andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Jump Shirley - Ślub o poranku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :560.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Jump Shirley - Ślub o poranku.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera J Jump Shirley
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 115 stron)

Shirley Jump Ślub o poranku

ROZDZIAŁ PIERWSZY Carter Matthews z piskiem opon wjechał na parking. Żwir wytryskiwał w górę, gdy jego czerwony lexus zajmował jedno z głównych miejsc na parkingu. Reklamy za- pewniały, że ten samochód w mgnieniu oka osiąga prędkość od zera do sześćdziesiątki. Nieprawda. Nowa zabawka Cartera momentalnie rozwijała prędkość do setki, co ozna- czało, że lexus był wart swojej ceny. Carter wysiadł z samochodu, czując wyrzuty sumienia, że zamiast pracować przez cały dzień, szalał po mieście jak rajdowiec. Pearl, jego asystentka, spojrzała na niego złowrogo, gdy rano wymykał się z firmy zaledwie po pięciu minutach obecności w biu- rze. Niestety starsza pani nie rozumiała, że firma TweedleDee Toys funkcjonuje znacznie lepiej, gdy jej menedżer nie jest obecny w biurze. - Panie Matthews! Dobrze, że pana widzę. Carter się odwrócił. Mike, młodszy projektant w TweedleDee Toys, szedł przez parking, jedną ręką przyciskając do piersi dużą papierową torbę, a drugą poprawiając okulary. - Mieliśmy dzisiaj burzę mózgów i chłopcy chcieli, żebym panu to pokazał. - Wrę- czył Carterowi torbę, z trudem łapiąc oddech. - To jest Cmentarny Kotek. Ta zabawka z całą pewnością zrewolucjonizuje rynek w branży. - Cmentarny Kotek? Zwykła pluszowa zabawka? - zdziwił się rozczarowany Car- ter. W tym tygodniu dał swoim projektantom jedno zadanie: kazał im przygotować coś, co zachwyci potencjalnych nabywców na tegorocznych targach zabawek, które odbędą się jesienią. Spodziewał się, że dostanie projekt pistoletu na wodę albo wspaniałego zdalnie sterowanego samochodu, a nie najzwyklejszą futrzaną przytulankę. - Obejrzy pan go teraz? - spytał przejęty Mike, zacierając dłonie i wskazując torbę. - Tak rzadko jest pan w biurze, że postanowiłem pana poszukać. Jeśli spodoba się panu ten prototyp, możemy od razu wdrożyć go do produkcji. T L R

Pluszowa zabawka z pewnością okaże się kolejną porażką, ale Carter nie chciał te- go komentować i rozmyślać nad podupadającą firmą, by nie zepsuć sobie humoru po przejażdżce nowym luksusowym samochodem. - Miałem ciężki dzień. Później go obejrzę. W każdym razie dziękuję. - Pomachał do Mike'a, po czym skierował się w stronę wejścia do budynku. Młodszy projektant, który od wielu dni przekazywał notatki do szefa powiadamia- jące go o nowym projekcie, niezrażony odmową dogonił Cartera. - Panie Matthews? Carter odwrócił się, naciskając pilota, żeby zamknąć samochód. - Tak, Mike? - A, chłopcy trochę się martwią - wyjąkał Mike, któremu najwyraźniej przypadła w udziale rola kozła ofiarnego - bo dosyć rzadko jest pan w pracy, a po odejściu pana wuj- ka przydałoby się nam jakieś kierownictwo. Carter spojrzał na lexusa. Jedyną rzeczą, którą naprawdę potrafił kierować, były szybkie samochody. No i może szybkie kobiety. Za każdym razem, kiedy zaczynał kie- rować firmą odziedziczoną po wujku, wciągał ją w jeszcze większe tarapaty. Dlatego zrezygnował dzisiaj z siedzenia w pracy, by podobnie jak w ubiegłą środę pograć w golfa, a we wtorek rozegrał pasjonujący mecz w tenisa z bratem. Ostatnio spę- dzał coraz więcej czasu poza biurem. Biorąc pod uwagę jego zdolności menedżerskie, tak właśnie było najlepiej dla firmy. Mimo to nie mógł zdobyć się na to, by zatrudnić w TweedleDee Toys menedżera, gdyż nie chciał przyznać się otwarcie do porażki. I to nie pierwszej. - Zobaczymy się jutro, Mike - powiedział, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby pomóc firmie. Mike wahał się jeszcze chwilę, a potem poprawił okulary na nosie i się pożegnał. Przygarbiony, wolnym ciężkim krokiem ruszył przez parking, oglądając się kilka razy za siebie, po czym wsiadł do swego wysłużonego zielonego samochodu i odjechał. Carter westchnął, wchodząc po schodach do swego mieszkania na trzecim piętrze. Otworzył drzwi, wszedł do środka, wrzucił klucze do kryształowego pojemnika przy wejściu, po czym zajrzał do papierowej torby. T L R

W środku był naturalnej wielkości szaro-biały pręgowany kot, który wyglądał nie- mal jak żywy. Nie był to wcale oczekiwany przez Cartera hit sezonu, o czym Mike z ta- kim przekonaniem go zapewniał, jednak nie odbiegał zbytnio poziomem od zabawek produkowanych dotychczas przez TweedleDee Toys. Carter włączył przycisk. Futrzana zabawka przewróciła się na grzbiet i wyciągając łapy w górę, wydała rozpaczliwie żałosny pisk, po czym zatrzęsła się dwa razy i zastygła. - Właśnie to było nam potrzebne - wymamrotał pod nosem Carter. - Kot udający trupa. Rzucił zabawkę na fotel i wszedł do wspaniale urządzonej kuchni. Po takim incy- dencie miał ochotę wypić mocnego drinka i udać się z jakąś piękną kobietą na długi urlop, najlepiej na bezludnej wyspie. Niestety barek okazał się pusty, w mieszkaniu nie było żadnej kobiety, odkąd w zeszły wtorek Cecilia trzasnęła drzwiami, a w jego planach nie szykował się żaden urlop, odkąd Carter zajął najwyższe stanowisko w firmie zapisa- nej mu w spadku przez Harry'ego. Wielki błąd! Carter nie miał pojęcia, co myślał wujek Harry, gdy sporządzając testament, zlecił mu kierowanie firmą produkującą zabawki. Jego brat bliźniak, Cade, znacznie lepiej nadawałby się do tej roli. Dobrze zorganizowany Cade potrafił wziąć na siebie ważne zadanie i doprowadzić je do końca. Bardzo dobrze wywiązywał się z obowiązków w kancelarii prawniczej należącej do ojca, a teraz zmienił pracę i wraz z żoną Melanie z powodzeniem rozbudowywał sieć barów franszyzowych Cuppa Life na środkowym za- chodzie Stanów. W przeciwieństwie do Cartera, którego największym dotychczasowym osiągnię- ciem było doprowadzenie firmy wuja Harry'ego do skraju bankructwa. Nie mówiąc o tym, jak bardzo zawiódł ojca. W ciągu prawie czterdziestu lat życia Carterowi udawało się bezbłędnie tylko jedno - dostarczanie coraz bardziej spek- takularnych rozczarowań ojcu. Rozejrzał się po mieszkaniu, które wynajął w ubiegłym miesiącu w Lawfordzie po to, by zamieszkać bliżej siedziby TweedleDee Toys i uniknąć wysłuchiwania ciągłych narzekań ojca w rodzinnym domu w Indianapolis. T L R

