KAZUO ISHIGURO
Malarz świata ułudy
Przełożyła Maria Skroczyńska-Miklaszewska
Tytuł oryginału:
AN ARTIST OF THE FLOATING WORLD
Moim Rodzicom
Październik 1948
Jeśli w słoneczny dzień wyruszysz w górę stromą ścieżką prowadzącą od drewnianego
mostku, wciąż jeszcze nazywanego w tych stronach Mostem Rozterki, dojrzysz niebawem
między wierzchołkami dwóch miłorzębów dach mojego domu. Nawet gdyby nie górował
swoim położeniem nad innymi, i tak wyróżniałby się spośród wszystkich okolicznych do-
mów, toteż znalazłszy się na szczycie mógłbyś się zadziwić, cóż to za bogacz w nim mieszka.
Ja jednak nie jestem i nigdy nie byłem bogaczem, okazały wygląd tego domu stanie
się zaś czymś zupełnie oczywistym, gdy powiem, że budował go mój poprzednik i że tym
poprzednikiem był nie kto inny, tylko sam Akira Sugimura. Rzecz jasna, dla kogoś, kto po raz
pierwszy zawitał do naszego miasta, nazwisko Akira Sugimura może nic nie znaczyć. Ale
wystarczy je wspomnieć komukolwiek, kto mieszkał tu jeszcze przed wojną, aby się dowie-
dzieć, że Sugimura przez jakieś trzydzieści lat należał bez wątpienia do najbardziej poważa-
nych i wpływowych jego mieszkańców.
A skoro już to wiecie i dotarłszy na szczyt wzgórza przystaniecie, by popatrzeć na
piękną cedrową bramę, na rozległą posesję okoloną ogrodowym murem, dach z wytworną
dachówką i stylowo rzeźbioną kalenicą, uwydatnioną na tle dookolnej panoramy, pewnie za-
pytacie w duchu, jak doszedłem do takiej posiadłości, jeśli mienię się być człowiekiem o
umiarkowanych środkach. Otóż faktem jest, że kupiłem ten dom za symboliczną sumę, nie
sięgającą chyba połowy jego rzeczywistej wartości w owym czasie. A wszystko to dzięki
przedziwnej - ktoś powie: głupiej - procedurze narzuconej przy sprzedaży przez rodzinę Su-
gimurów
Dziś jest to już historia sprzed jakichś piętnastu lat. Moja ówczesna sytuacja finanso-
wa poprawiała się z każdym miesiącem i żona jęła nalegać, abym postarał się o nowy dom. Z
właściwą sobie dalekowzrocznością dowodziła, że dom powinien odpowiadać naszej pozycji
społecznej - a nie mówiła tak z próżności, tylko z uwagi na perspektywy małżeńskie naszych
córek. Widziałem w tym wiele racji, ale że Setsuko, starsza, miała dopiero czternaście czy
piętnaście lat, nie sądziłem, by to było coś pilnego. Niemniej, przez rok czy więcej, gdy tylko
słyszałem o jakimś odpowiednim domu do sprzedania, nie omieszkałem zasięgać bliższych
informacji. Na dom Akiry Sugimury, który w rok po jego śmierci rodzina wystawiła na
sprzedaż, zwrócił mi uwagę jeden z moich uczniów. To, że miałbym kupić taki dom, wyda-
wało mi się absurdalne i przypisywałem tę sugestię przesadnemu uznaniu, jakie żywili dla
mnie zawsze moi uczniowie. Napisałem tam jednak prosząc o szczegóły i reakcja była nie-
oczekiwana.
Oto któregoś popołudnia odwiedziły mnie dwie wyniosłe, siwowłose damy, jak się
później okazało - córki Akiry Sugimury. Gdy wyraziłem miłe zaskoczenie takim dowodem
osobistej uwagi ze strony rodziny tak dostojnej, starsza z sióstr odparła chłodno, że nie przy-
szły ze względów czysto grzecznościowych. Bowiem w ciągu ostatnich paru miesięcy otrzy-
mały wiele ofert dotyczących kupna domu ich zmarłego ojca, ale rodzina postanowiła w koń-
cu je odrzucić, pozostawiając tylko cztery. Tych czterech kandydatów członkowie rodziny
wybrali z wielką starannością, przyjmując za podstawę jedynie zalety charakteru i życiowe
dokonania.
- Jest dla nas rzeczą pierwszej wagi - wywodziła -aby dom zbudowany przez naszego
ojca przeszedł w ręce
człowieka, którego by on zaakceptował i uznał za godnego tej siedziby. Oczywiście,
że okoliczności każą nam brać pod uwagę i stronę finansową, ale to rzecz całkowicie drugo-
rzędna. I w ten sposób ustaliłyśmy cenę.
Przy tych słowach młodsza z sióstr, która dotąd prawie się nie odzywała, wręczyła mi
kopertę, po czym obie uważnie mnie obserwowały, gdy ją otwierałem. Wewnątrz, na poje-
dynczym arkusiku papieru, widniała tylko wytwornie wykaligrafowana atramentowym pę-
dzelkiem liczba. Już, już miałem wyrazić zdumienie z powodu takiej niskiej kwoty, gdy po
wyrazie ich twarzy zorientowałem się, że dalszą rozmowę o finansach uznałyby za niesto-
sowną. Starsza oświadczyła bez ogródek: - Próby wzajemnego przelicytowywania się nie
przyniosą korzyści żadnemu z kandydatów. Nie jesteśmy zainteresowani otrzymaniem wyż-
szej sumy. Za to teraz zamierzamy przeprowadzić aukcję prestiżową.
Przyszły do mnie osobiście - wyjaśniła - aby w imieniu rodziny Sugimurów zapytać
oficjalnie, czy zechcę się poddać - wraz z tamtymi trzema, oczywiście - bliższemu zbadaniu
mego zaplecza rodzinnego i dokumentów uwierzytelniających. W ten sposób nastąpi wybór
odpowiedniego nabywcy.
Niezwykła to była procedura, lecz nie budziła mych zastrzeżeń. W końcu, bardzo po-
dobnie prowadziło się przedślubne pertraktacje. I w gruncie rzeczy trochę mi schlebiało, że ta
stara, zachowawcza rodzina uznała mnie za godnego kandydata. Wyraziłem więc zgodę, a
zarazem wdzięczność obu paniom, a wówczas młodsza odezwała się do mnie po raz pierw-
szy: - Nasz ojciec był człowiekiem wysokiej kultury, panie Ono. Żywił wielki szacunek dla
artystów. I pana dzieła też mu były znane.
W ciągu następnych paru dni zasięgnąłem sam języka i odkryłem, że to, co mówiła
młodsza siostra, było zgodne z prawdą. Akira Sugimura był rzeczywiście kimś w rodzaju żar-
liwego miłośnika sztuki i nieraz wspierał wystawy własną kiesą. Doszły mnie także pewne
interesujące plotki: otóż znaczny odłam rodu Sugimurów zdaje się w ogóle nie chciał słyszeć
o sprzedaży domu i dochodziło na tym tle do ostrych sprzeczek. W końcu zwyciężyła pre-
sja finansowa, a ta przedziwna procedura towarzysząca transakcji stanowiła kompro-
mis wobec tych, którzy nie chcieli, żeby dom przeszedł w obce ręce. Nie da się zaprzeczyć, że
w tych poczynaniach było coś z władczej arogancji, co do mnie jednak, skłonny byłem oka-
zać życzliwe zrozumienie dla sentymentów tak zasłużonego rodu. Mojej żonie wszakże ten
pomysł z drobiazgowym dochodzeniem mniej przypadł do gusty.
- Cóż oni sobie wyobrażają? Że kim są? - oburzała się. - Powinniśmy im powiedzieć,
że nie chcemy mieć z nimi więcej do czynienia.
- Ale co w tym złego? - przekonywałem. - Nie mamy nic do ukrywania. To prawda, że
nie posiadam wielkich majętności, ale oni już z pewnością o tym wiedzą, a mimo wszystko
uważają nas za godnych kandydatów. Niech badają, mogą odkryć tylko rzeczy świadczące na
naszą korzyść. -1 nie omieszkałem dodać: -Tak czy siak, robią jedynie to, co by robili w razie,
gdybyśmy prowadzili z nimi przedślubne pertraktacje. A my musimy się do takich rzeczy
przyzwyczaić.
Zresztą, ten pomysł z „aukcją prestiżową”, jak to nazwała starsza z sióstr, mógł budzić
tylko podziw. Dziwne, że częściej nie załatwia się spraw tym sposobem. O ileż więcej za-
szczytu przynosi taki konkurs, w którym bardziej się liczą zalety moralne i życiowe dokona-
nia niż objętość trzosa. Do dziś pamiętam głęboką satysfakcję, jaką odczułem na wiadomość,
że rodzina Sugimurów - po bardzo skrupulatnych dociekaniach - uznała, że jestem najbardziej
godny tego tak cenionego przez nich domu. A i sam dom, co tu mówić, wart był tych paru
uciążliwości, bo oprócz imponującego wyglądu zewnętrznego, wewnątrz jest cały wyłożony
delikatnym drewnem, tak dobranym, by widoczne było piękno słojów, i my wszyscy, za-
mieszkawszy w nim, doszliśmy do wniosku, że to siedziba ze wszech miar sprzyjająca spoko-
jowi i odprężeniu.
Niemniej, arbitralność Sugimurów dawała o sobie znać na każdym kroku w czasie
przeprowadzania transakcji, przy czym niektórzy członkowie ich rodziny nawet nie usiłowali
ukryć swojej wrogości wobec nas, toteż nabywca mniej wyrozumiały mógłby łatwo się obra-
zić i zrezygnować z całej tej imprezy. Nawet w późniejszych latach zdarzało mi się spotkać
kogoś z nich, kto zamiast wymienić ze mną zwykłe uprzejmości, ot, wprost na ulicy wypyty-
wał o stan domu i o to, jakie poczyniłem zmiany
Dziś nie mam o Sugimurach prawie żadnych wiadomości, ale kiedyś, wkrótce po ka-
pitulacji, odwiedziła mnie młodsza z sióstr, tych, które złożyły mi wizytę w związku ze
sprzedażą Lata wojny zmieniły ją w chudą, schorowaną staruszeczkę. Zwyczajem swego ro-
du, nie zadała sobie trudu, żeby ukryć, co naprawdę ją sprowadza: chciała wiedzieć, jak dom -
nie jego mieszkańcy - przetrwał wojnę. Ledwie bąknęła parę słów współczucia dowiedziaw-
szy się o mojej żonie i o Kenji, po czym jęła wypytywać, jak dalece dom ucierpiał od bom-
bardowań. Czułem się tym zrazu urażony. Później jednak spostrzegłem, jak jej oczy mimo
woli wędrują po pokoju i jak raz po raz urywa nagle w pół słowa któreś z tych swoich do-
kładnie odmierzonych, nienagannych zdań. Zrozumiałem wtedy, że ogarniają ją fale wzrusze-
nia, bo oto znów znajduje się w tych starych kątach. Wreszcie, gdy się domyśliłem, że więk-
szość jej krewnych już nie żyje, zrobiło mi się jej żal i zaofiarowałem się ją oprowadzić po
domostwie.
Dom nie uniknął wojennych zniszczeń. Akira Sugimura dobudował kiedyś do niego
wschodnie skrzydło, obejmujące trzy duże pokoje i połączone z główną częścią budynku pa-
sażem biegnącym skrajem ogrodu. Ów pasaż był tak nieprawdopodobnie długi, że niektórzy
utrzymywali, iż Sugimura zbudował go - razem ze wschodnim skrzydłem - dla rodziców, któ-
rych wolał trzymać w pewnej odległości. W każdym razie, pasaż był jedną z najbardziej
atrakcyjnych części budowli. W popołudniowej porze na całej jego długości krzyżowały się
światła i cienie otaczającego go z zewnątrz listowia, tak że miało się wrażenie wędrówki
przez ogrodowy tunel. I ta właśnie część domu ucierpiała od bomb najbardziej, a gdy ogląda-
liśmy ją z ogrodu, spostrzegłem, że pani Sugimura jest bliska płaczu. Przeszła mi już cała
wcześniejsza irytacja i zapewniłem ją skwapliwie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji
szkody zostaną naprawione i dom powróci do takiego stanu, w jakim zbudował go jej ojciec.
Nie miałem pojęcia, czyniąc jej tę obietnicę, jak niewielkie będą nadal możliwości
zdobycia materiałów. Jeszcze długo po kapitulacji zdarzało się czekać tygodniami na kawałek
drewna albo zapas gwoździ. W tych warunkach musiałem się ograniczyć do napraw w głów-
nej części domu - która przecież też nie uniknęła szkód wojennych - a roboty przy wschodnim
skrzydle i pasażu ogrodowym ciągnęły się w nieskończoność. Zrobiłem, co mogłem, by za-
pobiec ich ruinie, ale wciąż jeszcze daleko nam do uruchomienia tej części. Zresztą teraz, gdy
pozostaliśmy tu już tylko oboje z Noriko, nie ma potrzeby tak się spieszyć z powiększaniem
naszej przestrzeni mieszkalnej.
Jeszcze i dziś, gdybym was zaprowadził na tył domu i rozsunął ciężkie drzwi, byście
mogli zerknąć na resztki ogrodowego pasażu Sugimury, odnieślibyście wrażenie, że musiał
być niegdyś bardzo malowniczy. Dostrzeglibyście również bez wątpienia pleśń i pajęczyny,
których nie jestem w stanie zwalczyć, no i te wielkie szpary w suficie, osłonięte przed niebem
jedynie brezentowymi płachtami. Niekiedy, wczesnym rankiem, odsuwam te drzwi i wówczas
widzę, jak przez brezentowe płachty wlewają się do środka przyćmione smugi słońca, a w
powietrzu wiszą chmury kurzu, jakby przed chwilą zawaliło się sklepienie.
Oprócz pasażu i wschodniego skrzydła największych szkód doznał ganek. Moja ro-
dzina, a zwłaszcza obie córki, zawsze lubiła na nim przesiadywać, gwarząc i patrząc na
ogród. Toteż nic dziwnego, że gdy Setsuko, ta zamężna, przyjechała nas odwiedzić po raz
pierwszy po kapitulacji, posmutniała na widok jego stanu. Zdążyłem już wtedy ponaprawiać
najdotkliwsze szkody, lecz w jednym końcu, tam gdzie podmuch bomby wypchnął deski,
podłoga była nadal wybrzuszona i spękana. Dach werandy też ucierpiał i w dni deszczowe
musieliśmy rozstawiać na podłodze pojemniki na przeciekającą wodę.
W ubiegłym roku wszakże zdołałem posunąć się z robotą i gdy w zeszłym miesiącu
Setsuko odwiedziła nas znowu, weranda była już mniej więcej doprowadzona do porządku.
Noriko na czas wizyty siostry wzięła z pracy urlop, toteż przy utrzymującej się pięknej pogo-
dzie obie spędzały na niej dużo czasu, jak za dawnych lat. Często się do nich
przyłączałem i chwilami było prawie tak jak kiedyś, gdy w słoneczny dzień rodzina
zbierała się tam, by odpocząć, rozmawiając o tym i o tamtym, wymieniając między sobą sło-
wa często bez znaczenia. Któregoś razu - było to chyba rankiem, nazajutrz po przyjeździe
Setsuko - gdy siedzieliśmy na ganku po śniadaniu, Noriko powiedziała:
- Co za ulga, Setsuko, że nareszcie przyjechałaś. Uwolnisz mnie trochę od ojca.
- Noriko, jak możesz... - Setsuko niespokojnie poruszyła się na poduszce.
- Odkąd przeszedł na emeryturę, trzeba go bardzo pilnować - ciągnęła Noriko ze zło-
śliwym uśmieszkiem. -Trzeba dbać, żeby stale był zajęty, bo inaczej popada w melancholię.
- No wiesz... - Setsuko uśmiechnęła się nerwowo i z westchnieniem odwróciła się w
stronę ogrodu. - Klon chyba już całkiem ozdrawiał. Wygląda okazale.
- Setsuko pewnie pojęcia nie ma o tym, jak ty się zmieniłeś, tato. Pamięta ciebie z cza-
sów, kiedy byłeś tyranem i chodziłyśmy przed tobą na paluszkach. Bardzo złagodniałeś ostat-
nimi czasy, prawda?
Zaśmiałem się, żeby Setsuko wiedziała, że to wszystko żarty, lecz wciąż miała niewy-
raźną minę. Noriko znów odwróciła się do siostry i dodała: - Ale ojcem naprawdę trzeba bar-
dziej się zajmować, całymi dniami snuje się po domu osowiały.
- Głupstwa plecie, jak zwykle - wtrąciłem. - Gdybym cały dzień snuł się po domu
osowiały, to kto by to wszystko ponaprawiał?
- Właśnie - Setsuko zwróciła ku mnie twarz z uśmiechem - dom wygląda teraz prze-
wspaniale. Tato musiał się dobrze napracować.
- Miał pomocników do trudniejszych robót - wyjaśniła Noriko. - Zdaje się, że mi nie
wierzysz. Ojciec jest już nie ten sam. Nie trzeba już się go obawiać. Jest o wiele łagodniejszy,
bardziej oswojony.
- Noriko, jak możesz... - Czasem nawet coś upitrasi w kuchni. Co, może mi nie wie-
rzysz? Nie wierzysz, że z taty teraz dużo lepszy kucharz niż dawniej?
- Noriko, myślę, że już dosyć na ten temat - ucięła łagodnie Setsuko.
- Czy nie mam racji, tato? Robisz duże postępy.
Znowu się uśmiechnąłem i ze znużeniem potrząsnąłem głową O ile dobrze pamiętam,
to właśnie wtedy Noriko odwróciła się w stronę ogrodu i zamykając oczy przed słońcem po-
wiedziała:
- No, ale nie może liczyć na to, że będę przychodziła tu gotować, kiedy wyjdę za mąż.
I bez ojca będę miała dość roboty.
Gdy to mówiła, Setsuko, która dotychczas wstydliwie patrzyła w inną stronę, rzuciła
mi szybkie, pytające spojrzenie. I natychmiast odwróciła oczy, by odwzajemnić uśmiech sio-
stry. Lecz jakiś nowy, głębszy niepokój przebijał z jej zachowania i wyraźnie odetchnęła z
ulgą, gdy jej mały synek zaczął się uganiać po werandzie, co dało jej sposobność do przejścia
na inny temat.
