcie Claire Marshall i Brada Stevensona.
Po czym cisnęła zaproszenie ze złością na blat i zaczęła
sobie w duchu tłumaczyć:
Claire, to Claire, Poppy, to Poppy, a ja, to ja! Ja przecież
jestem inna niż one, zupełnie inna! Samodzielna. Zdecydo
wana. Wierna sobie i własnym postanowieniom. Wyeman
cypowana. Ja po prostu, w odróżnieniu od nich, doskonale
wiem, czego chcę, a czego nie chcę. Chcę zrobić karierę. I nie
chcę wiązać się z mężczyzną, ani formalnie, ani emocjonal
nie. To wszystko. Więc mnie ta idiotyczna wróżba z całą
pewnością nie dotyczy! A zresztą...
Przecież Sally - argumentowała Star, kontynuując swój
myślowy monolog - wcale tego swojego bukietu nie rzuciła.
Sam wypadł jej z ręki, kiedy zaplątała się w tren, straciła
równowagę i o mało co nie spadła ze schodów. Chciałyśmy
z Poppy i Claire podtrzymać pannę młodą, a złapałyśmy jej
bukiet. Wszystkie trzy naraz. Przypadkowo. Niechcący. Taka
wróżba się nie liczy. To zwykły zbieg okoliczności, że cho-
7
ciaż minęło niewiele więcej niż pół roku, to one obie już
zdążyły powychodzić za mąż, Claire Marshall za tego Ame
rykanina, Brada Stevensona, a Poppy Carlton za Jamesa
Carltona, swojego przystojnego kuzyna. Nic nie wskazuje na
to, żebym i ja miała w najbliższym czasie pójść w ich ślady.
Ja mam przecież zupełnie inne plany na przyszłość!
W swoich najbliższych planach Star Flower miała przede
wszystkim wyjazd w interesach do Stanów Zjednoczonych.
Tak się bowiem złożyło, że nowo zaślubiony mąż Claire,
Amerykanin, Brad Stevenson, zaproponował jej, jako pracu
jącej na własny rachunek profesjonalnej konsultantce, przy
gotowanie kampanii reklamowej, która doprowadziłaby do
wzmocnienia pozycji jego firmy na brytyjskim rynku.
Star miała więc pojechać do Stanów Zjednoczonych, za
poznać się tam nieco bliżej ze specyfiką produkcji i marke
tingu w branży urządzeń klimatyzacyjnych, jaką reprezento
wał rodzinny biznes Stevensonów, skonsultować się z Bra-
dem i jego amerykańskimi współpracownikami, ostatecznie
uzgodnić szczegóły kontraktu.
I koniec końców miała opracować po powrocie do Wiel
kiej Brytanii taką strategię marketingową, dzięki której kon
serwatywni Anglicy zaczęliby częściej niż dotychczas insta
lować sobie w mieszkaniach i biurach nowoczesną klimaty
zację, a brytyjski przedstawiciel firmy, sympatyczny, choć
trochę nieporadny Tim Burbridge, prywatnie szwagier Claire,
przestałby się obawiać utraty pracy.
O wyjeździe za ocean i niewątpliwie trudnym, ale jakże
ciekawym, w pełni odpowiadającym jej zawodowym ambi-
8
cjom i aspiracjom zadaniu, jakie miała wykonać, Star myśla
ła z ogromnym entuzjazmem.
Ze znacznie mniejszym - o konieczności wzięcia udziału
w spóźnionym weselnym przyjęciu, jakie Claire i Brad,
w kilka tygodni po skromnym, kameralnym ślubie, który
odbył się w Anglii, planowali wydać dla wszystkich swoich
amerykańskich krewnych, przyjaciół i znajomych.
Właśnie na tę uroczystość, która miała się odbyć w czasie
jej pobytu w Ameryce, nowożeńcy zaprosili za pośrednic
twem poczty Star Flower.
Nie mogła się wymawiać od uczestnictwa, skoro Claire
była przybraną matką jej najbliższej przyjaciółki, Sally,
a Brad - jej aktualnym zleceniodawcą. Jednak bynajmniej
nie skakała z radości.
Do licha, znowu jakaś wątpliwa atrakcja, kolejna, po weselu
Sally i niedawnym weselu Poppy! - myślała z jawną niechęcią,
wtulona w swój głęboki, wygodny fotel. - Że też musieli za
prosić właśnie mnie, kiedy ja tak nie cierpię wesel i ślubów.
I ślubnych bukietów, oczywiście!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ze względu na letnią, upalną porę roku, amerykańskie
weselne przyjęcie Claire i Brada miało formę garden party
i odbywało się na wolnym powietrzu.
Star Flower snuła się z dość ponurą miną w tłumie rozra
dowanych gości, zgromadzonych w rozległym i starannie
utrzymanym ogrodzie rezydencji Stevensonów. Popatrując
na zgromadzonych, utyskiwała w duchu:
Z czego właściwie ci wszyscy ludzie tak się cieszą? Że
kolejna para wplątała się w układ, który tak łatwo może się
dla niej stać utrapieniem i udręką?
Do licha, dlaczego właściwie tak jest - zastanawiała się
zirytowana - że kiedy kobieta i mężczyzna coś tam do siebie
poczują, to zamiast po prostu pójść ze sobą do łóżka albo
trochę wspólnie pomieszkać, najchętniej od razu biorą ślub?
I delektują się w euforii swoim szczęściem przez miodowy
miesiąc, w pośpiechu i bez zastanowienia płodzą potomstwo,
a potem żyją ze sobą jak przysłowiowy pies z przysłowio
wym kotem i prędzej czy później się rozwodzą. Jak moi
rodzice. Jak tyle innych nieudanych małżeństw, które znam
osobiście albo ze słyszenia.
- I nad czym ty się tak głęboko zastanawiasz? - Pytanie
10
postawione przez Sally, najbliższą już od lat dziecięcych
przyjaciółkę, wytrąciło Star z zamyślenia.
- Zastanawiałam się, czy cię znajdę w tej masie weselni-
ków - odpowiedziała dyplomatycznie. - Claire i Brad spro
sili tutaj chyba połowę Ameryki!
- Rodzina Stevensonów jest bardzo liczna i rozgałęziona,
a Claire i Brad bardzo się starali, żeby nikogo niechcący nie
pominąć - wyjaśniła Sally. - Wiesz, oni są tacy szczęśliwi
po ślubie! - dodała z rozmarzeniem. - Chcieli się tym swoim
szczęściem w jakiś sposób podzielić ze wszystkimi amery
kańskimi krewniakami i przyjaciółmi, stąd ten tłum. Miło
jest się cieszyć razem z innymi!
- Wespół w zespół?
- Właśnie!
- Gorzej, gdy zespół się rozpada - mruknęła zgryźliwie
Star.
- Tak jak ten wasz, trzyosobowy?
- Nasz trzyosobowy? - zdziwiła się Star. - Nie rozu
miem, o jakim zespole mówisz, słowo daję.
- No, o tobie, o Poppy i o Claire, czyli o trzech zdobyw
czyniach mojego ślubnego bukietu - wyjaśniła z figlarnym
uśmiechem Sally.
- Też coś! Ja miałam na myśli rozpadające się małżeń
stwa, rozbite rodziny.
- A ja małżeństwa dopiero co zawarte! I jeszcze ta
kie, których należy się spodziewać w najbliższej przyszłości
- wyjaśniła Sally, puszczając do przyjaciółki perskie oko.
- Ta wróżba ze ślubnym bukietem najwyraźniej się spraw-
1 1
dza, Star, już tylko ty zostałaś z waszej trójki. Razem z Poppy
i Claire z utęsknieniem na ciebie czekamy w klubie młodych
mężatek.
- To lepiej nie czekajcie! - mruknęła dość opryskliwie
Star.
- A niby dlaczego?
- Bo się prędzej zestarzejecie, niż doczekacie, moja dro
ga! Ja nie zamierzam wychodzić za mąż.
- Nigdy?
- Przenigdy!
- A jeśli się zakochasz?
W odpowiedzi na to ostatnie pytanie przyjaciółki Star
Flower parsknęła gorzkim śmiechem.
- Zakochać się, jakaż to cudowna perspektywa! - wes
tchnęła ironicznie. - Może tak, jak moja matka, która była
w swoim życiu zakochana tyle razy, że pewnie już dawno
pomyliła się w rachunkach? No, bo tak, jak mój ojciec, który
po każdej kolejnej miłości pozostawia komuś tam pamiątkę
w postaci niechcianego dzieciaka, to z przyczyn naturalnych
raczej zakochać się nie mogę.
Star umilkła i opuściła nisko głowę.
Sally w pocieszycielskim odruchu objęła ją ramieniem
i odezwała się ze szczerym współczuciem:
- Strasznie mi przykro, że masz takie niedobre, takie
smutne osobiste doświadczenia, jeśli chodzi o małżeństwo
i rodzinę.
- A mnie nie! - żachnęła się Star i gwałtownie wyrwała
się przyjaciółce z objęć. - Dzięki tym smutnym doświadcze-
1 2
niom z dzieciństwa przynajmniej nie mam złudzeń, moja
droga. Przynajmniej znam jakąś prawdę o życiu!
