Håkan Nesser
Karambol
„W naturalnym porządku rzeczy
ojcowie nie grzebią swoich synów”.
Paul Auster,
Czerwony notatnik
I
1
Chłopak, który wkrótce miał
umrzeć, zaśmiał się i wyzwolił z jej
objęć. Strzepnął okruszki chipsów z
koszuli i podniósł się.
- Muszę już iść - powiedział. -
Naprawdę. Ostatni autobus będzie
za pięć minut.
- Chyba rzeczywiście musisz -
przyznała dziewczyna. - Boję się
pozwolić ci, żebyś został na noc. Nie
wiem, co powiedziałaby na to
mama. Wróci za kilka godzin,
dzisiaj pracuje do późna.
- Szkoda. - Chłopak wciągnął przez
głowę gruby sweter.
- Fajnie byłoby u ciebie zostać. Nie
moglibyśmy zrobić tak, że... że...
Zawahał się, nie wiedząc, jak to
ująć. Uśmiechnęła się i wzięła go za
rękę. Była pewna, że właściwie nie
mówi poważnie. Była pewna, że to
jedynie poza. Nigdy by się nie
odważył, pomyślała. Nie poradziłby
sobie z taką sytuacją... Przez krótką
chwilę bawiła się myślą, żeby się
zgodzić. Pozwolić mu zostać.
Tylko po to, by zobaczyć jego
reakcję. Czy stawiłby temu czoło,
czy stracił rezon.
Tylko na sekundę pozwolić mu
uwierzyć, że zgodziła się położyć z
nim nago do łóżka.
Bez wątpienia byłoby ciekawie.
Mogłaby sporo się o nim
dowiedzieć, ale zrezygnowała.
Porzuciła tę myśl; nie zachowałaby
się zbyt ładnie, a za bardzo go lubiła,
żeby okazywać egoizm i
wyrachowanie. Lubiła go szalenie,
kiedy dokładniej się nad tym
zastanowiła, więc pewnie prędzej
czy później tym się skończy. Że będą
leżeć nadzy pod jedną kołdrą... tak,
tak to w ostatnich tygodniach
odczuwała, nie było powodu, by
temu zaprzeczać.
Ten pierwszy. On miał być tym
pierwszym. Ale nie dzisiaj.
- Innym razem - powiedziała,
puszczając go. Przeciągnęła rękami
po włosach, żeby pozbyć się
naelektryzowania od gładkiego
materiału kanapy. - Myślicie tylko o
jednym, cholerni samcy.
- Ech. - Próbował przybrać minę
wyrażającą zawód.
Wyszedł do przedpokoju.
Poprawiła sweterek i poszła za nim.
- Moglibyśmy zachowywać się
cichutko i udawać, że śpisz, a potem
bym się wymknął nad ranem, zanim
twoja mama się obudzi.. . -
powiedział, żeby jednak za wcześnie
się nie poddać.
- Innym razem. W następnym
miesiącu mama pracuje w nocy,
może wtedy?
Skinął głową. Wciągnął buty i
zaczął szukać szalika i rękawiczek.
- Kurde, nie wziąłem książki do
francuskiego. Przyniesiesz mi?
Przyniosła. Kiedy zapiął
budrysówkę, znowu przytulili się do
siebie. Przez warstwy materiału
czuła jego twardy członek; przywarł
do niej i na moment owładnęła nią
wibrująca omdlałość. Przyjemne
uczucie, jakby człowiek spadał, ale
nie musiał martwić się upadkiem;
zrozumiała, że te połączenia między
rozsądkiem a zmysłowością, między
głową a sercem są właśnie tak słabe,
jak twierdziła jej mama w czasie
ostatnich poważnych rozmów przy
kuchennym stole.
Niezbyt można na nich polegać.
Rozsądek to tylko chustka, w którą
później wyciera się nos, powiedziała
jej mama - wyglądała na taką, która
wie, co mówi.