Mieszkanie było czyste, schludne i eleganckie, ale zupełnie pozbawione przytulno- ści. Carter nie cieszył się, wracając wieczorem do domu, bo apartament wyglądał tak ste- rylnie, jakby został wyjęty żywcem z katalogu. Meble na pierwszym poziomie mieszka- nia i jasnobeżowe ściany zostały wybrane przez dekoratora wnętrz, ponieważ Carter nie miał na to czasu ani ochoty. Przychodząca co tydzień pokojówka wypolerowała szklany blat stołu w salonie, ustawiając go pod kątem prostym do wzorów na dywanie. Wszystkie apartamenty, w jakich Carter dotąd mieszkał, wyglądały podobnie bez- osobowo i sterylnie, a ich utrzymaniem w ładzie i czystości zajmowała się zawsze wyna- jęta służba. Carter nigdy się nie ustabilizował i nie znalazł sobie celu w życiu, dopóki nie dowiedział się, jaką treść zawiera testament wuja. Pół roku temu jacht Harry'ego o nazwie The Jokester znaleziono dryfujący gdzieś na Atlantyku. Po długich i bezskutecznych poszukiwaniach prowadzonych przez straż przybrzeżną i policję ostatecznie uznano, że właściciel jachtu nie żyje, co spowodowało, że ojciec Cartera, Jonathon, jedyny brat Harry'ego, stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i milczący. Po odczytaniu testamentu Carter spojrzał na swoją najbliższą rodzinę - ojca i brata - i uświadomił sobie, że każdy z nich miał jakiś cel w życiu. Brat ożenił się z Melanie i założył sieć barów szybkiej obsługi. Ojciec prowadził kancelarię prawniczą. Tylko on, Carter, był pozbawiony jakiegokolwiek sensownego zajęcia. Dlatego kiedy usłyszał zdumiewającą wiadomość, że wuj Harry zapisał mu w te- stamencie TweedleDee Toys, Carterowi przyszła do głowy szalona myśl, że może teraz stanie się wreszcie kimś i będzie miał normalną pracę. Kiedy jednak adwokat wręczał mu akt własności odziedziczonej firmy, ojciec Car- tera nie ukrywał rozczarowania. - Za miesiąc doprowadzisz tę fabrykę do bankructwa - parsknął z niezadowole- niem. - Ten interes nie przynosił mojemu bratu dochodów, a teraz z pewnością będzie funkcjonował jeszcze gorzej. Ojciec potrafił zawsze przewidzieć porażki Cartera, jednak tego dnia jego uwaga szczególnie dotknęła nie odnoszącego nigdy sukcesów syna. - Na pewno nie - powiedział. - Postawię tę firmę na nogi. T L R

Ojciec roześmiał się, potrząsając głową. - Spójrz prawdzie w oczy, Carter - powiedział. - Nie nadajesz się na menedżera. Jedynym powodem, dla którego Carter nie zrezygnował w ciągu ostatnich dwóch miesięcy z nowego zajęcia, była niechęć do przyznania racji ojcu. Jonathon Carter był z natury perfekcjonistą. Jego życie było dokładnie zaplanowane i zorganizowane w naj- drobniejszych szczegółach. Tego samego wymagał od synów. Cade, który początkowo poszedł w ślady ojca, podejmując pracę w jego kancelarii, potrafił sprostać wysokim wymaganiom, podczas gdy jego brat nieustannie pozostawał w tyle. Carter otrząsnął się z przykrych myśli. Otworzył lodówkę, zza kartonu przetermi- nowanego mleka wyjął butelkę z resztką czerwonego wina i nalał wino do kieliszka. - Na zdrowie - powiedział, wznosząc kieliszek w stronę leżącej na fotelu sztywnej futrzanej zabawki z łapami wyciągniętymi w górę. - Mam wrażenie, że i tak przypadł ci w udziale lepszy los, przyjacielu. Ledwie zdążył przytknąć kieliszek do ust, ktoś zapukał energicznie do drzwi. To pewnie wścibska pani Beedleman widziała przez okno, że Carter idzie przez podwórko, a potem wypatrzyła przez lornetkę, że niesie Cmentarnego Kiciusia, a ponieważ miała o swoim sąsiedzie nie najlepsze zdanie, zadzwoniła na policję. Nie po raz pierwszy. Carter westchnął, odstawił kieliszek na kuchenny blat i otworzył drzwi. - Wiem, o co chodzi - powiedział do szczupłej brunetki, która stała w holu. Miała śmieszne ciemnofioletowe okulary zakręcone na końcach w górę w stylu lat sześćdziesiątych. Była wysoka i szczupła, a krótko obcięte włosy z grzywką odsłaniały jej długą szyję. Jej oficjalny elegancki strój nie zachęcał jednak Cartera do flirtowania z urzędniczką państwową. - Pani jest z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i otrzymała pani skargę, że znę- cam się nad zwierzętami, tak? - Nie. Ja... T L R