- Jesteś pewna, że c a ł ą prawdę?
- Wystarczająco dużą jej część, w każdym razie. Nie za
stanawiałam się, jak to bywało kiedyś, moja droga, ale myślę,
że współczesne kobiety z reguły nie są szczęśliwe w swoich
małżeńskich związkach.
- A co, twoim zdaniem, tak je unieszczęśliwia? - zacie
kawiła się Sally.
- Po pierwsze, niewierność małżonków, a po drugie, nad
miar ograniczeń, jakie niepotrzebnie narzucają w małżeń
stwie same sobie - wyjaśniła Star.
Sally westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Cyniczna jesteś w tych swoich poglądach - oznajmiła
przyjaciółce.
- Nieprawda! - zaprzeczyła energicznie Star. - Ja jestem
po prostu realistką, moja droga. Uważnie przyglądam się
światu i na podstawie własnych obserwacji stwierdzam z rę
ką na sercu, że w dzisiejszych czasach małżeństwo z reguły
bywa nieporozumieniem, jeśli już nie katastrofą. Zwłaszcza
dla kobiety!
- Dziewczyno! - wykrzyknęła skonsternowana Sally. -
Przecież nie ma reguł bez wyjątków.
- .. .które je tylko potwierdzają, mój ty wyjątku! - weszła
jej dowcipnie w słowo pewna swoich racji Star.
Zręczny żart skutecznie rozładował mocno napiętą atmo
sferę.
Sally uśmiechnęła się, a Star, zmieniając dotychczasowy,
1 3
stanowczy i wyraźnie szyderczy ton głosu na łagodniejszy
i bardziej serdeczny, zapytała ją:
- To jak ci się w tej chwili układa z Chrisem? Nadal tak
dobrze, jak na początku?
- W y j ą t k o w o dobrze - odpowiedziała Sally.
Obydwie wybuchnęły śmiechem.
- W takim razie nie kuś już dłużej licha, moja droga,
i biegnij szybko do tego swojego mężusia, bo jeszcze mu
jakaś atrakcyjna Amerykanka wpadnie w oko - poradziła
przyjaciółce Star.
- A ty?
- Ja? No cóż, ja sobie świetnie sama poradzę, jak zwykle
- odpowiedziała nie bez odrobiny wyniosłości Star. - Rozej
rzę się trochę. Może wypatrzę w tej gromadzie amerykań
skich weselników kogoś ciekawego?
- To na razie! Baw się dobrze!
- Ty też.
Sally oddaliła się, znikając szybko w tłumie gości.
Star, zgodnie z zapowiedzią, przebiegła wzrokiem po ota
czających ją nieznajomych. Zauważyła, że jeden z mężczyzn
bacznie jej się przygląda.
Wzruszyła ramionami i odwróciła się. Ramienia mężczy
zny kurczowo trzymała się jasnowłosa kobieta, nieopodal
kręciła się dwójka małych dzieci.
Nie potrzebuję amanta z przedszkolem na karku! - stwier
dziła w myślach. - Nie do twarzy mi z wyrzutami sumienia.
Wolne związki wolnych ludzi, to wszystko, co mnie interesuje
z dziedziny spraw męsko-damskich. Wolne i niezobowiązujące.
14
Stuprocentowa niezależność i całkowity brak zobowią
zań! Te dwie wartości Star Flower ceniła sobie w życiu ponad
wszystko.
Ponieważ jako mała dziewczynka i jako nastolatka nie
zmiennie czuła się samotna i nikomu w rodzinie niepotrzeb
na, wkroczywszy w dorosłość złożyła samej sobie uroczystą
obietnicę, że od tej chwili zawsze już będzie samodzielna
i samowystarczalna. Przede wszystkim w sensie material
nym, za sprawą szybkiej i efektownej zawodowej kariery.
Ale również w sensie emocjonalnym.
Żadnego angażowania się w cudze sprawy i wnikania
w cudze problemy!
Żadnych niepotrzebnych zwierzeń!
Żadnych bezsensownych sentymentów!
Jeśli flirt - to wyłącznie dla relaksu.
Jeśli seks - to tylko dla odprężenia.
W pełnym tego słowa znaczeniu „safe sex", to znaczy seks
bezpieczny. Bezpieczny pod każdym względem, tak od stro
ny medycznej, jak i od strony psychologicznej. Seks bez
obaw o zarażenie się AIDS, zajście w ciążę i zaangażowanie
się w związek z mężczyzną w jakiejkolwiek innej formie, niż
wyłącznie cielesna, czysto zmysłowa. Seks bez lęku przed
wykorzystaniem, skrzywdzeniem, odrzuceniem. Seks bez
strachu przed zranieniem uczuć.
Ma być przyjemnie! - często powtarzała sobie w duchu
Star. - Szkoda życia na przykrości! Szkoda życia na zmar
nowanie u boku takiego podłego typka, jak choćby mój włas
ny papcio!
1 5
Ojciec Star porzucił przed łaty jej matkę bez żadnych
skrupułów, kiedy tylko wpadła mu w oko jakaś tam inna,
trochę młodsza i być może atrakcyjniejsza kobieta. Zostawił
ją z małym dzieckiem i pustym kontem w banku. Nie mar
twił się ani trochę, że jest w depresji i bez środków do życia.
Odszedł do innej i już.
Matka przez jakiś czas rozpaczała, ale niebawem znalazła
pocieszenie w ramionach innego mężczyzny.
Pocieszenie?
To pewnie też, lecz przede wszystkim oparcie finanso
we. Matka wyszła ponownie za mąż, ponieważ jako kobie
ta samotna skazana byłaby na życie z zasiłków opieki społe
cznej.
Star musiała więc pogodzić się z obecnością nowego „ta
tusia", a potem jeszcze kilku kolejnych, gdyż inaczej musia
łaby się pogodzić z nędzą. Jej matka nie miała przecież ani
porządnego wykształcenia, ani żadnego konkretnego zawo
du, nie potrafiła zapracować ani na siebie, ani na dziecko.
A ja pracuję i zarabiam! - powtarzała często Star, dumna
z ukończonych studiów, zawodowych osiągnięć i całkowitej
niezależności finansowej.
I zrobię też karierę! - obiecywała sobie uroczyście. -I bę
dę zarabiała jeszcze więcej! Kariera przede wszystkim, to się
w dzisiejszych czasach najbardziej liczy w życiu. Kariera
i pieniądze. A całą resztę to już można kupić.
- Clay, Ginny chce do ubikacji!
- To ją zaprowadź!
Star Flower znowu odwróciła się w stronę obarczonej
16
dwójką latorośli pary, pomiędzy którą właśnie nastąpiła ta
przemiła wymiana zdań.
Mężczyzna stał nachmurzony. Kobieta z całych sił trzy
mała go przy sobie za łokieć i nie ruszała się z miejsca.
Po chwili jednak, ponieważ dzieciaki nieustępliwie szar
pały ją za spódnicę, westchnęła boleśnie, oderwała się od
męża, wzięła ze sobą maluchy i pomaszerowała z nimi do
toalety.
A wtedy mężczyzna, uwolniony tymczasowo od swojej
familii, z błyskiem w oku ruszył w stronę Star.
Z politowaniem zmierzyła go wzrokiem. Mniej więcej tak,
jakby chciała mu powiedzieć:
„Za wysoko mierzysz tatuśku-koguciku! Rozejrzyj się le
piej za swoją kwoczką z kurczątkami, zanim ona zacznie cię
szukać!"
Do licha, przecież już zaczęła, zanim jeszcze ten jej ko
gut zdążył zapiać, choćby jeden raz! - uzmysłowiła sobie
Star, słysząc wypowiadane trochę piskliwym damskim gło
sem słowa:
- Ginny, dlaczego mi zawracałaś głowę z tą ubikacją,
skoro wcale ci się nie chciało psi-psi? Tatuś już się pewnie
strasznie niecierpliwi, że tak długo nas nie ma. Tatuś powi
nien gdzieś tu być. Cześć, Kyle! Nie widziałeś przypadkiem
Claya?
- Widziałem go właśnie przed chwilą - odpowiedział za
gadnięty mężczyzna. - Gapił się na jakąś rudą Wenus jak wół
na malowane wrota.
Wyraźnie słyszalny w dźwięcznym głosie owego Kyle'a
1 7
ton pogardy dla uwodzicielskich zapędów Claya zaintrygo
wał Star w tym samym stopniu, co użyte przez niego w od
niesieniu do jej osoby niejednoznaczne, ni to pochlebne, ni
to lekceważące określenie „ruda Wenus".
Rozejrzała się więc uważnie dookoła i wypatrzyła wśród
krążących pojedynczo i grupkami weselników blondynkę
z dwójką dzieci. Obok niej stał ktoś, kogo określiła na swój
użytek trochę może bezceremonialnie, lecz z całą pewnością
celnie: amerykański przystojniak w najlepszym gatunku!
Noszący dość oryginalne imię Kyle młody Amerykanin
był wysoki, muskularny, barczysty, sprężysty w ruchach,
pięknie opalony i doskonale ostrzyżony. Był po prostu fan
tastycznie męski, w każdym calu.