I oczywiście wiedziała. Miała
trzech facetów, a z tego, co ona
zrozumiała, żaden nie był wart
zatrzymania. A jej ojciec najmniej.
Zagryzła wargę i odsunęła od siebie
chłopaka. Zaśmiał się, lekko
zakłopotany.
- Lubię cię, Wim - powiedziała. -
Naprawdę. Ale teraz musisz już iść,
bo ucieknie ci autobus.
- Bardzo cię lubię. Twoje włosy...
- Moje włosy?
- Masz niesamowicie piękne włosy.
Gdybym był maleńkim
zwierzaczkiem, chciałbym w nich
zamieszkać.
- No nie.- Uśmiechnęła się. -
Chcesz powiedzieć, że mam wszy?
- Skąd. - Rozciągnął usta w
szerokim uśmiechu. - Tylko tyle, że
jak umrę przed tobą, zamierzam
odrodzić się w postaci
małego stworzonka i zamieszkać w
twoich włosach. Dzięki temu mimo
wszystko będziemy razem.
Spoważniała.
- Nie wolno mówić o śmierci w ten
sposób. Bardzo cię lubię, ale nie
mów tak lekko o śmierci, proszę
cię.
- Przepraszam. Zapomniałem o...
Wzruszyła ramionami. Jej dziadek
zmarł przed miesiącem, rozmawiali
o tym trochę.
- Nie szkodzi. I tak cię lubię.
Zobaczymy się jutro w szkole.
- Do jutra. Naprawdę muszę już
iść.
- Może odprowadzę cię na
przystanek?
Pokręcił głową. Otworzył drzwi na
klatkę schodową.
- Nie żartuj. To przecież tylko
dwadzieścia metrów.
- Lubię cię - powiedziała
dziewczyna.
- Ja też cię lubię - odparł chłopak,
który wkrótce miał umrzeć.
- Bardzo.
Objęła go ostatni raz. Zbiegł po
schodach.
Mężczyzna, który wkrótce miał
zabić, marzył o domu.
O łóżku albo o wannie, nie był
pewien o czym.
O jednym i drugim, uświadomił
sobie, zerkając ukradkiem na
zegarek. Najpierw porządna gorąca
kąpiel, potem łóżko. Dlaczego
mówić albo-albo, skoro można mieć
i to, i to? Jezu, przesiedział z tymi
neptkami ponad cztery godziny...
cztery godziny! Powiódł wzrokiem
wokół stolika, zastanawiając się, czy
któryś z pozostałych ma podobne
odczucia. Jest równie znudzony jak
on.
Nie wyglądało na to. Wesołe i
rozbawione twarze, oczywiście
trochę dzięki trunkom, ale widać
było, że lubią ze sobą przebywać.
Sześciu panów w sile wieku,
zadowolonych z życia, pomyślał.
Robiący karierę i zamożni - mierząc
w każdym razie rozsądną miarą -
stąpający mocno po ziemi. Może
Greubner sprawiał wrażenie nieco
zmęczonego i oklapniętego, ale
pewnie znowu szwankowało jego
małżeństwo... małżeństwo albo
firma. A dlaczego albo-albo, a
niejedno i drugie?
Nie, już dosyć, zadecydował i dopił
duszkiem koniak. Wytarł serwetką
kąciki ust i zrobił minę
sygnalizującą, że chce wstać od
stolika.
- Na mnie... - zaczął.
- Już? - zdziwił się Smaage.
- Tak. Jutro też jest dzień. Dzisiaj
chyba nic więcej nie mieliśmy?
- W takim razie strzemiennego,
hę? - zaproponował Smaage.
Mężczyzna, który wkrótce miał
zabić, podniósł się.
- Na mnie już... - powtórzył, celowo
nie kończąc zdania.
- Życzę panom dobrej nocy i nie
wysiadujcie za długo.
- Twoje zdrowie - powiedział
Kuijsmaa.