- Ichiro, proszę cię, uspokój się - zawołała za chłopcem. Ichiro, po nowoczesnym
mieszkanku swych rodziców,
był niewątpliwie zachwycony olbrzymią przestrzenią w naszym domu. W każdym ra-
zie, nie podzielał widać naszego upodobania do przesiadywania na werandzie - wolał prze-
mierzać ją pędem w obie strony, ślizgając się raz po raz na wypolerowanych deskach. Parę
razy omal nie przewrócił naszej tacy z herbatą, ale upomnienia matki jak dotąd na nic się nie
zdały. I teraz też, gdy Setsuko zaproponowała, żeby wziął poduszkę i usiadł razem z nami,
przyczaił się w kącie ganku, nadąsany.
- Chodź, Ichiro - zawołałem. - Nużą mnie te ciągłe rozmowy z kobietami. Usiądź przy
mnie i pogadamy o męskich sprawach.
Przyszedł natychmiast. Położył swoją poduszkę obok mojej i usadowił się wytwornie,
prostując plecy jak należy, z rękami na udach.
- Oji1
- rzekł z powagą - mam pytanie.
- Słucham, Ichiro, o co chodzi?
- Chcę się czegoś dowiedzieć o potworze.
- Potworze?
- Czy on jest prehistoryczny?
1
Oji (Ojii) - tu: dziadku (jap.) (przyp. tłum.).
- Prehistoryczny? To ty znasz już takie słowa? Musi być z ciebie bystry chłopak.
W tym momencie dostojeństwo Ichiro gdzieś się rozpłynęło. Porzuciwszy przybraną
pozę, przewrócił się na plecy i jął wymachiwać nogami.
- Ichiro! - napomniała go szeptem Setsuko. - Jak ty się zachowujesz przy dziadku?
Usiądź!
Jedyną reakcją chłopca było powolne opuszczenie nóg, które bezwładnie opadły na
podłogę. Potem zamknął oczy, złożywszy na piersiach ręce.
- Oji - zapytał sennie - czy ten potwór jest prehistoryczny?
- O jakim potworze mówisz, Ichiro?
- Proszę mu nie mieć za złe, tato - tłumaczyła Setsuko uśmiechając się nerwowo. -
Wczoraj, kiedyśmy tu przyjechali, przed dworcem wisiał jakiś plakat filmowy. Przez całą
drogę w taksówce zamęczał kierowcę pytaniami. Wielka szkoda, że sama tego plakatu nie
widziałam.
- Oji! Więc czy ten potwór jest prehistoryczny, czy nie jest? Żądam odpowiedzi!
- Ichiro! - Matka spojrzała na syna ze zgrozą.
- Nie bardzo wiem, Ichiro. Myślę, że musielibyśmy wpierw zobaczyć film.
- To kiedy go zobaczymy?
- Hmm. Najlepiej spytaj mamę. Może w tym filmie straszą dzieci, nigdy nie wiadomo.
Nie chciałem go sprowokować tą uwagą, lecz efekt jej był piorunujący. Mój wnuk
przetoczył się z powrotem na poduszkę i siedząc miażdżył mnie spojrzeniem.
- Jak śmiesz! - krzyknął. - Co ty mówisz!
- Ichiro! - Setsuko była przerażona. Ale Ichiro nie spuszczał ze mnie wzroku pełnego
wściekłości, więc w końcu musiała podnieść się z poduszki i podeszła do nas. - Ichiro! -
szepnęła. - Nie patrz tak na dziadka!
Ichiro odpowiedział koziołkiem w tył i leżąc znów na wznak, wymachiwał w powie-
trzu nogami. Setsuko jeszcze raz uśmiechnęła się do mnie nerwowo.
- Ma okropne maniery. - I najwyraźniej nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, znów się
uśmiechnęła.
- Ichiro-san - wtrąciła się Noriko. - Może byś tak mi pomógł sprzątnąć po śniadaniu?
- To babska robota - odrzekł Ichiro, wymachując wciąż nogami.
- Więc Ichiro nie pomoże? Ot, i problem. Stół taki ciężki, a ja nie mam siły sama go
odsunąć. Ciekawam, kto w takim razie mi pomoże.
Na to Ichiro zerwał się na równe nogi i wielkimi krokami, nie spojrzawszy nawet na
nas, wszedł do środka. Noriko śmiejąc się podążyła za nim.
Setsuko zerknęła w ich stronę i zaraz ujęła dzbanek z herbatą, żeby mi napełnić fili-
żankę.
- Nie miałam pojęcia, że sprawy posunęły się już tak daleko - powiedziała przyciszo-
nym głosem. - To znaczy, jeśli chodzi o Noriko i jej przedślubne pertraktacje.
- Sprawy w ogóle się nie posunęły - odparłem kręcąc głową. - W gruncie rzeczy, nic
jeszcze nie zostało ustalone. Wciąż tkwimy w początkowej fazie.
- Nie gniewaj się, ale z tego, co Noriko przed chwilą powiedziała, wywnioskowałam,
że wszystko mniej więcej... - Urwała, po czym znowu powtórzyła: - Nie gniewaj się. - Ale
powiedziała to jakoś tak, że w powietrzu zawisło pytanie.
- To nie pierwszy raz Noriko mówi takie rzeczy - przypomniałem. - Prawdę mówiąc,
zachowuje się przedziwnie już od czasu, kiedy się zaczęły te nowe pertraktacje. W zeszłym
tygodniu mieliśmy tu wizytę pana Mori, pamiętasz go?
- Oczywiście. Jak on się miewa?
- Nie najgorzej. Przechodził tędy i wstąpił, żeby złożyć nam uszanowanie. Ale rzecz w
tym, że Noriko zaczęła przy nim rozmowę o tych przedślubnych pertraktacjach. Mówiła o
tym tak jak teraz, jakby wszystko już było załatwione. Okropnie poczułem się zakłopotany.
Pan Mori nawet mi pogratulował na odchodnym i zapytał, czym się zajmuje narzeczony.
- Rzeczywiście - przyznała Setsuko z troską w głosie. - To musiało być kłopotliwe.
- Ale to nie jego wina. Sama słyszałaś ją przed chwilą Więc cóż miał myśleć obcy
człowiek?
Setsuko nie odpowiedziała i jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Gdy zerknąłem raz
na nią kątem oka, była zapatrzona w ogród, trzymając w obu rękach filiżankę tak jakby o niej
zapomniała. Był to jeden z tych momentów w czasie jej wizyty u nas, gdy stwierdziłem, że ją
obserwuję - może z powodu światła, które padało na nią jakoś tak szczególnie, czy czegoś w
tym rodzaju. Bo Setsuko bez wątpienia z latami robi się coraz ładniejsza. Kiedy była całkiem
młoda, martwiliśmy się z żoną, że nie jest na tyle urodziwa, by dobrze wyjść za mąż. Już jako
dziecko miała nieomal męskie rysy, które jakby jeszcze się uwydatniały w miarę dojrzewania;
tak dalece, że gdy między nią a siostrą wybuchała sprzeczka, Noriko zawsze brała górę woła-
jąc za nią: „Chłopak! Chłopak!” Kto wie, jaki podobne rzeczy mają wpływ na osobowość? To
chyba nie przypadek, że Noriko wyrosła na dziewczynę tak samowolną i upartą, a Setsuko -
tak nieśmiałą, ustępliwą. Teraz wszakże, gdy zbliża się do trzydziestki, jej wygląd nabiera
jakby nowej, widocznej godności. Pamiętam, jak to przepowiadała żona: „Nasza Setsuko roz-
kwitnie w lecie życia” - mawiała nieraz. Myślałem wtedy, że żona w ten sposób tylko się po-
ciesza, lecz w zeszłym miesiącu parokrotnie mnie uderzyło, jak dalece miała rację.
Setsuko ocknęła się z zamyślenia i znów rzuciła spojrzenie w stronę wnętrza domu.
- Mam wrażenie - powiedziała - że to, co się wydarzyło w zeszłym roku, bardzo ją
wytrąciło z równowagi. Może bardziej, niż przypuszczaliśmy.
Westchnąłem i skinąłem głową.
- Możliwe, że za mało w tym czasie poświęciłem jej uwagi.
- Jestem pewna, że ojciec robił wszystko, co mógł, ale przecież takie rzeczy to dla ko-
biety straszny cios.
- Sądziłem, muszę przyznać, że Noriko trochę gra komedię, jak to ona. Zapewniała
przedtem, że to będzie „małżeństwo z miłości”, więc kiedy nic z tego nie wyszło, czuła się
zmuszona odpowiednio zachowywać. Ale może to nie było tylko udawanie.
- Śmieliśmy się wtedy z tego - powiedziała Setsuko -choć może to naprawdę była mi-
łość.
Znów umilkliśmy oboje. Z głębi domu dochodził nas głos Ichiro, który raz po raz coś
tam wykrzykiwał.
- Ojciec wybaczy - odezwała się Setsuko zgoła innym tonem - ale czy dowiedzieliśmy
się w końcu, dlaczego tamte zaręczyny w zeszłym roku zostały zerwane? Nikt się tego nie
spodziewał.
- Pojęcia nie mam. Zresztą, cóż to ma za znaczenie, teraz?
- Oczywiście, że nie ma. Przepraszam. - Setsuko jakby rozważała coś przez chwilę, po
czym dorzuciła: - Tylko że Suichi wciąż do tego wraca, chce wiedzieć, co się stało w zeszłym
roku, dlaczego rodzina Miyake w taki sposób się wycofała. - Zaśmiała się krótko, jakby do
siebie. - Podejrzewa chyba, że znam jakąś tajemnicę i że my wszyscy to przed nim ukrywa-
my. Muszę go zapewniać wciąż na nowo, że sama nie wiem, o co tam chodziło.
- Bądź przekonana - powiedziałem trochę chłodno -że i dla mnie jest to tajemnicą.
Gdybym wiedział, nie ukrywałbym tego przed tobą i Suichi.
- Naturalnie. Przepraszam, tato, nie chciałam sugerować... - znowu urwała, skrępowa-
na.
Może i byłem trochę szorstki dla córki tego rana, ale to nie pierwszy raz Setsuko tak
mnie nagabywała o te zeszłoroczne wydarzenia i odstąpienie rodziny Miyake od układów.
Nie wiem, dlaczego utrzymuje, że coś przed nią ukrywam. Jeśli oni mieli jakieś szczególne
powody do zerwania, to zrozumiałe, że nie chcieli mi się z tego zwierzać.
Mnie się wydaje, że nie chodziło w tej sprawie o nic nadzwyczajnego. To prawda, że
ich wycofanie się w ostatniej chwili było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, ale dlaczego
zaraz wyciągać z tego wniosek, że mieli jakiś wyjątkowy powód? Według mnie, w grę wcho-
dził po prostu status ich rodziny. Z tego, co zaobserwowałem, rodzina Miyake należy do tych
dumnych i uczciwych ludzi, którzy czuliby się skrępowani świadomością, że ich syn żeni się
powyżej swego stanu. Parę lat wcześniej wycofaliby się pewnie od razu, ale skoro młodzi
twierdzili, że to ma być „małżeństwo z miłości”, i skoro tyle się dziś mówi o tych nowych
obyczajach, ci poczciwi ludzie nie wiedzieli, co z tym zrobić. Ot, i całe wyjaśnienie.
Możliwe też, że wprawiła ich w zakłopotanie moja wyraźna aprobata dla tego związ-
ku. Nie przywiązywałem bowiem wagi do kwestii pozycji społecznej, te rzeczy po prostu
mnie nie obchodziły. Prawdę mówiąc, sam nigdy, w żadnym momencie mego życia, nie zda-
wałem sobie dobrze sprawy z mojego własnego statusu społecznego i nawet jeszcze dzisiaj
nieraz mnie zaskakują czyjeś słowa lub jakieś wydarzenie świadczące o tym, że cieszę się
dużą estymą. Weźmy choćby dla przykładu niedawny wieczór spędzony wraz z Shintaro w
naszej starej dzielnicy rozrywkowej, gdzie popijaliśmy w barze pani Kawakami, w którym,
jak nam się to coraz częściej zdarza, byliśmy jedynymi klientami. Siedzieliśmy jak zwykle na
wysokich stołkach przy bufecie, wymieniając luźne uwagi z panią Kawakami, a że czas pły-
nął i nikt inny nie pojawił się w lokalu, nasze rozmowy przybrały charakter bardziej osobisty.
Pani Kawakami opowiadała nam o jakimś krewnym, skarżąc się, że ów młody człowiek nie
może sobie znaleźć zajęcia odpowiedniego do swych kwalifikacji, gdy Shintaro zawołał na-
gle:
- Musisz go przysłać do Sensei2
, Obasan3
. Musisz przysłać go do niego! Życzliwe
słówko od Sensei we właściwym miejscu, i twój krewny zaraz będzie miał dobrą posadę.
- Co ty opowiadasz, Shintaro? - żachnąłem się. - Ja już jestem na emeryturze. Nie
mam dziś żadnych stosunków.
- Poparcie kogoś takiego jak Sensei wzbudzi szacunek u każdego - upierał się Shinta-
ro. - Przyślij młodego człowieka do Sensei, Obasan.
Byłem z początku trochę zaskoczony, że Shintaro mówi to z takim przekonaniem.
Dopiero potem uświadomiłem sobie, że wciąż jeszcze pamięta tę drobną przysługę, jaką wy-
świadczyłem jego młodszemu bratu wieki temu.
Było to chyba w 1935 czy 1936 roku, zwykła formalność, o ile dobrze sobie przypo-
minam - list polecający do znajomego w Departamencie Stanu albo coś takiego. Nie
wracałbym wtedy więcej do tej sprawy, gdyby nie to, że pewnego popołudnia, gdy
odpoczywałem w domu, żona oznajmiła, że przy bramie stoją jacyś goście.
2
Sensei - mistrz, nauczyciel.
3
Obasan - ciotka; tu: barmanka, „bar-mama”) (przyp. tłum.)
- Poproś ich do środka - powiedziałem.
- Ale oni mówią, że nie chcą ci przeszkadzać. Wyszedłem do bramy, a tam stał Shinta-
ro ze swoim
młodszym bratem, wówczas ledwie wyrostkiem. Na mój widok zaczęli z uśmiechami
zginać się w ukłonach.
- Proszę do środka - zaproponowałem, lecz oni nadal, chichocząc, zginali się w ukło-
nach. - Shintaro, proszę, wejdźcie na tatami4
.
- Nie, Sensei - sprzeciwił się Shintaro, cały w uśmiechach i ukłonach. - To jest zu-
chwałość z naszej strony tak przychodzić do pańskiego domu. Czysta zuchwałość. Ale nie
mogliśmy usiedzieć na miejscu, musieliśmy panu podziękować.
- Wejdźcie, proszę. Zdaje się, że Setsuko zrobiła dopiero co herbatę.
- Nie, Sensei, to szczyt zuchwałości z naszej strony. -Po czym odwracając się do brata,
Shintaro szepnął spiesznie: - Yoshio! Yoshio! - Młody człowiek po raz pierwszy przestał zgi-
nać się w ukłonach i spojrzał na mnie nerwowo. Wreszcie wykrztusił: - Będę panu wdzięczny
do końca moich dni. Będę się starał każdą cząstką siebie być godny pańskiego polecenia. Za-
pewniam, że pana nie zawiodę. Będę pracował ciężko i dołożę wszelkich starań, by zadowolić
mych zwierzchników. I bez względu na to, jak daleko zajdę w przyszłości, nigdy nie zapomnę
człowieka, który mi umożliwił start życiowy.
- Ależ to była drobnostka. Pan na to zasługuje.
To wywołało gwałtowne protesty ich obu i w końcu Shintaro zwrócił się do brata:
- Yoshio, za długo już narzucamy się Sensei. Ale zanim odejdziemy, przyjrzyj się do-
brze człowiekowi, który ci dopomógł. To wielki zaszczyt mieć dobroczyńcę tak wpływowego
i szczodrego.
- Właśnie - wymamrotał młody człowiek i zapatrzył się we mnie.
- Shintaro, czuję się zakłopotany. Proszę, wejdźcie i uczcimy to czarką sake.
- Nie, Sensei, czas już na nas. To była wielka zuchwałość z naszej strony przyjść tu i
zakłócić panu popołudnie. Ale nie mogliśmy wytrzymać, żeby zaraz nie podziękować.
Ta wizyta - przyznaję - dała mi poczucie, ze czegoś jednak w życiu dokonałem. Był to
jeden z tych momentów pośród życiowej krzątaniny, pozostawiającej mało okazji do podsu-
mowania w spokoju własnych działań, kiedy to nagle doznaje się olśnienia, jak daleko się
zawędrowało. Bo prawdą jest, że niemal bezwiednie ułatwiłem temu młodzikowi dobry start
życiowy. Parę lat wcześniej taka rzecz byłaby nie do pomyślenia, a przecież osiągnąłem tę
pozycję prawie nie zdając sobie z tego sprawy.
- Wiele zmieniło się od tamtych czasów, Shintaro -tłumaczyłem mu teraz u pani Ka-
wakami. - Jestem już na emeryturze i nie mam tylu znajomości.
Choć na dobrą sprawę, Shintaro może i nie myli się tak bardzo w swoich przypusz-
czeniach. Może gdybym zechciał popróbować, znów byłbym zaskoczony, jak daleko sięgają
moje możliwości. Bo jak powiadam, z własnej pozycji społecznej nigdy nie zdawałem sobie
w pełni sprawy.
W każdym razie, jeśli nawet Shintaro zdradza czasem naiwność w pewnych kwe-
stiach, nie przynosi mu to żadnej ujmy, bo niełatwo dziś spotkać kogoś tak pozbawionego
cynizmu i zawziętości naszych czasów. Jest coś krzepiącego w odwiedzaniu baru pani Kawa-
kami, gdzie znajduję go siedzącego przy bufecie jak zwykle, jak co wieczór od jakichś sie-
demnastu lat - w zamyśleniu, starym zwyczajem obracającego na kontuarze czarkę. Wygląda
to doprawdy tak, jakby dla Shintaro nic się nie zmieniło. Przywita się z największą uprzejmo-
ścią, jakby wciąż jeszcze był moim uczniem, i przez cały wieczór, choćby i zdrowo sobie
podpił, nie przestanie się do mnie zwracać per „Sensei” i okazywać mi swego szacunku. Nie-
kiedy nawet, z całym zapałem młodego terminatora, będzie wypytywał mnie o sprawy tech-
niki i stylu, mimo ze przecież dawno temu przestał się zajmować prawdziwą sztuką. Od ja-
kichś kilku lat para się ilustracją książek, a jego obecną specjalnością są jak wnoszę, strażac-
kie samochody. Dzień w dzień przesiaduje w tym swoim pokoiku na poddaszu, rysując wóz
za wozem. Za to wieczorami, po paru drinkach, Shintaro lubi sobie pewnie wyobrażać, że
wciąż jeszcze jest tym oddanym swej idei młodocianym adeptem sztuki, nad którym niegdyś
roztoczyłem artystyczną kuratelę.