Robi wrażenie! - przyznała w duchu Star, czując, że za
czynają się w niej budzić dość głęboko uśpione ostatnimi
czasy zdobywcze, uwodzicielskie instynkty. Poskromiła je
jednak natychmiast i dla uniknięcia pokusy z rozmysłem od
wróciła się w drugą stronę.
Szkoda zachodu, stwierdziła z rezygnacją w myślach.
Wyjadę z Ameryki, tego faceta najprawdopodobniej już nig
dy w życiu nie spotkam, nie mam zielonego pojęcia, kto to
jest, więc...
- Nie znamy się jeszcze, prawda?
Przystojny Amerykanin nie pozwolił Star spokojnie od
wrócić się i odejść.
Stanął niespodziewanie tuż przed nią.
Po prostu wszedł jej w drogę!
I wypowiedziawszy takie właśnie, na pół twierdzące, na
18
pół pytające zdanie, czekał z lekkim uśmiechem na reakcję
Star.
Zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem swoich zielo
nych - jak przystało na naturalnego rudzielca - oczu i po
twierdziła chłodnym raczej tonem:
- Jeszcze nie, o ile się nie mylę.
- Mógłbym się pani przedstawić - zaproponował męż
czyzna, uśmiechając się szerzej i ukazując w uśmiechu zęby,
które, ku zaskoczeniu Star, nie były aż tak nienaturalnie
doskonałe, jak dentystyczno-protetyczne arcydzieła, prezen
towane z dumą przez przytłaczającą większość zamożnych
Amerykanów płci obojga.
- Mógłby pan również mnie przepuścić! - mruknęła
zniecierpliwiona w odpowiedzi na propozycję. - Ni stąd, ni
zowąd stanął mi pan na drodze.
- Może to los tak chciał? - odezwał się mężczyzna, nie
tracąc kontenansu.
- A może pech? - zareplikowała rezolutnie Star.
- Tak pani uważa? Czyżby dlatego, że stanąłem pomię
dzy panią a Clayem?
- A cóż mnie może obchodzić ten beznadziejny Clay!
- obruszyła się Star. - Niech on już lepiej pilnuje żony i dzie
ciaków, zamiast się na mnie gapić. Jak był pan łaskaw to
określić? Jak wół na malowane wrota?
Amerykanin roześmiał się dobrodusznie.
- Aha, więc o to niewinne powiedzonko jest pani na mnie
taka zła? - wywnioskował.
- Nie jestem na pana zła, ale porównanie było dość nie-
1 9
wybredne, nie da się ukryć - stwierdziła cierpko Star. -I nie
zbyt trafne, bo przecież chyba nie przesadziłam z makijażem,
o ile się nie mylę.
- Nie myli się pani, makijaż jest OK - przyznał skwapliwie
Amerykanin. -I nie tylko makijaż, bo również cała reszta.
- Czy to miał być komplement pod moim adresem? Jeśli
tak, to dziękuję bardzo.
- Bardzo proszę. Ale to było zwyczajne stwierdzenie fa
ktu - wyjaśnił. - Po prostu pięknie pani wygląda.
- Jak ruda Wenus?
- Właśnie! Czy to porównanie też jest, pani zdaniem,
niewybredne?
- No, może trochę - odpowiedziała Star, nieco łagodniej
szym niż dotąd tonem. - Ale na pewno jest lepsze od tamtego
- dodała niemal natychmiast. - No i dowodzi pańskiej zna
jomości mitologii, a nie tylko hodowli bydła.
- Podziwiam ciętość pani języka!
- A ja pański upór w staniu mi na drodze!
- Skoro tak się wzajemnie podziwiamy, to chyba mogli
byśmy się sobie przedstawić. -.Przystojny Amerykanin po
wrócił do swojej wcześniejszej propozycji.
- Cóż, moglibyśmy się też chyba wyminąć - zasugero
wała sarkastycznie Star Flower. - Ja poszłabym swoją drogą,
pan swoją.
- Pójdźmy razem, chociaż kawałek!
- No, a jeśli ja wolę Claya? - rzuciła Star prowokacyjnie.
Amerykanin spojrzał na nią z ukosa, nachmurzył się moc
no i stwierdził z nie ukrywanym oburzeniem:
20
- Przecież Clay jest żonaty!
- Żonaci faceci są najwygodniejszymi kochankami, pro
szę pana.
- Niby dlaczego?
- Bo mają dokąd wrócić po zabawie! - szarżowała coraz
zuchwałej Star.
- Czy mam rozumieć, że seks jest według pani tylko
formą rozrywki? - wyraźnie zirytował się mężczyzna.
- A czym jest dla pana, jeśli wolno zapytać?
Zapadła cisza.
Amerykanin zmarszczył ciemne brwi i zmrużył ciemnonie
bieskie oczy. Dopiero po chwili namysłu, równie głębokiego,
jak westchnienie, które na koniec z siebie wydał, zaczął, staran
nie dobierając słowa, przedstawiać Star swój punkt widzenia.
- Dla mnie, proszę pani, seks jest wyrazem, a może nawet
ukoronowaniem, emocjonalnej więzi, która łączy dwoje lu
dzi. Według mnie seks bez emocji, seks bez miłości, to mniej
więcej coś takiego, jak kwiat bez zapachu.
- Są ludzie uczuleni na zapach kwiatów, alergicy - ode
zwała się Star.
- I są piękne sztuczne kwiaty, które nigdy nie pachną
- zareplikował. - Seks bez emocji to właśnie coś równie
sztucznego, jak one, coś całkowicie przeciwnego prawdziwej
ludzkiej naturze.
- Czy męskiej również?
- Mężczyzna też człowiek, nie sądzi pani? - obruszył się.
- Czy ja wiem? - odpowiedziała wymijająco Star i wy-
buchnęła przekornym śmiechem.
21
Nabrała nagle ochoty, żeby troszeczkę sobie zakpić z pew
nego siebie i swoich racji przystojnego amerykańskiego mo
ralisty.
Mały flirt? Czemu nie!
Coś mi się przecież od życia należy, poza pracą, pomyśla
ła Star, uzmysłowiwszy sobie, że niedawno skończyła dwu
dziesty piąty rok życia, a ze swoim ostatnim amantem roz
stała się pełne dwa lata temu, troszeczkę się rozerwę, a przy
okazji udowodnię temu Amerykaninowi, że mężczyzna to
taki gatunek człowieka, który nie pyta atrakcyjnej kobiety
o uczuciowe zaangażowanie, gdy ma okazję znaleźć się z nią
w łóżku.
- Czy pan jest może jakimś krewnym Brada Stevensona?
- zapytała, zmieniając dyplomatycznie temat.
- Aha, więc jednak zdecydowała się pani troszkę bliżej
mnie poznać! - wykrzyknął z triumfem Amerykanin. - Nie,
nie jestem - rozbrajająco lakonicznie odpowiedział na pyta
nie zadane mu przez Star. - A czy pani jest może jakąś
krewną Claire?
- Nie, nie jestem - powtórzyła słowo w słowo jego nie
dawną odpowiedź. - Ale przyjaźnię się z jej córką... właści
wie pasierbicą... to znaczy z Sally. Od bardzo dawna, już od
szkolnej ławy.
- Aha, więc to Sally zaprosiła panią do Stanów na wese
le swojej przybranej matki! I specjalnie na tę uroczystość
przybyła pani tutaj aż zza oceanu? - zainteresował się Ame
rykanin.
- Nie całkiem - wyjaśniła Star. - Na tym weselu znala-
22
złam się przy okazji pobytu służbowego w Ameryce. Profe
sjonalnie zajmuję się reklamą. Mam pomóc Bradowi Steven-
sonowi w opracowaniu strategii marketingowej, która popra
wiłaby pozycję jego firmy na brytyjskim rynku - wyjaśni
ła z powagą, nie ukrywając dumy ze swojej zawodowej
pozycji.
- Ach tak! - Przystojny Amerykanin z jakiegoś, sobie
tylko znanego, powodu uśmiechnął się znacząco i pokiwał
w zadumie głową.
Niemal natychmiast jednak ocknął się z zamyślenia
i entuzjastycznym tonem badacza, prezentującego całemu
światu swoje najnowsze, sensacyjne odkrycie, stwierdził:
- Skoro nie należy pani do najbliższej rodziny państwa
młodych, to z pewnością, podobnie jak mnie, zaproszono
panią tylko na popołudniowy koktajl, a nie na weselną kola
cję. Zgadza się?
- Owszem - skłamała Star, ciesząc się w duchu, że ryba
zaczyna chwytać haczyk.
- W takim razie oboje mamy wolny wieczór - skonklu-
dował.
- Na to wygląda - potwierdziła Star.
- A więc... - Amerykanin znacząco zawiesił głos.
- Więc co pan w związku z tym proponuje?
- Po pierwsze, przejście na ty. Mam na imię Kyle.
- Miło mi. Mam na imię Star.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Uścisnęli sobie ręce.
- A co proponujesz po drugie? - spytała Star.
2 3
- Może wspólną kolację?
- Czy ja wiem? - zaczęła się kokieteryjnie wahać. - No,
może...
- O ósmej? - rzucił pośpiesznie Kyle, zerkając na
zegarek.