- Pokój, bracie - dołączył
Lippmann.
W holu poczuł nagle, iż
rzeczywiście wypił, ile dał radę. Miał
wyraźne kłopoty z nałożeniem
płaszcza, do tego stopnia wyraźne,
że wytatuowany osiłek z szatni
zadał sobie trud, aby wyjść zza
kontuaru i mu pomóc. Niewątpliwie
było to trochę krępujące, więc
pośpiesznie zszedł po schodkach;
owionął go orzeźwiający nocny
chłód.
Deszcz wisiał w powietrzu, a
błyszczący czernią bruk placu
świadczył, że nie tak dawno musiała
tędy przejść ulewa. Niebo wyglądało
na niespokojne, więc zapewne
można było spodziewać się
kolejnych. Zawiązał szalik, włożył
ręce do kieszeni i ruszył wzdłuż
Zwille w stronę placu Grotę, gdzie
zaparkował. Niegłupia rzecz taki
mały spacer, pomyślał. Wystarczy
zaledwie kilkaset metrów, żeby
człowiekowi nie kurzyło się tak z
głowy. Dobrze mi to zrobi.
Zegar na centrum handlowym
Boodwick wskazywał dwadzieścia
po jedenastej; minął oświetlone
wejście, ale Ruyders Plejn był
pogrążony w ciemności i
wyludniony, jak zapomniane
cmentarzysko. Nad Langgraacht
kładła się mgła i kiedy przechodził
przez most Eleonory, parę razy się
pośliznął; najwyraźniej temperatura
była bliska zeru. Upomniał się w
duchu, żeby ostrożnie prowadzić -
gołoledź i alkohol we krwi nie
stanowiły dobrej kombinacji. Przez
krótką chwilę rozważał nawet, żeby
zatrzymać taksówkę, ale w pobliżu
żadnej nie dostrzegł i porzucił tę
myśl. Zwłaszcza że potrzebował
samochodu z samego rana, poza
tym zostawienie go na noc na placu
Grote nie było najlepszym
pomysłem. Całkiem niedawno
zamontował wprawdzie drogi alarm,
ale wiedział, jak się sprawy mają.
Wprawnym złodziejom dostanie się
do samochodu, zabranie stereo i
ukrycie się, zanim ktoś zdążyłby
zareagować, nie sprawiłoby
najmniejszego kłopotu. Jest jak jest,
skonstatował ze stoicyzmem i
skręcił w Kellnerstraat.
Zresztą, co może warte
odnotowania, prowadził już na
rauszu. Nie raz i nie dwa i nigdy nie
było żadnych problemów. Idąc
przez plac w stronę czerwonego
audi, próbował policzyć, ile wypił w
trakcie wieczoru, ale część zamazała
mu się w pamięci i do
jednoznacznego wyniku nie doszedł.
Otworzywszy samochód pilotem,
usiadł wygodnie za kierownicą.
Włożył do ust cztery pastylki na
gardło, zapalił silnik i zaczął myśleć
o kąpieli z dużą ilością piany.
Eukaliptus, zadecydował. Spojrzał
na zegarek. Dwie minuty po wpół do
dwunastej.
Autobus przejechał w tej samej
chwili, kiedy Wim wyszedł na
chodnik.
Najpierw podniósł rękę,
odruchowo próbując zatrzymać
kierowcę. Potem puścił wiązankę,
widząc tylne światła znikające na
niewielkim podjeździe
prowadzącym w stronę
uniwersytetu.
Cholera! - pomyślał. Dlaczego
akurat dzisiaj musiał trzymać się
rozkładu jazdy co do sekundy? Jak
na złość. Typowe.
Chociaż kiedy spojrzał na zegarek,
zobaczył, że było prawie pięć minut
po czasie, czyli mógł mieć pretensje
wyłącznie do siebie.
Do siebie i, nie zapominajmy, do
Katriny. Myśl o niej podniosła go
trochę na duchu. Zdecydowanym
ruchem poprawił plecak, naciągnął
kaptur i ruszył na piechotę.