Ta dziecinna cecha natury Shintaro jest nieraz przedmiotem uciechy pani Kawakami,
której nie brak pewnego rodzaju złośliwości. Nie tak dawno na przykład, któregoś wieczoru
podczas ulewnego deszczu Shintaro wbiegł do jej lokaliku i jął wyżymać czapkę na matę w
progu.
- No wiesz, Shintaro-san! - zgromiła go pani Kawakami. - Co za okropne maniery!
Shintaro spojrzał na nią wielce stropiony, jakby rzeczywiście popełnił jakieś skanda-
liczne wykroczenie. Tłumaczył się gęsto, przepraszając, co wywołało tylko dalszy potok wy-
mówek ze strony pani Kawakami.
- Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, Shintaro-san. Ty chyba nie masz dla mnie
krzty szacunku.
- Niech mu pani da spokój, Obasan - zaapelowałem do niej w końcu. - Dość już. Niech
mu pani powie, że pani żartuje.
4
Tatami - mata podłogowa (jap.) (przyp. dum.).
- Żartuję? To wcale nie są żarty. Szczyt złych manier. I tak dalej, i dalej, aż w końcu
żal było patrzeć na
Shintaro. Kiedy indziej znowu Shintaro bywa przekonany, że ktoś sobie stroi z niego
kpinki, podczas gdy w rzeczywistości mówi się całkiem poważnie. Raz sprawił duży kłopot
pani Kawakami beztroską uwagą o pewnym generale, którego właśnie stracono jako prze-
stępcę wojennego: - Zawsze, od chłopięcych lat, go podziwiałem. Ciekaw jestem, co teraz
porabia. Pewnie już jest na emeryturze. W lokalu przebywali tego wieczoru jacyś nowi go-
ście, którzy spojrzeli ze zgorszeniem na Shintaro. A gdy pani Kawakami, w trosce o swój
interes, podeszła do niego i powiedziała mu cicho o losie generała, wybuchnął śmiechem.
- No wiesz, Obasan - rzekł donośnie - że też ciebie się trzymają takie ryzykowne żarty.
Ignorancja Shintaro w takich sprawach nieraz budzi zdumienie, ale jak mówię, nie ma
w tym nic uwłaczającego. Cieszmy się, że istnieją jeszcze tacy ludzie, nie skalani wszech-
obecnym dziś cynizmem. W istocie, chyba dzięki temu właśnie przymiotowi - dzięki poczu-
ciu, że jakimś cudem pozostał nieskażony - tak bardzo polubiłem w ostatnich latach jego to-
warzystwo.
A co do pani Kawakami, to choć robi, co może, żeby się nie poddawać panującym
dziś nastrojom, trudno zaprzeczyć, że bardzo się w wojennych latach postarzała. Przed wojną
mogła jeszcze uchodzić za młódkę, lecz od tamtego czasu coś się w niej załamało, coś skrzy-
wiło. Trudno się zresztą dziwić, jeśli się wspomni tych, których na wojnie utraciła. Prowa-
dzenie interesu też jej sprawia coraz większą trudność, bo zapewne niełatwo jej uwierzyć, że
to ta sama dzielnica, w której otworzyła swój lokalik przed szesnastoma czy siedemnastoma
laty. Z tej naszej dawnej dzielnicy rozrywki nic właściwie nie zostało. Prawie wszyscy z
dawnej konkurencji zwinęli interes i wynieśli się gdzie indziej, a i ona sama pewnie nieraz
rozważa, czy nie pójść w ich ślady.
A przecież ten lokalik wtedy, gdy go otworzyła, był wciśnięty między tyle innych ba-
rów i jadłodajni, że pamiętam, jak ludzie wątpili, czy długo się utrzyma. Doprawdy, trudno
było się przecisnąć tymi małymi uliczkami, nie ocierając się o niezliczone płócienne wy-
wieszki reklamowe, które napierały na człowieka ze wszystkich stron, wychylały się z witryn
frontowych, by krzykliwymi literami zachwalać atrakcje zakładu. Ale w tamtych czasach była
w tej dzielnicy dostatecznie liczna klientela, by mnóstwo takich lokalików mogło świetnie
prosperować. Zwłaszcza w cieplejsze wieczory roiło się tam od ludzi, niespiesznie ciągnących
od baru do baru lub stojących ot, tak sobie, by pogadać, na środku ulicy. Samochody dawno
już przestały ryzykować przejazd tamtą drogą, a i rowerom trudno było przepychać się przez
tłumy nierozważnych przechodniów.
Mówię: „nasza dzielnica rozrywki”, ale chyba w istocie było to niewiele więcej niż
miejsce, gdzie człowiek mógł coś wypić, zjeść, pogadać. Prawdziwe zagłębia rozrywkowe
mieściły się w centrum miasta i tam należało iść w poszukiwaniu domów gejsz albo teatrów.
Co do mnie jednak, zawsze wolałem tę naszą. Przyciągała gwarny, ale zacny tłumek, w któ-
rym wielu było takich jak my - malarzy i pisarzy, znęconych obietnicą ożywionych rozmów,
ciągnących się do późnej nocy Lokal, do którego uczęszczało moje własne grono, nazywał się
Migi-Hidari5
i mieścił się u zbiegu trzech bocznych ulic tworzących w tym miejscu wyłożoną
płytami chodnikowymi zatoczkę. Migi-Hidari, w przeciwieństwie do sąsiednich, był lokalem
rozległym i przestronnym, z piętrem i mnóstwem hostess w strojach zarówno tradycyjnych,
jak zachodnich. I ja miałem swój skromny udział w powodzeniu Migi-Hidari, który tak przy-
ćmił konkurencję, że w uznaniu zasług nasze grono otrzymało własny stolik w kącie. Popijała
tam ze mną elita mojej szkoły: Kuroda, Murasaki,Tanaka - utalentowani młodzi ludzie, już
wtedy cieszący się renomą. Wszyscy oni z upodobaniem oddawali się wymianie myśli i pa-
miętam, ileż to namiętnych sporów toczyło się wokół tego stołu.
Shintaro, muszę tu powiedzieć, nigdy nie należał do tych wybrańców. Ja sam nie
miałbym nic przeciwko temu, żeby się do nas przyłączył, ale moi uczniowie mieli silnie roz-
winięty zmysł hierarchii, Shintaro zaś na pewno nie zaliczali do czołówki. I przypominam
sobie, jak pewnego wieczoru, wkrótce po wizycie Shintaro z bratem w moim domu, opowie-
działem o tym epizodzie przy naszym stoliku. Pamiętam, że chłopcy, tacy jak Kuroda, drwili,
że bracia nie posiadali się z wdzięczności za „zwykłą posadkę gryzipiórka”. Potem jednak
uważnie wysłuchali mych wywodów o tym, jak to czyjaś pozycja i wpływy mogą oddziałać
na kogoś, kto pracuje usilnie nie po to, by osiągnąć cele same w sobie, lecz dla satysfakcji, że
wykonuje swoje zadania najlepiej, jak potrafi. Wtedy jeden z nich - zapewne Kuroda - pochy-
lił się ku mnie i powiedział:
- Ja już od pewnego czasu podejrzewam, że Sensei nie zdaje sobie sprawy z tego, jak
wysoko jest ceniony w naszym mieście. Już sam ten przykład, przytoczony nam przed chwilą,
wystarczająco ilustruje, że dobra sława Mistrza sięga wszystkich sfer życia, nie tylko świata
sztuki. Ale jakże to znamienne dla Sensei, że w swojej skromności nie jest tego świadom.
Znamienne, że on sam jest najbardziej zaskoczony tą estymą, jaką się go darzy. Ale my wszy-
scy nie jesteśmy tym wcale zaskoczeni. Przeciwnie, można powiedzieć, że mimo wielkiego
uznania, jakim się powszechnie cieszy, to właśnie my, tu siedzący, wiemy, jak dalece tego
uznania wciąż za mało. Ja sam nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Sława Sensei będzie
5
Migi-Hidari - Prawa-Lewa (jap.) (przyp. tłum.).
rosła i po latach będziemy z największą dumą opowiadać, że byliśmy kiedyś uczniami Masuji
Ono.
Właściwie nie było w tym wszystkim nic nadzwyczajnego; poniekąd bowiem stało się
zwyczajem, że w jakimś momencie podczas tych wieczorów, kiedy już wszystkim szumiało
trochę w głowie, moi podopieczni przystępowali do wygłaszania mów pochwalnych na moją
cześć. Zwłaszcza celował w tym Kuroda, uważany przez kolegów za kogoś w rodzaju ich
rzecznika. Zazwyczaj nie brałem tego zbyt dosłownie, lecz wtedy, podobnie jak wówczas,
gdy Shintaro z bratem stali w uśmiechach i ukłonach u wejścia do mojego domu, poczułem
przyjemne ciepło satysfakcji.
Myliłby się wszakże ktoś, kto by przypuszczał, że przyjaźniłem się tylko z najlepszy-
mi spośród moich uczniów. Przeciwnie, po raz pierwszy wstąpiłem do baru pani Kawakami
chyba po to, by spędzić wieczór z Shintaro, któremu miałem coś do powiedzenia. Dziś, gdy
próbuję odtworzyć ten wieczór w pamięci, jego wspomnienie zlewa się z dźwiękami i obra-
zami wszystkich innych wieczorów z tamtych lat - lampiony zawieszone nad drzwiami,
śmiech ludzi zgromadzonych przed Migi-Hidari, zapach smażeniny, barmanka przekonująca
kogoś, by wrócił do swojej żony, a ponad tym wszystkim dudniący z różnych stron klekot
niezliczonych drewnianych sandałów na asfalcie. Pamiętam, że to była ciepła letnia noc i że
nie znalazłszy Shintaro w jego zwykłym „rewirze”, ruszyłem na poszukiwania szlakiem tych
maleńkich barów. I mimo konkurencji, jaka musiała wtedy panować między owymi lokalami,
zwyciężał duch sąsiedzkiej lojalności, toteż było całkiem naturalne, że gdy zapytałem o Shin-
taro w jednym z takich barów, właścicielka bez cienia niechęci poradziła mi, bym go poszu-
kał w „tamtym nowym”.
Pani Kawakami mogłaby niewątpliwie się pochwalić wieloma zmianami - tymi swo-
imi drobnymi „ulepszeniami”, jakie poczyniła z biegiem lat. Ja jednak odnoszę wrażenie, że
jej lokalik wyglądał tamtej pierwszej nocy niemal identycznie. Już na wstępie uderza wcho-
dzącego kontrast między barowym kontuarem, rozjaśnionym ciepłym światłem nisko zawie-
szonych lamp, a wnętrzem zaciemnionej salki. Większość klientów woli siedzieć w tym kręgu
światła przy barze, co przydaje lokalowi przytulnej intymności. Pamiętam, jak tamtej pierw-
szej nocy rozejrzałem się po nim z aprobatą, a i dziś, mimo wszystkich zmian, które prze-
kształciły świat dokoła niego, jest ujmujący jak zawsze.
Poza nim jednak, niewiele tu rzeczy pozostało nie zmienionych. Teraz, wychodząc z
baru pani Kawakami, człowiek może stanąć w progu przekonany, że popijał właśnie na ja-
kichś cywilizacyjnych peryferiach. Wszędzie dokoła tylko pustynia rozrzuconych gruzów.
Jedynie tyły majaczących w oddali paru domów świadczą o tym, że gdzieś tam niedaleko
znajduje się centrum miasta. „Zniszczenia wojenne” - powiada pani Kawakami. Ale ja pamię-
tam, że kiedy obchodziłem tę dzielnicę wkrótce po kapitulacji, wiele budynków jeszcze stało.
Stał także Mgi-Hidari, z wytłuczonymi szybami i częściowo zawalonym dachem. I pamiętam,
jak przechodząc obok tych pogruchotanych domów, zapytywałem siebie w duchu, czy ożyją
jeszcze kiedyś. Aż któregoś ranka przychodzę, a tu buldożery zrównały już wszystko z zie-
mią.
Tak więc teraz ta strona ulicy jest tylko rumowiskiem. Władze na pewno mają jakieś
plany, lecz minęły trzy lata i nic się nie zmieniło. Woda deszczowa gromadzi się w kałużach,
zatęchłych pośród pokruszonych cegieł. W rezultacie pani Kawakami musiała założyć na
oknach moskitiery, choć nie sądzi, by taka dekoracja przysporzyła jej klientów.
Budynki po stronie baru pani Kawakami jeszcze stoją, lecz wiele z nich świeci pust-
kami. Choćby te w najbliższym sąsiedztwie - już od jakiegoś czasu opuszczone, co ją napawa
niepokojem. Często nam powtarza, że gdyby się nagle wzbogaciła, wykupiłaby te nierucho-
mości i rozwinęła interes. Tymczasem jednak czeka, aż się do nich ktoś wprowadzi. Nie mia-
łaby nic przeciwko temu, żeby urządzono w nich podobne lokaliki, wszystko, byleby nie mu-
siała już mieszkać pośrodku cmentarzyska.
Wyszedłszy z baru pani Kawakami o zapadającym zmierzchu, nie można nie przysta-
nąć i nie spojrzeć na tę ogromną pustą przestrzeń. Czasem uda się rozpoznać w mroku zwały
gruzów i połamanego drewna, a może nawet tu i ówdzie szczątki rur sterczące z ziemi jak
zielsko. Mijając potem coraz to nowe rumowiska, widzi się niezliczone oka kałuż połyskujące
przez moment tam, gdzie dosięga je światło latarni.
A gdy się dojdzie do stóp wzgórza, skąd pnie się droga do mojego domu, i przysta-
nąwszy na Moście Rozterki popatrzy w tył, na te ruiny naszej dawnej dzielnicy rozrywki,
można dojrzeć, jeśli słońce nie zajdzie całkowicie, rząd starych słupów telegraficznych, wciąż
jeszcze bez drutów, znikający dalej w mroku przy drodze, którą właśnie się przebyło. Może
też uda się na nich dostrzec ciemne stadka ptaków przycupniętych niewygodnie na wierz-
chołkach, jakby w oczekiwaniu na druty, wzdłuż których rysowały ongiś linie na niebie.
Pewnego wieczoru, nie tak dawno temu, stojąc na tym drewnianym mostku, zobaczy-
łem z daleka dwa słupy dymu unoszącego się z rumowiska. Może to byli robotnicy państwo-
wi wykonujący jakiś żółwi plan, a może dzieci, którym zachciało się jakiejś niedozwolonej
zabawy, dość że widok tych słupów dymu na niebie wprawił mnie w ponury nastrój. Wyglą-
dały jak opuszczone stosy pogrzebowe. Cmentarzysko, mówi pani Kawakami. I kiedy się
wspomni tłumy ludzi odwiedzające niegdyś tę dzielnicę, trudno to nazwać inaczej.
Ale odbiegam od tematu. Próbowałem tu przywołać w myślach szczegóły odwiedzin
Setsuko w zeszłym miesiącu. Jak już pewnie wspomniałem, Setsuko spędziła prawie cały
pierwszy dzień swego pobytu u nas na werandzie, na rozmowach z siostrą. Pamiętam, że w
którymś
momencie, u schyłku popołudnia, gdy obie pogrążyły się na dobre w kobiecych poga-
duszkach, zostawiłem je i ruszyłem na poszukiwanie wnuka, który parę minut wcześniej po-
gnał gdzieś w głąb domu.
Szedłem właśnie korytarzem, gdy jakiś ciężki tupot wstrząsnął całym domem. Prze-
straszony, pośpieszyłem do jadalni. O tej porze dnia nasza jadalnia jest mocno zacieniona,
toteż po blasku słońca na werandzie moje oczy musiały się chwilę przyzwyczaić do półmro-
ku, aby stwierdzić, że Ichiro w tym pokoju wcale nie ma. Tupot za moment się powtórzył, po
nim jeszcze jeden i następne, a towarzyszyły im okrzyki mego wnuka: „Yah! Yah!” Cały ten
hałas pochodził z przyległego pokoju z pianinem. Podszedłem więc do drzwi, nasłuchiwałem
chwilę i wreszcie cicho je rozsunąłem.
Pokój z pianinem, w przeciwieństwie do jadalni, otrzymuje swoją porcję słońca przez
cały dzień. Wypełnia się ostrym, jasnym światłem i gdyby był nieco większy, stanowiłby ide-
alne miejsce na posiłki. W swoim czasie gromadziłem w nim obrazy i materiały, ale teraz, nie
licząc pianina, jest praktycznie pusty. Z pewnością więc właśnie ten brak mebli natchnął me-
go wnuka, tak jak przedtem weranda. Ujrzałem go bowiem przemierzającego pokój wzdłuż i
wszerz, przy czym jakoś dziwnie odbijał się od podłogi, co miało chyba uosabiać jeźdźca
pędzącego przez pustkowie. A że odwrócony był do drzwi plecami, dopiero po chwili spo-
strzegł, że jest obserwowany.
- Oji! - rzucił mi gniewnie przez ramię. - Nie widzisz, że jestem zajęty?
- Przepraszam cię, Ichiro, nie zwróciłem uwagi.
- Nie mogę się teraz z tobą bawić!
- Przepraszam cię najmocniej, ale te odgłosy tak mnie zachęciły. Pomyślałem sobie, że
może by tak przyjść i popatrzeć...
Mierzył mnie chwilę nieprzyjaznym wzrokiem, wreszcie rzekł nadąsany:
- No dobrze. Ale musisz cicho siedzieć. Jestem zajęty.
- Doskonale - roześmiałem się. - Bardzo ci dziękuję, Ichiro.
Nie spuszczał ze mnie oka, gdy przechodziłem przez pokój i sadowiłem się przy
oknie.
Kiedy poprzedniego wieczoru Ichiro zawitał do nas z matką, ofiarowałem mu szki-
cownik i komplet kolorowych kredek. Teraz zauważyłem, że szkicownik leży obok na tatami,
a przy nim parę rozrzuconych kredek. Spostrzegłem, że pierwsze kartki bloku są zarysowane,
i już miałem sięgnąć, by obejrzeć je dokładniej, gdy Ichiro powrócił nagle do przerwanej
przeze mnie dramatycznej opowieści.