Star spostrzegła ze zdziwieniem, że jej nowy znajomy nosi
zupełnie niewymyślny, wręcz pospolity czasomierz na wy
tartym skórzanym pasku, zupełnie inny od arcydzieł sztuki
zegarmistrzowsko-jubilerskiej, z takim upodobaniem de
monstrowanych przez przytłaczającą większość zamożnych
Amerykanów.
Nie wszystko w zachowaniu i wyglądzie Kyle'a zgadzało
się z wzorcem typowego amerykańskiego przystojniaka. Ta
nietypowość tym bardziej zaintrygowała Star.
- Zgoda - przytaknęła, mając nadzieję, że w trakcie
wspólnie spędzonego wieczoru nie tylko skusi ekscentry
cznego Amerykanina do grzechu, za jaki uważał on seks bez
miłości, ale i dowie się o nim czegoś więcej.
- No, to jesteśmy umówieni. Bardzo się cieszę!
- Ja również!
- A gdzie można cię znaleźć? - zapytał Kyle.
- Mieszkam w hotelu „Lakeside", podobno najelegant
szym w tym mieście - pochwaliła się Star.
- Więc będę na ciebie czekał punktualnie o ósmej, w
hallu.
- O ósmej, świetnie! A teraz... hm... Czy teraz zejdziesz
mi już wreszcie z drogi? - spytała żartobliwie.
- Na razie tak - odpowiedział ze śmiechem.
24
- Więc na razie!
- Na razie - rzucił Kyle i tak samo niespodziewanie, jak
się wcześniej przed zaskoczoną Star pojawił, teraz zniknął jej
z oczu w tłumie gości.
- Magik jakiś z niego, czy co? - mruknęła z cicha sama
do siebie.
I nawet nie próbowała się opędzać od nieco zdrożnych
myśli na temat przystojnego Amerykanina i zupełnie innych
sztuczek, do zaprezentowania których miała zamiar go nie
bawem nakłonić.
Straciwszy z oczu Kyle'a, Star Flower odszukała wśród
weselnych gości Sally i Chrisa.
- Kochane papużki-nierozłączki, nie zostanę na kolacji,
wytłumaczcie mnie jakoś w razie potrzeby przed gospoda
rzami! -poprosiła.
- Możemy ewentualnie spróbować, coś tam wymyślimy,
żeby cię usprawiedliwić - zgodziła się bez oporu Sally. - Ale
powiedz szczerze, moja droga, przynajmniej nam. Dlaczego
tak nagle znikasz?
- Bo mam niespodziewaną randkę.
- Z kim?
- Ech, z jednym takim przystojniakiem.
- Kiedy go poznałaś?
- Przed chwilą.
- Tutaj?
- Nie da się ukryć.
- Należy do klanu Stevensonów?
25
- Twierdzi, że nie.
- Jest gdzieś w pobliżu? - zainteresowała się Sally. - Po
każ, który to!
- Ten! - zakpiła z przyjaciółki Star, wskazując na Chrisa.
- Chyba żartujesz? - obruszyła się Sally i podejrzliwie
zerknęła na męża.
- Jasne, że żartuję! Twój szanowny małżonek wcale nie
jest w moim typie - wyjaśniła Star.
- I nawzajem! - odciął się jej Chris.
- A ten facet w twoim typie, gdzie się w tej chwili po-
dziewa? - spytała Sally.
- Sęk w tym, że gdzieś nagle zniknął, więc nawet nie
mogę się wam nim pochwalić. Ale obiecał zameldować się
punktualnie o ósmej w moim hotelu.
- A może ty go sobie po prostu wymyśliłaś? - odezwał
się ironicznym tonem Chris.
- Jeśli nawet, widocznie było mi to potrzebne! - odpo
wiedziała mu dość ostro Star.
- Potrzeba matką wynalazków?
- Mam nadzieję.
- A nadzieja matką głupich? - Chris Carlton nie przesta
wał się złośliwie droczyć z najbliższą przyjaciółką żony.
- Jeśli tak, to prawdopodobnie jesteśmy przyrodnim ro
dzeństwem! - syknęła w odpowiedzi wyprowadzona z rów
nowagi Star Flower i chcąc ostatecznie zakończyć dyskusję
wypowiedzeniem ostatniego słowa, natychmiast szybkim
krokiem odeszła.
2 6
Młodzi państwo Carltonowie zostali sami.
- Nie lubisz jej, prawda? - spytała męża Sally, gdy tylko
przyjaciółka znalazła się wystarczająco daleko, by nie usły
szeć pytania.
- Nie przepadam - szczerze odparł Chris.
- A właściwie dlaczego? Czy zawiniła ci w czymś kiedy
kolwiek?
- Nie, ale mnie stale denerwuje.
- Czym?
- Po pierwsze, cynizmem - zaczął wyliczać Chris. - Po
drugie, zarozumialstwem. Po trzecie, nieustanną uszczypli
wością. Wystarczy?
- Wystarczy, żeby ci wytłumaczyć, jak bardzo się mylisz
w ocenie tej dziewczyny - Sally podjęła obronę przyjaciółki.
- To wszystko, o czym mówisz, Chris, to u niej tylko taka
zewnętrzna poza. W głębi duszy Star jest zupełnie inna, mo
żesz mi wierzyć, wystarczająco długo i dobrze ją znam.
- Skoro naprawdę jest inna, to czemu tak idiotycznie
pozuje?
- Bo się boi, Chris.
- Czego?
- Wszystkiego! Wychowała się w rozbitej rodzinie, nie
otrzymała od rodziców wystarczającej dozy uczucia ani na
wet zwykłego zainteresowania. Jej ojciec wyniósł się z do
mu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem i na długie lata
zupełnie o niej zapomniał.
- A matka?
- Matka miała kilku kolejnych mężów i drugie tyle ado-
21
ratorów. Jako dziecko, a potem jako nastolatka, Star czuła się
w domu strasznie samotna, odtrącona przez wszystkich, po
prostu niepotrzebna.
- To było kiedyś, a teraz?
- Teraz boi się osamotnienia i odtrącenia, więc na wszelki
wypadek z nikim się uczuciowo nie wiąże i w nic się emo
cjonalnie nie angażuje, poza pracą, w której odnosi sukcesy
i która daje jej jakieś tam poczucie bezpieczeństwa, przynaj
mniej od strony finansowej.
- Nie wiąże się uczuciowo, ale facetów zmienia jak ręka
wiczki - mruknął szyderczym tonem Chris.
- Przesada! - zaoponowała Sally. - Ona po prostu dużo
mówi o swoich łóżkowych podbojach, afiszuje się nimi, żeby
przypadkiem ktoś nie pomyślał, że nie jest wystarczająco
atrakcyjna, że nie ma powodzenia u mężczyzn.
- A ma?
- Ja myślę! Najlepszy dowód, że ledwie się tu pojawiła,
zaraz się nią zainteresował jakiś przystojny Amerykanin.
- Więc ty naprawdę wierzysz w istnienie tego tajemni
czego gościa?
- Wierzę.
- A ja nie całkiem - stwierdził sceptycznie Chris. - Skoro
Star wpadła mu w oko, to dlaczego tak nagle się ulotnił,
zamiast jej asystować na przyjęciu?
Kyle Henson bynajmniej nie ulotnił się z przyjęcia. Za
szył się tylko w ustronnym kącie rozległego ogrodu Steven-
sonów, chcąc choć trochę zebrać myśli i spokojnie zastano-
2 8
wić się przez chwilę nad tym, co się właśnie w jego życiu
wydarzyło.
Spokojnie.
Tylko czy może myśleć spokojnie ktoś, kto właśnie się
zakochał od pierwszego wejrzenia? Czy może myśleć spo
kojnie ktoś, kto ni stąd, ni zowąd stanął twarzą w twarz
z własnym przeznaczeniem?
Z całą pewnością nie!
Również więc Kyle Henson, na co dzień powściągliwy,
zrównoważony i opanowany, nie był w stanie w zaistniałej
sytuacji chłodno, obiektywnie oceniać i logicznie, precyzyj
nie rozumować.
Wiedział jedno: że już nic w jego życiu nie będzie takie,
jak było!
Że wszystko musi się zmienić za przyczyną tej kobiety.
Tej tak niezwykłej, cudownej, fascynującej kobiety.
A równocześnie, niestety, tak cynicznej, tak złośliwej, tak
wyniosłej.
Więc w końcu jakiej?
Dobrej czy złej?
Szczerej czy obłudnej?
Zaradnej czy zagubionej?
Zadowolonej z siebie czy głęboko nieszczęśliwej? - za
dawał sobie w duchu pytanie za pytaniem.