Miał przed sobą czterdzieści pięć,
pięćdziesiąt minut marszu, ale na
pewno dotrze do domu tuż po
dwunastej. Nie tak strasznie. Mama
będzie siedziała w kuchni i na niego
czekała, tego mógł być pewien.
Popatrzy na niego z bezradnym
wyrzutem, co z biegiem lat
doprowadziła do dramaturgicznej
perfekcji. Ale to nie koniec świata.
Każdemu mógł uciec ostatni
autobus, zdarzało się w najlepszych
rodzinach.
Przy Cmentarzu Keymerskim
zawahał się, czy przezeń pójść.
Zdecydował się go okrążyć; niezbyt
mu się uśmiechało wchodzenie
między groby i kaplice, zwłaszcza w
tym zimnym mroku z lodowatymi
płatami mgły nadciągającej przez
zaułki i ulice, i znad czarnych
kanałów. Jakby dążyła do tego, by
spowić miasto ostatecznym nocnym
całunem. Raz na zawsze.
Wzdrygnął się i przyśpieszył kroku.
Mógłbym zostać, przyszło mu nagle
do głowy. Zadzwonić do mamy i
zostać u Katriny. Przez chwilę
oczywiście by się złościła, ale co
miałaby zrobić? Ostatni autobus
przecież pojechał. Taksówka była za
droga, a pora ani pogoda nie były
odpowiednie na samotny spacer dla
młodego chłopaka.
Ani dla matki, żeby go do tego
nakłaniała.
Ale tak tylko myślał.
Zdecydowanym krokiem szedł
naprzód. Przez miejski lasek, skąpo
oświetloną ścieżką dla rowerów i
pieszych, niemal przebiegł truchtem
i do głównej drogi dotarł szybciej,
niż się spodziewał. Wziął głęboki
oddech i nieco zwolnił tempo. Już
tylko ostatni kawałek, pomyślał.
Długi, monotonny marsz wzdłuż
głównej drogi; też niezbyt
przyjemny odcinek, jeśli miał
wybrzydzać. Mało miejsca dla
rowerzystów i pieszych. Zaledwie
wąski pasek między przydrożnym
rowem a jezdnią, a samochody
jeździły szybko. Nie było
ograniczenia prędkości,o
nadmiernym oświetleniu też nie
można było mówić.
Dwadzieścia minut marszu ciemną
szosą w listopadzie. Nie uszedł
nawet kilkuset metrów, jak zerwał
się zimny wiatr i rozwiał mgłę;
złapał go deszcz.
Cholera, pomyślał. Mógłbym teraz
leżeć w łóżku Katriny. Nagi, z
przytuloną Katriną, czując ciepło jej
ciała, delikatne dłonie, jej nogi, jej
piersi, na których prawie mógł
położyć rękę... ten deszcz musi być
znakiem.
Ale nie przerwał marszu. Szedł
dalej w deszczu, wietrze
i mroku i myślał o tej, która będzie
pierwsza.
Byłaby pierwsza.
Zaparkował trochę krzywo, musiał
wycofać i dokładnie w chwili, kiedy
pomyślał, że akurat się zmieścił,
uderzył prawym błotnikiem w
ciemnego opla.
Szlag by trafił, pomyślał. Dlaczego
nie wziąłem taksówki? Otworzył
ostrożnie drzwi i zerknął w tył.
Skonstatował, że było to bardzo
lekkie uderzenie, nic, czym
należałoby się przejmować.
Błahostka. Zamknął z powrotem
drzwi. Tłumaczyło go też to,
przekonywał się, że szyby były
zaparowane, a widoczność
minimalna.