- Yah Yah!
Obserwowałem go przez chwilę, ale niewiele pojąłem z odgrywanych scen. Co jakiś
czas powtarzał ten swój koński galop, to znów wyraźnie walczył z nawałnicą niewidzialnych
wrogów. Mruczał przy tym pod nosem jakiś dialog, z którego usilnie próbowałem coś zrozu-
mieć, lecz jeśli się nie mylę, nie były to normalne słowa, lecz jakieś dziwne dźwięki.
Chłopak ignorował mnie, jak tylko potrafił, lecz moja obecność wyraźnie go krępowa-
ła. Parę razy zastygł w półgeście, jakby nagle opuściło go natchnienie, by za chwilę znowu
rzucić się do akcji. Wkrótce jednak całkiem zrezygnował i klapnął na podłogę. Zastanawia-
łem się, czy powinienem klaskać, ale dałem spokój.
- To robi wrażenie, Ichiro. Ale powiedz, kogo przedstawiałeś?
- Zgadnij, Oji.
- Hmm. Czyżby Wielkiego Yoshitsune6
? Nie? To może samuraja? Hmm. Albo ninja7
?
Ninja z Wiatru? - Oji jest całkiem na złym tropie.
- No to powiedz. Kim byłeś?
- Samotnym Jeźdźcem!
- Co?
- Samotnym Jeźdźcem. Srebrzystym Hi yo!
- Samotnym Jeźdźcem? Czy to kowboj?
- Srebrzysty Hi yo! - Ichiro znów zaczął galopować, tym razem rżąc donośnie.
Przyglądałem mu się chwilę.
- Gdzie się nauczyłeś zabawy w kowbojów, Ichiro? -zapytałem w końcu, ale on dalej
galopował z rżeniem.
- Ichiro - powiedziałem bardziej już stanowczym tonem. - Zaczekaj, posłuchaj mnie
przez chwilę. To dużo ciekawiej, o wiele ciekawiej wyobrażać kogoś takiego jak Wielki Yos-
hitsune. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Ichiro, słuchaj, Oji ci wytłumaczy. Posłuchaj, posłuchaj
swojego Oji-san, Ichiro!
Być może, mimo woli zanadto podniosłem głos, bo przystanął i spojrzał na mnie prze-
straszony. Patrzyłem na niego jeszcze chwilę i westchnąłem.
6
Wielki Yoshitsune (Minamoto) - niemal legendarny wojownik japoński, przedstawiciel rodu, który w 1192 r.
ustanowił wojskowe bakufu (szogunat) (przyp, tłum.)
7
Ninja - dosł. ludzie z ukrycia - oddziały do specjalnych poruczeń ludzi — cieni, posługujących się tajemniczą
bronią i posiadających umiejętności graniczące z magią (jap.) (przyp. tłum.).
- Przepraszam cię, Ichiro, nie powinienem ci przeszkadzać. Oczywiście, że możesz
być, kim zechcesz. Nawet kowbojem. Musisz wybaczyć swojemu Oji-san. Zapomniał się na
chwilę.
Mój wnuk nie przestawał wpatrywać się we mnie i miałem wrażenie, że za moment
wybuchnie płaczem albo przynajmniej wybiegnie z pokoju.
- Proszę cię, Ichiro, nie przeszkadzaj sobie, rób dalej, co robiłeś.
Ichiro spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym znienacka wrzasnął: „Samotny Jeź-
dziec! Srebrzysty Hi yo!” i jął znowu galopować. Tupał przy tym coraz gwałtowniej, aż pokój
trząsł się cały. Przyglądałem mu się przez moment, potem sięgnąłem po jego szkicownik.
Pierwsze kartki Ichiro zarysował niezbyt skrzętnie. Jego technika wcale nie była zła,
ale szkice - tramwajów i pociągów - pozostawiał ledwie rozpoczęte. Spostrzegł teraz, że stu-
diuję szkicownik, i przybiegł pędem.
- Oji, kto ci pozwolił to oglądać? - Próbował mi wyrwać blok, ale trzymałem go poza
zasięgiem jego ręki.
- Przestań, Ichiro, nie bądź niegrzeczny. Oji chce zobaczyć, co zrobiłeś kredkami, któ-
re ci ofiarował. To mu się należy. - Opuściłem niżej szkicownik i otworzyłem na pierwszym
rysunku. - Bardzo ciekawe. Hmm. Ale wiesz, mógłbyś być jeszcze lepszy, gdybyś zechciał.
- Oji nie wolno tego oglądać!
Ichiro jeszcze raz spróbował mi wyrwać blok, toteż musiałem przytrzymać go za ręce.
- Oji, oddaj mi mój blok!
- Przestań, Ichiro. Pozwól Oji zobaczyć. Wiesz co, przynieś mi tamte kredki. Przynieś
je tutaj i narysujemy coś razem. Oji ci pokaże.
Słowa te miały niespodziewany skutek. Mój wnuk natychmiast zaprzestał walki i po-
szedł po kredki rozrzucone po podłodze. Gdy wrócił, jakiś nowy element - jakiś rodzaj fascy-
nacji - pojawił się w jego zachowaniu. Usadowił się koło mnie i podawał mi kredki, obserwu-
jąc mnie pilnie, w milczeniu.
Otworzyłem szkicownik na nowej kartce i położyłem go przed nim na podłodze.
- Najpierw Oji popatrzy, jak ty coś narysujesz. A potem zobaczy, czy to się da popra-
wić. Co chcesz narysować?
Ichiro siedział teraz spokojniutko. Spoglądał z namysłem na pustą kartkę bloku, ale
nie zrobił najmniejszego ruchu, by zabrać się do rysowania.
- Mógłbyś spróbować narysować coś, co widziałeś wczoraj - podpowiedziałem. - Coś,
co widziałeś, jak tylko przyjechaliście do miasta.
Ichiro nadal patrzył na szkicownik. W końcu podniósł głowę ku mnie i zapytał: - Czy
Oji był kiedyś sławnym malarzem?
- Sławnym malarzem? - Roześmiałem się. - Może i masz rację. Czy to mama ci tak
mówi?
- Ojciec mówi, że Oji był sławnym malarzem. Ale musiał skończyć z malowaniem.
- Przeszedłem na emeryturę, Ichiro. Każdy przechodzi na emeryturę, gdy dojdzie do
pewnego wieku. To sprawiedliwe, ludziom należy się odpoczynek.
- Ojciec mówi, że Oji musiał skończyć z malowaniem, bo Japonia przegrała wojnę.
Znów się roześmiałem i zaraz sięgnąłem po szkicownik. Przewracałem kartki, przy-
glądając się tramwajom narysowanym przez mojego wnuka, jedną nawet odsunąłem od oczu
na odległość ramienia, aby lepiej widzieć.
- Jak człowiek dochodzi do pewnego wieku, Ichiro, chce odpocząć od wszystkiego.
Twój ojciec też przestanie pracować, kiedy będzie w moim wieku. A i ty kiedyś będziesz w
moim wieku i też będziesz pragnął odpoczynku. No więc - powróciłem do pustej kartki i po-
łożyłem przed nim szkicownik - co dla mnie narysujesz, Ichiro?
- Czy to Oji namalował ten obraz w jadalni?
- Nie, malował go artysta, który się nazywa Urayama. A bo co, podoba ci się?
- A czy Oji malował ten, co wisi w korytarzu?
- Nie, to robił inny świetny artysta, mój stary przyjaciel.
- No to gdzie są obrazy Oji?
- Na razie leżą poskładane. Ale wróćmy do ważnych rzeczy, Ichiro. Co dla mnie nary-
sujesz? Czy pamiętasz coś z wczorajszego dnia? Co się stało, Ichiro? Dlaczego nagle tak za-
niemówiłeś?
- Ja chcę zobaczyć obrazy Oji.
- Jestem pewien, że taki bystry chłopak jak ty potrafi zapamiętać najróżniejsze rzeczy.
Choćby ten plakat filmowy, co to go wczoraj widziałeś. Ten z prehistorycznym potworem. Na
pewno byś go potrafił narysować. Może nawet lepiej niż na tym plakacie.
Ichiro jakby rozważał to przez chwilę. Wreszcie przewrócił się na brzuch i z twarzą
niemal przylepioną do papieru zabrał się do rysowania.
W dolnej części arkusza narysował ciemnobrązową kredką rząd pudełek - które
wkrótce utworzyły horyzont z miejskich zabudowań. Potem wyłonił się majaczący ponad
miastem potężny stwór stojący na tylnych nogach, podobny do jaszczura. W tym miejscu
Ichiro zamienił brązową kredkę na czerwoną i zaczął rysować wokół bestii jaskrawe zygzaki.
- Co to jest, Ichiro? Ogień?
Ichiro kreślił te swoje czerwone zygzaki, nie odpowiadając.
- Dlaczego ogień? Czy dlatego, że potwór się pokazał?
- Kable elektryczne - odparł Ichiro z niecierpliwym westchnieniem.
- Kable elektryczne? To ciekawe. Dlaczego kable elektryczne powodują ogień? Wiesz
coś o tym?
Ichiro westchnął znowu i rysował dalej. Wrócił do ciemnej kredki i u dołu kartki za-
czął rysować przerażonych ludzi, uciekających w różne strony.
- Doskonale ci to idzie - pochwaliłem. - Może w nagrodę za to Oji wziąłby cię jutro do
kina. Co o tym myślisz?
Mój wnuk przerwał rysowanie i popatrzył na mnie.
- Tam może być za dużo strachów dla Oji - powiedział.
- Wątpię - roześmiałem się. - Ale twoja mama i ciotka mogą naprawdę się przestra-
szyć.
Teraz Ichiro wybuchnął głośnym śmiechem. Przewrócił się na wznak, dając upust
swej radości.
- Mama i ciocia Noriko naprawdę się przestraszą! -wrzeszczał w sufit.
- Ale nam, mężczyznom, będzie się to podobało, prawda, Ichiro? Pójdziemy jutro. Co
ty na to? Kobiety weźmiemy z sobą i będziemy obserwować, jak się boją.
Ichiro zanosił się od śmiechu.
- Ciocia Noriko przestraszy się od razu!
- Pewnie tak - przyznałem i sam znów się roześmiałem. - No to świetnie, idziemy jutro
wszyscy. A teraz, Ichiro, rysuj może dalej.
- Ciocia Noriko się przestraszy! Będzie chciała wyjść!
- No już, Ichiro, jedźmy dalej. Szło ci doskonale.
Ichiro przekręcił się na brzuch i znów zabrał się do rysowania. Ale poprzednia kon-
centracja jakby go opuściła. Dodawał coraz to więcej uciekających postaci u dołu, aż pozle-
wały się ze sobą i straciły wszelki sens. W końcu, do reszty już zniecierpliwiony, zabazgrał
bezlitośnie całą dolną część arkusza.
- Ichiro, co ty robisz? Nie pójdziemy do kina, jak będziesz tak postępował. Przestań!
Ichiro zerwał się z podłogi i wrzasnął:
- Srebrzysty Hi yo!
- Ichiro, usiądź. Jeszcze nie skończyłeś.
- Gdzie jest ciocia Noriko?
- Rozmawia z mamą. Patrz, nie skończyłeś jeszcze rysunku. Ichiro!
Ale mój wnuk pędem wypadł z pokoju, wykrzykując:
- Samotny Jeździec! Srebrzysty Hi yo!
Nie pamiętam już dobrze, co wtedy zrobiłem. Pewnie posiedziałem w tym pokoju z
pianinem jeszcze parę minut, wpatrując się w rysunki wnuka i nie myśląc o niczym szczegól-
nym, co mi się ostatnio coraz częściej zdarza. W końcu jednak wstałem i poszedłem rozejrzeć
się za rodziną.
Znalazłem Setsuko siedzącą samotnie na werandzie, zapatrzoną w ogród. Słońce
świeciło jeszcze jasno, ale na dworze bardzo pochłodniało i gdy się pojawiłem, Setsuko prze-
sunęła dla mnie poduszkę na słoneczną plamę.
- Zaparzyłyśmy świeżą herbatę - powiedziała. - Czy ojciec się napije?
Tak, podziękowałem, i gdy nalewała, przebiegłem wzrokiem po ogrodzie.
Ten nasz ogród, mimo wszystkich szkód wojennych, całkiem się odrodził i znów do-
kładnie przypomina tamten, założony przez Akirę Sugimurę jakieś czterdzieści lat temu. W
odległym zakątku, nieopodal tylnego muru zobaczyłem Noriko i Ichiro - oglądali krzew bam-
busowy. Ten krzew, jak niemal wszystkie inne krzewy i drzewa w ogrodzie, Sugimura prze-
sadził już dobrze podrośnięte z innego końca miasta. Powiadają, że sam przechadzał się po
mieście, zaglądając przez parkany do ogrodów, i że oferował właścicielom duże sumy za każ-
dy krzew czy drzewo, które zasadzić chciał u siebie. Jeśli .to prawda, trzeba podziwiać jego
wybór, bo efekt był - i pozostaje nadal - cudownie harmonijny. Ogród robi wrażenie natural-
nej gmatwaniny, niemal bez śladu narzuconego planu.
- Noriko zawsze tak świetnie sobie radzi z dziećmi -zauważyła Setsuko z oczami
utkwionymi w tamtej dwójce. - Ichiro bardzo ją polubił.
- Ichiro to wspaniały chłopak - zapewniłem. - Ani trochę nieśmiały jak tyle innych
dzieci w jego wieku.
- Mam nadzieję, że tym razem nie sprawił ojcu kłopotu. Bo czasem potrafi być uparty.
Proszę, niech ojciec go zbeszta bez wahania, jak zacznie być dokuczliwy.
- Skądże znowu. Świetnie się dogadujemy. Właśnie przed chwilą rysowaliśmy pospo-
łu.
- Doprawdy? Pewnie był zachwycony.
- Odgrywał także dla mnie jakąś historyjkę. Doskonale pomaga sobie mimiką.
- O tak. Zabawia się w ten sposób godzinami.
- Czy on sobie wymyśla jakieś słowa? Trochę się przysłuchiwałem, ale nie zrozumia-
łem, co mówił.
Córka podniosła rękę do ust, żeby ukryć śmiech.
- Pewnie bawił się w kowbojów. Jak bawi się w kowbojów, usiłuje mówić po angiel-
sku.
- Po angielsku? Nadzwyczajne. A więc to był angielski.
- Zabraliśmy go kiedyś do kina na amerykański film kowbojski. Od tego czasu bardzo
ich sobie upodobał. Musieliśmy mu nawet kupić kowbojski kapelusz. Jest przekonany, że
kowboje wydają te komiczne dźwięki. Musiało się to wydać ojcu bardzo dziwne.
- A więc to w tym rzecz - roześmiałem się. - Mój wnuk został kowbojem.
W ogrodzie lekki wiatr kołysał liśćmi. Noriko przykucnęła przy starej kamiennej la-
tarni w pobliżu tylnego muru, pokazując coś Ichiro.
- A swoją drogą - westchnąłem - jeszcze parę lat temu nie pozwolono by chłopcu
oglądać czegoś takiego jak kowbojski film.
Setsuko, nie odwracając twarzy od ogrodu, powiedziała:
- Suichi uważa, że lepiej, żeby lubił kowbojów, niż robił sobie idoli z takich ludzi jak
Miyamoto Musashi8
. Suichi sądzi, że amerykańscy bohaterowie są dziś dla dzieci lepszymi
wzorcami.
- Czyżby? No, ale to jego własny pogląd.
Kamienna latarnia najwyraźniej nie zrobiła wrażenia na Ichiro, bo zobaczyliśmy, jak
szarpie gwałtownie ciotkę za ramię. Obok mnie Setsuko roześmiała się, zakłopotana.
- On jest taki butny. Szarpie i popycha ludzi. Okropne ma maniery.
- A, byłbym zapomniał - powiedziałem - postanowiliśmy z Ichiro, że jutro idziemy do
kina.
- Naprawdę?
Od razu spostrzegłem, że Setsuko przyjęła to z wahaniem.
- Tak - potwierdziłem. - Zdaje się, że bardzo się zapalił do tej prehistorycznej bestii.
Bądź spokojna, sprawdziłem to w gazecie. Film doskonale się nadaje dla chłopca w jego wie-
ku.
- Tak, na pewno.
- Prawdę mówiąc, uznałem, że powinniśmy pójść wszyscy. Taka rodzinna eskapada.
Setsuko nerwowo odchrząknęła.
- Byłoby bardzo miło. Tylko że Noriko też może mieć na jutro jakieś plany.
- O, a cóż to za plany?
- Zdaje się, że chciała nas wszystkich zabrać do rezerwatu jeleni. Choć z pewnością
można to odłożyć na inny dzień.
- Nie wiedziałem, że Noriko ma jakieś plany. W każdym razie nic mi o nich nie mówi-
ła. Poza tym, obiecałem już Ichiro, że jutro pójdziemy do kina, więc teraz nie przestanie o
tym myśleć.
- Rzeczywiście - przyznała Setsuko. - Na pewno zechce pójść do kina.
Noriko szła właśnie ku nam ogrodową ścieżką, prowadzona za rękę przez Ichiro. Bez
wątpienia mogłem od razu z nią uzgodnić sprawę następnego dnia, ale nie pozostali na we-
randzie, tylko weszli do środka umyć ręce. Wobec tego mogłem podnieść tę kwestię dopiero
wieczorem, po kolacji.
We dnie jadalnia wygląda dość ponuro, jako że słońce jest tam rzadkim gościem, za to
po zmroku, z ocienioną abażurem lampą tuż nad stołem, ma przytulną atmosferę. Siedzieli-
śmy już dłuższą chwilę wokół stołu zajęci czytaniem gazet i czasopism, gdy odezwałem się
do wnuka:
- No co, Ichiro, powiedziałeś cioci o jutrzejszych planach?
Ichiro spojrzał znad książki zaintrygowany.
- Weźmiemy z sobą panie czy też nie weźmiemy? Pamiętasz, co mówiliśmy, że mogą
się przestraszyć.
Zrozumiał teraz i uśmiechnął się wesoło.
- Ciocia Noriko może się przestraszyć - powiedział. -Ciociu Noriko, chcesz pójść z
nami?
- Pójść dokąd, Ichiro-san? , - Na film o potworze.
- Tak sobie myślałem, że wszyscy moglibyśmy jutro pójść do kina - wyjaśniłem. -
Rodzinna eskapada, że tak powiem.