- To jest tylko pluszowa zabawka. Jutro wyrzucę z pracy projektanta, który ją wy- myślił. Proszę wracać do biura czy skąd tam pani przyjechała, bo nie mam w domu prawdziwego martwego kota, a przynajmniej on nigdy nie był żywy. Nieznajoma zamrugała oczami. - Martwego kota? - Mówiłem pani, że nie jest prawdziwy. Cmentarny Kotek to tylko zabawka. Kobieta zbladła. - Och, przepraszam. Chyba pomyliłam drzwi. - Odwróciła się, chcąc odejść. Miała dziwnie znajomą twarz. Do diabła, równie znajomą jak twarze połowy mieszkańców Lawfordu, których poznał od chwili, gdy został menedżerem TweedleDee Toys podczas różnych spotkań towarzyskich i turniejów gry w golfa. Jednak twarz tej kobiety była podejrzanie znajoma. Oczywiście nigdy nie umawiał się z nią na randki. Chyba nie. To żałosne. Spotykał się z tyloma kobietami, że nawet nie pamiętał dobrze ich twa- rzy. W przeciwieństwie do swego brata Cade'a, który poznał swoją pierwszą miłość w szkole średniej, ożenił się po ukończeniu studiów i do tej pory był szczęśliwym małżon- kiem. Carter był raczej złym wilkiem, przed którym mądrzy ojcowie przestrzegają swoje córki, niż księciem na białym rumaku. Kobieta stojąca w holu miała delikatne rysy twarzy, zgrabny nos i mocno zaryso- wane kości policzkowe, co sprawiało, że była podobna do Grace Kelly. Jednak w prze- ciwieństwie do legendy ekranu jej włosy nie były jasne, lecz brązowe. Równo obcięte przy policzkach i na karku idealnie pasowały do przejażdżek kabrioletem w leniwe letnie popołudnie. A jej smukłe zgrabne nogi były jakby stworzone do wielu rzeczy z pewno- ścią niedozwolonych w stanie Indiana. Oho! Powinien się jeszcze napić. Tak czy owak, ta kobieta była pierwszą sympatyczną osobą, którą dzisiaj spotkał. A on teraz chce odprawić ją od swoich drzwi jak głupiec. - Proszę zaczekać - powiedział. - Czy możemy jeszcze chwilę porozmawiać? T L R

Niechętnie cofnęła się od windy. Carter przesunął ręką po twarzy. - Przepraszam - powiedział ze skruchą w głosie. - Miałem dzisiaj ciężki dzień. W moim salonie leży pluszowa zabawka, której nie uda się sprzedać, i skończyło mi się wi- no. Proszę pozwolić, że się przedstawię. Nazywam się Carter Matthews. A pani? - Daphne Williams. - Daphne. - Nie mógł sobie nic przypomnieć. - Bardzo mi miło. - Uśmiechnął się zabójczo. Tym uśmiechem zawsze zdobywał serca kobiet. - Co cię tu sprowadza, Daph- ne? - Mam wiadomość. - To brzmi intrygująco. - Oparł się o framugę drzwi, jeszcze raz lustrując kobietę wzrokiem. - Co to za wiadomość? Daphne uśmiechnęła się szyderczo. - Bardzo nieprzyjemna wiadomość. Ktoś cię nienawidzi, Carter. W pierwszej chwili miał ochotę powiedzieć jej, że nic go to nie obchodzi, ale po- tem zmienił zdanie. Daphne była piękną kobietą, a on jeszcze przed chwilą pragnął wła- śnie taką piękność spotkać. Wypił parę łyków wina, a w obliczu nieuchronnego bankruc- twa TweedleDee Toys po wprowadzeniu do produkcji zabawek rodem z horroru będzie miał wakacje, i to na zawsze. „Bądź ostrożny, wypowiadając życzenia, Matthews, bo mogą się spełnić". Ojciec miał rację, powtarzając mu, że do niczego się nie nadaje. Carter był wście- kły, że musi się z ojcem zgodzić, i jeszcze bardziej wściekły na siebie, że nie potrafi nig- dy stanąć na wysokości zadania. - Kto taki? - spytał. Któż mógłby to być, oczywiście oprócz jego pracowników, którzy mieli wszelkie powody, by go nienawidzić. - Ja. - Ty? Dlaczego? O Boże. To jednak jedna z jego dawnych przyjaciółek. Wyraźny znak, że za dużo pił i zbyt wiele miał kochanek. Daphne Williams oparła rękę na biodrze, przeszywając go wzrokiem. T L R

- Przez ciebie zerwałam z narzeczonym. - Chyba zwariowałaś. Przecież ja cię nie znam. - Nie, ale znasz za to... - Wyjęła z kieszeni karteczkę. - Cecilię, która przysłała ci pożegnalny kosz. Do diabła! Tylko tego mu dzisiaj brakowało. - Pożegnalny kosz? - Właściwie mógł spodziewać się tego po Cecilii, która powie- działa mu otwarcie, że nie jest dla niej atrakcyjnym partnerem. Cecilia oczekiwała, że Carter Matthews będzie zabierać ją do eleganckich restaura- cji, klubów jazzowych i na atrakcyjne wycieczki, a kiedy oświadczył, że musi zająć się firmą i nie ma czasu wyjeżdżać z nią na weekendy ani zapraszać jej na tańce, wpadła w złość. - Jej zdaniem - ciągnęła Daphne - jesteś nic niewartym kretynem i nie chciałaby cię więcej widzieć, nawet gdybyś był - spojrzała na karteczkę - „ostatnim karaluchem żyją- cym na ziemi". - O! - A to, jak sądzę, jest dla ciebie, a nie dla mnie. Daphne odwróciła się i wręczyła mu stojący z tyłu duży wiklinowy kosz, którego Carter wcześniej nie zauważył. Czarny kosz był przystrojony licznymi karteczkami z trupimi czaszkami i piszczelami obok napisów „Nigdy więcej" i „Nie kocham, ale nie- nawidzę". W środku leżały przeróżne prezenty. Lalka wudu z nastroszonymi ciemnymi wło- sami, która zapewne miała wyobrażać jego samego, miała powbijane w tułów szpilki i zaznaczone czerwonymi krzyżykami śmiertelne rany, sześć wysuszonych czarnych róż, egzemplarz książki pod tytułem „Mężczyźni, którzy są kretynami, i kobiety, które ich rzucają", puszka jedzenia dla psów z przyklejoną do niej łyżką i półlitrowa butla wody „Zapach skunksa". - Domyślam się, że Cecilia ma wyrobioną opinię na mój temat. - Chyba świetny z ciebie facet, Carter. - W gruncie rzeczy jestem bardzo sympatyczny. T L R