Nie troszczył się już o
sprecyzowanie, w jaki dokładnie
sposób go to tłumaczyło, tylko
wyjechał szybko z placu i bez
problemów wjechał na Zwille. Ruch
był niewielki, wyliczył sobie, że
powinien być w domu za kwadrans,
góra dwadzieścia minut. Czekając
na zielone światło przy
Alexanderlaan, zaczął się
zastanawiać, czy została mu jeszcze
eukaliptusowa pianka. Kiedy
zmieniło się światło, nie nadążył,
zgasł mu silnik. Szybko ponownie
zapalił, dodał gazu... to ta cholerna
wilgoć. Następnie skręcił nieco za
ostro na skrzyżowaniu i zahaczył o
wysepkę.
Håkan Nesser Karambol „W naturalnym porządku rzeczy ojcowie nie grzebią swoich synów”. Paul Auster, Czerwony notatnik I 1 Chłopak, który wkrótce miał umrzeć, zaśmiał się i wyzwolił z jej objęć. Strzepnął okruszki chipsów z koszuli i podniósł się. - Muszę już iść - powiedział. -
Naprawdę. Ostatni autobus będzie za pięć minut. - Chyba rzeczywiście musisz - przyznała dziewczyna. - Boję się pozwolić ci, żebyś został na noc. Nie wiem, co powiedziałaby na to mama. Wróci za kilka godzin, dzisiaj pracuje do późna. - Szkoda. - Chłopak wciągnął przez głowę gruby sweter. - Fajnie byłoby u ciebie zostać. Nie moglibyśmy zrobić tak, że... że... Zawahał się, nie wiedząc, jak to ująć. Uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. Była pewna, że właściwie nie mówi poważnie. Była pewna, że to jedynie poza. Nigdy by się nie
odważył, pomyślała. Nie poradziłby sobie z taką sytuacją... Przez krótką chwilę bawiła się myślą, żeby się zgodzić. Pozwolić mu zostać. Tylko po to, by zobaczyć jego reakcję. Czy stawiłby temu czoło, czy stracił rezon. Tylko na sekundę pozwolić mu uwierzyć, że zgodziła się położyć z nim nago do łóżka. Bez wątpienia byłoby ciekawie. Mogłaby sporo się o nim dowiedzieć, ale zrezygnowała. Porzuciła tę myśl; nie zachowałaby się zbyt ładnie, a za bardzo go lubiła, żeby okazywać egoizm i wyrachowanie. Lubiła go szalenie,
kiedy dokładniej się nad tym zastanowiła, więc pewnie prędzej czy później tym się skończy. Że będą leżeć nadzy pod jedną kołdrą... tak, tak to w ostatnich tygodniach odczuwała, nie było powodu, by temu zaprzeczać. Ten pierwszy. On miał być tym pierwszym. Ale nie dzisiaj. - Innym razem - powiedziała, puszczając go. Przeciągnęła rękami po włosach, żeby pozbyć się naelektryzowania od gładkiego materiału kanapy. - Myślicie tylko o jednym, cholerni samcy. - Ech. - Próbował przybrać minę wyrażającą zawód.
Wyszedł do przedpokoju. Poprawiła sweterek i poszła za nim. - Moglibyśmy zachowywać się cichutko i udawać, że śpisz, a potem bym się wymknął nad ranem, zanim twoja mama się obudzi.. . - powiedział, żeby jednak za wcześnie się nie poddać. - Innym razem. W następnym miesiącu mama pracuje w nocy, może wtedy? Skinął głową. Wciągnął buty i zaczął szukać szalika i rękawiczek. - Kurde, nie wziąłem książki do francuskiego. Przyniesiesz mi? Przyniosła. Kiedy zapiął budrysówkę, znowu przytulili się do
siebie. Przez warstwy materiału czuła jego twardy członek; przywarł do niej i na moment owładnęła nią wibrująca omdlałość. Przyjemne uczucie, jakby człowiek spadał, ale nie musiał martwić się upadkiem; zrozumiała, że te połączenia między rozsądkiem a zmysłowością, między głową a sercem są właśnie tak słabe, jak twierdziła jej mama w czasie ostatnich poważnych rozmów przy kuchennym stole. Niezbyt można na nich polegać. Rozsądek to tylko chustka, w którą później wyciera się nos, powiedziała jej mama - wyglądała na taką, która wie, co mówi.
