andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Plac dla dziewczynek - Lena Oskarsson

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Plac dla dziewczynek - Lena Oskarsson.pdf

andgrus EBooki Kryminały - Czarna seria
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1132 stron)

E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym

Tytuł oryginału Flickornas torg Redakcja Mirosław Grabowski Korekta Ewa Jastrun Projekt okładki Agata Jaworska Zdjęcia na okładce Girl on Bike Aleshyn_Andrei/Shutterstock Detail of photographer isolated on white background Gualtiero Boffi/Shutterstock Dark, mysterious image of fog over reeds with silhouetted trees Littleny/Shutterstock

DTP Marcin Labus Copyright © Lena Oskarsson, 2011 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2012 Wydanie I ISBN 978-83-7554-443-5 ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego:

www.czarnaowca.pl ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o. o.

Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10

11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Epilog

1 Oh-oh-oh-oh-oooh-oh-oh-oooh-oh- oh-oh-oh. Caught in a Bad Romance – śpiewa Lady Gaga. Jest niedzielne popołudnie. Kilka minut po dwunastej. Frida Andersson jedzie na rowerze, szybko, z uchylonymi ustami, z aparatem na zębach. Ma czternaście lat, nastroszone żelem włosy. Stożkowate piersi pod kusą koszulką. Na ramieniu sztuczny tatuaż na wpół rozmyty od potu. Spalone słońcem patykowate nogi. Skąpe szorty z modnie postrzępioną dziurą w miejscu guzika. Czarne stringi wplątane między zęby suwaka. Zwalnia na ostrym zakolu ścieżki. Uspokajając oddech, zauważa pierwsze

oznaki zbliżającej się jesieni; las jest bardziej czarny niż jezioro. Wysuszony, ale zwarty, z obfitym poszyciem. Początek sierpnia zawsze jej przypomina o końcu wakacji, już bliżej niż dalej. Dla wszystkich innych do jesieni jeszcze daleko, cieszą się, trwa właśnie kolejne szwedzkie lato stulecia, tak codziennie zapewniają telewizyjni meteorolodzy. Należy zasłaniać głowę, spacerować o świcie lub tylko wieczorami, pić dużo niegazowanej wody i unikać wysiłku fizycznego. Ale ona jest zbyt młoda, żeby oglądać prognozę pogody, i zbyt stara, żeby słuchać matki, dlatego kiedy wszyscy kryją się w domach, wyprawia się na

wycieczkę. Byle gdzie, ważne, że daleko od domu, jak najdalej od rodzinnego gniazda. Sunie teraz pomiędzy pniami. Aż dziw, że w tak gęstym lesie zdołano wybudować te wszystkie domki. Może dlatego są niewielkie, z licznymi miniprzybudówkami i szopami ustawionymi wzdłuż żwirowej drogi w kształcie podkowy, obejmującej od południa taflę wody. Na samym dole, tam gdzie utwardzony żwirem dukt przestaje opadać w kierunku jeziora, a zaczyna podchodzić ku północnemu brzegowi, można zobaczyć ogołoconą rękami drwali połać. Stał na niej kiedyś szpital położniczy, ale spalił się ponad

dwadzieścia lat temu i został po nim tylko ten skrawek dzikiej zieleni, zwany na wyrost placem Dzieci z Bullerbyn. Odkąd ciężarne przestały tu przyjeżdżać, po każdej zimie droga wydawała się mieszkańcom węższa i coraz bardziej dzika. Frida ponownie naciska na pedały, przyspiesza, mrużąc oczy od nadmiaru dźwięków. Lubi, gdy muzyka jest głośna, maksymalnie podciągnięta, mocniejsza niż wszystko, silniejsza niż głupie myśli. Najlepiej, jak nie pozwala jej płakać, krzyczeć i ciągle zadawać tych dziecinnych pytań: Dlaczego?! Dlaczego właśnie ją to spotkało?! Głos piosenkarki wlewa się przez

potężne słuchawki, łomocze w głowie, wciska się w ciało, wyginając je na wszystkie strony. Każde zdanie, które ma dla Fridy Lady Gaga, jest jak transfuzja. To jej osobista kroplówka, morfina, kokaina. Baby you’re sick. You and me could write a Bad Romance. Oh-oh-oh-oh- oooh-oh!!! Powstrzymuje płacz. Szybko, z furią i prawie bez zmęczenia pokonuje ponad pół kilometra równej asfaltowej drogi numer 40, zjeżdża w jej dziką, żwirową odnogę, kilka minut ostrego naciskania na pedały i posuwa się teraz wzdłuż eleganckiego metalowego ogrodzenia okalającego zwalisty budynek domu starców. I już zaraz nie