Daphne uniosła w górę brew. Chyba było już za późno, żeby zrobić na niej dobre wrażenie. Carter zerknął jeszcze raz na lalkę wudu i dopiero teraz zauważył, że w jej oczach również tkwiły szpilki. Faktycznie, to nie świadczy o nim dobrze. - Nie rozumiem - powiedział - w jaki sposób moje zerwane zaręczyny zrujnowały życie tobie. - Ten kosz został dostarczony do mnie. - Na pewno złożę reklamację w firmie kurierskiej. - Za późno. Z powodu tej przesyłki natychmiast zerwałam z moim skądinąd bardzo przyzwoitym narzeczonym. - Dlaczego? Nie podobał ci się zapach wody toaletowej? - Myślałam, że to prezent właśnie od mojego narzeczonego. - Zmierzyła go wzro- kiem tak, jakby wszystkie grzechy świata były winą Cartera. Do paru mógłby się przy- znać, ale akurat nie do tego. - Dlatego z nim zerwałam. Carter uśmiechnął się złośliwie. - Zareagowałaś zbyt nerwowo. Zaczerwieniła się. Najwyraźniej Daphne Williams nie pozwalała ciosać sobie koł- ków na głowie. - Nie czytałaś kartki? - Nie otworzyłam od razu pudełka. Dopiero... później. Carter nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Zerwałaś ze swoim chłopakiem, myśląc, że to on chce cię zostawić, i nawet nie otworzyłaś pudełka? Daphne wzięła się pod boki. - Miałam bardzo ciężki dzień. - Ja też. - Uśmiechnął się. - Ale teraz mnie rozbawiłaś, więc już nie jest tak źle. Spojrzała na niego z ukosa. - Nie uważam, żeby to było zabawne. Carter uniósł w górę puszkę wątróbek dla psa. - A ja nie mogę uwierzyć, że z takiego powodu zerwałaś związek. T L R

- To twoja wina. - Wcale nie. - Gdybyś nie był takim potworem, Cecilia nie przysłałaby ci tego kosza, a ja nie pomyślałabym, że jest przeznaczony dla mnie i nie zerwałabym z Jerrym. - Uniosła ręce w górę. - Nie masz pojęcia, jak to zniweczyło moje plany. Jerry był mi potrzebny, i to nie tylko po to, żeby stawiać mi drinki w barze. Carter potrząsnął głową. Nie mógł zrozumieć pokrętnej logiki Daphne, może dla- tego, że nie jadł jeszcze kolacji i jego mózg nie pracował efektywnie. - Po pierwsze - powiedział - wcale nie byłem takim potworem, a po drugie to, że zerwałaś z Jerrym, to była twoja decyzja, a nie moja. Dlatego nie rozumiem, za co miał- bym cię przepraszać. - Nie tylko przepraszać, panie Matthews, ale i dziękować za to, że przytargałam ten kosz na trzecie piętro do właściwego adresata. - Nie zgadzam się. Z pewnością Jerry czekał tylko na okazję, żeby zerwać. Ten kosz okazał się świetnym pretekstem. Nie ponoszę za to żadnej winy. Chciał zamknąć drzwi, ale Daphne zablokowała je pięciocentymetrowym obcasem. - To wszystko nieprawda - powiedziała. - Byłam wspaniałą dziewczyną dla Jerry'ego. - Jeśli byłaś taka wspaniała, to dlaczego pozwolił ci tak łatwo odejść? Carter Matthews spojrzał na rozzłoszczoną twarz Daphne i pomyślał, że nie ma nic równie satysfakcjonującego jak widok kobiety, która nie wie, co ma odpowiedzieć. Da- phne zrobiła krok w tył, kipiąc ze złości, ale nie odezwała się ani słowem. - Miłego dnia, panno Williams - powiedział, zamykając drzwi. Wtedy uświadomił sobie, że wygrana batalia nie była aż tak zwycięska, bo po jej zakończeniu został w domu sam na sam z podrabianym martwym kotem i koszem peł- nym obrzydliwości. W dodatku usłyszał parę uwag o sobie, które były bardzo nieprzyjemne. Daphne wracała do swego mieszkania dwa piętra niżej, rozmyślając nad sposobami torturowania i zabicia Cartera Matthewsa. Rozpłatanie brzucha i poćwiartowanie odpada- ły jako zbyt łagodne. T L R

Ten mężczyzna był na tyle bezczelny, że ośmielił się wyrazić opinię na jej temat, podczas gdy to on dostał nafaszerowaną szpilkami lalkę wudu. Natomiast ona była zaw- sze bardzo dobra i wyrozumiała dla Jerry'ego, choć musiała znosić jego wieczną obsesję na punkcie Mortal Kombat, tłumacząc sobie, że każdy mężczyzna ma prawo marzyć i należy go w tym wspierać, skoro on ją wspiera. No, może niezupełnie ją wspierał i nie rozumiał naprawdę, czego ona pragnie, ani też nie słuchał choć w osiemdziesięciu procentach tego, co Daphne mówi, twierdząc, że jej praca w charakterze trenerki kreatywności „wykracza poza jego możliwości percep- cji". To akurat było chyba zgodne z prawdą. Z początku Daphne uważała, że Jerry jest roztargniony i uroczy, ale w ciągu ostat- nich kilku tygodni jego brak zainteresowania stał się denerwujący. I bardzo przykry. Jednak Jerry popierał jej pomysł zbudowania centrum kreatywności dla dzieci. Da- phne za wszelką cenę pragnęła stworzyć to, czego nigdy nie miała jako dziecko. To cen- trum miało być miejscem, w którym dzieci mogłyby swobodnie wyrażać swoje zaintere- sowanie światem, bawić się i tworzyć. I mieć pewność, że ich pomysły przyjmowane są z entuzjazmem. Jerry, rozpieszczony jedynak pochodzący z zamożnej rodziny, obiecał jej przeka- zać fundusze na budowę centrum, a potem wspierać jego działalność za pośrednictwem rodzinnej fundacji. Rozpoczęcie budowy miało nastąpić za dwa tygodnie. Daphne miała zapewnione fundusze na realizację wielkiego marzenia i wygodny związek z mężczyzną, który w zasadzie niczego od niej nie wymagał. Zerwała z nim. Czy zareagowała zbyt nerwowo? Nieważne. Nie chciała przypominać sobie słów Cartera Matthewsa, nawet jeśli miał rację. Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, poszła otworzyć, mając nadzieję, że zaraz zo- baczy Jerry'ego z bejsbolówką w ręku, który nazwie to, co zaszło, głupim nie- porozumieniem. Z drugiej strony miała nadzieję, że to jednak nie jest on. Może czarny T L R