I oczywiście wiedziała. Miała trzech facetów, a z tego, co ona zrozumiała, żaden nie był wart zatrzymania. A jej ojciec najmniej. Zagryzła wargę i odsunęła od siebie chłopaka. Zaśmiał się, lekko zakłopotany. - Lubię cię, Wim - powiedziała. - Naprawdę. Ale teraz musisz już iść, bo ucieknie ci autobus. - Bardzo cię lubię. Twoje włosy... - Moje włosy? - Masz niesamowicie piękne włosy. Gdybym był maleńkim zwierzaczkiem, chciałbym w nich zamieszkać. - No nie.- Uśmiechnęła się. -
Chcesz powiedzieć, że mam wszy? - Skąd. - Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. - Tylko tyle, że jak umrę przed tobą, zamierzam odrodzić się w postaci małego stworzonka i zamieszkać w twoich włosach. Dzięki temu mimo wszystko będziemy razem. Spoważniała. - Nie wolno mówić o śmierci w ten sposób. Bardzo cię lubię, ale nie mów tak lekko o śmierci, proszę cię. - Przepraszam. Zapomniałem o... Wzruszyła ramionami. Jej dziadek zmarł przed miesiącem, rozmawiali o tym trochę.
- Nie szkodzi. I tak cię lubię. Zobaczymy się jutro w szkole. - Do jutra. Naprawdę muszę już iść. - Może odprowadzę cię na przystanek? Pokręcił głową. Otworzył drzwi na klatkę schodową. - Nie żartuj. To przecież tylko dwadzieścia metrów. - Lubię cię - powiedziała dziewczyna. - Ja też cię lubię - odparł chłopak, który wkrótce miał umrzeć. - Bardzo. Objęła go ostatni raz. Zbiegł po schodach.
Mężczyzna, który wkrótce miał zabić, marzył o domu. O łóżku albo o wannie, nie był pewien o czym. O jednym i drugim, uświadomił sobie, zerkając ukradkiem na zegarek. Najpierw porządna gorąca kąpiel, potem łóżko. Dlaczego mówić albo-albo, skoro można mieć i to, i to? Jezu, przesiedział z tymi neptkami ponad cztery godziny... cztery godziny! Powiódł wzrokiem wokół stolika, zastanawiając się, czy któryś z pozostałych ma podobne odczucia. Jest równie znudzony jak on. Nie wyglądało na to. Wesołe i
rozbawione twarze, oczywiście trochę dzięki trunkom, ale widać było, że lubią ze sobą przebywać. Sześciu panów w sile wieku, zadowolonych z życia, pomyślał. Robiący karierę i zamożni - mierząc w każdym razie rozsądną miarą - stąpający mocno po ziemi. Może Greubner sprawiał wrażenie nieco zmęczonego i oklapniętego, ale pewnie znowu szwankowało jego małżeństwo... małżeństwo albo firma. A dlaczego albo-albo, a niejedno i drugie? Nie, już dosyć, zadecydował i dopił duszkiem koniak. Wytarł serwetką kąciki ust i zrobił minę
sygnalizującą, że chce wstać od stolika. - Na mnie... - zaczął. - Już? - zdziwił się Smaage. - Tak. Jutro też jest dzień. Dzisiaj chyba nic więcej nie mieliśmy? - W takim razie strzemiennego, hę? - zaproponował Smaage. Mężczyzna, który wkrótce miał zabić, podniósł się. - Na mnie już... - powtórzył, celowo nie kończąc zdania. - Życzę panom dobrej nocy i nie wysiadujcie za długo. - Twoje zdrowie - powiedział Kuijsmaa. - Pokój, bracie - dołączył