będzie żadnych zabudowań, jeszcze tylko coraz rzadsze gospodarstwa, rozrzucone wzdłuż szutrowej ścieżki ostro wspinającej się na wzgórze. Z każdą chwilą wyraźniej widzi dwa ostatnie domy, ten starszy i większy, przechylony w stronę pobliskiego garbu ziemi, i drugi, w piaskowym kolorze, niewielki, niby drewutnia, ale w lepszym stanie niż sąsiednia nieruchomość, świeżo pomalowany, z przystrzyżonym po angielsku trawnikiem i starannie wytyczonymi grządkami niskich niebieskich kwiatków przypominających leśne runo. W pierwszym mieszka od zeszłej jesieni ten dziwny facet ze Sztokholmu,

w sąsiednim – sparaliżowana po udarze Agnes Hermansson, którą opiekuje się jakaś Polka. I want your ugly. I want your disease. I want your everything. Rytm ze słuchawek buszuje w skroniach, wykrzywia usta, zatyka gardło, porusza ramionami, kołysze pupę na siodełku. Frida nie widzi nikogo. Przed nią tylko puste pola poszatkowane ścieżkami; na horyzoncie ciemna plama lasu drga w gorącym powietrzu. I ta cisza, jakby nie było nie tylko ludzi, ale i ptaków, węży, przemieszczających się błyskawicznie hord polnych myszy. Tylko ona i jej jedyna przyjaciółka Lady Gaga. Dlatego nie czuje skrępowania,

wstydu czy strachu. Jest pewna, że żadne obce ucho nie wchłania jej sekretów, choćby je wykrzykiwała do utraty tchu. Żadne nieznane oko nie wypatruje szlaku jej wędrówki. Jeszcze chwila, moment i wreszcie będzie mogła się rozpłakać. Bez świadków, głośno, aż do wymiotów. Niech no tylko minie ten ostatni dom. No, do przodu! Jeszcze tylko trochę! Kilkadziesiąt metrów. Ale zamiast przyspieszyć, hamuje. Niespodziewanie dla samej siebie, gwałtownie i właściwie bez żadnego powodu, wbrew swoim zwyczajom, bo nigdy, przejeżdżając przez osadę, nie przestaje szybko pedałować. A jednak tego dnia zatrzymuje się tuż przed potężnym,

przechylonym domem i czubkami butów opiera się o ziemię. Widzi dokładnie mężczyznę, nowego mieszkańca. Podobno się tu urodził, a potem zwiał, gdzie pieprz rośnie, ale kto to wie. Pamięta, że kiedy przyniosła ze szkoły wiadomość o tym przybyszu, matka jakoś dziwnie na nią spojrzała. Sama Frida nie spotkała go nigdy wcześniej, ani w sklepie, ani na stacji benzynowej, gdzie można kupić najlepsze na świecie kawowe lody i żelki truskawkowe. Jens, syn sprzedawcy, opowiadał w szkole, że ten odludek jest podobno cholernie znanym fotografem, a mimo to codziennie kupuje u nich papierosy,

bułeczki cynamonowe, foliowane po trzy, kawę w najmniejszych opakowaniach i najgorszy na świecie, kwaśny jak cholera sok jabłkowy, który trzeba było przecenić, bo nikt go nie chciał tknąć. Bierze zwykle tanie rzeczy i zawsze czeka na resztę, chociaż już po jego kartach kredytowych i ubraniach widać, że śmierdzi kasą na kilometr. Jakaś dziewczyna z klasy dodała, że nieznajomy ma trzy mieszkania w Sztokholmie, loft w Berlinie, barkę w Holandii i potężnego jeepa, którym przemieszcza się po całej Afryce. Czy to możliwe, żeby ktoś taki był ich sąsiadem? Szybko wpisali w wyszukiwarkę dane, ale nic nie

znaleźli. Larsów Olssonów było jak psów, lecz żadnego znanego fotografa. Nikogo z ich stron. Byli inżynierowie, dentyści, notariusze, właściciele pubów, stolarze, nawet wizażysta zwłok, ale wszyscy anonimowi i chyba nie bogacze, a już na pewno ani jeden z nich nie mieszkał w Berlinie czy Amsterdamie. A więc ta lokalna sławna osobistość to jedna wielka zmyła, potężna zmyła dla ciemnego ludu znad jeziora Skiresjön, który kupi wszelką bujdę bez zmrużenia oka. Zgodzili się jednak, że przybysz musi mieć jakiś sekret, skoro rzucił wszystko i przeniósł się nad jezioro, gdzie ludzie żyją jak ryby. Bez rozgłosu