kosz był znakiem, że powinna zmienić swoje życie, że nie powinna tylko pracować i wracać do pustego domu, gdzie nikt nie czeka. Nie, to niemożliwe. Za chwilę wszystko się wyjaśni i Daphne zrealizuje swoje pla- ny. - Jak było w Reno? - zapytała Kim. W progu stała najlepsza przyjaciółka Daphne od czasów przedszkola. W jednej rę- ce trzymała parującą torbę z Garden Palace Chinese, a w drugiej butelkę z gotowym kok- tajlem margarita marki Jose Cuervo. Kim z wielu powodów była jej najlepszą przyjaciół- ką, a teraz trzymała w ręku jej dwa ulubione przysmaki. Daphne otworzyła szerzej drzwi, zapraszając ją do środka i uwalniając od zaku- pów. - Kongres kreatywności w Reno wypadł znakomicie. Niestety powrót nie był zbyt przyjemny. Dwa razy przesuwano termin odlotu, a potem, choć lot miał być bezpośredni, musieliśmy wylądować w Sioux City, bo pilot miał atak wyrostka robaczkowego. Mój bagaż zaginął gdzieś bez wieści, w łazience samolotu pozbyłam się śniadania z powodu strasznych turbulencji, a w końcu straciłam samochód. - Samochód? Daphne skinęła głową. - Zapomniałam, w którym miejscu zaparkowałam go na lotnisku w Indianapolis. Facet pracujący na parkingu też nie mógł go znaleźć, więc dał mi numer telefonu i kazał zadzwonić jutro po dziewiątej. - Ojej, miałaś potwornego pecha! - Po powrocie do domu było jeszcze gorzej. Daphne westchnęła, wyjmując z szafki talerze, po czym usiadła przy kuchennym stole, opowiadając przyjaciółce o czarnym koszu, telefonie do Jerry'ego i spotkaniu z Carterem Matthewsem. - Ten mężczyzna to straszny potwór, Kim. Powinnyśmy wywiesić ogłoszenie, żeby wszyscy mieli się przed nim na baczności. Kim się roześmiała, wymachując jasnymi włosami związanymi w koński ogon. - Oj, wcale nie jest taki zły. To ten facet, który wprowadził się pod 4B, tak? T L R

Daphne skinęła głową. - Tak. - Wszystkie sąsiadki plotkują o nim, a niejedna zapewne zagięła na niego parol. - Dlaczego? - Nie czytasz gazet? Gloria pisze o nim bez przerwy w rubryce towarzyskiej. To jeden z tych bogatych i przystojnych celebrytów, którym nie w głowie jest małżeństwo. Jeśli tak ma wyglądać straszny potwór, to z chęcią piszę się na ten horror. Daphne przypomniała sobie fryzurę Cartera Matthewsa: falujące włosy, które prze- czesywał palcami, wyglądały tak, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Jego ciem- noniebieskie oczy mogły zachwycić wiele kobiet. Wiele, ale oczywiście nie ją. No i chy- ba nie Cecilię. - Wygląd wszystkiego nie załatwia. - Ale i w niczym nie przeszkadza. - Kim puściła do niej oko. - Powiedz, co masz zamiar zrobić z Jerrym. Daphne westchnęła. - Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą. Jerry nie jest księciem z bajki. - To dlaczego spotykałaś się z nim przez pięć miesięcy? Daphne wzruszyła ramionami. - Chyba wydawało mi się, że ma wszystkie cechy, które powinien posiadać męż- czyzna. Albo może mieć. Był jak roślina, która przy odrobinie cierpliwości i pielęgnacji może stać się tym, czego od niej oczekujesz. Kim się roześmiała. - Ten mężczyzna potrzebował nie tylko wody i słońca, żeby się rozwinąć. - Masz rację. - Daphne nalała margaritę do kieliszków i przełknęła kilka łyków. Tequila wypita na pusty żołądek szybko uderzyła jej do głowy. - Ale tak bardzo popierał projekt budowy centrum kreatywności, że myślałam... - Myślałaś, że zamienisz mielone w polędwicę? Daphne się roześmiała. - Nigdy nie przyznałabym się do tego Carterowi Matthewsowi, ale naprawdę wy- świadczył mi przysługę. To był najwyższy czas, żeby zerwać z Jerrym. Żałuję tylko, że ucierpi na tym moje centrum. T L R

- Nie sądzisz, że on i tak zechce sfinansować to centrum z poczucia obywatelskie- go obowiązku albo coś w tym guście? - Nie. Nie pozostawił mi co do tego złudzeń. - Daphne nałożyła chińską potrawę na talerze, a potem zaczęła obracać w palcach chińskie ciasteczko z przepowiednią. - Wiesz, o czym marzę, Kim? - Oprócz wygranej na loterii? - O tym, żeby spotkać mężczyznę, któremu będzie na mnie naprawdę zależało. Ko- goś, kto... - Urwała na chwilę. - Nie wiem, dokończ za mnie. - Mamy odegrać dialog z filmu z Tomem Cruise'em? Daphne znów wybuchnęła śmiechem. - Nie. Ale chciałabym naprawdę cieszyć się życiem, podczas gdy tylko chodzę do pracy, wracam do domu, i tak przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. - I to od dawna - zauważyła Kim, która znała przyjaciółkę od dzieciństwa. - Owszem. - Daphne potrząsnęła głową. - W każdym razie miałam dzisiaj ciężki dzień. Dlatego jestem w takim melancholijnym nastroju. Kiedy znajdę nowego sponsora, na pewno poprawi mi się humor. Kim położyła rękę na jej dłoni. - Nie martw się, Ducky. Na pewno coś wymyślisz - powiedziała, nazywając przy- jaciółkę przezwiskiem z dzieciństwa. Kiedy chodziły do przedszkola, rówieśnicy wymyślili Daphne przezwisko od Ka- czora Daffy - postaci z kreskówek, która nazywała się Daffy Duck. Przydomek Ducky przylgnął do niej na dobre, bo - jak mówiła Kim - Daphne miała niezwykłą umiejętność wychodzenia cało ze wszystkich opresji. Pomagała firmom odzyskać dobrą kondycję za pomocą treningów kreatywności i zawsze miała optymistyczne podejście do życia. Dopóki Carter Matthews nie zniszczył jej planów. Teraz kaczka zaczynała tonąć. Tylko że nie miała zamiaru poddać się bez walki. T L R