Lippmann. W holu poczuł nagle, iż rzeczywiście wypił, ile dał radę. Miał wyraźne kłopoty z nałożeniem płaszcza, do tego stopnia wyraźne, że wytatuowany osiłek z szatni zadał sobie trud, aby wyjść zza kontuaru i mu pomóc. Niewątpliwie było to trochę krępujące, więc pośpiesznie zszedł po schodkach; owionął go orzeźwiający nocny chłód. Deszcz wisiał w powietrzu, a błyszczący czernią bruk placu świadczył, że nie tak dawno musiała tędy przejść ulewa. Niebo wyglądało na niespokojne, więc zapewne
można było spodziewać się kolejnych. Zawiązał szalik, włożył ręce do kieszeni i ruszył wzdłuż Zwille w stronę placu Grotę, gdzie zaparkował. Niegłupia rzecz taki mały spacer, pomyślał. Wystarczy zaledwie kilkaset metrów, żeby człowiekowi nie kurzyło się tak z głowy. Dobrze mi to zrobi. Zegar na centrum handlowym Boodwick wskazywał dwadzieścia po jedenastej; minął oświetlone wejście, ale Ruyders Plejn był pogrążony w ciemności i wyludniony, jak zapomniane cmentarzysko. Nad Langgraacht kładła się mgła i kiedy przechodził
przez most Eleonory, parę razy się pośliznął; najwyraźniej temperatura była bliska zeru. Upomniał się w duchu, żeby ostrożnie prowadzić - gołoledź i alkohol we krwi nie stanowiły dobrej kombinacji. Przez krótką chwilę rozważał nawet, żeby zatrzymać taksówkę, ale w pobliżu żadnej nie dostrzegł i porzucił tę myśl. Zwłaszcza że potrzebował samochodu z samego rana, poza tym zostawienie go na noc na placu Grote nie było najlepszym pomysłem. Całkiem niedawno zamontował wprawdzie drogi alarm, ale wiedział, jak się sprawy mają. Wprawnym złodziejom dostanie się
do samochodu, zabranie stereo i ukrycie się, zanim ktoś zdążyłby zareagować, nie sprawiłoby najmniejszego kłopotu. Jest jak jest, skonstatował ze stoicyzmem i skręcił w Kellnerstraat. Zresztą, co może warte odnotowania, prowadził już na rauszu. Nie raz i nie dwa i nigdy nie było żadnych problemów. Idąc przez plac w stronę czerwonego audi, próbował policzyć, ile wypił w trakcie wieczoru, ale część zamazała mu się w pamięci i do jednoznacznego wyniku nie doszedł. Otworzywszy samochód pilotem, usiadł wygodnie za kierownicą.
Włożył do ust cztery pastylki na gardło, zapalił silnik i zaczął myśleć o kąpieli z dużą ilością piany. Eukaliptus, zadecydował. Spojrzał na zegarek. Dwie minuty po wpół do dwunastej. Autobus przejechał w tej samej chwili, kiedy Wim wyszedł na chodnik. Najpierw podniósł rękę, odruchowo próbując zatrzymać kierowcę. Potem puścił wiązankę, widząc tylne światła znikające na niewielkim podjeździe prowadzącym w stronę uniwersytetu. Cholera! - pomyślał. Dlaczego
akurat dzisiaj musiał trzymać się rozkładu jazdy co do sekundy? Jak na złość. Typowe. Chociaż kiedy spojrzał na zegarek, zobaczył, że było prawie pięć minut po czasie, czyli mógł mieć pretensje wyłącznie do siebie. Do siebie i, nie zapominajmy, do Katriny. Myśl o niej podniosła go trochę na duchu. Zdecydowanym ruchem poprawił plecak, naciągnął kaptur i ruszył na piechotę. Miał przed sobą czterdzieści pięć, pięćdziesiąt minut marszu, ale na pewno dotrze do domu tuż po dwunastej. Nie tak strasznie. Mama będzie siedziała w kuchni i na niego