- Jutro? - Noriko spojrzała na mnie, potem na Ichiro.
- Jak to? Przecież nie możemy jutro iść, prawda, Ichiro? Idziemy do jeleniego rezer-
watu, nie pamiętasz?
- Rezerwat może poczekać. Chłopak cieszy się teraz na to swoje kino.
- Nonsens - zawyrokowała Noriko. - Wszystko już ustalone. W drodze powrotnej
wstąpimy do pani Watanabe. Ona chce poznać Ichiro. Zresztą, postanowiliśmy to już dużo
wcześniej, prawda, Ichiro?
- To bardzo miło z ojca strony - wtrąciła się Setsuko.
- Przypuszczam, że pani Watanabe będzie nas oczekiwać. Może przełożymy kino na
pojutrze.
- Ichiro nie może się już doczekać tego kina - zaprotestowałem. - Cóż za utrapienie z
tymi kobietami.
8
Miyamoto Musashi - okrutny wojownik japoński, mistrz miecza, uchodzący za wzór samuraja (przyp. tłum.).
KAZUO ISHIGURO Malarz świata ułudy Przełożyła Maria Skroczyńska-Miklaszewska Tytuł oryginału: AN ARTIST OF THE FLOATING WORLD Moim Rodzicom
Październik 1948 Jeśli w słoneczny dzień wyruszysz w górę stromą ścieżką prowadzącą od drewnianego mostku, wciąż jeszcze nazywanego w tych stronach Mostem Rozterki, dojrzysz niebawem między wierzchołkami dwóch miłorzębów dach mojego domu. Nawet gdyby nie górował swoim położeniem nad innymi, i tak wyróżniałby się spośród wszystkich okolicznych do- mów, toteż znalazłszy się na szczycie mógłbyś się zadziwić, cóż to za bogacz w nim mieszka. Ja jednak nie jestem i nigdy nie byłem bogaczem, okazały wygląd tego domu stanie się zaś czymś zupełnie oczywistym, gdy powiem, że budował go mój poprzednik i że tym poprzednikiem był nie kto inny, tylko sam Akira Sugimura. Rzecz jasna, dla kogoś, kto po raz pierwszy zawitał do naszego miasta, nazwisko Akira Sugimura może nic nie znaczyć. Ale wystarczy je wspomnieć komukolwiek, kto mieszkał tu jeszcze przed wojną, aby się dowie- dzieć, że Sugimura przez jakieś trzydzieści lat należał bez wątpienia do najbardziej poważa- nych i wpływowych jego mieszkańców. A skoro już to wiecie i dotarłszy na szczyt wzgórza przystaniecie, by popatrzeć na piękną cedrową bramę, na rozległą posesję okoloną ogrodowym murem, dach z wytworną dachówką i stylowo rzeźbioną kalenicą, uwydatnioną na tle dookolnej panoramy, pewnie za- pytacie w duchu, jak doszedłem do takiej posiadłości, jeśli mienię się być człowiekiem o umiarkowanych środkach. Otóż faktem jest, że kupiłem ten dom za symboliczną sumę, nie sięgającą chyba połowy jego rzeczywistej wartości w owym czasie. A wszystko to dzięki przedziwnej - ktoś powie: głupiej - procedurze narzuconej przy sprzedaży przez rodzinę Su- gimurów Dziś jest to już historia sprzed jakichś piętnastu lat. Moja ówczesna sytuacja finanso- wa poprawiała się z każdym miesiącem i żona jęła nalegać, abym postarał się o nowy dom. Z właściwą sobie dalekowzrocznością dowodziła, że dom powinien odpowiadać naszej pozycji społecznej - a nie mówiła tak z próżności, tylko z uwagi na perspektywy małżeńskie naszych córek. Widziałem w tym wiele racji, ale że Setsuko, starsza, miała dopiero czternaście czy piętnaście lat, nie sądziłem, by to było coś pilnego. Niemniej, przez rok czy więcej, gdy tylko słyszałem o jakimś odpowiednim domu do sprzedania, nie omieszkałem zasięgać bliższych informacji. Na dom Akiry Sugimury, który w rok po jego śmierci rodzina wystawiła na sprzedaż, zwrócił mi uwagę jeden z moich uczniów. To, że miałbym kupić taki dom, wyda- wało mi się absurdalne i przypisywałem tę sugestię przesadnemu uznaniu, jakie żywili dla mnie zawsze moi uczniowie. Napisałem tam jednak prosząc o szczegóły i reakcja była nie- oczekiwana.
Oto któregoś popołudnia odwiedziły mnie dwie wyniosłe, siwowłose damy, jak się później okazało - córki Akiry Sugimury. Gdy wyraziłem miłe zaskoczenie takim dowodem osobistej uwagi ze strony rodziny tak dostojnej, starsza z sióstr odparła chłodno, że nie przy- szły ze względów czysto grzecznościowych. Bowiem w ciągu ostatnich paru miesięcy otrzy- mały wiele ofert dotyczących kupna domu ich zmarłego ojca, ale rodzina postanowiła w koń- cu je odrzucić, pozostawiając tylko cztery. Tych czterech kandydatów członkowie rodziny wybrali z wielką starannością, przyjmując za podstawę jedynie zalety charakteru i życiowe dokonania. - Jest dla nas rzeczą pierwszej wagi - wywodziła -aby dom zbudowany przez naszego ojca przeszedł w ręce człowieka, którego by on zaakceptował i uznał za godnego tej siedziby. Oczywiście, że okoliczności każą nam brać pod uwagę i stronę finansową, ale to rzecz całkowicie drugo- rzędna. I w ten sposób ustaliłyśmy cenę. Przy tych słowach młodsza z sióstr, która dotąd prawie się nie odzywała, wręczyła mi kopertę, po czym obie uważnie mnie obserwowały, gdy ją otwierałem. Wewnątrz, na poje- dynczym arkusiku papieru, widniała tylko wytwornie wykaligrafowana atramentowym pę- dzelkiem liczba. Już, już miałem wyrazić zdumienie z powodu takiej niskiej kwoty, gdy po wyrazie ich twarzy zorientowałem się, że dalszą rozmowę o finansach uznałyby za niesto- sowną. Starsza oświadczyła bez ogródek: - Próby wzajemnego przelicytowywania się nie przyniosą korzyści żadnemu z kandydatów. Nie jesteśmy zainteresowani otrzymaniem wyż- szej sumy. Za to teraz zamierzamy przeprowadzić aukcję prestiżową. Przyszły do mnie osobiście - wyjaśniła - aby w imieniu rodziny Sugimurów zapytać oficjalnie, czy zechcę się poddać - wraz z tamtymi trzema, oczywiście - bliższemu zbadaniu mego zaplecza rodzinnego i dokumentów uwierzytelniających. W ten sposób nastąpi wybór odpowiedniego nabywcy. Niezwykła to była procedura, lecz nie budziła mych zastrzeżeń. W końcu, bardzo po- dobnie prowadziło się przedślubne pertraktacje. I w gruncie rzeczy trochę mi schlebiało, że ta stara, zachowawcza rodzina uznała mnie za godnego kandydata. Wyraziłem więc zgodę, a zarazem wdzięczność obu paniom, a wówczas młodsza odezwała się do mnie po raz pierw- szy: - Nasz ojciec był człowiekiem wysokiej kultury, panie Ono. Żywił wielki szacunek dla artystów. I pana dzieła też mu były znane. W ciągu następnych paru dni zasięgnąłem sam języka i odkryłem, że to, co mówiła młodsza siostra, było zgodne z prawdą. Akira Sugimura był rzeczywiście kimś w rodzaju żar- liwego miłośnika sztuki i nieraz wspierał wystawy własną kiesą. Doszły mnie także pewne
interesujące plotki: otóż znaczny odłam rodu Sugimurów zdaje się w ogóle nie chciał słyszeć o sprzedaży domu i dochodziło na tym tle do ostrych sprzeczek. W końcu zwyciężyła pre- sja finansowa, a ta przedziwna procedura towarzysząca transakcji stanowiła kompro- mis wobec tych, którzy nie chcieli, żeby dom przeszedł w obce ręce. Nie da się zaprzeczyć, że w tych poczynaniach było coś z władczej arogancji, co do mnie jednak, skłonny byłem oka- zać życzliwe zrozumienie dla sentymentów tak zasłużonego rodu. Mojej żonie wszakże ten pomysł z drobiazgowym dochodzeniem mniej przypadł do gusty. - Cóż oni sobie wyobrażają? Że kim są? - oburzała się. - Powinniśmy im powiedzieć, że nie chcemy mieć z nimi więcej do czynienia. - Ale co w tym złego? - przekonywałem. - Nie mamy nic do ukrywania. To prawda, że nie posiadam wielkich majętności, ale oni już z pewnością o tym wiedzą, a mimo wszystko uważają nas za godnych kandydatów. Niech badają, mogą odkryć tylko rzeczy świadczące na naszą korzyść. -1 nie omieszkałem dodać: -Tak czy siak, robią jedynie to, co by robili w razie, gdybyśmy prowadzili z nimi przedślubne pertraktacje. A my musimy się do takich rzeczy przyzwyczaić. Zresztą, ten pomysł z „aukcją prestiżową”, jak to nazwała starsza z sióstr, mógł budzić tylko podziw. Dziwne, że częściej nie załatwia się spraw tym sposobem. O ileż więcej za- szczytu przynosi taki konkurs, w którym bardziej się liczą zalety moralne i życiowe dokona- nia niż objętość trzosa. Do dziś pamiętam głęboką satysfakcję, jaką odczułem na wiadomość, że rodzina Sugimurów - po bardzo skrupulatnych dociekaniach - uznała, że jestem najbardziej godny tego tak cenionego przez nich domu. A i sam dom, co tu mówić, wart był tych paru uciążliwości, bo oprócz imponującego wyglądu zewnętrznego, wewnątrz jest cały wyłożony delikatnym drewnem, tak dobranym, by widoczne było piękno słojów, i my wszyscy, za- mieszkawszy w nim, doszliśmy do wniosku, że to siedziba ze wszech miar sprzyjająca spoko- jowi i odprężeniu. Niemniej, arbitralność Sugimurów dawała o sobie znać na każdym kroku w czasie przeprowadzania transakcji, przy czym niektórzy członkowie ich rodziny nawet nie usiłowali ukryć swojej wrogości wobec nas, toteż nabywca mniej wyrozumiały mógłby łatwo się obra- zić i zrezygnować z całej tej imprezy. Nawet w późniejszych latach zdarzało mi się spotkać kogoś z nich, kto zamiast wymienić ze mną zwykłe uprzejmości, ot, wprost na ulicy wypyty- wał o stan domu i o to, jakie poczyniłem zmiany Dziś nie mam o Sugimurach prawie żadnych wiadomości, ale kiedyś, wkrótce po ka- pitulacji, odwiedziła mnie młodsza z sióstr, tych, które złożyły mi wizytę w związku ze sprzedażą Lata wojny zmieniły ją w chudą, schorowaną staruszeczkę. Zwyczajem swego ro-
du, nie zadała sobie trudu, żeby ukryć, co naprawdę ją sprowadza: chciała wiedzieć, jak dom - nie jego mieszkańcy - przetrwał wojnę. Ledwie bąknęła parę słów współczucia dowiedziaw- szy się o mojej żonie i o Kenji, po czym jęła wypytywać, jak dalece dom ucierpiał od bom- bardowań. Czułem się tym zrazu urażony. Później jednak spostrzegłem, jak jej oczy mimo woli wędrują po pokoju i jak raz po raz urywa nagle w pół słowa któreś z tych swoich do- kładnie odmierzonych, nienagannych zdań. Zrozumiałem wtedy, że ogarniają ją fale wzrusze- nia, bo oto znów znajduje się w tych starych kątach. Wreszcie, gdy się domyśliłem, że więk- szość jej krewnych już nie żyje, zrobiło mi się jej żal i zaofiarowałem się ją oprowadzić po domostwie. Dom nie uniknął wojennych zniszczeń. Akira Sugimura dobudował kiedyś do niego wschodnie skrzydło, obejmujące trzy duże pokoje i połączone z główną częścią budynku pa- sażem biegnącym skrajem ogrodu. Ów pasaż był tak nieprawdopodobnie długi, że niektórzy utrzymywali, iż Sugimura zbudował go - razem ze wschodnim skrzydłem - dla rodziców, któ- rych wolał trzymać w pewnej odległości. W każdym razie, pasaż był jedną z najbardziej atrakcyjnych części budowli. W popołudniowej porze na całej jego długości krzyżowały się światła i cienie otaczającego go z zewnątrz listowia, tak że miało się wrażenie wędrówki przez ogrodowy tunel. I ta właśnie część domu ucierpiała od bomb najbardziej, a gdy ogląda- liśmy ją z ogrodu, spostrzegłem, że pani Sugimura jest bliska płaczu. Przeszła mi już cała wcześniejsza irytacja i zapewniłem ją skwapliwie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji szkody zostaną naprawione i dom powróci do takiego stanu, w jakim zbudował go jej ojciec. Nie miałem pojęcia, czyniąc jej tę obietnicę, jak niewielkie będą nadal możliwości zdobycia materiałów. Jeszcze długo po kapitulacji zdarzało się czekać tygodniami na kawałek drewna albo zapas gwoździ. W tych warunkach musiałem się ograniczyć do napraw w głów- nej części domu - która przecież też nie uniknęła szkód wojennych - a roboty przy wschodnim skrzydle i pasażu ogrodowym ciągnęły się w nieskończoność. Zrobiłem, co mogłem, by za- pobiec ich ruinie, ale wciąż jeszcze daleko nam do uruchomienia tej części. Zresztą teraz, gdy pozostaliśmy tu już tylko oboje z Noriko, nie ma potrzeby tak się spieszyć z powiększaniem naszej przestrzeni mieszkalnej. Jeszcze i dziś, gdybym was zaprowadził na tył domu i rozsunął ciężkie drzwi, byście mogli zerknąć na resztki ogrodowego pasażu Sugimury, odnieślibyście wrażenie, że musiał być niegdyś bardzo malowniczy. Dostrzeglibyście również bez wątpienia pleśń i pajęczyny, których nie jestem w stanie zwalczyć, no i te wielkie szpary w suficie, osłonięte przed niebem jedynie brezentowymi płachtami. Niekiedy, wczesnym rankiem, odsuwam te drzwi i wówczas widzę, jak przez brezentowe płachty wlewają się do środka przyćmione smugi słońca, a w
powietrzu wiszą chmury kurzu, jakby przed chwilą zawaliło się sklepienie. Oprócz pasażu i wschodniego skrzydła największych szkód doznał ganek. Moja ro- dzina, a zwłaszcza obie córki, zawsze lubiła na nim przesiadywać, gwarząc i patrząc na ogród. Toteż nic dziwnego, że gdy Setsuko, ta zamężna, przyjechała nas odwiedzić po raz pierwszy po kapitulacji, posmutniała na widok jego stanu. Zdążyłem już wtedy ponaprawiać najdotkliwsze szkody, lecz w jednym końcu, tam gdzie podmuch bomby wypchnął deski, podłoga była nadal wybrzuszona i spękana. Dach werandy też ucierpiał i w dni deszczowe musieliśmy rozstawiać na podłodze pojemniki na przeciekającą wodę. W ubiegłym roku wszakże zdołałem posunąć się z robotą i gdy w zeszłym miesiącu Setsuko odwiedziła nas znowu, weranda była już mniej więcej doprowadzona do porządku. Noriko na czas wizyty siostry wzięła z pracy urlop, toteż przy utrzymującej się pięknej pogo- dzie obie spędzały na niej dużo czasu, jak za dawnych lat. Często się do nich przyłączałem i chwilami było prawie tak jak kiedyś, gdy w słoneczny dzień rodzina zbierała się tam, by odpocząć, rozmawiając o tym i o tamtym, wymieniając między sobą sło- wa często bez znaczenia. Któregoś razu - było to chyba rankiem, nazajutrz po przyjeździe Setsuko - gdy siedzieliśmy na ganku po śniadaniu, Noriko powiedziała: - Co za ulga, Setsuko, że nareszcie przyjechałaś. Uwolnisz mnie trochę od ojca. - Noriko, jak możesz... - Setsuko niespokojnie poruszyła się na poduszce. - Odkąd przeszedł na emeryturę, trzeba go bardzo pilnować - ciągnęła Noriko ze zło- śliwym uśmieszkiem. -Trzeba dbać, żeby stale był zajęty, bo inaczej popada w melancholię. - No wiesz... - Setsuko uśmiechnęła się nerwowo i z westchnieniem odwróciła się w stronę ogrodu. - Klon chyba już całkiem ozdrawiał. Wygląda okazale. - Setsuko pewnie pojęcia nie ma o tym, jak ty się zmieniłeś, tato. Pamięta ciebie z cza- sów, kiedy byłeś tyranem i chodziłyśmy przed tobą na paluszkach. Bardzo złagodniałeś ostat- nimi czasy, prawda? Zaśmiałem się, żeby Setsuko wiedziała, że to wszystko żarty, lecz wciąż miała niewy- raźną minę. Noriko znów odwróciła się do siostry i dodała: - Ale ojcem naprawdę trzeba bar- dziej się zajmować, całymi dniami snuje się po domu osowiały. - Głupstwa plecie, jak zwykle - wtrąciłem. - Gdybym cały dzień snuł się po domu osowiały, to kto by to wszystko ponaprawiał? - Właśnie - Setsuko zwróciła ku mnie twarz z uśmiechem - dom wygląda teraz prze- wspaniale. Tato musiał się dobrze napracować. - Miał pomocników do trudniejszych robót - wyjaśniła Noriko. - Zdaje się, że mi nie wierzysz. Ojciec jest już nie ten sam. Nie trzeba już się go obawiać. Jest o wiele łagodniejszy,
bardziej oswojony. - Noriko, jak możesz... - Czasem nawet coś upitrasi w kuchni. Co, może mi nie wie- rzysz? Nie wierzysz, że z taty teraz dużo lepszy kucharz niż dawniej? - Noriko, myślę, że już dosyć na ten temat - ucięła łagodnie Setsuko. - Czy nie mam racji, tato? Robisz duże postępy. Znowu się uśmiechnąłem i ze znużeniem potrząsnąłem głową O ile dobrze pamiętam, to właśnie wtedy Noriko odwróciła się w stronę ogrodu i zamykając oczy przed słońcem po- wiedziała: - No, ale nie może liczyć na to, że będę przychodziła tu gotować, kiedy wyjdę za mąż. I bez ojca będę miała dość roboty. Gdy to mówiła, Setsuko, która dotychczas wstydliwie patrzyła w inną stronę, rzuciła mi szybkie, pytające spojrzenie. I natychmiast odwróciła oczy, by odwzajemnić uśmiech sio- stry. Lecz jakiś nowy, głębszy niepokój przebijał z jej zachowania i wyraźnie odetchnęła z ulgą, gdy jej mały synek zaczął się uganiać po werandzie, co dało jej sposobność do przejścia na inny temat. - Ichiro, proszę cię, uspokój się - zawołała za chłopcem. Ichiro, po nowoczesnym mieszkanku swych rodziców, był niewątpliwie zachwycony olbrzymią przestrzenią w naszym domu. W każdym ra- zie, nie podzielał widać naszego upodobania do przesiadywania na werandzie - wolał prze- mierzać ją pędem w obie strony, ślizgając się raz po raz na wypolerowanych deskach. Parę razy omal nie przewrócił naszej tacy z herbatą, ale upomnienia matki jak dotąd na nic się nie zdały. I teraz też, gdy Setsuko zaproponowała, żeby wziął poduszkę i usiadł razem z nami, przyczaił się w kącie ganku, nadąsany. - Chodź, Ichiro - zawołałem. - Nużą mnie te ciągłe rozmowy z kobietami. Usiądź przy mnie i pogadamy o męskich sprawach. Przyszedł natychmiast. Położył swoją poduszkę obok mojej i usadowił się wytwornie, prostując plecy jak należy, z rękami na udach. - Oji1 - rzekł z powagą - mam pytanie. - Słucham, Ichiro, o co chodzi? - Chcę się czegoś dowiedzieć o potworze. - Potworze? - Czy on jest prehistoryczny? 1 Oji (Ojii) - tu: dziadku (jap.) (przyp. tłum.).