ROZDZIAŁ DRUGI W środę rano Carter postanowił jeszcze raz spróbować zachować się jak prawdzi- wy menedżer, naprawiając popełnione wczoraj błędy. Niestety nic z tego nie wyszło. Przed wyjściem z domu odebrał telefon od swego najlepszego projektanta zaba- wek, rozgniewanego, że Carter odrzucił projekt Cmentarnego Kotka. Wygłosił on długą mowę, oświadczając w końcu, że odchodzi z TweedleDee Toys, bo nie ma zamiaru pra- cować z idiotami w firmie, której kultura korporacyjna odpowiada standardom pracy w kanałach. Coś podobnego! Carter był przekonany, że robotnicy pracujący w kanałach są bar- dziej kreatywni niż jego pracownicy, a przynajmniej rozwiązują problemy, zamiast je stwarzać. Ta dyskusja sprawiła, że Carter już przed wyjściem z domu był spóźniony, a w żadnym wypadku nie mógł pozwolić na to, by coś zepsuło jego nowy ambitny plan. Miał zamiar zrobić wszystko, by postawić firmę na nogi, nawet gdyby to miało oznaczać, że będzie zjawiać się w biurze o świcie i siedzieć tam do dziesiątej wieczór, a nie jak dotąd wpadać tylko na pięć minut. Dziś o siódmej dziewiętnaście zamierzał znaleźć się na parkingu, a o wpół do ósmej w gabinecie. Spojrzał na zegarek. Ósma siedem. Wspaniale! Nie dość, że stracił jednego pracownika, to jeszcze się spóźni. Prowadzenie firmy okazało się znacznie bardziej absorbujące, niż przypuszczał. Nie chodziło nawet o to, że nie miał czasu zagrać w golfa czy umówić się na randkę bądź pojechać na zakupy. Nawet po wyjściu z biura nie przestawał myśleć o pracy. Zrozumiał teraz, dlaczego jego brat bliźniak przez pracę omal nie zniszczył swego małżeństwa. Jednak Cade w końcu zmądrzał i zrezygnował z zawodu prawnika, podejmując pracę w firmie żony. Dzięki temu spędzał teraz każdy wieczór z Melanie, a ich uczucie znów rozkwitło. Carter także chciał zachowywać się odpowiedzialnie. Niestety firma TweedleDee Toys była w opłakanym stanie. Widząc, że mimo wysiłków nie potrafi jej uratować, w T L R

ostatnim okresie zaczął unikać przebywania w biurze. Wszystkie próby poprawy sytuacji - poprzez ograniczanie kosztów, zwiększenie produkcji, działania na rzecz podniesienia morale zespołu - spotykały się z oporem ze strony pracowników odwykłych od wypeł- niania poleceń szefa. Carter zmrużył oczy, wychodząc przed budynek. Na parkingu stała Daphne Williams, trzymając w ręku kluczyki od samochodu i komórkę. - Jak to go odholowaliście? - spytała z irytacją w głosie. - Tam nie można parko- wać? Od kiedy? Jeśli przenosicie gdzie indziej parking na lotnisku, to powinniście po- stawić odpowiednie znaki i rozwiesić ogłoszenia. Oczywiście - parsknęła do słuchawki. - Przy najbliższej okazji na pewno złożę skargę. - Zamknęła telefon, wydając jęk rozpaczy. - Wszystko w porządku? - spytał z ironią Carter. Daphne odwróciła się do niego. - Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to nie - odparła załamującym się głosem. - Za dwadzieścia minut mam ważne spotkanie, a mój samochód odholowano w miejsce, które będzie otwarte dopiero o dziesiątej. - Westchnęła ciężko, ale potem jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - Ale cóż za przyjemność przejechać się taksówką przed śniadaniem! - Otworzyła telefon, zaglądając do książki telefonicznej. - Jak się nazywa ta firma taksów- kowa? - wymamrotała pod nosem. - Gdzie masz to spotkanie? - spytał Carter, gdyż nagle zrobiło mu się żal przygnę- bionej szczupłej brunetki o czekoladowych oczach. - Przy skrzyżowaniu Siódmej i Vinne. - Moje biuro jest przy Ósmej. Podwiozę cię. Zerknęła na niego znad telefonu. - Dlaczego? - Sąsiedzka przysługa. - Coś takiego! Panie Matthews, ostatnio nie zachowywał się pan wobec mnie zbyt uprzejmie. O ile dobrze pamiętam, nazwał mnie pan wariatką i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. - Byłem w bardzo złym humorze. - Jak zwykle, ale dziś Carter Matthews chciał rozpocząć nowe życie. T L R

Nie po raz pierwszy. Daphne przegarnęła dłonią podwijające się z tyłu włosy. Taka fryzura u innej ko- biety mogłaby przypaść mu do gustu. Do diabła, kogo on oszukuje? Daphne Williams była bardzo atrakcyjna. Z jej spojrzenia domyślał się, że choć nie wzbudzał w niej entu- zjazmu, to nie był jej obojętny. Daphne westchnęła. - Ja też nie byłam wczoraj w dobrym humorze - odparła. - Chętnie skorzystam z twojej propozycji. - Cieszę się - odparł niespodziewanie niskim głosem. Odchrząknął nerwowo, otwierając przed Daphne prowadzące na parking szklane drzwi. Zastanawiał się, czy popełnia właśnie wielki błąd. Kiedy Daphne zgodziła się, by Carter Matthews podwiózł ją na spotkanie, nie my- ślała o konsekwencjach wynikających zjazdy dwudrzwiowym kabrioletem naj- słynniejszego playboya w stanie Indiana. Najgorsze było to, że w lexusie Carter siedział bardzo blisko niej. Teraz miała oka- zję przekonać się, czy Kim nie myliła się, wychwalając jego zalety. Rzeczywiście był przystojny. Kobietom mogą podobać się jego falujące włosy i opadający na czoło kosmyk. W jego ciemnoniebieskich oczach jej twarz odbijała się jak w lustrze. Jednak najbardziej męczące było to, że ten mężczyzna wprawiał ją w zakłopo- tanie. - Widzę, że nie jesteś zaskoczona moim autem - powiedział, zapalając silnik. - To prawda - odparła. - Słyszałam, że należysz do mężczyzn darzących najwięk- szym uczuciem swój samochód. Roześmiał się. - Gloria zamieszcza czasem ciekawe uwagi w rubryce towarzyskiej. Ta kobieta po- trafi pisać, choć jej komentarze są nieco tendencyjne. Carter skręcił w lewo z Prince Street, a Daphne przechyliła się w jego stronę, mu- skając jego ramię. Potem szybko się wyprostowała. - Czy twój wspaniały były narzeczony Jerry też miał fioła na punkcie samocho- dów? - spytał Carter. T L R