czekała, tego mógł być pewien. Popatrzy na niego z bezradnym wyrzutem, co z biegiem lat doprowadziła do dramaturgicznej perfekcji. Ale to nie koniec świata. Każdemu mógł uciec ostatni autobus, zdarzało się w najlepszych rodzinach. Przy Cmentarzu Keymerskim zawahał się, czy przezeń pójść. Zdecydował się go okrążyć; niezbyt mu się uśmiechało wchodzenie między groby i kaplice, zwłaszcza w tym zimnym mroku z lodowatymi płatami mgły nadciągającej przez zaułki i ulice, i znad czarnych kanałów. Jakby dążyła do tego, by
spowić miasto ostatecznym nocnym całunem. Raz na zawsze. Wzdrygnął się i przyśpieszył kroku. Mógłbym zostać, przyszło mu nagle do głowy. Zadzwonić do mamy i zostać u Katriny. Przez chwilę oczywiście by się złościła, ale co miałaby zrobić? Ostatni autobus przecież pojechał. Taksówka była za droga, a pora ani pogoda nie były odpowiednie na samotny spacer dla młodego chłopaka. Ani dla matki, żeby go do tego nakłaniała. Ale tak tylko myślał. Zdecydowanym krokiem szedł naprzód. Przez miejski lasek, skąpo
oświetloną ścieżką dla rowerów i pieszych, niemal przebiegł truchtem i do głównej drogi dotarł szybciej, niż się spodziewał. Wziął głęboki oddech i nieco zwolnił tempo. Już tylko ostatni kawałek, pomyślał. Długi, monotonny marsz wzdłuż głównej drogi; też niezbyt przyjemny odcinek, jeśli miał wybrzydzać. Mało miejsca dla rowerzystów i pieszych. Zaledwie wąski pasek między przydrożnym rowem a jezdnią, a samochody jeździły szybko. Nie było ograniczenia prędkości,o nadmiernym oświetleniu też nie można było mówić.
Dwadzieścia minut marszu ciemną szosą w listopadzie. Nie uszedł nawet kilkuset metrów, jak zerwał się zimny wiatr i rozwiał mgłę; złapał go deszcz. Cholera, pomyślał. Mógłbym teraz leżeć w łóżku Katriny. Nagi, z przytuloną Katriną, czując ciepło jej ciała, delikatne dłonie, jej nogi, jej piersi, na których prawie mógł położyć rękę... ten deszcz musi być znakiem. Ale nie przerwał marszu. Szedł dalej w deszczu, wietrze i mroku i myślał o tej, która będzie pierwsza. Byłaby pierwsza.
Zaparkował trochę krzywo, musiał wycofać i dokładnie w chwili, kiedy pomyślał, że akurat się zmieścił, uderzył prawym błotnikiem w ciemnego opla. Szlag by trafił, pomyślał. Dlaczego nie wziąłem taksówki? Otworzył ostrożnie drzwi i zerknął w tył. Skonstatował, że było to bardzo lekkie uderzenie, nic, czym należałoby się przejmować. Błahostka. Zamknął z powrotem drzwi. Tłumaczyło go też to, przekonywał się, że szyby były zaparowane, a widoczność minimalna. Nie troszczył się już o
sprecyzowanie, w jaki dokładnie sposób go to tłumaczyło, tylko wyjechał szybko z placu i bez problemów wjechał na Zwille. Ruch był niewielki, wyliczył sobie, że powinien być w domu za kwadrans, góra dwadzieścia minut. Czekając na zielone światło przy Alexanderlaan, zaczął się zastanawiać, czy została mu jeszcze eukaliptusowa pianka. Kiedy zmieniło się światło, nie nadążył, zgasł mu silnik. Szybko ponownie zapalił, dodał gazu... to ta cholerna wilgoć. Następnie skręcił nieco za ostro na skrzyżowaniu i zahaczył o wysepkę.