- Prehistoryczny? To ty znasz już takie słowa? Musi być z ciebie bystry chłopak. W tym momencie dostojeństwo Ichiro gdzieś się rozpłynęło. Porzuciwszy przybraną pozę, przewrócił się na plecy i jął wymachiwać nogami. - Ichiro! - napomniała go szeptem Setsuko. - Jak ty się zachowujesz przy dziadku? Usiądź! Jedyną reakcją chłopca było powolne opuszczenie nóg, które bezwładnie opadły na podłogę. Potem zamknął oczy, złożywszy na piersiach ręce. - Oji - zapytał sennie - czy ten potwór jest prehistoryczny? - O jakim potworze mówisz, Ichiro? - Proszę mu nie mieć za złe, tato - tłumaczyła Setsuko uśmiechając się nerwowo. - Wczoraj, kiedyśmy tu przyjechali, przed dworcem wisiał jakiś plakat filmowy. Przez całą drogę w taksówce zamęczał kierowcę pytaniami. Wielka szkoda, że sama tego plakatu nie widziałam. - Oji! Więc czy ten potwór jest prehistoryczny, czy nie jest? Żądam odpowiedzi! - Ichiro! - Matka spojrzała na syna ze zgrozą. - Nie bardzo wiem, Ichiro. Myślę, że musielibyśmy wpierw zobaczyć film. - To kiedy go zobaczymy? - Hmm. Najlepiej spytaj mamę. Może w tym filmie straszą dzieci, nigdy nie wiadomo. Nie chciałem go sprowokować tą uwagą, lecz efekt jej był piorunujący. Mój wnuk przetoczył się z powrotem na poduszkę i siedząc miażdżył mnie spojrzeniem. - Jak śmiesz! - krzyknął. - Co ty mówisz! - Ichiro! - Setsuko była przerażona. Ale Ichiro nie spuszczał ze mnie wzroku pełnego wściekłości, więc w końcu musiała podnieść się z poduszki i podeszła do nas. - Ichiro! - szepnęła. - Nie patrz tak na dziadka! Ichiro odpowiedział koziołkiem w tył i leżąc znów na wznak, wymachiwał w powie- trzu nogami. Setsuko jeszcze raz uśmiechnęła się do mnie nerwowo. - Ma okropne maniery. - I najwyraźniej nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, znów się uśmiechnęła. - Ichiro-san - wtrąciła się Noriko. - Może byś tak mi pomógł sprzątnąć po śniadaniu? - To babska robota - odrzekł Ichiro, wymachując wciąż nogami. - Więc Ichiro nie pomoże? Ot, i problem. Stół taki ciężki, a ja nie mam siły sama go odsunąć. Ciekawam, kto w takim razie mi pomoże. Na to Ichiro zerwał się na równe nogi i wielkimi krokami, nie spojrzawszy nawet na nas, wszedł do środka. Noriko śmiejąc się podążyła za nim.
Setsuko zerknęła w ich stronę i zaraz ujęła dzbanek z herbatą, żeby mi napełnić fili- żankę. - Nie miałam pojęcia, że sprawy posunęły się już tak daleko - powiedziała przyciszo- nym głosem. - To znaczy, jeśli chodzi o Noriko i jej przedślubne pertraktacje. - Sprawy w ogóle się nie posunęły - odparłem kręcąc głową. - W gruncie rzeczy, nic jeszcze nie zostało ustalone. Wciąż tkwimy w początkowej fazie. - Nie gniewaj się, ale z tego, co Noriko przed chwilą powiedziała, wywnioskowałam, że wszystko mniej więcej... - Urwała, po czym znowu powtórzyła: - Nie gniewaj się. - Ale powiedziała to jakoś tak, że w powietrzu zawisło pytanie. - To nie pierwszy raz Noriko mówi takie rzeczy - przypomniałem. - Prawdę mówiąc, zachowuje się przedziwnie już od czasu, kiedy się zaczęły te nowe pertraktacje. W zeszłym tygodniu mieliśmy tu wizytę pana Mori, pamiętasz go? - Oczywiście. Jak on się miewa? - Nie najgorzej. Przechodził tędy i wstąpił, żeby złożyć nam uszanowanie. Ale rzecz w tym, że Noriko zaczęła przy nim rozmowę o tych przedślubnych pertraktacjach. Mówiła o tym tak jak teraz, jakby wszystko już było załatwione. Okropnie poczułem się zakłopotany. Pan Mori nawet mi pogratulował na odchodnym i zapytał, czym się zajmuje narzeczony. - Rzeczywiście - przyznała Setsuko z troską w głosie. - To musiało być kłopotliwe. - Ale to nie jego wina. Sama słyszałaś ją przed chwilą Więc cóż miał myśleć obcy człowiek? Setsuko nie odpowiedziała i jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Gdy zerknąłem raz na nią kątem oka, była zapatrzona w ogród, trzymając w obu rękach filiżankę tak jakby o niej zapomniała. Był to jeden z tych momentów w czasie jej wizyty u nas, gdy stwierdziłem, że ją obserwuję - może z powodu światła, które padało na nią jakoś tak szczególnie, czy czegoś w tym rodzaju. Bo Setsuko bez wątpienia z latami robi się coraz ładniejsza. Kiedy była całkiem młoda, martwiliśmy się z żoną, że nie jest na tyle urodziwa, by dobrze wyjść za mąż. Już jako dziecko miała nieomal męskie rysy, które jakby jeszcze się uwydatniały w miarę dojrzewania; tak dalece, że gdy między nią a siostrą wybuchała sprzeczka, Noriko zawsze brała górę woła- jąc za nią: „Chłopak! Chłopak!” Kto wie, jaki podobne rzeczy mają wpływ na osobowość? To chyba nie przypadek, że Noriko wyrosła na dziewczynę tak samowolną i upartą, a Setsuko - tak nieśmiałą, ustępliwą. Teraz wszakże, gdy zbliża się do trzydziestki, jej wygląd nabiera jakby nowej, widocznej godności. Pamiętam, jak to przepowiadała żona: „Nasza Setsuko roz- kwitnie w lecie życia” - mawiała nieraz. Myślałem wtedy, że żona w ten sposób tylko się po- ciesza, lecz w zeszłym miesiącu parokrotnie mnie uderzyło, jak dalece miała rację.
Setsuko ocknęła się z zamyślenia i znów rzuciła spojrzenie w stronę wnętrza domu. - Mam wrażenie - powiedziała - że to, co się wydarzyło w zeszłym roku, bardzo ją wytrąciło z równowagi. Może bardziej, niż przypuszczaliśmy. Westchnąłem i skinąłem głową. - Możliwe, że za mało w tym czasie poświęciłem jej uwagi. - Jestem pewna, że ojciec robił wszystko, co mógł, ale przecież takie rzeczy to dla ko- biety straszny cios. - Sądziłem, muszę przyznać, że Noriko trochę gra komedię, jak to ona. Zapewniała przedtem, że to będzie „małżeństwo z miłości”, więc kiedy nic z tego nie wyszło, czuła się zmuszona odpowiednio zachowywać. Ale może to nie było tylko udawanie. - Śmieliśmy się wtedy z tego - powiedziała Setsuko -choć może to naprawdę była mi- łość. Znów umilkliśmy oboje. Z głębi domu dochodził nas głos Ichiro, który raz po raz coś tam wykrzykiwał. - Ojciec wybaczy - odezwała się Setsuko zgoła innym tonem - ale czy dowiedzieliśmy się w końcu, dlaczego tamte zaręczyny w zeszłym roku zostały zerwane? Nikt się tego nie spodziewał. - Pojęcia nie mam. Zresztą, cóż to ma za znaczenie, teraz? - Oczywiście, że nie ma. Przepraszam. - Setsuko jakby rozważała coś przez chwilę, po czym dorzuciła: - Tylko że Suichi wciąż do tego wraca, chce wiedzieć, co się stało w zeszłym roku, dlaczego rodzina Miyake w taki sposób się wycofała. - Zaśmiała się krótko, jakby do siebie. - Podejrzewa chyba, że znam jakąś tajemnicę i że my wszyscy to przed nim ukrywa- my. Muszę go zapewniać wciąż na nowo, że sama nie wiem, o co tam chodziło. - Bądź przekonana - powiedziałem trochę chłodno -że i dla mnie jest to tajemnicą. Gdybym wiedział, nie ukrywałbym tego przed tobą i Suichi. - Naturalnie. Przepraszam, tato, nie chciałam sugerować... - znowu urwała, skrępowa- na. Może i byłem trochę szorstki dla córki tego rana, ale to nie pierwszy raz Setsuko tak mnie nagabywała o te zeszłoroczne wydarzenia i odstąpienie rodziny Miyake od układów. Nie wiem, dlaczego utrzymuje, że coś przed nią ukrywam. Jeśli oni mieli jakieś szczególne powody do zerwania, to zrozumiałe, że nie chcieli mi się z tego zwierzać. Mnie się wydaje, że nie chodziło w tej sprawie o nic nadzwyczajnego. To prawda, że ich wycofanie się w ostatniej chwili było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, ale dlaczego zaraz wyciągać z tego wniosek, że mieli jakiś wyjątkowy powód? Według mnie, w grę wcho-
dził po prostu status ich rodziny. Z tego, co zaobserwowałem, rodzina Miyake należy do tych dumnych i uczciwych ludzi, którzy czuliby się skrępowani świadomością, że ich syn żeni się powyżej swego stanu. Parę lat wcześniej wycofaliby się pewnie od razu, ale skoro młodzi twierdzili, że to ma być „małżeństwo z miłości”, i skoro tyle się dziś mówi o tych nowych obyczajach, ci poczciwi ludzie nie wiedzieli, co z tym zrobić. Ot, i całe wyjaśnienie. Możliwe też, że wprawiła ich w zakłopotanie moja wyraźna aprobata dla tego związ- ku. Nie przywiązywałem bowiem wagi do kwestii pozycji społecznej, te rzeczy po prostu mnie nie obchodziły. Prawdę mówiąc, sam nigdy, w żadnym momencie mego życia, nie zda- wałem sobie dobrze sprawy z mojego własnego statusu społecznego i nawet jeszcze dzisiaj nieraz mnie zaskakują czyjeś słowa lub jakieś wydarzenie świadczące o tym, że cieszę się dużą estymą. Weźmy choćby dla przykładu niedawny wieczór spędzony wraz z Shintaro w naszej starej dzielnicy rozrywkowej, gdzie popijaliśmy w barze pani Kawakami, w którym, jak nam się to coraz częściej zdarza, byliśmy jedynymi klientami. Siedzieliśmy jak zwykle na wysokich stołkach przy bufecie, wymieniając luźne uwagi z panią Kawakami, a że czas pły- nął i nikt inny nie pojawił się w lokalu, nasze rozmowy przybrały charakter bardziej osobisty. Pani Kawakami opowiadała nam o jakimś krewnym, skarżąc się, że ów młody człowiek nie może sobie znaleźć zajęcia odpowiedniego do swych kwalifikacji, gdy Shintaro zawołał na- gle: - Musisz go przysłać do Sensei2 , Obasan3 . Musisz przysłać go do niego! Życzliwe słówko od Sensei we właściwym miejscu, i twój krewny zaraz będzie miał dobrą posadę. - Co ty opowiadasz, Shintaro? - żachnąłem się. - Ja już jestem na emeryturze. Nie mam dziś żadnych stosunków. - Poparcie kogoś takiego jak Sensei wzbudzi szacunek u każdego - upierał się Shinta- ro. - Przyślij młodego człowieka do Sensei, Obasan. Byłem z początku trochę zaskoczony, że Shintaro mówi to z takim przekonaniem. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że wciąż jeszcze pamięta tę drobną przysługę, jaką wy- świadczyłem jego młodszemu bratu wieki temu. Było to chyba w 1935 czy 1936 roku, zwykła formalność, o ile dobrze sobie przypo- minam - list polecający do znajomego w Departamencie Stanu albo coś takiego. Nie wracałbym wtedy więcej do tej sprawy, gdyby nie to, że pewnego popołudnia, gdy odpoczywałem w domu, żona oznajmiła, że przy bramie stoją jacyś goście. 2 Sensei - mistrz, nauczyciel. 3 Obasan - ciotka; tu: barmanka, „bar-mama”) (przyp. tłum.)
- Poproś ich do środka - powiedziałem. - Ale oni mówią, że nie chcą ci przeszkadzać. Wyszedłem do bramy, a tam stał Shinta- ro ze swoim młodszym bratem, wówczas ledwie wyrostkiem. Na mój widok zaczęli z uśmiechami zginać się w ukłonach. - Proszę do środka - zaproponowałem, lecz oni nadal, chichocząc, zginali się w ukło- nach. - Shintaro, proszę, wejdźcie na tatami4 . - Nie, Sensei - sprzeciwił się Shintaro, cały w uśmiechach i ukłonach. - To jest zu- chwałość z naszej strony tak przychodzić do pańskiego domu. Czysta zuchwałość. Ale nie mogliśmy usiedzieć na miejscu, musieliśmy panu podziękować. - Wejdźcie, proszę. Zdaje się, że Setsuko zrobiła dopiero co herbatę. - Nie, Sensei, to szczyt zuchwałości z naszej strony. -Po czym odwracając się do brata, Shintaro szepnął spiesznie: - Yoshio! Yoshio! - Młody człowiek po raz pierwszy przestał zgi- nać się w ukłonach i spojrzał na mnie nerwowo. Wreszcie wykrztusił: - Będę panu wdzięczny do końca moich dni. Będę się starał każdą cząstką siebie być godny pańskiego polecenia. Za- pewniam, że pana nie zawiodę. Będę pracował ciężko i dołożę wszelkich starań, by zadowolić mych zwierzchników. I bez względu na to, jak daleko zajdę w przyszłości, nigdy nie zapomnę człowieka, który mi umożliwił start życiowy. - Ależ to była drobnostka. Pan na to zasługuje. To wywołało gwałtowne protesty ich obu i w końcu Shintaro zwrócił się do brata: - Yoshio, za długo już narzucamy się Sensei. Ale zanim odejdziemy, przyjrzyj się do- brze człowiekowi, który ci dopomógł. To wielki zaszczyt mieć dobroczyńcę tak wpływowego i szczodrego. - Właśnie - wymamrotał młody człowiek i zapatrzył się we mnie. - Shintaro, czuję się zakłopotany. Proszę, wejdźcie i uczcimy to czarką sake. - Nie, Sensei, czas już na nas. To była wielka zuchwałość z naszej strony przyjść tu i zakłócić panu popołudnie. Ale nie mogliśmy wytrzymać, żeby zaraz nie podziękować. Ta wizyta - przyznaję - dała mi poczucie, ze czegoś jednak w życiu dokonałem. Był to jeden z tych momentów pośród życiowej krzątaniny, pozostawiającej mało okazji do podsu- mowania w spokoju własnych działań, kiedy to nagle doznaje się olśnienia, jak daleko się zawędrowało. Bo prawdą jest, że niemal bezwiednie ułatwiłem temu młodzikowi dobry start życiowy. Parę lat wcześniej taka rzecz byłaby nie do pomyślenia, a przecież osiągnąłem tę pozycję prawie nie zdając sobie z tego sprawy.
- Wiele zmieniło się od tamtych czasów, Shintaro -tłumaczyłem mu teraz u pani Ka- wakami. - Jestem już na emeryturze i nie mam tylu znajomości. Choć na dobrą sprawę, Shintaro może i nie myli się tak bardzo w swoich przypusz- czeniach. Może gdybym zechciał popróbować, znów byłbym zaskoczony, jak daleko sięgają moje możliwości. Bo jak powiadam, z własnej pozycji społecznej nigdy nie zdawałem sobie w pełni sprawy. W każdym razie, jeśli nawet Shintaro zdradza czasem naiwność w pewnych kwe- stiach, nie przynosi mu to żadnej ujmy, bo niełatwo dziś spotkać kogoś tak pozbawionego cynizmu i zawziętości naszych czasów. Jest coś krzepiącego w odwiedzaniu baru pani Kawa- kami, gdzie znajduję go siedzącego przy bufecie jak zwykle, jak co wieczór od jakichś sie- demnastu lat - w zamyśleniu, starym zwyczajem obracającego na kontuarze czarkę. Wygląda to doprawdy tak, jakby dla Shintaro nic się nie zmieniło. Przywita się z największą uprzejmo- ścią, jakby wciąż jeszcze był moim uczniem, i przez cały wieczór, choćby i zdrowo sobie podpił, nie przestanie się do mnie zwracać per „Sensei” i okazywać mi swego szacunku. Nie- kiedy nawet, z całym zapałem młodego terminatora, będzie wypytywał mnie o sprawy tech- niki i stylu, mimo ze przecież dawno temu przestał się zajmować prawdziwą sztuką. Od ja- kichś kilku lat para się ilustracją książek, a jego obecną specjalnością są jak wnoszę, strażac- kie samochody. Dzień w dzień przesiaduje w tym swoim pokoiku na poddaszu, rysując wóz za wozem. Za to wieczorami, po paru drinkach, Shintaro lubi sobie pewnie wyobrażać, że wciąż jeszcze jest tym oddanym swej idei młodocianym adeptem sztuki, nad którym niegdyś roztoczyłem artystyczną kuratelę. Ta dziecinna cecha natury Shintaro jest nieraz przedmiotem uciechy pani Kawakami, której nie brak pewnego rodzaju złośliwości. Nie tak dawno na przykład, któregoś wieczoru podczas ulewnego deszczu Shintaro wbiegł do jej lokaliku i jął wyżymać czapkę na matę w progu. - No wiesz, Shintaro-san! - zgromiła go pani Kawakami. - Co za okropne maniery! Shintaro spojrzał na nią wielce stropiony, jakby rzeczywiście popełnił jakieś skanda- liczne wykroczenie. Tłumaczył się gęsto, przepraszając, co wywołało tylko dalszy potok wy- mówek ze strony pani Kawakami. - Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, Shintaro-san. Ty chyba nie masz dla mnie krzty szacunku. - Niech mu pani da spokój, Obasan - zaapelowałem do niej w końcu. - Dość już. Niech mu pani powie, że pani żartuje. 4 Tatami - mata podłogowa (jap.) (przyp. dum.).