Daphne się uśmiechnęła. - O nie. Jerry nie lubił jeździć samochodem. Wolał, żebym to ja siedziała za kie- rownicą. - Co za facet! Daphne nie miała zamiaru zdradzać, jak bardzo się cieszy, że nudny Jerry zniknął z jej życia. - Mężczyzna nie musi wozić wszędzie kobiet - zauważyła. - A rycerskość? Czy prawdziwy mężczyzna nie powinien opiekować się kobietą? - Carter zahamował na światłach i zniecierpliwiony czekaniem, zaczął przebierać palcami po obitej skórą kierownicy. Granatowa marynarka opięła się na jego plecach. - Nie potrzebuję niczyjej opieki. Świetnie daję sobie radę sama. - Aha! Jesteś jedną z tych kobiet. - Jakich kobiet? - Tych, które mówią, że niepotrzebny im mężczyzna, bo nie spotkały jeszcze praw- dziwego. Daphne potrząsnęła głową. - Mogłam spodziewać się od ciebie takich uwag. - Widzę, że jest ci dobrze znana moja reputacja. - Zerknął na nią z uśmiechem. - Jednak nie powinnaś wierzyć we wszystko, co przeczytasz w gazetach. Cień przesunął się po jego twarzy, ale być może Daphne tylko tak się zdawało. Zdecydowała się na nudny związek z Jerrym dlatego, by unikać mężczyzn, którzy mogą doprowadzić ją do szaleństwa. Do niespokojnych duchów, takich jak Carter Mat- thews, wolała się nie zbliżać. Zwłaszcza teraz, gdy kosmyk włosów znów opadł mu na czoło, a ona poczuła pokusę, by go odgarnąć. Wszystko przez ten samochód. Czerwony kabriolet wywoływał w niej dziwne żądze. Nie powinna zapominać, że od mężczyzn ważniejsza jest praca. To praca zapewnia jej poczucie bezpieczeństwa. Na ludziach można się zawieść, ale nigdy nie na pracy. Carter ruszył na zielonym świetle. - Czym się zajmujesz? - spytała, żeby zmienić temat. - Kiedy nie jestem bohaterem rubryk towarzyskich? T L R

Skinęła głową. - Prowadzę firmę TweedleDee Toys. - Westchnął ciężko, zwalniając, gdy zbliżyli się do miejsca, w którym prowadzone były roboty drogowe, i spoglądając na zegarek. Daphne zauważyła, że wnętrze jego samochodu wyglądało bardzo schludnie. Nig- dzie nie było ani śladu kurzu, nie mówiąc o czymś takim jak leżąca na podłodze frytka. W powietrzu unosił się silny zapach nowiutkiego samochodu. - Przynajmniej dziś, bo jutro nie wiadomo - dodał. Co właściwie ją to obchodzi? Nie powinna zadawać żadnych pytań, jednak chciała mu pomóc. Może jest masochistką? Długo przypatrywała się zmarszczkom na jego twa- rzy, które prawdopodobnie pojawiły się wskutek kłopotów. Carter ominął roboty drogowe, wjeżdżając w Central Street, a potem cofając się do Ulicy Trzeciej. - Czy to znaczy, że wkrótce możesz stracić firmę? - zapytała. - Chyba już wyczerpałaś na dziś limit złych wiadomości. Nie chcę obarczać cię moimi kłopotami. - Odwrócił się do niej i uśmiechnął przyjaźnie. Znów zapragnęła mu pomóc. Tak ładnie się uśmiechał. Szkoda tylko, że jest aro- ganckim draniem, który uwodzi kobiety i rozbija związki. Na końcu Trzeciej znów natknęli się na roboty drogowe. Carter zatrzymał się, cze- kając na przejazd, i co chwila zerkał niespokojnie na zegarek. Spojrzała na niego. Może dziś rano było jej przykro z powodu kłopotów sercowych albo była głodna czy też przemęczona, teraz jednak pomyślała, że ktoś, kto tak miło się uśmiecha, nie może być z gruntu zły. - Jestem trenerką kreatywności - powiedziała. Z tego, co przeczytała w lokalnych gazetach, wynikało, że Carter Matthews nie prowadził wcześniej żadnej firmy i może przydałaby mu się jej pomoc. - To ty wymyśliłaś papier toaletowy ze śmiesznymi rysunkami? - przypomniał so- bie. Roześmiała się. - To nie jest największe osiągnięcie w mojej karierze. T L R

- Ale za to najczystsze. - Spojrzał na nią z uśmiechem. - Jaki świat jest mały! Od dawna chciałem skontaktować się z twoją firmą. Szukałem jej nawet w internecie. Dlate- go twoja twarz wydawała mi się wczoraj znajoma. Brat bardzo pochlebnie wyrażał się o twojej firmie. Daphne zaczerwieniła się, słysząc takie komplementy. - Dziękuję. W ciągu ostatnich kilku lat odnieśliśmy pewne sukcesy. Carter wyciągnął rękę przed siebie. - Skoro muszę tkwić w korku, to cieszę się, że właśnie ty siedzisz tutaj ze mną. W mojej firmie brakuje właśnie kreatywności. - Przecież produkujecie zabawki. Czyż rozrywka nie stanowi motta waszej pracy? Carter posunął się pół metra naprzód. - Powiedz to moim pracownikom. Ich najnowszy pomysł to Cmentarny Kotek. Powinnaś zobaczyć, jak udaje trupa i przewraca się na plecy. - Ojej! To okropne! - Daphne zakryła dłonią usta, by powstrzymać wybuch śmie- chu. - Wręcz fatalne. - Już widzę, jak zyski firmy spadają na łeb, na szyję. - Powinieneś zwiększyć kreatywność pracowników. - Powinienem dokonać cudu - wymamrotał przygnębiony. Daphne znów poczuła do niego sympatię. Domyślała się, co Carter czuje, bo do- brze pamiętała początki pracy w Creativity Masters. Musiała udowodnić, że potrafi za- robić na życie, zajmując się czymś tak pozornie bezsensownym jak kreatywność. I udo- wodniła to w stu procentach. Robotnik w pomarańczowej kamizelce dał im znak, by ruszyli naprzód. Carter po- suwał się powoli wraz ze sznurem samochodów, klucząc między pomarańczowymi pa- chołkami i znakami ostrzegawczymi. Lexus podskakiwał na wyboistej drodze, przybliża- jąc i oddalając od siebie pasażerów. Nic dziwnego, że Daphne co chwila czuła dreszcz. Lokalna gazeta uznała w ubiegłym roku Cartera za najseksowniejszego mężczyznę w stanie Indiana. Z pewnością wygrałby także w paru innych stanach, a być może nawet i na całym kontynencie. T L R