Nie potrafił jednak, niestety, na żadne z nich odpowie
dzieć. Nie umiał powiedzieć, jaka ona właściwie jest, ta
dziewczyna; sprowadzona przez Brada Stevensona aż zza
oceanu na okoliczność planowanej przez firmę kampanii re-
PENNY JORDAN Przede wszystkim kariera
PROLOG Zgodnie ze starym zwyczajem, każda angielska panna młoda w pewnym momencie wesela rzuca swój ślubny bu kiet w tłum gości. Jak chce tradycja, ta spośród niezamężnych kobiet, która ów bukiet złapie, najszybciej złapie również kandydata na męża i niebawem stanie z nim na ślubnym kobiercu przed ołtarzem. Można oczywiście w tę tradycyjną wróżbę ani trochę nie wierzyć, można ją demonstracyjnie wyśmiewać jako staro świecki, naiwny przesąd, można odnosić się do niej lekcewa żąco i krytycznie. Można, owszem, dopóki się nie sprawdza! Cóż jednak począć, kiedy wróżba zaczyna się spełniać, chociażby innej dziewczynie? Czy należałoby ją z miejsca uznać również za trafną prze powiednię własnych przyszłych losów? Nawet jeśli się jest nowoczesną, wykształconą i całkowi cie niezależną młodą osobą, która ma mnóstwo wątpliwości co do sensu staromodnej instytucji małżeństwa i jest święcie przekonana, że we współczesnym świecie kobieta, zamiast dobrowolnie zamykać się w czterech ścianach domu i w cias-
6 nym kręgu obowiązków żony i matki, powinna raczej cie szyć się wolnością i robić karierę zawodową? Nawet jeżeli ślubny bukiet najbliższej przyjaciółki pochwyciło się tylko przypadkiem i na dodatek razem z dwiema innymi niezamężnymi uczestniczkami weselnej ceremonii? - Nie, nigdy! - mruknęła z cicha głęboko zamyślona Star Flower, siedząc w fotelu za biurkiem w swoim niewielkim gabineciku i spoglądając posępnie na otrzymane właśnie za pośrednictwem poczty ozdobne zaproszenie na weselne przy jęcie Claire Marshall i Brada Stevensona. Po czym cisnęła zaproszenie ze złością na blat i zaczęła sobie w duchu tłumaczyć: Claire, to Claire, Poppy, to Poppy, a ja, to ja! Ja przecież jestem inna niż one, zupełnie inna! Samodzielna. Zdecydo wana. Wierna sobie i własnym postanowieniom. Wyeman cypowana. Ja po prostu, w odróżnieniu od nich, doskonale wiem, czego chcę, a czego nie chcę. Chcę zrobić karierę. I nie chcę wiązać się z mężczyzną, ani formalnie, ani emocjonal nie. To wszystko. Więc mnie ta idiotyczna wróżba z całą pewnością nie dotyczy! A zresztą... Przecież Sally - argumentowała Star, kontynuując swój myślowy monolog - wcale tego swojego bukietu nie rzuciła. Sam wypadł jej z ręki, kiedy zaplątała się w tren, straciła równowagę i o mało co nie spadła ze schodów. Chciałyśmy z Poppy i Claire podtrzymać pannę młodą, a złapałyśmy jej bukiet. Wszystkie trzy naraz. Przypadkowo. Niechcący. Taka wróżba się nie liczy. To zwykły zbieg okoliczności, że cho-
7 ciaż minęło niewiele więcej niż pół roku, to one obie już zdążyły powychodzić za mąż, Claire Marshall za tego Ame rykanina, Brada Stevensona, a Poppy Carlton za Jamesa Carltona, swojego przystojnego kuzyna. Nic nie wskazuje na to, żebym i ja miała w najbliższym czasie pójść w ich ślady. Ja mam przecież zupełnie inne plany na przyszłość! W swoich najbliższych planach Star Flower miała przede wszystkim wyjazd w interesach do Stanów Zjednoczonych. Tak się bowiem złożyło, że nowo zaślubiony mąż Claire, Amerykanin, Brad Stevenson, zaproponował jej, jako pracu jącej na własny rachunek profesjonalnej konsultantce, przy gotowanie kampanii reklamowej, która doprowadziłaby do wzmocnienia pozycji jego firmy na brytyjskim rynku. Star miała więc pojechać do Stanów Zjednoczonych, za poznać się tam nieco bliżej ze specyfiką produkcji i marke tingu w branży urządzeń klimatyzacyjnych, jaką reprezento wał rodzinny biznes Stevensonów, skonsultować się z Bra- dem i jego amerykańskimi współpracownikami, ostatecznie uzgodnić szczegóły kontraktu. I koniec końców miała opracować po powrocie do Wiel kiej Brytanii taką strategię marketingową, dzięki której kon serwatywni Anglicy zaczęliby częściej niż dotychczas insta lować sobie w mieszkaniach i biurach nowoczesną klimaty zację, a brytyjski przedstawiciel firmy, sympatyczny, choć trochę nieporadny Tim Burbridge, prywatnie szwagier Claire, przestałby się obawiać utraty pracy. O wyjeździe za ocean i niewątpliwie trudnym, ale jakże ciekawym, w pełni odpowiadającym jej zawodowym ambi-
8 cjom i aspiracjom zadaniu, jakie miała wykonać, Star myśla ła z ogromnym entuzjazmem. Ze znacznie mniejszym - o konieczności wzięcia udziału w spóźnionym weselnym przyjęciu, jakie Claire i Brad, w kilka tygodni po skromnym, kameralnym ślubie, który odbył się w Anglii, planowali wydać dla wszystkich swoich amerykańskich krewnych, przyjaciół i znajomych. Właśnie na tę uroczystość, która miała się odbyć w czasie jej pobytu w Ameryce, nowożeńcy zaprosili za pośrednic twem poczty Star Flower. Nie mogła się wymawiać od uczestnictwa, skoro Claire była przybraną matką jej najbliższej przyjaciółki, Sally, a Brad - jej aktualnym zleceniodawcą. Jednak bynajmniej nie skakała z radości. Do licha, znowu jakaś wątpliwa atrakcja, kolejna, po weselu Sally i niedawnym weselu Poppy! - myślała z jawną niechęcią, wtulona w swój głęboki, wygodny fotel. - Że też musieli za prosić właśnie mnie, kiedy ja tak nie cierpię wesel i ślubów. I ślubnych bukietów, oczywiście!
ROZDZIAŁ PIERWSZY Ze względu na letnią, upalną porę roku, amerykańskie weselne przyjęcie Claire i Brada miało formę garden party i odbywało się na wolnym powietrzu. Star Flower snuła się z dość ponurą miną w tłumie rozra dowanych gości, zgromadzonych w rozległym i starannie utrzymanym ogrodzie rezydencji Stevensonów. Popatrując na zgromadzonych, utyskiwała w duchu: Z czego właściwie ci wszyscy ludzie tak się cieszą? Że kolejna para wplątała się w układ, który tak łatwo może się dla niej stać utrapieniem i udręką? Do licha, dlaczego właściwie tak jest - zastanawiała się zirytowana - że kiedy kobieta i mężczyzna coś tam do siebie poczują, to zamiast po prostu pójść ze sobą do łóżka albo trochę wspólnie pomieszkać, najchętniej od razu biorą ślub? I delektują się w euforii swoim szczęściem przez miodowy miesiąc, w pośpiechu i bez zastanowienia płodzą potomstwo, a potem żyją ze sobą jak przysłowiowy pies z przysłowio wym kotem i prędzej czy później się rozwodzą. Jak moi rodzice. Jak tyle innych nieudanych małżeństw, które znam osobiście albo ze słyszenia. - I nad czym ty się tak głęboko zastanawiasz? - Pytanie
10 postawione przez Sally, najbliższą już od lat dziecięcych przyjaciółkę, wytrąciło Star z zamyślenia. - Zastanawiałam się, czy cię znajdę w tej masie weselni- ków - odpowiedziała dyplomatycznie. - Claire i Brad spro sili tutaj chyba połowę Ameryki! - Rodzina Stevensonów jest bardzo liczna i rozgałęziona, a Claire i Brad bardzo się starali, żeby nikogo niechcący nie pominąć - wyjaśniła Sally. - Wiesz, oni są tacy szczęśliwi po ślubie! - dodała z rozmarzeniem. - Chcieli się tym swoim szczęściem w jakiś sposób podzielić ze wszystkimi amery kańskimi krewniakami i przyjaciółmi, stąd ten tłum. Miło jest się cieszyć razem z innymi! - Wespół w zespół? - Właśnie! - Gorzej, gdy zespół się rozpada - mruknęła zgryźliwie Star. - Tak jak ten wasz, trzyosobowy? - Nasz trzyosobowy? - zdziwiła się Star. - Nie rozu miem, o jakim zespole mówisz, słowo daję. - No, o tobie, o Poppy i o Claire, czyli o trzech zdobyw czyniach mojego ślubnego bukietu - wyjaśniła z figlarnym uśmiechem Sally. - Też coś! Ja miałam na myśli rozpadające się małżeń stwa, rozbite rodziny. - A ja małżeństwa dopiero co zawarte! I jeszcze ta kie, których należy się spodziewać w najbliższej przyszłości - wyjaśniła Sally, puszczając do przyjaciółki perskie oko. - Ta wróżba ze ślubnym bukietem najwyraźniej się spraw-