- Żartuję? To wcale nie są żarty. Szczyt złych manier. I tak dalej, i dalej, aż w końcu żal było patrzeć na Shintaro. Kiedy indziej znowu Shintaro bywa przekonany, że ktoś sobie stroi z niego kpinki, podczas gdy w rzeczywistości mówi się całkiem poważnie. Raz sprawił duży kłopot pani Kawakami beztroską uwagą o pewnym generale, którego właśnie stracono jako prze- stępcę wojennego: - Zawsze, od chłopięcych lat, go podziwiałem. Ciekaw jestem, co teraz porabia. Pewnie już jest na emeryturze. W lokalu przebywali tego wieczoru jacyś nowi go- ście, którzy spojrzeli ze zgorszeniem na Shintaro. A gdy pani Kawakami, w trosce o swój interes, podeszła do niego i powiedziała mu cicho o losie generała, wybuchnął śmiechem. - No wiesz, Obasan - rzekł donośnie - że też ciebie się trzymają takie ryzykowne żarty. Ignorancja Shintaro w takich sprawach nieraz budzi zdumienie, ale jak mówię, nie ma w tym nic uwłaczającego. Cieszmy się, że istnieją jeszcze tacy ludzie, nie skalani wszech- obecnym dziś cynizmem. W istocie, chyba dzięki temu właśnie przymiotowi - dzięki poczu- ciu, że jakimś cudem pozostał nieskażony - tak bardzo polubiłem w ostatnich latach jego to- warzystwo. A co do pani Kawakami, to choć robi, co może, żeby się nie poddawać panującym dziś nastrojom, trudno zaprzeczyć, że bardzo się w wojennych latach postarzała. Przed wojną mogła jeszcze uchodzić za młódkę, lecz od tamtego czasu coś się w niej załamało, coś skrzy- wiło. Trudno się zresztą dziwić, jeśli się wspomni tych, których na wojnie utraciła. Prowa- dzenie interesu też jej sprawia coraz większą trudność, bo zapewne niełatwo jej uwierzyć, że to ta sama dzielnica, w której otworzyła swój lokalik przed szesnastoma czy siedemnastoma laty. Z tej naszej dawnej dzielnicy rozrywki nic właściwie nie zostało. Prawie wszyscy z dawnej konkurencji zwinęli interes i wynieśli się gdzie indziej, a i ona sama pewnie nieraz rozważa, czy nie pójść w ich ślady. A przecież ten lokalik wtedy, gdy go otworzyła, był wciśnięty między tyle innych ba- rów i jadłodajni, że pamiętam, jak ludzie wątpili, czy długo się utrzyma. Doprawdy, trudno było się przecisnąć tymi małymi uliczkami, nie ocierając się o niezliczone płócienne wy- wieszki reklamowe, które napierały na człowieka ze wszystkich stron, wychylały się z witryn frontowych, by krzykliwymi literami zachwalać atrakcje zakładu. Ale w tamtych czasach była w tej dzielnicy dostatecznie liczna klientela, by mnóstwo takich lokalików mogło świetnie prosperować. Zwłaszcza w cieplejsze wieczory roiło się tam od ludzi, niespiesznie ciągnących od baru do baru lub stojących ot, tak sobie, by pogadać, na środku ulicy. Samochody dawno już przestały ryzykować przejazd tamtą drogą, a i rowerom trudno było przepychać się przez tłumy nierozważnych przechodniów.
Mówię: „nasza dzielnica rozrywki”, ale chyba w istocie było to niewiele więcej niż miejsce, gdzie człowiek mógł coś wypić, zjeść, pogadać. Prawdziwe zagłębia rozrywkowe mieściły się w centrum miasta i tam należało iść w poszukiwaniu domów gejsz albo teatrów. Co do mnie jednak, zawsze wolałem tę naszą. Przyciągała gwarny, ale zacny tłumek, w któ- rym wielu było takich jak my - malarzy i pisarzy, znęconych obietnicą ożywionych rozmów, ciągnących się do późnej nocy Lokal, do którego uczęszczało moje własne grono, nazywał się Migi-Hidari5 i mieścił się u zbiegu trzech bocznych ulic tworzących w tym miejscu wyłożoną płytami chodnikowymi zatoczkę. Migi-Hidari, w przeciwieństwie do sąsiednich, był lokalem rozległym i przestronnym, z piętrem i mnóstwem hostess w strojach zarówno tradycyjnych, jak zachodnich. I ja miałem swój skromny udział w powodzeniu Migi-Hidari, który tak przy- ćmił konkurencję, że w uznaniu zasług nasze grono otrzymało własny stolik w kącie. Popijała tam ze mną elita mojej szkoły: Kuroda, Murasaki,Tanaka - utalentowani młodzi ludzie, już wtedy cieszący się renomą. Wszyscy oni z upodobaniem oddawali się wymianie myśli i pa- miętam, ileż to namiętnych sporów toczyło się wokół tego stołu. Shintaro, muszę tu powiedzieć, nigdy nie należał do tych wybrańców. Ja sam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się do nas przyłączył, ale moi uczniowie mieli silnie roz- winięty zmysł hierarchii, Shintaro zaś na pewno nie zaliczali do czołówki. I przypominam sobie, jak pewnego wieczoru, wkrótce po wizycie Shintaro z bratem w moim domu, opowie- działem o tym epizodzie przy naszym stoliku. Pamiętam, że chłopcy, tacy jak Kuroda, drwili, że bracia nie posiadali się z wdzięczności za „zwykłą posadkę gryzipiórka”. Potem jednak uważnie wysłuchali mych wywodów o tym, jak to czyjaś pozycja i wpływy mogą oddziałać na kogoś, kto pracuje usilnie nie po to, by osiągnąć cele same w sobie, lecz dla satysfakcji, że wykonuje swoje zadania najlepiej, jak potrafi. Wtedy jeden z nich - zapewne Kuroda - pochy- lił się ku mnie i powiedział: - Ja już od pewnego czasu podejrzewam, że Sensei nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wysoko jest ceniony w naszym mieście. Już sam ten przykład, przytoczony nam przed chwilą, wystarczająco ilustruje, że dobra sława Mistrza sięga wszystkich sfer życia, nie tylko świata sztuki. Ale jakże to znamienne dla Sensei, że w swojej skromności nie jest tego świadom. Znamienne, że on sam jest najbardziej zaskoczony tą estymą, jaką się go darzy. Ale my wszy- scy nie jesteśmy tym wcale zaskoczeni. Przeciwnie, można powiedzieć, że mimo wielkiego uznania, jakim się powszechnie cieszy, to właśnie my, tu siedzący, wiemy, jak dalece tego uznania wciąż za mało. Ja sam nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Sława Sensei będzie 5 Migi-Hidari - Prawa-Lewa (jap.) (przyp. tłum.).
rosła i po latach będziemy z największą dumą opowiadać, że byliśmy kiedyś uczniami Masuji Ono. Właściwie nie było w tym wszystkim nic nadzwyczajnego; poniekąd bowiem stało się zwyczajem, że w jakimś momencie podczas tych wieczorów, kiedy już wszystkim szumiało trochę w głowie, moi podopieczni przystępowali do wygłaszania mów pochwalnych na moją cześć. Zwłaszcza celował w tym Kuroda, uważany przez kolegów za kogoś w rodzaju ich rzecznika. Zazwyczaj nie brałem tego zbyt dosłownie, lecz wtedy, podobnie jak wówczas, gdy Shintaro z bratem stali w uśmiechach i ukłonach u wejścia do mojego domu, poczułem przyjemne ciepło satysfakcji. Myliłby się wszakże ktoś, kto by przypuszczał, że przyjaźniłem się tylko z najlepszy- mi spośród moich uczniów. Przeciwnie, po raz pierwszy wstąpiłem do baru pani Kawakami chyba po to, by spędzić wieczór z Shintaro, któremu miałem coś do powiedzenia. Dziś, gdy próbuję odtworzyć ten wieczór w pamięci, jego wspomnienie zlewa się z dźwiękami i obra- zami wszystkich innych wieczorów z tamtych lat - lampiony zawieszone nad drzwiami, śmiech ludzi zgromadzonych przed Migi-Hidari, zapach smażeniny, barmanka przekonująca kogoś, by wrócił do swojej żony, a ponad tym wszystkim dudniący z różnych stron klekot niezliczonych drewnianych sandałów na asfalcie. Pamiętam, że to była ciepła letnia noc i że nie znalazłszy Shintaro w jego zwykłym „rewirze”, ruszyłem na poszukiwania szlakiem tych maleńkich barów. I mimo konkurencji, jaka musiała wtedy panować między owymi lokalami, zwyciężał duch sąsiedzkiej lojalności, toteż było całkiem naturalne, że gdy zapytałem o Shin- taro w jednym z takich barów, właścicielka bez cienia niechęci poradziła mi, bym go poszu- kał w „tamtym nowym”. Pani Kawakami mogłaby niewątpliwie się pochwalić wieloma zmianami - tymi swo- imi drobnymi „ulepszeniami”, jakie poczyniła z biegiem lat. Ja jednak odnoszę wrażenie, że jej lokalik wyglądał tamtej pierwszej nocy niemal identycznie. Już na wstępie uderza wcho- dzącego kontrast między barowym kontuarem, rozjaśnionym ciepłym światłem nisko zawie- szonych lamp, a wnętrzem zaciemnionej salki. Większość klientów woli siedzieć w tym kręgu światła przy barze, co przydaje lokalowi przytulnej intymności. Pamiętam, jak tamtej pierw- szej nocy rozejrzałem się po nim z aprobatą, a i dziś, mimo wszystkich zmian, które prze- kształciły świat dokoła niego, jest ujmujący jak zawsze. Poza nim jednak, niewiele tu rzeczy pozostało nie zmienionych. Teraz, wychodząc z baru pani Kawakami, człowiek może stanąć w progu przekonany, że popijał właśnie na ja- kichś cywilizacyjnych peryferiach. Wszędzie dokoła tylko pustynia rozrzuconych gruzów. Jedynie tyły majaczących w oddali paru domów świadczą o tym, że gdzieś tam niedaleko
znajduje się centrum miasta. „Zniszczenia wojenne” - powiada pani Kawakami. Ale ja pamię- tam, że kiedy obchodziłem tę dzielnicę wkrótce po kapitulacji, wiele budynków jeszcze stało. Stał także Mgi-Hidari, z wytłuczonymi szybami i częściowo zawalonym dachem. I pamiętam, jak przechodząc obok tych pogruchotanych domów, zapytywałem siebie w duchu, czy ożyją jeszcze kiedyś. Aż któregoś ranka przychodzę, a tu buldożery zrównały już wszystko z zie- mią. Tak więc teraz ta strona ulicy jest tylko rumowiskiem. Władze na pewno mają jakieś plany, lecz minęły trzy lata i nic się nie zmieniło. Woda deszczowa gromadzi się w kałużach, zatęchłych pośród pokruszonych cegieł. W rezultacie pani Kawakami musiała założyć na oknach moskitiery, choć nie sądzi, by taka dekoracja przysporzyła jej klientów. Budynki po stronie baru pani Kawakami jeszcze stoją, lecz wiele z nich świeci pust- kami. Choćby te w najbliższym sąsiedztwie - już od jakiegoś czasu opuszczone, co ją napawa niepokojem. Często nam powtarza, że gdyby się nagle wzbogaciła, wykupiłaby te nierucho- mości i rozwinęła interes. Tymczasem jednak czeka, aż się do nich ktoś wprowadzi. Nie mia- łaby nic przeciwko temu, żeby urządzono w nich podobne lokaliki, wszystko, byleby nie mu- siała już mieszkać pośrodku cmentarzyska. Wyszedłszy z baru pani Kawakami o zapadającym zmierzchu, nie można nie przysta- nąć i nie spojrzeć na tę ogromną pustą przestrzeń. Czasem uda się rozpoznać w mroku zwały gruzów i połamanego drewna, a może nawet tu i ówdzie szczątki rur sterczące z ziemi jak zielsko. Mijając potem coraz to nowe rumowiska, widzi się niezliczone oka kałuż połyskujące przez moment tam, gdzie dosięga je światło latarni. A gdy się dojdzie do stóp wzgórza, skąd pnie się droga do mojego domu, i przysta- nąwszy na Moście Rozterki popatrzy w tył, na te ruiny naszej dawnej dzielnicy rozrywki, można dojrzeć, jeśli słońce nie zajdzie całkowicie, rząd starych słupów telegraficznych, wciąż jeszcze bez drutów, znikający dalej w mroku przy drodze, którą właśnie się przebyło. Może też uda się na nich dostrzec ciemne stadka ptaków przycupniętych niewygodnie na wierz- chołkach, jakby w oczekiwaniu na druty, wzdłuż których rysowały ongiś linie na niebie. Pewnego wieczoru, nie tak dawno temu, stojąc na tym drewnianym mostku, zobaczy- łem z daleka dwa słupy dymu unoszącego się z rumowiska. Może to byli robotnicy państwo- wi wykonujący jakiś żółwi plan, a może dzieci, którym zachciało się jakiejś niedozwolonej zabawy, dość że widok tych słupów dymu na niebie wprawił mnie w ponury nastrój. Wyglą- dały jak opuszczone stosy pogrzebowe. Cmentarzysko, mówi pani Kawakami. I kiedy się wspomni tłumy ludzi odwiedzające niegdyś tę dzielnicę, trudno to nazwać inaczej. Ale odbiegam od tematu. Próbowałem tu przywołać w myślach szczegóły odwiedzin
Setsuko w zeszłym miesiącu. Jak już pewnie wspomniałem, Setsuko spędziła prawie cały pierwszy dzień swego pobytu u nas na werandzie, na rozmowach z siostrą. Pamiętam, że w którymś momencie, u schyłku popołudnia, gdy obie pogrążyły się na dobre w kobiecych poga- duszkach, zostawiłem je i ruszyłem na poszukiwanie wnuka, który parę minut wcześniej po- gnał gdzieś w głąb domu. Szedłem właśnie korytarzem, gdy jakiś ciężki tupot wstrząsnął całym domem. Prze- straszony, pośpieszyłem do jadalni. O tej porze dnia nasza jadalnia jest mocno zacieniona, toteż po blasku słońca na werandzie moje oczy musiały się chwilę przyzwyczaić do półmro- ku, aby stwierdzić, że Ichiro w tym pokoju wcale nie ma. Tupot za moment się powtórzył, po nim jeszcze jeden i następne, a towarzyszyły im okrzyki mego wnuka: „Yah! Yah!” Cały ten hałas pochodził z przyległego pokoju z pianinem. Podszedłem więc do drzwi, nasłuchiwałem chwilę i wreszcie cicho je rozsunąłem. Pokój z pianinem, w przeciwieństwie do jadalni, otrzymuje swoją porcję słońca przez cały dzień. Wypełnia się ostrym, jasnym światłem i gdyby był nieco większy, stanowiłby ide- alne miejsce na posiłki. W swoim czasie gromadziłem w nim obrazy i materiały, ale teraz, nie licząc pianina, jest praktycznie pusty. Z pewnością więc właśnie ten brak mebli natchnął me- go wnuka, tak jak przedtem weranda. Ujrzałem go bowiem przemierzającego pokój wzdłuż i wszerz, przy czym jakoś dziwnie odbijał się od podłogi, co miało chyba uosabiać jeźdźca pędzącego przez pustkowie. A że odwrócony był do drzwi plecami, dopiero po chwili spo- strzegł, że jest obserwowany. - Oji! - rzucił mi gniewnie przez ramię. - Nie widzisz, że jestem zajęty? - Przepraszam cię, Ichiro, nie zwróciłem uwagi. - Nie mogę się teraz z tobą bawić! - Przepraszam cię najmocniej, ale te odgłosy tak mnie zachęciły. Pomyślałem sobie, że może by tak przyjść i popatrzeć... Mierzył mnie chwilę nieprzyjaznym wzrokiem, wreszcie rzekł nadąsany: - No dobrze. Ale musisz cicho siedzieć. Jestem zajęty. - Doskonale - roześmiałem się. - Bardzo ci dziękuję, Ichiro. Nie spuszczał ze mnie oka, gdy przechodziłem przez pokój i sadowiłem się przy oknie. Kiedy poprzedniego wieczoru Ichiro zawitał do nas z matką, ofiarowałem mu szki- cownik i komplet kolorowych kredek. Teraz zauważyłem, że szkicownik leży obok na tatami, a przy nim parę rozrzuconych kredek. Spostrzegłem, że pierwsze kartki bloku są zarysowane,
i już miałem sięgnąć, by obejrzeć je dokładniej, gdy Ichiro powrócił nagle do przerwanej przeze mnie dramatycznej opowieści. - Yah Yah! Obserwowałem go przez chwilę, ale niewiele pojąłem z odgrywanych scen. Co jakiś czas powtarzał ten swój koński galop, to znów wyraźnie walczył z nawałnicą niewidzialnych wrogów. Mruczał przy tym pod nosem jakiś dialog, z którego usilnie próbowałem coś zrozu- mieć, lecz jeśli się nie mylę, nie były to normalne słowa, lecz jakieś dziwne dźwięki. Chłopak ignorował mnie, jak tylko potrafił, lecz moja obecność wyraźnie go krępowa- ła. Parę razy zastygł w półgeście, jakby nagle opuściło go natchnienie, by za chwilę znowu rzucić się do akcji. Wkrótce jednak całkiem zrezygnował i klapnął na podłogę. Zastanawia- łem się, czy powinienem klaskać, ale dałem spokój. - To robi wrażenie, Ichiro. Ale powiedz, kogo przedstawiałeś? - Zgadnij, Oji. - Hmm. Czyżby Wielkiego Yoshitsune6 ? Nie? To może samuraja? Hmm. Albo ninja7 ? Ninja z Wiatru? - Oji jest całkiem na złym tropie. - No to powiedz. Kim byłeś? - Samotnym Jeźdźcem! - Co? - Samotnym Jeźdźcem. Srebrzystym Hi yo! - Samotnym Jeźdźcem? Czy to kowboj? - Srebrzysty Hi yo! - Ichiro znów zaczął galopować, tym razem rżąc donośnie. Przyglądałem mu się chwilę. - Gdzie się nauczyłeś zabawy w kowbojów, Ichiro? -zapytałem w końcu, ale on dalej galopował z rżeniem. - Ichiro - powiedziałem bardziej już stanowczym tonem. - Zaczekaj, posłuchaj mnie przez chwilę. To dużo ciekawiej, o wiele ciekawiej wyobrażać kogoś takiego jak Wielki Yos- hitsune. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Ichiro, słuchaj, Oji ci wytłumaczy. Posłuchaj, posłuchaj swojego Oji-san, Ichiro! Być może, mimo woli zanadto podniosłem głos, bo przystanął i spojrzał na mnie prze- straszony. Patrzyłem na niego jeszcze chwilę i westchnąłem. 6 Wielki Yoshitsune (Minamoto) - niemal legendarny wojownik japoński, przedstawiciel rodu, który w 1192 r. ustanowił wojskowe bakufu (szogunat) (przyp, tłum.) 7 Ninja - dosł. ludzie z ukrycia - oddziały do specjalnych poruczeń ludzi — cieni, posługujących się tajemniczą bronią i posiadających umiejętności graniczące z magią (jap.) (przyp. tłum.).