i wielkiego szczęścia. Frida przesuwa okulary słoneczne na głowę, by ciemne szkła nie przekłamywały widoku. Obserwuje mężczyznę zza przymkniętych powiek. Odkrywa, że jest młodszy, niżby to wynikało z opowieści kolegów. Ma młodzieżową fryzurę, rodzaj irokeza na wygolonej z boku czaszce. Wydaje się potężny, zajmuje prawie całą przestrzeń dwuskrzydłowego kuchennego okna. Tkwi w nim bez koszuli, ciemne włoski wyraźnie odznaczają się na opalonym, śniadym torsie, wyćwiczonym, z dokładnie zarysowaną rzeźbą mięśni. Frida patrzy nieznajomemu prosto w twarz, bez wstydu i natarczywie,

z całą siłą, jakby chciała go zahipnotyzować. On również nie spuszcza z niej oczu, poruszając przy tym ręką. To dla niej dziwny ruch, rytmiczny i mocny. Po sekundzie nabiera pewności, że facet sięgnął do rozporka i będzie w nim gmerał. Zupełnie jak w tych filmach, z których uczyła się pieprzenia. Ale już za moment widzi, że on trzyma w ręku coś metalicznego. Chyba nóż… No tak, zastała go przy robieniu śniadania, pociesza się. Nie wszyscy są tu wieśniakami wstającymi przed wschodem słońca. Nagle zauważa, że facet się nachyla w stronę parapetu, dziwnie, niezgrabnie, jakby chciał

wyskoczyć, ale z jakiegoś powodu ciągle tkwi w oknie. Nie może się zdecydować, stary tchórz, bogaty pierdziel, no, czego się boisz? Przecież chcesz, żebym cię ugryzła. Widzę, że aż się ślinisz na samą myśl o moich małych ząbkach w drucianym koszyczku ortodontycznym – rozmyśla i już nawet nie maskuje złośliwego uśmieszku. Frida Andersson nadal nie wie zbyt dużo o mężczyznach. Jedynie tyle, że to jakiś inny gatunek, z którym właściwie nigdy nie zamieszkiwała na jednym terytorium. Mogła tylko te mniej lub bardziej dorodne okazy obserwować z daleka, podpatrywać z ciekawością,

ale bez większej ekscytacji czy euforii. Jednak od pewnego czasu zauważyła, że wzbudza ich zainteresowanie, przyciąga spojrzenia. Szybko się zorientowała, że męski wzrok działa jak dotyk: obmacuje. Na samym początku pociły jej się od tego dłonie i odczuwała dziwną tremę, jak przed klasówką w szkole, ale potem rozbuchane emocje się wyciszyły, a ich miejsce zajął dziwny smutek i tęsknota za ojcem. Wiele by dała, żeby chociaż raz pojechał z nią na wycieczkę. Mogliby się wyprawić nawet całkiem niedaleko, tylko kilkanaście minut jazdy samochodem, do miejsca, gdzie urodziła się Astrid Lindgren, ta, która wymyśliła Pippi Langstrumpf, a gdzie teraz jest

wielki park rozrywki, przyciągający turystów z czterech stron świata. Matka nigdy z nią tam nie pojechała. Mówiła, że ją mdli od samego widoku tego nadmiaru rodzinnego szczęścia. Rozkrzyczanych bachorów, żon z maślanymi oczami i facetów – konsumentów kiepskich dezodorantów. „O nie, droga córko, my jesteśmy lepsze od tego całego stada poszukiwaczy zaginionej arki dzieciństwa. Pojedziemy aż do Sztokholmu i kupimy sobie kolejne za ciasne dżinsy. Będziemy miały jeszcze jeden powód, żeby nie jeść kolacji”. Czy jej ojciec też używał tanich kosmetyków? Frida znała tylko jego

imię – Mikael, wiedziała, że miał brązowe, lekko kręcone włosy i pochodził z północnej Szwecji. Przy innej okazji babce się wymknęło, że już jako nastolatek uciekł z domu, trochę włóczył się po kraju i hipisował, aż w końcu pewnej wiosny utopił się w porcie w Ystad. Sekcja zwłok wykazała, że był pod wpływem narkotyków. Nie miał nawet dwudziestu pięciu lat, gdy zginął. Matka rzadko i niechętnie o nim wspominała. „To nie był żaden tam związek – mówiła. – Trochę seksu, dużo śmiechu, a na koniec płacz, bo jak zobaczył, że rośnie mi brzuch, to spakował plecak