1 1 dza, Star, już tylko ty zostałaś z waszej trójki. Razem z Poppy i Claire z utęsknieniem na ciebie czekamy w klubie młodych mężatek. - To lepiej nie czekajcie! - mruknęła dość opryskliwie Star. - A niby dlaczego? - Bo się prędzej zestarzejecie, niż doczekacie, moja dro ga! Ja nie zamierzam wychodzić za mąż. - Nigdy? - Przenigdy! - A jeśli się zakochasz? W odpowiedzi na to ostatnie pytanie przyjaciółki Star Flower parsknęła gorzkim śmiechem. - Zakochać się, jakaż to cudowna perspektywa! - wes tchnęła ironicznie. - Może tak, jak moja matka, która była w swoim życiu zakochana tyle razy, że pewnie już dawno pomyliła się w rachunkach? No, bo tak, jak mój ojciec, który po każdej kolejnej miłości pozostawia komuś tam pamiątkę w postaci niechcianego dzieciaka, to z przyczyn naturalnych raczej zakochać się nie mogę. Star umilkła i opuściła nisko głowę. Sally w pocieszycielskim odruchu objęła ją ramieniem i odezwała się ze szczerym współczuciem: - Strasznie mi przykro, że masz takie niedobre, takie smutne osobiste doświadczenia, jeśli chodzi o małżeństwo i rodzinę. - A mnie nie! - żachnęła się Star i gwałtownie wyrwała się przyjaciółce z objęć. - Dzięki tym smutnym doświadcze-
1 2 niom z dzieciństwa przynajmniej nie mam złudzeń, moja droga. Przynajmniej znam jakąś prawdę o życiu! - Jesteś pewna, że c a ł ą prawdę? - Wystarczająco dużą jej część, w każdym razie. Nie za stanawiałam się, jak to bywało kiedyś, moja droga, ale myślę, że współczesne kobiety z reguły nie są szczęśliwe w swoich małżeńskich związkach. - A co, twoim zdaniem, tak je unieszczęśliwia? - zacie kawiła się Sally. - Po pierwsze, niewierność małżonków, a po drugie, nad miar ograniczeń, jakie niepotrzebnie narzucają w małżeń stwie same sobie - wyjaśniła Star. Sally westchnęła i wzruszyła ramionami. - Cyniczna jesteś w tych swoich poglądach - oznajmiła przyjaciółce. - Nieprawda! - zaprzeczyła energicznie Star. - Ja jestem po prostu realistką, moja droga. Uważnie przyglądam się światu i na podstawie własnych obserwacji stwierdzam z rę ką na sercu, że w dzisiejszych czasach małżeństwo z reguły bywa nieporozumieniem, jeśli już nie katastrofą. Zwłaszcza dla kobiety! - Dziewczyno! - wykrzyknęła skonsternowana Sally. - Przecież nie ma reguł bez wyjątków. - .. .które je tylko potwierdzają, mój ty wyjątku! - weszła jej dowcipnie w słowo pewna swoich racji Star. Zręczny żart skutecznie rozładował mocno napiętą atmo sferę. Sally uśmiechnęła się, a Star, zmieniając dotychczasowy,
1 3 stanowczy i wyraźnie szyderczy ton głosu na łagodniejszy i bardziej serdeczny, zapytała ją: - To jak ci się w tej chwili układa z Chrisem? Nadal tak dobrze, jak na początku? - W y j ą t k o w o dobrze - odpowiedziała Sally. Obydwie wybuchnęły śmiechem. - W takim razie nie kuś już dłużej licha, moja droga, i biegnij szybko do tego swojego mężusia, bo jeszcze mu jakaś atrakcyjna Amerykanka wpadnie w oko - poradziła przyjaciółce Star. - A ty? - Ja? No cóż, ja sobie świetnie sama poradzę, jak zwykle - odpowiedziała nie bez odrobiny wyniosłości Star. - Rozej rzę się trochę. Może wypatrzę w tej gromadzie amerykań skich weselników kogoś ciekawego? - To na razie! Baw się dobrze! - Ty też. Sally oddaliła się, znikając szybko w tłumie gości. Star, zgodnie z zapowiedzią, przebiegła wzrokiem po ota czających ją nieznajomych. Zauważyła, że jeden z mężczyzn bacznie jej się przygląda. Wzruszyła ramionami i odwróciła się. Ramienia mężczy zny kurczowo trzymała się jasnowłosa kobieta, nieopodal kręciła się dwójka małych dzieci. Nie potrzebuję amanta z przedszkolem na karku! - stwier dziła w myślach. - Nie do twarzy mi z wyrzutami sumienia. Wolne związki wolnych ludzi, to wszystko, co mnie interesuje z dziedziny spraw męsko-damskich. Wolne i niezobowiązujące.
14 Stuprocentowa niezależność i całkowity brak zobowią zań! Te dwie wartości Star Flower ceniła sobie w życiu ponad wszystko. Ponieważ jako mała dziewczynka i jako nastolatka nie zmiennie czuła się samotna i nikomu w rodzinie niepotrzeb na, wkroczywszy w dorosłość złożyła samej sobie uroczystą obietnicę, że od tej chwili zawsze już będzie samodzielna i samowystarczalna. Przede wszystkim w sensie material nym, za sprawą szybkiej i efektownej zawodowej kariery. Ale również w sensie emocjonalnym. Żadnego angażowania się w cudze sprawy i wnikania w cudze problemy! Żadnych niepotrzebnych zwierzeń! Żadnych bezsensownych sentymentów! Jeśli flirt - to wyłącznie dla relaksu. Jeśli seks - to tylko dla odprężenia. W pełnym tego słowa znaczeniu „safe sex", to znaczy seks bezpieczny. Bezpieczny pod każdym względem, tak od stro ny medycznej, jak i od strony psychologicznej. Seks bez obaw o zarażenie się AIDS, zajście w ciążę i zaangażowanie się w związek z mężczyzną w jakiejkolwiek innej formie, niż wyłącznie cielesna, czysto zmysłowa. Seks bez lęku przed wykorzystaniem, skrzywdzeniem, odrzuceniem. Seks bez strachu przed zranieniem uczuć. Ma być przyjemnie! - często powtarzała sobie w duchu Star. - Szkoda życia na przykrości! Szkoda życia na zmar nowanie u boku takiego podłego typka, jak choćby mój włas ny papcio!
1 5 Ojciec Star porzucił przed łaty jej matkę bez żadnych skrupułów, kiedy tylko wpadła mu w oko jakaś tam inna, trochę młodsza i być może atrakcyjniejsza kobieta. Zostawił ją z małym dzieckiem i pustym kontem w banku. Nie mar twił się ani trochę, że jest w depresji i bez środków do życia. Odszedł do innej i już. Matka przez jakiś czas rozpaczała, ale niebawem znalazła pocieszenie w ramionach innego mężczyzny. Pocieszenie? To pewnie też, lecz przede wszystkim oparcie finanso we. Matka wyszła ponownie za mąż, ponieważ jako kobie ta samotna skazana byłaby na życie z zasiłków opieki społe cznej. Star musiała więc pogodzić się z obecnością nowego „ta tusia", a potem jeszcze kilku kolejnych, gdyż inaczej musia łaby się pogodzić z nędzą. Jej matka nie miała przecież ani porządnego wykształcenia, ani żadnego konkretnego zawo du, nie potrafiła zapracować ani na siebie, ani na dziecko. A ja pracuję i zarabiam! - powtarzała często Star, dumna z ukończonych studiów, zawodowych osiągnięć i całkowitej niezależności finansowej. I zrobię też karierę! - obiecywała sobie uroczyście. -I bę dę zarabiała jeszcze więcej! Kariera przede wszystkim, to się w dzisiejszych czasach najbardziej liczy w życiu. Kariera i pieniądze. A całą resztę to już można kupić. - Clay, Ginny chce do ubikacji! - To ją zaprowadź! Star Flower znowu odwróciła się w stronę obarczonej
16 dwójką latorośli pary, pomiędzy którą właśnie nastąpiła ta przemiła wymiana zdań. Mężczyzna stał nachmurzony. Kobieta z całych sił trzy mała go przy sobie za łokieć i nie ruszała się z miejsca. Po chwili jednak, ponieważ dzieciaki nieustępliwie szar pały ją za spódnicę, westchnęła boleśnie, oderwała się od męża, wzięła ze sobą maluchy i pomaszerowała z nimi do toalety. A wtedy mężczyzna, uwolniony tymczasowo od swojej familii, z błyskiem w oku ruszył w stronę Star. Z politowaniem zmierzyła go wzrokiem. Mniej więcej tak, jakby chciała mu powiedzieć: „Za wysoko mierzysz tatuśku-koguciku! Rozejrzyj się le piej za swoją kwoczką z kurczątkami, zanim ona zacznie cię szukać!" Do licha, przecież już zaczęła, zanim jeszcze ten jej ko gut zdążył zapiać, choćby jeden raz! - uzmysłowiła sobie Star, słysząc wypowiadane trochę piskliwym damskim gło sem słowa: - Ginny, dlaczego mi zawracałaś głowę z tą ubikacją, skoro wcale ci się nie chciało psi-psi? Tatuś już się pewnie strasznie niecierpliwi, że tak długo nas nie ma. Tatuś powi nien gdzieś tu być. Cześć, Kyle! Nie widziałeś przypadkiem Claya? - Widziałem go właśnie przed chwilą - odpowiedział za gadnięty mężczyzna. - Gapił się na jakąś rudą Wenus jak wół na malowane wrota. Wyraźnie słyszalny w dźwięcznym głosie owego Kyle'a