- Przepraszam cię, Ichiro, nie powinienem ci przeszkadzać. Oczywiście, że możesz być, kim zechcesz. Nawet kowbojem. Musisz wybaczyć swojemu Oji-san. Zapomniał się na chwilę. Mój wnuk nie przestawał wpatrywać się we mnie i miałem wrażenie, że za moment wybuchnie płaczem albo przynajmniej wybiegnie z pokoju. - Proszę cię, Ichiro, nie przeszkadzaj sobie, rób dalej, co robiłeś. Ichiro spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym znienacka wrzasnął: „Samotny Jeź- dziec! Srebrzysty Hi yo!” i jął znowu galopować. Tupał przy tym coraz gwałtowniej, aż pokój trząsł się cały. Przyglądałem mu się przez moment, potem sięgnąłem po jego szkicownik. Pierwsze kartki Ichiro zarysował niezbyt skrzętnie. Jego technika wcale nie była zła, ale szkice - tramwajów i pociągów - pozostawiał ledwie rozpoczęte. Spostrzegł teraz, że stu- diuję szkicownik, i przybiegł pędem. - Oji, kto ci pozwolił to oglądać? - Próbował mi wyrwać blok, ale trzymałem go poza zasięgiem jego ręki. - Przestań, Ichiro, nie bądź niegrzeczny. Oji chce zobaczyć, co zrobiłeś kredkami, któ- re ci ofiarował. To mu się należy. - Opuściłem niżej szkicownik i otworzyłem na pierwszym rysunku. - Bardzo ciekawe. Hmm. Ale wiesz, mógłbyś być jeszcze lepszy, gdybyś zechciał. - Oji nie wolno tego oglądać! Ichiro jeszcze raz spróbował mi wyrwać blok, toteż musiałem przytrzymać go za ręce. - Oji, oddaj mi mój blok! - Przestań, Ichiro. Pozwól Oji zobaczyć. Wiesz co, przynieś mi tamte kredki. Przynieś je tutaj i narysujemy coś razem. Oji ci pokaże. Słowa te miały niespodziewany skutek. Mój wnuk natychmiast zaprzestał walki i po- szedł po kredki rozrzucone po podłodze. Gdy wrócił, jakiś nowy element - jakiś rodzaj fascy- nacji - pojawił się w jego zachowaniu. Usadowił się koło mnie i podawał mi kredki, obserwu- jąc mnie pilnie, w milczeniu. Otworzyłem szkicownik na nowej kartce i położyłem go przed nim na podłodze. - Najpierw Oji popatrzy, jak ty coś narysujesz. A potem zobaczy, czy to się da popra- wić. Co chcesz narysować? Ichiro siedział teraz spokojniutko. Spoglądał z namysłem na pustą kartkę bloku, ale nie zrobił najmniejszego ruchu, by zabrać się do rysowania. - Mógłbyś spróbować narysować coś, co widziałeś wczoraj - podpowiedziałem. - Coś, co widziałeś, jak tylko przyjechaliście do miasta. Ichiro nadal patrzył na szkicownik. W końcu podniósł głowę ku mnie i zapytał: - Czy
Oji był kiedyś sławnym malarzem? - Sławnym malarzem? - Roześmiałem się. - Może i masz rację. Czy to mama ci tak mówi? - Ojciec mówi, że Oji był sławnym malarzem. Ale musiał skończyć z malowaniem. - Przeszedłem na emeryturę, Ichiro. Każdy przechodzi na emeryturę, gdy dojdzie do pewnego wieku. To sprawiedliwe, ludziom należy się odpoczynek. - Ojciec mówi, że Oji musiał skończyć z malowaniem, bo Japonia przegrała wojnę. Znów się roześmiałem i zaraz sięgnąłem po szkicownik. Przewracałem kartki, przy- glądając się tramwajom narysowanym przez mojego wnuka, jedną nawet odsunąłem od oczu na odległość ramienia, aby lepiej widzieć. - Jak człowiek dochodzi do pewnego wieku, Ichiro, chce odpocząć od wszystkiego. Twój ojciec też przestanie pracować, kiedy będzie w moim wieku. A i ty kiedyś będziesz w moim wieku i też będziesz pragnął odpoczynku. No więc - powróciłem do pustej kartki i po- łożyłem przed nim szkicownik - co dla mnie narysujesz, Ichiro? - Czy to Oji namalował ten obraz w jadalni? - Nie, malował go artysta, który się nazywa Urayama. A bo co, podoba ci się? - A czy Oji malował ten, co wisi w korytarzu? - Nie, to robił inny świetny artysta, mój stary przyjaciel. - No to gdzie są obrazy Oji? - Na razie leżą poskładane. Ale wróćmy do ważnych rzeczy, Ichiro. Co dla mnie nary- sujesz? Czy pamiętasz coś z wczorajszego dnia? Co się stało, Ichiro? Dlaczego nagle tak za- niemówiłeś? - Ja chcę zobaczyć obrazy Oji. - Jestem pewien, że taki bystry chłopak jak ty potrafi zapamiętać najróżniejsze rzeczy. Choćby ten plakat filmowy, co to go wczoraj widziałeś. Ten z prehistorycznym potworem. Na pewno byś go potrafił narysować. Może nawet lepiej niż na tym plakacie. Ichiro jakby rozważał to przez chwilę. Wreszcie przewrócił się na brzuch i z twarzą niemal przylepioną do papieru zabrał się do rysowania. W dolnej części arkusza narysował ciemnobrązową kredką rząd pudełek - które wkrótce utworzyły horyzont z miejskich zabudowań. Potem wyłonił się majaczący ponad miastem potężny stwór stojący na tylnych nogach, podobny do jaszczura. W tym miejscu Ichiro zamienił brązową kredkę na czerwoną i zaczął rysować wokół bestii jaskrawe zygzaki. - Co to jest, Ichiro? Ogień? Ichiro kreślił te swoje czerwone zygzaki, nie odpowiadając.
- Dlaczego ogień? Czy dlatego, że potwór się pokazał? - Kable elektryczne - odparł Ichiro z niecierpliwym westchnieniem. - Kable elektryczne? To ciekawe. Dlaczego kable elektryczne powodują ogień? Wiesz coś o tym? Ichiro westchnął znowu i rysował dalej. Wrócił do ciemnej kredki i u dołu kartki za- czął rysować przerażonych ludzi, uciekających w różne strony. - Doskonale ci to idzie - pochwaliłem. - Może w nagrodę za to Oji wziąłby cię jutro do kina. Co o tym myślisz? Mój wnuk przerwał rysowanie i popatrzył na mnie. - Tam może być za dużo strachów dla Oji - powiedział. - Wątpię - roześmiałem się. - Ale twoja mama i ciotka mogą naprawdę się przestra- szyć. Teraz Ichiro wybuchnął głośnym śmiechem. Przewrócił się na wznak, dając upust swej radości. - Mama i ciocia Noriko naprawdę się przestraszą! -wrzeszczał w sufit. - Ale nam, mężczyznom, będzie się to podobało, prawda, Ichiro? Pójdziemy jutro. Co ty na to? Kobiety weźmiemy z sobą i będziemy obserwować, jak się boją. Ichiro zanosił się od śmiechu. - Ciocia Noriko przestraszy się od razu! - Pewnie tak - przyznałem i sam znów się roześmiałem. - No to świetnie, idziemy jutro wszyscy. A teraz, Ichiro, rysuj może dalej. - Ciocia Noriko się przestraszy! Będzie chciała wyjść! - No już, Ichiro, jedźmy dalej. Szło ci doskonale. Ichiro przekręcił się na brzuch i znów zabrał się do rysowania. Ale poprzednia kon- centracja jakby go opuściła. Dodawał coraz to więcej uciekających postaci u dołu, aż pozle- wały się ze sobą i straciły wszelki sens. W końcu, do reszty już zniecierpliwiony, zabazgrał bezlitośnie całą dolną część arkusza. - Ichiro, co ty robisz? Nie pójdziemy do kina, jak będziesz tak postępował. Przestań! Ichiro zerwał się z podłogi i wrzasnął: - Srebrzysty Hi yo! - Ichiro, usiądź. Jeszcze nie skończyłeś. - Gdzie jest ciocia Noriko? - Rozmawia z mamą. Patrz, nie skończyłeś jeszcze rysunku. Ichiro! Ale mój wnuk pędem wypadł z pokoju, wykrzykując:
- Samotny Jeździec! Srebrzysty Hi yo! Nie pamiętam już dobrze, co wtedy zrobiłem. Pewnie posiedziałem w tym pokoju z pianinem jeszcze parę minut, wpatrując się w rysunki wnuka i nie myśląc o niczym szczegól- nym, co mi się ostatnio coraz częściej zdarza. W końcu jednak wstałem i poszedłem rozejrzeć się za rodziną. Znalazłem Setsuko siedzącą samotnie na werandzie, zapatrzoną w ogród. Słońce świeciło jeszcze jasno, ale na dworze bardzo pochłodniało i gdy się pojawiłem, Setsuko prze- sunęła dla mnie poduszkę na słoneczną plamę. - Zaparzyłyśmy świeżą herbatę - powiedziała. - Czy ojciec się napije? Tak, podziękowałem, i gdy nalewała, przebiegłem wzrokiem po ogrodzie. Ten nasz ogród, mimo wszystkich szkód wojennych, całkiem się odrodził i znów do- kładnie przypomina tamten, założony przez Akirę Sugimurę jakieś czterdzieści lat temu. W odległym zakątku, nieopodal tylnego muru zobaczyłem Noriko i Ichiro - oglądali krzew bam- busowy. Ten krzew, jak niemal wszystkie inne krzewy i drzewa w ogrodzie, Sugimura prze- sadził już dobrze podrośnięte z innego końca miasta. Powiadają, że sam przechadzał się po mieście, zaglądając przez parkany do ogrodów, i że oferował właścicielom duże sumy za każ- dy krzew czy drzewo, które zasadzić chciał u siebie. Jeśli .to prawda, trzeba podziwiać jego wybór, bo efekt był - i pozostaje nadal - cudownie harmonijny. Ogród robi wrażenie natural- nej gmatwaniny, niemal bez śladu narzuconego planu. - Noriko zawsze tak świetnie sobie radzi z dziećmi -zauważyła Setsuko z oczami utkwionymi w tamtej dwójce. - Ichiro bardzo ją polubił. - Ichiro to wspaniały chłopak - zapewniłem. - Ani trochę nieśmiały jak tyle innych dzieci w jego wieku. - Mam nadzieję, że tym razem nie sprawił ojcu kłopotu. Bo czasem potrafi być uparty. Proszę, niech ojciec go zbeszta bez wahania, jak zacznie być dokuczliwy. - Skądże znowu. Świetnie się dogadujemy. Właśnie przed chwilą rysowaliśmy pospo- łu. - Doprawdy? Pewnie był zachwycony. - Odgrywał także dla mnie jakąś historyjkę. Doskonale pomaga sobie mimiką. - O tak. Zabawia się w ten sposób godzinami. - Czy on sobie wymyśla jakieś słowa? Trochę się przysłuchiwałem, ale nie zrozumia- łem, co mówił. Córka podniosła rękę do ust, żeby ukryć śmiech. - Pewnie bawił się w kowbojów. Jak bawi się w kowbojów, usiłuje mówić po angiel-
sku. - Po angielsku? Nadzwyczajne. A więc to był angielski. - Zabraliśmy go kiedyś do kina na amerykański film kowbojski. Od tego czasu bardzo ich sobie upodobał. Musieliśmy mu nawet kupić kowbojski kapelusz. Jest przekonany, że kowboje wydają te komiczne dźwięki. Musiało się to wydać ojcu bardzo dziwne. - A więc to w tym rzecz - roześmiałem się. - Mój wnuk został kowbojem. W ogrodzie lekki wiatr kołysał liśćmi. Noriko przykucnęła przy starej kamiennej la- tarni w pobliżu tylnego muru, pokazując coś Ichiro. - A swoją drogą - westchnąłem - jeszcze parę lat temu nie pozwolono by chłopcu oglądać czegoś takiego jak kowbojski film. Setsuko, nie odwracając twarzy od ogrodu, powiedziała: - Suichi uważa, że lepiej, żeby lubił kowbojów, niż robił sobie idoli z takich ludzi jak Miyamoto Musashi8 . Suichi sądzi, że amerykańscy bohaterowie są dziś dla dzieci lepszymi wzorcami. - Czyżby? No, ale to jego własny pogląd. Kamienna latarnia najwyraźniej nie zrobiła wrażenia na Ichiro, bo zobaczyliśmy, jak szarpie gwałtownie ciotkę za ramię. Obok mnie Setsuko roześmiała się, zakłopotana. - On jest taki butny. Szarpie i popycha ludzi. Okropne ma maniery. - A, byłbym zapomniał - powiedziałem - postanowiliśmy z Ichiro, że jutro idziemy do kina. - Naprawdę? Od razu spostrzegłem, że Setsuko przyjęła to z wahaniem. - Tak - potwierdziłem. - Zdaje się, że bardzo się zapalił do tej prehistorycznej bestii. Bądź spokojna, sprawdziłem to w gazecie. Film doskonale się nadaje dla chłopca w jego wie- ku. - Tak, na pewno. - Prawdę mówiąc, uznałem, że powinniśmy pójść wszyscy. Taka rodzinna eskapada. Setsuko nerwowo odchrząknęła. - Byłoby bardzo miło. Tylko że Noriko też może mieć na jutro jakieś plany. - O, a cóż to za plany? - Zdaje się, że chciała nas wszystkich zabrać do rezerwatu jeleni. Choć z pewnością można to odłożyć na inny dzień. - Nie wiedziałem, że Noriko ma jakieś plany. W każdym razie nic mi o nich nie mówi-
ła. Poza tym, obiecałem już Ichiro, że jutro pójdziemy do kina, więc teraz nie przestanie o tym myśleć. - Rzeczywiście - przyznała Setsuko. - Na pewno zechce pójść do kina. Noriko szła właśnie ku nam ogrodową ścieżką, prowadzona za rękę przez Ichiro. Bez wątpienia mogłem od razu z nią uzgodnić sprawę następnego dnia, ale nie pozostali na we- randzie, tylko weszli do środka umyć ręce. Wobec tego mogłem podnieść tę kwestię dopiero wieczorem, po kolacji. We dnie jadalnia wygląda dość ponuro, jako że słońce jest tam rzadkim gościem, za to po zmroku, z ocienioną abażurem lampą tuż nad stołem, ma przytulną atmosferę. Siedzieli- śmy już dłuższą chwilę wokół stołu zajęci czytaniem gazet i czasopism, gdy odezwałem się do wnuka: - No co, Ichiro, powiedziałeś cioci o jutrzejszych planach? Ichiro spojrzał znad książki zaintrygowany. - Weźmiemy z sobą panie czy też nie weźmiemy? Pamiętasz, co mówiliśmy, że mogą się przestraszyć. Zrozumiał teraz i uśmiechnął się wesoło. - Ciocia Noriko może się przestraszyć - powiedział. -Ciociu Noriko, chcesz pójść z nami? - Pójść dokąd, Ichiro-san? , - Na film o potworze. - Tak sobie myślałem, że wszyscy moglibyśmy jutro pójść do kina - wyjaśniłem. - Rodzinna eskapada, że tak powiem. - Jutro? - Noriko spojrzała na mnie, potem na Ichiro. - Jak to? Przecież nie możemy jutro iść, prawda, Ichiro? Idziemy do jeleniego rezer- watu, nie pamiętasz? - Rezerwat może poczekać. Chłopak cieszy się teraz na to swoje kino. - Nonsens - zawyrokowała Noriko. - Wszystko już ustalone. W drodze powrotnej wstąpimy do pani Watanabe. Ona chce poznać Ichiro. Zresztą, postanowiliśmy to już dużo wcześniej, prawda, Ichiro? - To bardzo miło z ojca strony - wtrąciła się Setsuko. - Przypuszczam, że pani Watanabe będzie nas oczekiwać. Może przełożymy kino na pojutrze. - Ichiro nie może się już doczekać tego kina - zaprotestowałem. - Cóż za utrapienie z tymi kobietami. 8 Miyamoto Musashi - okrutny wojownik japoński, mistrz miecza, uchodzący za wzór samuraja (przyp. tłum.).