Daphne wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Tacy playboye zawsze są obda- rzeni charyzmą. Nie powinna o tym zapominać. Na szczęście dojeżdżali już na miejsce. Powinna wysiąść i pozwolić, by Carter jechał w swoją stronę. W końcu to przez niego straciła fundusze na budowę centrum kreatywności. Jednak sztywne ramiona, zmarszczki na czole i niepokój w oczach, gdy mówił o firmie, nie pozwoliły jej patrzeć na niego obojętnie. Carter zatrzymał się przed budyn- kiem, w którym mieściło się jej biuro, i zaparkował. Ciemnozielona markiza nad Frankie's Delicatessen na parterze była już rozwinięta, a zapach słynnej pieczeni używanej do kanapek docierał aż do wnętrza samochodu. - Jesteśmy na miejscu. Daphne sięgnęła do klamki. - Dziękuję. - Zaczekaj - powiedział Carter, dotykając jej ramienia i spoglądając w oczy. - Chciałbym, żebyś dla mnie pracowała. To forma rekompensaty za ten nieszczęsny kosz. No i - zaprezentował swój słynny uśmiech - mogłabyś dokonać cudu, jakiego potrzebuję. - Chcesz, żebym uratowała twoją firmę, a ty będziesz tylko się przyglądać? - Do diabła, nie. - Zaśmiał się. - Będę grać w golfa. Wystawisz mi rachunek. - Nie! - prychnęła, otwierając drzwi. - Jakie to typowe! Zepsuł wszystko. Zachował się jak słynny playboy Carter Matthews, a nie poważ- ny biznesmen w opałach. - Posłuchaj, Daphne... Odwróciła się do niego. - Dziękuję za podwiezienie. Jesteśmy kwita. Oboje możemy wracać do swych za- jęć. - Nie prosiłbym cię o pomoc, gdyby to nie było konieczne - ciągnął, obawiając się, że po raz drugi mu odmówi. - Aha. W takim razie w jakiej kondycji jest teraz twoja firma? - spytała, biorąc się pod boki. - Jak idzie produkcja? Jaki jest margines zysków? A stopa zwrotu z inwestycji? - Nie znam się na produkcji. I nie chodzę co dzień do biura. Uniosła brwi. T L R

- A jak często? Zakaszlał cicho. - Dwa razy na tydzień. Rano. - A co robisz, kiedy nie jesteś w pracy? - Nawiązuję kontakty z klientami. Przyjrzała mu się badawczo. - Grasz w golfa, tak? - parsknęła. - No wiesz! Zawieram dzięki temu bardzo cenne znajomości. - Nic dziwnego, że firma ma kłopoty, panie Matthews. Trzeba trzymać rękę na pul- sie. - Mam zamiar tak robić - odparł po chwili wahania. - Od dzisiaj. - Nie mogę ci pomóc. - Uniosła ręce w górę. - Pracuję z menedżerami, którym za- leży na tym, żeby postawić firmę na nogi. Nie chcę pracować z kimś, kto tylko udaje menedżera. - Aż tak źle mnie oceniasz? Sądzisz, że jestem głupim playboyem, który potrafi tylko zapisać numer telefonu kobiety, którą właśnie poznał? - Oczywiście, że nie. Umiesz jeszcze prowadzić sportowy samochód. To dwie naj- ważniejsze umiejętności w życiu. Jej sarkazm sprawił mu przykrość. Podobnie jak wielu innych ludzi, nie uważała go za solidnego partnera. Jednak z tego, co o niej słyszał, wiedział, że Daphne może po- móc mu uratować TweedleDee Toys. Spoglądając na jej twarz, zastanawiał się, czy to nie będzie jednak zbyt skomplikowane. Daphne Williams jest bardzo ładna. Oprócz urody ma doświadczenie, jakie jest mu potrzebne. Carter nie znał się na produkcji zabawek, ale był na tyle mądry, by wiedzieć, że nie da sobie rady bez trenerki kreatywności. - Czy mimo to pomożesz mi? - zapytał. - Nie, panie Matthews. Nie pomogę ci, dopóki nie zrozumiesz, że prowadzenie firmy to nie jest gra w siatkówkę na plaży. - Potem szybko wysiadła i zniknęła. T L R

Carter oparł się o skórzany fotel i westchnął. Dlaczego wuj Harry, który kiedyś także był playboyem, wyznaczył Cartera na spadkobiercę jednej ze swych licznych firm, które traktował jak hobby, gdyż praktycznie się nimi nie zajmował? Z pewnością chciał zakpić z rodziny Matthewsów, przekazując firmę bratankowi, który ją zrujnuje. Doprawdy będzie się z czego pośmiać przy uroczystym obiedzie z oka- zji Święta Dziękczynienia. Wbrew zamiarom wuja Carter nie tylko chciał, by firma odniosła sukces, ale wręcz opanowała dwadzieścia pięć procent rynku zabawek dla dzieci w wieku od trzech do sze- ściu lat i trzydzieści procent rynku dla dzieci w wieku szkolnym. To były ambitne cele wyznaczone przez nowicjusza pełnego werwy i arogancji, które na razie okazały się nie- osiągalne. Nie mogąc pogodzić się z porażką, Carter zajął się grą w golfa. Teraz jednak nie chciał już bezczynnie czekać. Jeśli uda mu się przekonać Daphne Williams, może koło fortuny się odwróci. Reilly, asystent Daphne, podniósł głowę znad biurka, gdy szefowa weszła do poko- ju. - Jesteś dziś bardzo zamyślona - stwierdził. - I trochę wytrącona z równowagi. - Kto, ja? - zapytała, udając obojętność. - Tak, ty. - Skrzyżował ręce na jaskrawofioletowej koszuli, która wraz z brunatnym krawatem stanowiła zestaw kolorystyczny nieczęsto noszony przez panów po pięćdzie- siątce. Od ponad dwudziestu pięciu lat związany z Eltonem, Reilly często zachowywał się jak wścibska matka wobec Daphne. - Wyglądasz jakoś inaczej - dodał, świdrując ją wzrokiem. - Poznałaś nowego klienta? Czy to miły facet? Nie miała zamiaru odpowiadać na to pytanie. Poza tym ktoś, kogo poznała, wcale nie był miły, lecz tylko przystojny. - Za sześć minut mamy spotkanie z przedstawicielami banku w Lawfordzie. Trzeba się na tym skoncentrować. - Odwołane. Dzwonili przed chwilą i przesunęli termin spotkania na wtorek. Mają jakiś nagły audyt. - Reilly nalał kawę i podał Daphne biały kubek, a potem przysiadł nu T L R