1 7 ton pogardy dla uwodzicielskich zapędów Claya zaintrygo wał Star w tym samym stopniu, co użyte przez niego w od niesieniu do jej osoby niejednoznaczne, ni to pochlebne, ni to lekceważące określenie „ruda Wenus". Rozejrzała się więc uważnie dookoła i wypatrzyła wśród krążących pojedynczo i grupkami weselników blondynkę z dwójką dzieci. Obok niej stał ktoś, kogo określiła na swój użytek trochę może bezceremonialnie, lecz z całą pewnością celnie: amerykański przystojniak w najlepszym gatunku! Noszący dość oryginalne imię Kyle młody Amerykanin był wysoki, muskularny, barczysty, sprężysty w ruchach, pięknie opalony i doskonale ostrzyżony. Był po prostu fan tastycznie męski, w każdym calu. Robi wrażenie! - przyznała w duchu Star, czując, że za czynają się w niej budzić dość głęboko uśpione ostatnimi czasy zdobywcze, uwodzicielskie instynkty. Poskromiła je jednak natychmiast i dla uniknięcia pokusy z rozmysłem od wróciła się w drugą stronę. Szkoda zachodu, stwierdziła z rezygnacją w myślach. Wyjadę z Ameryki, tego faceta najprawdopodobniej już nig dy w życiu nie spotkam, nie mam zielonego pojęcia, kto to jest, więc... - Nie znamy się jeszcze, prawda? Przystojny Amerykanin nie pozwolił Star spokojnie od wrócić się i odejść. Stanął niespodziewanie tuż przed nią. Po prostu wszedł jej w drogę! I wypowiedziawszy takie właśnie, na pół twierdzące, na
18 pół pytające zdanie, czekał z lekkim uśmiechem na reakcję Star. Zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem swoich zielo nych - jak przystało na naturalnego rudzielca - oczu i po twierdziła chłodnym raczej tonem: - Jeszcze nie, o ile się nie mylę. - Mógłbym się pani przedstawić - zaproponował męż czyzna, uśmiechając się szerzej i ukazując w uśmiechu zęby, które, ku zaskoczeniu Star, nie były aż tak nienaturalnie doskonałe, jak dentystyczno-protetyczne arcydzieła, prezen towane z dumą przez przytłaczającą większość zamożnych Amerykanów płci obojga. - Mógłby pan również mnie przepuścić! - mruknęła zniecierpliwiona w odpowiedzi na propozycję. - Ni stąd, ni zowąd stanął mi pan na drodze. - Może to los tak chciał? - odezwał się mężczyzna, nie tracąc kontenansu. - A może pech? - zareplikowała rezolutnie Star. - Tak pani uważa? Czyżby dlatego, że stanąłem pomię dzy panią a Clayem? - A cóż mnie może obchodzić ten beznadziejny Clay! - obruszyła się Star. - Niech on już lepiej pilnuje żony i dzie ciaków, zamiast się na mnie gapić. Jak był pan łaskaw to określić? Jak wół na malowane wrota? Amerykanin roześmiał się dobrodusznie. - Aha, więc o to niewinne powiedzonko jest pani na mnie taka zła? - wywnioskował. - Nie jestem na pana zła, ale porównanie było dość nie-
1 9 wybredne, nie da się ukryć - stwierdziła cierpko Star. -I nie zbyt trafne, bo przecież chyba nie przesadziłam z makijażem, o ile się nie mylę. - Nie myli się pani, makijaż jest OK - przyznał skwapliwie Amerykanin. -I nie tylko makijaż, bo również cała reszta. - Czy to miał być komplement pod moim adresem? Jeśli tak, to dziękuję bardzo. - Bardzo proszę. Ale to było zwyczajne stwierdzenie fa ktu - wyjaśnił. - Po prostu pięknie pani wygląda. - Jak ruda Wenus? - Właśnie! Czy to porównanie też jest, pani zdaniem, niewybredne? - No, może trochę - odpowiedziała Star, nieco łagodniej szym niż dotąd tonem. - Ale na pewno jest lepsze od tamtego - dodała niemal natychmiast. - No i dowodzi pańskiej zna jomości mitologii, a nie tylko hodowli bydła. - Podziwiam ciętość pani języka! - A ja pański upór w staniu mi na drodze! - Skoro tak się wzajemnie podziwiamy, to chyba mogli byśmy się sobie przedstawić. -.Przystojny Amerykanin po wrócił do swojej wcześniejszej propozycji. - Cóż, moglibyśmy się też chyba wyminąć - zasugero wała sarkastycznie Star Flower. - Ja poszłabym swoją drogą, pan swoją. - Pójdźmy razem, chociaż kawałek! - No, a jeśli ja wolę Claya? - rzuciła Star prowokacyjnie. Amerykanin spojrzał na nią z ukosa, nachmurzył się moc no i stwierdził z nie ukrywanym oburzeniem:
20 - Przecież Clay jest żonaty! - Żonaci faceci są najwygodniejszymi kochankami, pro szę pana. - Niby dlaczego? - Bo mają dokąd wrócić po zabawie! - szarżowała coraz zuchwałej Star. - Czy mam rozumieć, że seks jest według pani tylko formą rozrywki? - wyraźnie zirytował się mężczyzna. - A czym jest dla pana, jeśli wolno zapytać? Zapadła cisza. Amerykanin zmarszczył ciemne brwi i zmrużył ciemnonie bieskie oczy. Dopiero po chwili namysłu, równie głębokiego, jak westchnienie, które na koniec z siebie wydał, zaczął, staran nie dobierając słowa, przedstawiać Star swój punkt widzenia. - Dla mnie, proszę pani, seks jest wyrazem, a może nawet ukoronowaniem, emocjonalnej więzi, która łączy dwoje lu dzi. Według mnie seks bez emocji, seks bez miłości, to mniej więcej coś takiego, jak kwiat bez zapachu. - Są ludzie uczuleni na zapach kwiatów, alergicy - ode zwała się Star. - I są piękne sztuczne kwiaty, które nigdy nie pachną - zareplikował. - Seks bez emocji to właśnie coś równie sztucznego, jak one, coś całkowicie przeciwnego prawdziwej ludzkiej naturze. - Czy męskiej również? - Mężczyzna też człowiek, nie sądzi pani? - obruszył się. - Czy ja wiem? - odpowiedziała wymijająco Star i wy- buchnęła przekornym śmiechem.
21 Nabrała nagle ochoty, żeby troszeczkę sobie zakpić z pew nego siebie i swoich racji przystojnego amerykańskiego mo ralisty. Mały flirt? Czemu nie! Coś mi się przecież od życia należy, poza pracą, pomyśla ła Star, uzmysłowiwszy sobie, że niedawno skończyła dwu dziesty piąty rok życia, a ze swoim ostatnim amantem roz stała się pełne dwa lata temu, troszeczkę się rozerwę, a przy okazji udowodnię temu Amerykaninowi, że mężczyzna to taki gatunek człowieka, który nie pyta atrakcyjnej kobiety o uczuciowe zaangażowanie, gdy ma okazję znaleźć się z nią w łóżku. - Czy pan jest może jakimś krewnym Brada Stevensona? - zapytała, zmieniając dyplomatycznie temat. - Aha, więc jednak zdecydowała się pani troszkę bliżej mnie poznać! - wykrzyknął z triumfem Amerykanin. - Nie, nie jestem - rozbrajająco lakonicznie odpowiedział na pyta nie zadane mu przez Star. - A czy pani jest może jakąś krewną Claire? - Nie, nie jestem - powtórzyła słowo w słowo jego nie dawną odpowiedź. - Ale przyjaźnię się z jej córką... właści wie pasierbicą... to znaczy z Sally. Od bardzo dawna, już od szkolnej ławy. - Aha, więc to Sally zaprosiła panią do Stanów na wese le swojej przybranej matki! I specjalnie na tę uroczystość przybyła pani tutaj aż zza oceanu? - zainteresował się Ame rykanin. - Nie całkiem - wyjaśniła Star. - Na tym weselu znala-
22 złam się przy okazji pobytu służbowego w Ameryce. Profe sjonalnie zajmuję się reklamą. Mam pomóc Bradowi Steven- sonowi w opracowaniu strategii marketingowej, która popra wiłaby pozycję jego firmy na brytyjskim rynku - wyjaśni ła z powagą, nie ukrywając dumy ze swojej zawodowej pozycji. - Ach tak! - Przystojny Amerykanin z jakiegoś, sobie tylko znanego, powodu uśmiechnął się znacząco i pokiwał w zadumie głową. Niemal natychmiast jednak ocknął się z zamyślenia i entuzjastycznym tonem badacza, prezentującego całemu światu swoje najnowsze, sensacyjne odkrycie, stwierdził: - Skoro nie należy pani do najbliższej rodziny państwa młodych, to z pewnością, podobnie jak mnie, zaproszono panią tylko na popołudniowy koktajl, a nie na weselną kola cję. Zgadza się? - Owszem - skłamała Star, ciesząc się w duchu, że ryba zaczyna chwytać haczyk. - W takim razie oboje mamy wolny wieczór - skonklu- dował. - Na to wygląda - potwierdziła Star. - A więc... - Amerykanin znacząco zawiesił głos. - Więc co pan w związku z tym proponuje? - Po pierwsze, przejście na ty. Mam na imię Kyle. - Miło mi. Mam na imię Star. - Cała przyjemność po mojej stronie. Uścisnęli sobie ręce. - A co proponujesz po drugie? - spytała Star.
2 3 - Może wspólną kolację? - Czy ja wiem? - zaczęła się kokieteryjnie wahać. - No, może... - O ósmej? - rzucił pośpiesznie Kyle, zerkając na zegarek. Star spostrzegła ze zdziwieniem, że jej nowy znajomy nosi zupełnie niewymyślny, wręcz pospolity czasomierz na wy tartym skórzanym pasku, zupełnie inny od arcydzieł sztuki zegarmistrzowsko-jubilerskiej, z takim upodobaniem de monstrowanych przez przytłaczającą większość zamożnych Amerykanów. Nie wszystko w zachowaniu i wyglądzie Kyle'a zgadzało się z wzorcem typowego amerykańskiego przystojniaka. Ta nietypowość tym bardziej zaintrygowała Star. - Zgoda - przytaknęła, mając nadzieję, że w trakcie wspólnie spędzonego wieczoru nie tylko skusi ekscentry cznego Amerykanina do grzechu, za jaki uważał on seks bez miłości, ale i dowie się o nim czegoś więcej. - No, to jesteśmy umówieni. Bardzo się cieszę! - Ja również! - A gdzie można cię znaleźć? - zapytał Kyle. - Mieszkam w hotelu „Lakeside", podobno najelegant szym w tym mieście - pochwaliła się Star. - Więc będę na ciebie czekał punktualnie o ósmej, w hallu. - O ósmej, świetnie! A teraz... hm... Czy teraz zejdziesz mi już wreszcie z drogi? - spytała żartobliwie. - Na razie tak - odpowiedział ze śmiechem.
24 - Więc na razie! - Na razie - rzucił Kyle i tak samo niespodziewanie, jak się wcześniej przed zaskoczoną Star pojawił, teraz zniknął jej z oczu w tłumie gości. - Magik jakiś z niego, czy co? - mruknęła z cicha sama do siebie. I nawet nie próbowała się opędzać od nieco zdrożnych myśli na temat przystojnego Amerykanina i zupełnie innych sztuczek, do zaprezentowania których miała zamiar go nie bawem nakłonić. Straciwszy z oczu Kyle'a, Star Flower odszukała wśród weselnych gości Sally i Chrisa. - Kochane papużki-nierozłączki, nie zostanę na kolacji, wytłumaczcie mnie jakoś w razie potrzeby przed gospoda rzami! -poprosiła. - Możemy ewentualnie spróbować, coś tam wymyślimy, żeby cię usprawiedliwić - zgodziła się bez oporu Sally. - Ale powiedz szczerze, moja droga, przynajmniej nam. Dlaczego tak nagle znikasz? - Bo mam niespodziewaną randkę. - Z kim? - Ech, z jednym takim przystojniakiem. - Kiedy go poznałaś? - Przed chwilą. - Tutaj? - Nie da się ukryć. - Należy do klanu Stevensonów?
25 - Twierdzi, że nie. - Jest gdzieś w pobliżu? - zainteresowała się Sally. - Po każ, który to! - Ten! - zakpiła z przyjaciółki Star, wskazując na Chrisa. - Chyba żartujesz? - obruszyła się Sally i podejrzliwie zerknęła na męża. - Jasne, że żartuję! Twój szanowny małżonek wcale nie jest w moim typie - wyjaśniła Star. - I nawzajem! - odciął się jej Chris. - A ten facet w twoim typie, gdzie się w tej chwili po- dziewa? - spytała Sally. - Sęk w tym, że gdzieś nagle zniknął, więc nawet nie mogę się wam nim pochwalić. Ale obiecał zameldować się punktualnie o ósmej w moim hotelu. - A może ty go sobie po prostu wymyśliłaś? - odezwał się ironicznym tonem Chris. - Jeśli nawet, widocznie było mi to potrzebne! - odpo wiedziała mu dość ostro Star. - Potrzeba matką wynalazków? - Mam nadzieję. - A nadzieja matką głupich? - Chris Carlton nie przesta wał się złośliwie droczyć z najbliższą przyjaciółką żony. - Jeśli tak, to prawdopodobnie jesteśmy przyrodnim ro dzeństwem! - syknęła w odpowiedzi wyprowadzona z rów nowagi Star Flower i chcąc ostatecznie zakończyć dyskusję wypowiedzeniem ostatniego słowa, natychmiast szybkim krokiem odeszła.
2 6 Młodzi państwo Carltonowie zostali sami. - Nie lubisz jej, prawda? - spytała męża Sally, gdy tylko przyjaciółka znalazła się wystarczająco daleko, by nie usły szeć pytania. - Nie przepadam - szczerze odparł Chris. - A właściwie dlaczego? Czy zawiniła ci w czymś kiedy kolwiek? - Nie, ale mnie stale denerwuje. - Czym? - Po pierwsze, cynizmem - zaczął wyliczać Chris. - Po drugie, zarozumialstwem. Po trzecie, nieustanną uszczypli wością. Wystarczy? - Wystarczy, żeby ci wytłumaczyć, jak bardzo się mylisz w ocenie tej dziewczyny - Sally podjęła obronę przyjaciółki. - To wszystko, o czym mówisz, Chris, to u niej tylko taka zewnętrzna poza. W głębi duszy Star jest zupełnie inna, mo żesz mi wierzyć, wystarczająco długo i dobrze ją znam. - Skoro naprawdę jest inna, to czemu tak idiotycznie pozuje? - Bo się boi, Chris. - Czego? - Wszystkiego! Wychowała się w rozbitej rodzinie, nie otrzymała od rodziców wystarczającej dozy uczucia ani na wet zwykłego zainteresowania. Jej ojciec wyniósł się z do mu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem i na długie lata zupełnie o niej zapomniał. - A matka? - Matka miała kilku kolejnych mężów i drugie tyle ado-
21 ratorów. Jako dziecko, a potem jako nastolatka, Star czuła się w domu strasznie samotna, odtrącona przez wszystkich, po prostu niepotrzebna. - To było kiedyś, a teraz? - Teraz boi się osamotnienia i odtrącenia, więc na wszelki wypadek z nikim się uczuciowo nie wiąże i w nic się emo cjonalnie nie angażuje, poza pracą, w której odnosi sukcesy i która daje jej jakieś tam poczucie bezpieczeństwa, przynaj mniej od strony finansowej. - Nie wiąże się uczuciowo, ale facetów zmienia jak ręka wiczki - mruknął szyderczym tonem Chris. - Przesada! - zaoponowała Sally. - Ona po prostu dużo mówi o swoich łóżkowych podbojach, afiszuje się nimi, żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że nie jest wystarczająco atrakcyjna, że nie ma powodzenia u mężczyzn. - A ma? - Ja myślę! Najlepszy dowód, że ledwie się tu pojawiła, zaraz się nią zainteresował jakiś przystojny Amerykanin. - Więc ty naprawdę wierzysz w istnienie tego tajemni czego gościa? - Wierzę. - A ja nie całkiem - stwierdził sceptycznie Chris. - Skoro Star wpadła mu w oko, to dlaczego tak nagle się ulotnił, zamiast jej asystować na przyjęciu? Kyle Henson bynajmniej nie ulotnił się z przyjęcia. Za szył się tylko w ustronnym kącie rozległego ogrodu Steven- sonów, chcąc choć trochę zebrać myśli i spokojnie zastano-
2 8 wić się przez chwilę nad tym, co się właśnie w jego życiu wydarzyło. Spokojnie. Tylko czy może myśleć spokojnie ktoś, kto właśnie się zakochał od pierwszego wejrzenia? Czy może myśleć spo kojnie ktoś, kto ni stąd, ni zowąd stanął twarzą w twarz z własnym przeznaczeniem? Z całą pewnością nie! Również więc Kyle Henson, na co dzień powściągliwy, zrównoważony i opanowany, nie był w stanie w zaistniałej sytuacji chłodno, obiektywnie oceniać i logicznie, precyzyj nie rozumować. Wiedział jedno: że już nic w jego życiu nie będzie takie, jak było! Że wszystko musi się zmienić za przyczyną tej kobiety. Tej tak niezwykłej, cudownej, fascynującej kobiety. A równocześnie, niestety, tak cynicznej, tak złośliwej, tak wyniosłej. Więc w końcu jakiej? Dobrej czy złej? Szczerej czy obłudnej? Zaradnej czy zagubionej? Zadowolonej z siebie czy głęboko nieszczęśliwej? - za dawał sobie w duchu pytanie za pytaniem. Nie potrafił jednak, niestety, na żadne z nich odpowie dzieć. Nie umiał powiedzieć, jaka ona właściwie jest, ta dziewczyna; sprowadzona przez Brada Stevensona aż zza oceanu na okoliczność planowanej przez firmę kampanii re-